WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Trochę łatwiej.
Gdyby Othello Kingsley był świadom wewnętrznej konstatacji Lunet, natychmiast skinąłby głową z uśmiechem - raczej ponurym, niestety - i cichym sarknięciem, pod którego wpływem kąciki warg wyginają się w górę, i prędko opadają w dół, a nozdrza rozszerzają krótko przy pełnym bulwersacji parsknięciu.
Trochę łatwiej.
No, kurwa, w punkt.
Tak właśnie było. W tych pierwszych latach po wypadku wczesnej dorosłości. W jaskrawym kontraście do tego, jak życie wyglądało w szpitalu na odwyku zaraz po skończeniu liceum. W cichej akceptacji dla zdrowego rytmu życia poleconego mu przez lekarza, terapeutów, i egzekwowanego (choć niesystematycznie, prawdę mówiąc), przez jego rodziców.
Ze ściśle określonym czasem pobudek, posiłków i drzemek. Z zajęciami dodatkowymi - szermierką we wtorki i zaawansowanym francuskim we czwartki - i nieobowiązkowymi fakultetami oferowanymi przez Uczelnię. Z piątkowymi wieczorami po brzeg wypełnionymi obowiązkami, które skutecznie miały go uchronić przed wpakowaniem się w jakieś typowe tarapaty. Z grupą zupełnie nowych znajomych - absolutnie nudnym, ale też i bardzo bezpiecznym wianuszkiem wzorowych studentów, którzy przez większość czasu rozmawiali o własnych wrażeniach z niedzielnych obiadów, pierwszych miesięcy prezydentury Joe Bidena, oraz ostatniego przedstawienia, jakie zaliczyli w Seattle Opera House.
Tak. Było trochę łatwiej.
I pewnie można by nawet pójść dalej - z westchnieniem pełnym wdzięczności wobec Wszechświata, oraz kilkudziesięciu tysięcy dolarów, jakie jego rodzina wsadziła w jego odwyk i terapię - stwierdzając, że było także trochę lepiej.

Tylko, że Othello nie był pewien - a jego wątpliwości rosły coraz bardziej z każdym dniem, nieznacznie niby, ale bardzo systematycznie - czy całe to trochę mu wystarcza.
Bo, widzicie, życie na haju - życie sprzed odwyku, życie sprzed terapii, życie sprzed zdrowia i odpowiedzialności - miało to do siebie, że było -
  • bardzo.
Bardzo głośne, bardzo szybkie, bardzo bolesne.
Bardzo kolorowe. Bardzo szczęśliwe. Bardzo nieszczęśliwe. Bardzo, bardzo, bardzo -
Prawdziwe. Krótkimi zrywami haju, który zdawał się z rzeczywistości wyciągać całą jej esencję, i podawać - w pastylce albo kresce - ją w skondensowanej, niezanieczyszczonej szumem informacyjnym formie.
I, jasne, potem przychodził moment otępienia. Moment, w którym wszystko blakło, i na nic nie starczało sił. Moment dziwnej, brzydkiej ciszy oblepiającej osłabione ciało.
Ale przed nim? Przed nim człowiek dostawał w przydziale te kilka sekund, w których czuł wszystko, i czuł to wszystko - wszędzie.
I Kingsley nie chciał się do tego przyznać, ale coraz bardziej mu owego stanu chyba brakowało.
Co wcale jednak, wbrew oczywistym przypuszczeniom, jakie można by wysnuć, nie znaczyło, że wrócił do ćpania. Nie, jeszcze nie; jeden Kingsley na pokolenie w danym okresie czasu wystarczał, a honory czynić zdawała się ostatnio Teresa, o którą brunet martwił się coraz bardziej.
Pustkę starał się wypełniać jednak zupełnie inaczej - coraz węższe kręgi zataczając naokoło grupy dawnych znajomych. Tych, o których wiedział, że okresowo bardzo potrzebują adderallu i concerty, choćby (w okresie sesji), albo jakichś lekkich stymulantów (w okresie po sesji, gdy - po tygodniach ostrego kucia - znów miało się przestrzeń na życie).
Wiedział, że to głupie. I nierozsądne. I okrutne, z jego strony, w jakimś sensie.
A jednak nie byłby sobą, gdyby nie podejmował ryzyka. Kontrolowanego (tak mu się wydawało); w spacerze cienką granicą między rekreacyjną dilerką, a pełnoprawnym nawrotem.

Tak ciemne, że prawie czarne - zwłaszcza w tym świetle - kosmyki zawirowały lekko wokół szczupłej, skupionej twarzy - gdy Kingsley uniósł wzrok, wlepiony dotychczas w ekranik smartphone'a. Najpierw się uśmiechnął. Potem - zamrugał. W końcu -
- L-luna? - Absolutnie nigdy nie zapomniałby jej imienia - to nie stąd więc ta niepewność w jego głosie. Chodziło po prostu o fakt, że w życiu by jej się tutaj nie spodziewał. Nie w tych okolicznościach. Nie, gdy czekał akurat na klienta. Cholera - Chryste, wow! Hej - w niepowstrzymanym odruchu poderwał się z krzesła, i obszedł stolik, żeby zamknąć blondynkę w krótkim, i nieco nieporadnym objęciu smukłych ramion - Boże... Co ty tu...
Uświadamiając sobie, że chyba nie miał prawa jej o to wypytywać, zamilkł, i jakoś tak potulnie wrócił na swoje miejsce. Co gorsza, tego typu pytania mogły wywołać kontrę w postaci: A ty? -
  • a jemu naprawdę nie było po drodze, by na tego typu pytania dzisiaj odpowiadać.
    • Zwłaszcza komuś, kogo poznał, do jasnej cholery, na odwyku.
- Ja... Uhm, tak jakby. W pewnym sensie. Ale to nic ważnego, naprawdę - pośpieszył z zapewnieniem, odkładając wygaszony telefon na blat. Nie wiedział jeszcze jak wykręci się ze spotkania z Emmą, ale planował szybko coś wykombinować - To nic ważnego, na-naprawdę - zająknął się, lekko zdziwiony własnym zakłopotaniem - Boże... To już... Tak długo. Jak się masz? Jak się czujesz, Luna?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Świadomość tego, że gdzieś tam, całkiem niedaleko, bo nadal w tym samym mieście, był Othello, który mógłby skinąć głową, gdy Lunet dzieliłaby się z nim swoimi rozterkami, nieco podnosiła na duchu. Odkąd Lucas wyjechał, by zająć się pracą nad nową płytą, ona została sama. Sama ze swoimi problemami, o których nie chciała mówić nawet terapeucie, obawiając się, że przy odpowiednio wysokiej sumie, zgodzi się przekazać wszystkie te informacje jej rodzicom. Sama w mieszkaniu, które przez kilka miesięcy dzieliła ze starszym bratem. Sama jak dziecko Harlowów, a więc jako jedyna narażona na ich zrywy przypadkowego zainteresowania, gdy przypomniało im się, że mają córkę, na ich potrzebę udzielania rad, chociaż sami nie potrafili rozwiązać swoich problemów, wszystko sukcesywnie zamiatając pod absurdalnie drogie dywany leżące na podłodze w ich willi przy Queen Anne. Jak mieli wychować kogoś, komu będzie łatwiej, skoro sami komplikowali życie całej rodzinie?

Te ich pieniądze nie dają ci szczęścia.
Ile razy powtarzała to sobie, gdy była gotowa spakować walizkę, zabookować bilet na lot do jak-najdalej-od-Seattle. Jednak dobrze wiedziała, że bez ich pieniędzy, nie będzie tak łatwo. Nauczyli ją wygodnego życia, z którego trudno jej było zrezygnować. Zresztą, czy ucieczka była jakimkolwiek rozwiązaniem? Czy wraz ze zwiększającym się dystansem, one stawałyby się mniejsze? Szczerze wątpiła.
Pozostawało jej więc udawać, że gdy jest łatwiej, to jest lepiej. Że już nie potrzebuje niczego, co sprawiałoby, że będzie bardzo dobrze, tylko przez chwilę. Ale za to jaką chwilę. I to jak dobrze.

– Mijamy się, studiując na jednej uczelni, a wpadliśmy na siebie w takim miejscu. – zażartowała, posyłając mu ciepły uśmiech i odwzajemniając krótki uścisk. Dobrze wiedziała, jak to było być w jego objęciach, ten uścisk był daleki od tego, co znała. Musiała mu jednak wybaczyć, widząc zaskoczenie malujące się na jego twarzy, sugerujące, że nie spodziewał się jej tutaj spotkać. Gdyby nie przypadek, jedno spotkanie, na którym jej koleżankom pod wpływem alkoholu rozplątał się nieco język, na pewno na jej miejscu pojawiłaby się Emma, na którą czekał.
– Nie chcę… zajmować ci czasu. No i pewnie zaraz pojawi się… ta osoba, na którą czekasz. – zmarszczyła czoło, trzymając się nadal swojego małego kłamstwa. Czekała na odpowiedni moment, by powiedzieć mu, że w pewnym sensie został wystawiony. – Nie, nie… spokojnie, Othi. – wyciągnęła rękę w jego stronę, układając dłoń na wierzchu tej jego, leżącej na blacie stołu, tuż obok jego telefonu. Pokiwała głową, zgadzając się z nim. – Długo. A wydawałoby się, że jeszcze niedawno… no wiesz... – byliśmy na odwyku? Ściągnęła usta w wąską linię i westchnęła cicho.
– Lepiej? Nie wiem… inaczej? – wymamrotała, wzruszając lekko ramionami, chociaż sama nie była pewna, czy ta odpowiedź, w której wybrzmiewał brak pewności, była jakkolwiek satysfakcjonująca. – A ty? – to interesowało ją bardzo, bo coś musiało być nie tak, skoro właśnie czekał na swoją klientkę. – Myślałam o tobie. – dodała, opierając przedramiona na stoliku i pochylając się nieco w jego stronę, błękitne spojrzenie wlepiając w jego ciemne tęczówki.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Ktoś mu kiedyś powiedział - choć Othello nie był w stanie przypomnieć sobie kto taki - że nieważne jak daleko nie zdezerterujemy, jeśli przez cały ten czas uciekamy przed samymi sobą, to i tak wiecznie będziemy się znajdować przecież w punkcie wyjścia.
I niby proste to. Tania filozofia - ot, taka, co to godną jest obrotowych stojaków na stacjach benzynowych; oświecenie możliwe do zdobycia za trzy dolce i pięćdziesiąt centów - podczas przerwy na siku i hot-doga w drodze z Portland do Seattle, czy w przeciwnym kierunku. A jednak nadal nie mógł się uwolnić od tej myśli - wracającej doń czasem znienacka jak czkawka, albo nadkwasota. Kołatać zaczynała się pod sklepieniem jaźni za każdym razem, gdy Othello faktycznie myślał o eskapizmie. Gdy fantazjował; na jawie śnił o najróżniejszych wojażach. Unikach. Wybiegach - poza granicę Szmaragdowego Miasta, i poza horyzont rodzicielskiego wzroku.
O tym, jednym słowem, że przecież zawsze mógł wyjechać, i nigdy już nie wrócić. Za kilkadziesiąt dolców kupić bilet w jedną tylko stronę (w niektórych dzielnicach Seattle sprzedawali takie na co drugim rogu).
Próbował się wtedy zastanawiać. Przed czym?
  • Przed czym tym razem, Othello?
    • Przed truchłem wspomnień? Przed trupami trzymanymi w pod łóżkiem, i w szafie, i w sercu? Przed kim?
Ale, należało przyznać, od jakiegoś czasu udawało mu się jednak zostawać. Mimo pokusy, by zbiec z miejsca zbrodni, trwać w nim, i przepracowywać własne wycieńczenie. Uczyć się, jak robić to na trzeźwo. I jak zdzierżyć myśl, że musi robić to samotnie.

To w takich chwilach najczęściej myślał o Lunet. O włosach jasnych, i cienkich, ale gęstych jednocześnie - w śmiesznym paradoksie. O bystrym spojrzeniu zawsze-trochę-smutnych oczu, i efemerycznej sylwetce która na jego pobycie w ośrodku kładła wyrazisty cień (ale taki, który w upalny dzień przynosi ulgę i wytchnienie - nie zaś przerażające widmo, jakiego należałoby unikać). Dlaczego więc... Dlaczego, Othello, do jasnej cholery... Nie postarałeś się bardziej?
  • Nie wiedział.

- Naprawdę? - zapytał, nieco zbyt szybko jak na to, by móc z sukcesem udawać, że jej obecność przy tym samym stoliku, w przyjemnym półmroku niewielkiego lokalu, dosłownie - na wyciągnięcie ręki - nie robi na nim większego wrażenia - T-to... - splótł i rozplótł dłonie, fiksując na nich spojrzenie - którego jakoś znów nie miał siły dźwignąć, by zajrzeć Lunet prosto w twarz - To bardzo miło. Że to mówisz. Ja... Ja też - odchrząknął.
On-też. To świetnie, doprawdy.
  • Ale on - też -
    • - co?
- Tęskniłem za... N-no, nie za ośrodkiem, oczywiście - roześmiał się krótko, ale równocześnie, odruchowo, obniżył głos o ćwierć oktawy, jakby obawiał się, że ktoś usłyszy, gdzie tak naprawdę się poznali - Więc chyba... Chyba... Za tobą? - Nie miał pojęcia gdzie podział się nagle ten wyszczekany gówniarz, który podobnymi wyznaniami na lewo i prawo sypałby, jak z rękawa - Wiesz, ja... Nie mam chyba za wiele na swoje usprawiedliwienie, Luna. To znaczy... Po lecie... Było dobrze. A potem zrobiło się dziwnie. N-naprawdę bardzo dziwnie. Moja siostra...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jednak czy sama świadomość procesu nie była w pewien sposób kojąca? W ile miejsc należało uciec, przez iloma osobami się ukryć, by w końcu dojść do wniosku, że ucieka się przed samym sobą? Wizja kilku tygodni spędzonych na nieudolnych próbach zniknięcia mogła być satysfakcjonującą zmianą, której czasami po prostu się potrzebowało. Uświadomienie sobie własnych problemów było bolesną lekcją życia, którą Lunet i Othello mieli już za sobą. I z pewnością kolejne na nich czekały.
Gdy jej myśli nie zaprzątała chęć zniknięcia, marzyła o powrocie. Do danych czasów, sprzed lat, ale wcale nie tak dalekich. Do uśmiechu, który wtedy całkiem często malował się na jej twarzy, do chęci wstania rano z łóżka i wyjścia z domu, do miłości, którą dostawała i którą dawała. Powroty jednak były niemożliwe. Bo jak wrócić do kogoś, kto nie żyje? Jak wrócić do kogoś, kto już nie kocha? Jak wrócić do kogoś, kto też uciekł?
I jak miała nie pragnąć tych ucieczek, skoro wszyscy wokół to robili? Czy nie zachęcali jej tym sami? Czy nie powinna iść w ślady Lucasa, wynieść się z miasta, odciąć od rodziców i zacząć od nowa? A może powinna, podobnie jak William, pozwolić, by to uczucia opuściły ją, zostawiając za sobą zgliszcza tych wszystkich emocji, z którymi i tak ledwo sobie zawsze radziła? O ucieczce, którą wybrał Lennox, też czasami myślała. Wyobrażała sobie, jak w jednym momencie opuszcza ją cały ból, który czuła w klatce piersiowej, jak ciężar spada z jej barków, jak staje się lekka, ogarnia ją spokój, a potem jest cisza. Wieczna cisza.
Pokiwała powoli głową, uśmiechając się blado, chcąc potwierdzić swoje słowa. Wielkim kłamstwem byłoby, gdy powiedziała, że o nie myślała. Miał specjalne miejsce w jej myślach, powracając do niej bardzo często. Na jej czole pojawiła się jednak pozioma zmarszczka, gdy jego odpowiedź nie okazała się tak jednoznaczna, jakby tego chciała. Nerwowo przełknęła ślinę i oblizała wargi, nie odrywając od niego wzroku. Nie mogła pozwolić, by jego reakcja wybiła ją z rytmu. Miała konkretny plan, chciała z nim porozmawiać i z pewnością nie był to czas na sentymenty i zastanawianie się, czy, mimo że minęło kilka długich miesięcy, nadal o niej myśli. Dlaczego by miał? Nie widzieli się od wyjścia z ośrodka i prawdopodobnie, gdyby było między nimi coś więcej, to spotkanie nie byłoby ich pierwszym od tamtego czasu.
– Chyba… – powtórzyła cicho, kiwając głową, a potem nią kręcąc, dając mu tym samym znać, że rozumie i nie potrzebuje wyjaśnień. Chyba nie chciała słyszeć nic więcej, skoro nie było to nic, co usłyszeć pragnęła.
– Rozumiem. Nie musisz… – wzruszyła lekko ramionami. Naprawdę nie musiał się tłumaczyć, to przecież niczego nie zmieniało. Może oprócz chęci rozpoczęcia interwencji, którą planowała. Nie była to reakcja, z której mogłaby być dumna, jednak to małe ukłucie w sercu, które poczuła te kilka chwil temu, nadal było odczuwalne. – Dziwnie? – uniosła pytająco brew.
– Co z twoją siostrą? Stało się coś? – pochyliła się nieco w jego stronę, zatroskanym spojrzeniem sunąć po jego twarzy. Nie potrafiła być obojętna na to, co mówił.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

To nie tak - zapragnąłby zaoponować, gdyby wiedział (albo, gdyby przestał bronić się przed własną intuicją, i zaczął naprawdę widzieć, co w tej chwili działo się z Lunet w Lunet); zaprzeczyć jej przeczuciu, jej domysłom, które kazały dziewczynie zakładać, że to, co połączyło ich kilka miesięcy temu, znaczyło dla Kingsley'a dosłownie tyle, co nic.
  • TO
    • NIE
      • TAK!,
        chciałby się buntować, tupiąc nóżką niczym krnąbrny nastolatek.
Ale co, niby, "nie tak", Othello? Co, niby, "nie tak"?

Jasne, mógł zaprzeczać ile tylko chciał, ale czy fakty nie mówiły przecież same za siebie?
Pokpił sprawę. Telefony, które mógł wykonać, a o których jakoś zapomniał. SMSy, które mógł napisać i wysłać, a które jakoś same ulatywały mu z głowy, albo traciły sens na moment przed tym, jak ciężki obawą opuszek palca opadłby na ikonkę z zieloną, skierowaną w górę strzałką: wyślij. Rzeczy, które mógł jej powiedzieć - w dowolnej formie, cholera, nawet, gdyby miał wysłać jej gołębia pocztowego obciążonego ręcznie napisanym listem. Te, o których myślał przed zaśnięciem, albo tuż po przebudzeniu się, przeplecione wspomnieniami z kilku krótkich, a jednak jak intensywnych tygodni spędzonych z nią ramię w ramię za żywopłotem odgradzającym ośrodek odwykowy od całej reszty świata.
Jeśli mógł mieć do kogokolwiek pretensję - że teraz, gdy się spotykali, Luna patrzyła na niego jakoś dziwnie, może z chłodem, a może (jeszcze gorzej), po prostu ze zwyczajnym rozczarowaniem malującym się w jasnoniebieskich tęczówkach - to przecież tylko do samego siebie.
I jeśli wcześniej - nie widząc jej tak blisko, dosłownie na wyciągnięcie zmrożonej emocjami, drżącej nagle ręki - skutecznie wzbraniał się przed tą świadomością, to teraz spłynęła na niego z taką siłą, jakby ktoś wylał mu na kędzierzawą, dwudziestotrzyletnią łepetynę zasłużony kubeł zimnej wody.

To nawet zabawne - dosłownie w chwili, w której Luna pokiwała głową, Othello wolno pokręcił własną.
- Nie, nie rozumiesz - zaprotestował, ale był to bunt raczej słaby, wyzbyty odwagi, czy gniewu. Buntował się jak ktoś, kto w pierwszej chwili chciał pędzić na barykady, ale w połowie drogi jakoś tak osłabł, trochę się rozmyślił, zwolnił - i teraz już tylko szedł bez przekonania, i ze spuszczoną nisko głową. Poza tym... Było mu przykro. Jemu - temu, który najczęściej przed tego rodzaju emocjami wzbraniał się całym wachlarzem mechanizmów obronnych, ze skuteczną racjonalizacją na czele - Nie r-rozumiesz, bo ja sam nie rozumiem. Naprawdę powinienem był... - zadarł głowę, napotykając nieustępliwość dziewczęcego spojrzenia. Złapał się na tym, że chciałby wiedzieć, jakie myśli prześlizgiwały się teraz przez jej umysł, ale twarz Luny nie zdradzała niczego więcej niż względne opanowanie, i uprzejma troska. Co. było chyba jeszcze gorsze, niż gdyby malowała się na niej jawna złość - Słuchaj, Luna, ja... Po... - odruchowo ściszył głos, choć wątpił, że inni klienci lokalu nie mieli lepszych zajęć, niż podsłuchiwanie tego jednego zdania, w którym przyznawał się do swojej własnej przeszłości - P-po odwyku... Wiesz, zachłysnąłem się chyba trochę... Tą nową normalnością? Tym, że te wszystkie rzeczy, które robiłem wcześniej na totalnym haju, naprawdę da się robić też na trzeźwo? I... no nie wiem... - Nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówił, nie przyznał się do tego przypuszczenia nawet przed własnym terapeutą, ale teraz słowa same, niepowstrzymanie, cisnęły się na jego spierzchnięte nieco wargi - Chyba nie chciałem mieć do czynienia z niczym... Z nikim, kto przypominałby mi o... Tamtej gorszej wersji mnie. Chryste... - Westchnął, niemal fizycznie czując, jak zapętla się, i gubi we własnych myślach - A potem... Moja siostra, no tak. Teresa. Najmłodsza z naszej trójki. Ona... Słuchaj, naprawdę myślałem, że przynajmniej ona jedna będzie lepsza od Yael i mnie. A tymczasem... - Mówiło się o tym jeszcze trudniej, niż się o tym myślało. Kingsley miał wrażenie, jakby słowa wymykały się spod jego kontroli, i ulatywały w eter przesycony zapachem ginu i mieszaniny ludzkich perfum - Terry bierze. Myślałem, że tylko rekreacyjnie, ale... Ale to nie jest już tylko rekreacja.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Sama również była tej sytuacji winna. Nie pisała tak często, jak powinna, wiele razy rezygnując z wysłania jakiejś wiadomości, najzwyczajniej w świecie nie chcą się narzucać. Ile było sytuacji, kiedy wybierała jego imię z listy kontaktów, lecz przed usłyszeniem pierwszego sygnału, rozłączała się. Nawet na uczelnianym kampusie, na którym przecież nie trudno było na siebie wpaść, odwracała głowę, zwalniała albo przyśpieszała tempo swoich kroków, by się z nim minąć. A jego ciemne włosy przecież nie raz widziała z daleka, tak bardzo chcąc znaleźć się blisko niego, zamienić kilka słów, zobaczyć jego uśmiech.
Świadomość jego obecności na uczelni była w jakiś sposób pokrzepiająca. On jeden rozumiał. Z drugiej strony on jeden wiedział. A przecież tak długo pracowała na idealnym kłamstwem, które zostanie przyjęte bez zbędnych pytań, by usprawiedliwić wszystkie swoje nieobecności i trudności z nadrobieniem materiału na studiach. Nie wspominając już nawet o tych wszystkich plotkach, które o sobie i swojej rodzinie słyszała. Może nikt nie wpadł na pomysł, że mogła trafić na odwyk, ale rewelacje na temat jej majątku, wiecznych wakacji, rodziców opłacających uczelnię, by utrzymała się jakoś na liście studentów, były liczne.

Ściągnęła brwi, nieco zaskoczona jego protestem. Nie chciała przecież wywoływać w nim poczucia winy, nie oczekiwała również, że będzie się teraz tłumaczył. Chciała przytaknąć, by nie czuł się zobowiązany do czegokolwiek i przejść do kolejnego etapu rozmowy. Nie mogła jednak mu przerwać, gdy chciał mówić. Zdążyła go poznać na tyle, że wiedziała, że nie był wylewny. Zresztą jak ona. Oboje musieli najpierw komuś zaufać, by chociaż trochę odsłonić swoje prawdziwe ja. Nie dziwiło to jej, miała wrażenie, że byli w podobnym położeniu, a to tworzyło pewną nić porozumienia oraz zrozumienie, nawet jeśli w pierwszej chwili nie było się na nie gotowym. Pokiwała powoli głową. Wiem. Miała podobnie. Chociaż ta normalność z początku przychodziła jej z trudem, przez długie miesiące była jednym wielkim kłamstwem, w którym trwała, tak przecież kłamstwa powtarzane zbyt wiele razy, stawała się prawdą. Czyż nie? W ich nowej normalności nie powinno być miejsca na osoby i miejsca, które przypominały o dawnym życiu, jakby zapraszały do powrotu do niego. A jednak gdzieś w głębi serca pozostawało to wspomnienie uczuć, których brak powodował pustkę. Skoro nie mogły tej pustki wypełnić kolorowe tabletki wykradane z szuflady z lekami, to może należało tę pustkę wypełnić kimś?
– Rozumiem, Othi. – powtórzyła jeszcze raz, nerwowo oblizując wargi. – Ostatnim czego chcę, to przypominać ci o czymś, o czym pamiętać nie chcesz. – dodała, wzdychając ciężko, czując ciężar jego słów na swoich barkach. On w ośrodku był dla niej osobą, dzięki której przetrwała tamte tygodnie, nie myślała o nim, jak o tej dalszej przeszłości. To William nią był.
Z jej ust wyrwało się westchnienie, kiedy wyjaśnił sytuację z młodszą siostrą. O ile dobrze pamiętała, były w podobnym wieku, chociaż tak naprawdę i z Othello dzieliła ich niewielka różnica wieku. Pamiętała ból i rozczarowanie malujące się na twarzy Lucasa, gdy dowiedział się o jej uzależnieniu, jednak mogła się tylko domyślać, jak czuł się Kingsley. Wiedział przecież doskonale, do czego to wszystko prowadzi, jak wiele szans potrafi zaprzepaścić, jak dużo czasu zmarnować, ile relacji pogrzebać. – Przykro mi. – wymamrotała, absolutnie nie wiedząc, co w tej chwili powiedzieć. Chociaż byli już kiedyś w podobnej sytuacji, to jednak po drugiej stronie. Wiedzieli, że nie ma słów, które potrafiłby przemówić do rozsądku. – Rozmawiałeś z nią? Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić? Jakoś pomóc? Przeszliśmy przez to… może jesteśmy w stanie jej jakoś pomóc? – z jej ust posypała się seria pytań, a jej głos zdradzał jej przejęcie. Czy mogli faktycznie pomóc, skoro nadal sami mieli problem? Lunie wydawało się, że jest świadoma swojego problemu i nad nim panuje, do czasu, gdy trafiła do ośrodka. Wcześniej nie chciała słuchać nikogo.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Było takie popołudnie w ubiegłym kalendarzowym, i akademickim, roku - późnojesienne, albo wczesnozimowe, zależnie od tego, ku której by się przychylić definicji, kiedy... Othello Kingsley'owi, zupełnie znienacka, wysiadł telefon.
iPhone. Najnowszy model, ciężki w sposób sugerujący, że kryje w sobie najnowsze wymysły współczesnej technologii, otoczony stylowym odcieniem srebra obudowy, wzmocniony o osłonę ekranu - ponoć odporną na najróżniejsze wstrząsy. Prezent od rodziców, w sumie nie wiadomo z jakiej okazji (co też nie było większym zaskoczeniem, bo Kingsleyowie tak właśnie zwykli obdarowywać swoje dzieci: zgodnie z własnym widzimisię, i bez uzasadnienia), wyrzut sumienia, że w wieku dwudziestu trzech lat nadal polegał na nich w każdym możliwym aspekcie. Brunet był zdziwiony, bo jeszcze paręnaście minut wcześniej urządzenie uśmiechało się doń zieloniutkim symbolem całkowicie naładowanej baterii. Teraz jednak - idąc wskroś dziedzińca głównego kampusu - w żaden sposób nie mógł telefonu wyreanimować. Nie pomagało trącanie czerni ekranu opuszkiem palca, prośby i groźby wypowiadane szeptem pod jego adresem, oraz próby zaklęcia go myślami. iPhone milczał - a wraz z nim milczał wirtualny plan zajęć, na którym Kingsley polegał między zajęciami za każdym razem, gdy nie wiedział dokąd iść (czyli nadspodziewanie często). Miał przed sobą ostatnie seminarium, obowiązkowe, i jedno z takich, które co i rusz odbywało się w innej części budynku. W narastającej panice - bo i o nim chodziły na roku najróżniejsze plotki, a więc i on za punkt honoru stawiał sobie, by udowodnić, że miejsca na uczelni nie gwarantują mu wyłącznie pieniądze rodziców - rozglądał się po prostokącie dziedzińca w nadziei, że natrafi wzrokiem na kogoś z roku, kto stałby się jego przewodnikiem...
I wtedy też zobaczył ją; mrużąc oczy pod nagłym atakiem zimnego, późnojesiennego światła: splot jasnych włosów, rozchybotany między łopatkami jak metronom, smukłość dłoni wciskanych w kieszenie płaszcza, ostry rys kości policzkowych, zaróżowiony chłodem nos. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy, na dachu.
I, równocześnie, zupełnie inaczej.
W pierwszej chwili chciał ją zawołać. Chyba nawet uniósł rękę, i rozchylił wargi - ale dłoń opadła, a z ust nie dobył się żaden dźwięk. Coś go powstrzymało za gardło; stalowy uścisk niewidzialnej obroży. Coś kazało mu usunąć się w cień rosnącego nieopodal wiązu. Coś kazało mu milczeć - teraz, ale i przez wiele następnych dni.

Luna miała rację: On jeden r o z u m i a ł. I on jeden - z drugiej strony - w i e d z i a ł.
I dokładnie to samo tyczyło się jej.

Dzielili nie tylko wspomnienia, ale i sekret. Dogłębną, bolesną wiedzę o tym, jak to jest. Zawieść innych, bo samemu zostało się zawiedzionym. Radzić sobie na każdy możliwy sposób, mimo świadomości, że ten po który się sięga jest pewnie najmniej konstruktywnym z możliwych. Tracić kontrolę nad wszystkim, co kiedykolwiek było ważne. I walczyć o to, by wygrzebać się z najgłębszej z możliwych otchłani - takiej, do której bezpowrotnie trafiły, choćby, bliskie nam osoby. Dla Othello - Adam, dla Luny - Lennox.

Oczywiście, z jednej strony mogło to być źródłem pokrzepienia - że po kampusie chodził ktoś, kto naprawdę znał Kingsleya, i kto widział go, gdy cała reszta świata - ta za murami ośrodka - odwracała od niego wzrok. Z drugiej strony - czy nie mieli na siebie nawzajem przysłowiowego haka? Czy nie wiedzieli o sobie rzeczy, o których obydwoje pewnie bardzo, bardzo, bardzo pragnęli zapomnieć?
Jak to się w końcu mówiło?
  • Two can keep a secret when one of them is dead.
Zabawne.
- Sam nie wiem... - zaczął, trochę wbrew własnej woli. Totalnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw, ale wystarczyło jedno spojrzenie - i dostrzeżenie sposobu, w jaki patrzyła na niego Lunet - by stracił nagle panowanie nad wszystkimi swoimi zwyczajowymi mechanizmami obronnymi. Tak łatwo było mu przywdziewać maskę przed innymi - przed rodzeństwem, rodzicami, nawet niekiedy przed własnym terapeutą... Ale z nią? Z nią z jakiegoś względu było inaczej. Im dłużej się w nią wpatrywał, tym bardziej jego system defensywy słabł. Cholera - Może właśnie powinnaś. Przypominać mi o tym, jak... Dlaczego się poznaliśmy. Bo... - urwał. Odchrząknął. Poprawił się na krześle.
Nie mógł jej przecież powiedzieć.
  • I, o ironio, nie mógł też mieć świadomości, że Luna już wie.
- Dziękuję. Ale... Nie, chyba będę musiał sam to załatwić. Może porozmawiam z rodzicami, sam nie wiem. Z Teresą.... Tak, jasne, próbowałem - w geście bezsilności uniósł, a potem opuścił ramiona - Ale ona jest teraz w takim wieku... I w takim miejscu w swoim życiu... W którym bardzo potrzebuje wolności. I bardzo jej się wydaje, że jest na nią gotowa. I że wolność kryje się w... - tym, pomyślał, skupiając uwagę na ciężarze leków nasennych, i na koncentrację, które - starannie upchnięte w strunowym woreczku - trzymał w kieszeni jeansów - Mogę cię o coś spytać? Co ostatecznie sprawiło... Że p-postanowiłaś... Że zaczęłaś się starać, żeby było lepiej? Co tak naprawdę sprawiło, że przestałaś brać?

I, że nie zaczęłaś brać ponownie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mieli na siebie haka.
I co? Czyli byli w stanie wykorzystać go przeciw drugiej osobie, tak dotkliwie, całym swoim istnieniem wiedząc, w jak fatalnej sytuacji była ta druga osoba i że razem przeszli przez praktycznie to samo? I czy dało się mieć haka na kogoś, kto nawet przez rodzinę był w pewien sposób skreślony?
Całe swoje życie uczona była zbierania takich haków, przysłuchiwania się rozmowom, wyłapywania niuansów, które według rodziców miały jej pomóc w… no właśnie, w czym? Lunet niczego takiego od świata i ludzi nie chciała, by zbierać na nich haki. Zbyt zmęczona własną egzystencją i problemami, zbyt zirytowana zachowaniem tych, którzy podobno byli do niej i zbyt gardząca właśnie tymi, nie potrafiłaby się posunąć do tego, by jakiekolwiek haka przeciw komukolwiek wykorzystać. A przecież mogła. Na przykład przeciw Williamowi, gdy ten zostawił ją w środku samego dołka, w który po części sam ją wpakował.
Tyle sekretów przewinęło się przez jej życie, że ten jeden robił już niewielką różnicę. Ukrywała przecież swój związek z Williamem, do samego końca karmiąc wszystkich kłamstwami, że jest jedynie przyjacielem jej brata i nikim więcej.
Czy chciała zapomnieć? Nie. Gdzieś w głębi duszy czuła, że pamięć o tym, co przeżyła, było czymś, co nadal ją w tej trzeźwości trzymało. Nawet nie sama chęć bycia czystą, a niechęć do doświadczenia tego wszystkiego ponownie. Tych upokarzających sytuacji, krzywych spojrzeń, tłumaczenia się i bycia nierozumianą, spania na niewygodnym łóżku w niemal więziennym pokoju ośrodka leczenia uzależnień, który, mimo że kosztował jej rodziców naprawdę grubą kasę, chyba próbował swoim pacjentom zapewnić namiastkę iście więziennego klimatu. To nie był rehab dla celebrytów, o których pisali w magazynach plotkarskich. To była klinika, w której leczyli uzależnionych, owszem tych mających kasę, ale tych, do których rodziny tak naprawdę nie chciały się przyznawać. A w końcu… nie chciała zapomnieć dotyku jego dłoni na swojej skórze. Tych spojrzeń, które utwierdzały ją w przekonaniu, że nie jest sama.
– Nie wiem… Othi… – wymamrotała, a w jej ustach te kilka pierwszych liter jego imienia brzmiało jak westchnienie. Westchnienie przepełnione rozczarowaniem, ale też nutą tęsknoty. – Nie wiem… wydawało mi się, że nie chcesz pamiętać. – przyznała, nerwowo oblizując wargi i sunąc spojrzeniem po jego twarzy. Miał przecież prawo chcieć zostawić ten etap swojego życia daleko za sobą. A ona niepotrzebnie mu o tym wszystkim przypominała.
– Rozumiem. – mruknęła, powoli kiwając głową. Na jej twarzy mieszało się zmartwienie i troska. – To znaczy nie rozumiem, wiem. – poprawiła się, bo przecież on zrobił wcześniej to samo. – Wiesz… mój brat też był na odwyku. Mogę się tylko domyślać, co czuł, gdy dowiedział się, że ja też… no wiesz. – przyznała, chociaż była niemal przekonana, że tym szczegółem ze swojego życia zdążyła się z nim już podzielić podczas ich wakacji. – Ale ja też widziałam go, gdy pił. I gdy siedział w ośrodku. – dodała, pocierając swój policzek i wzruszając ramionami. Wiedziała.
– Czy naprawdę twoja… historia nie jest dla niej żadną przestrogą? – zapytała całkiem szczerze, marszcząc czoło. Dla niej problemu brata najwidoczniej niebyły i cały czas powtarzała, że ona nad swoim życiem w pełni panuje. Uniosła pytająco brew i kiwnęła głową, czekając na pytanie Othello.
– Sama nie wiem… Chyba dużo czynników składa się na tę decyzję. Cholernie nie chcę wrócić do ośrodka. – zaczęła, zastanawiając się nad dalszą częścią swojej odpowiedzi. – I… nie ma już w moim życiu osoby, przy której zaczęłam brać. – wzruszyła lekko ramionami. Była z nim szczera, bo miała wrażenie, że w ten właśnie sposób rozmawiali ze sobą od samego początku. Był chyba jedyną osobą, której mówiła prawdę i której naprawdę mówiła więcej. – No i… chyba jestem tchórzem, bo… po tym, jak Lennox odebrał sobie życie… – jej oczy nagle się zaszkliły. – Myśl, że mogłabym się nie obudzić… wcześniej miałam to gdzieś, ale teraz… – zmarszczyła czoło i pociągnęła nosem. Wzorkiem próbowała odnaleźć jakiś inny punkt, na którym mogłaby skupić spojrzenie, próbując jakoś się uspokoić i nie dać ponieść emocjom.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

To prawda. Ośrodek, do którego obydwoje trafili - a więc Ośrodek, w jakim się poznali, dwoje dzieci, które musiały przedwcześnie dorosnąć, ale nigdy nie miały dostatecznie dużo czasu, by dojrzeć - był jak repozytorium dla niechcianych zabawek. Przechowalnia rekwizytów, które znudziły się właścicielom, albo po prostu schowek na domowe sprzęty, dotknięte usterką możliwą wprawdzie do naprawienia, ale nie tak poważną, by zajmować się nią osobiście, czy z nadmierną troską. Tak się właśnie czuł - w swojej rodzinie, która zawsze wolała oddawać go pod opiekę innym (nieważne, czy były to guwernantki, niańki, czy lekarze w klinice dla uzależnionych), niż doglądać samodzielnie, w gronie znajomych, w jakim trzeźwość równała się nudzie, a nuda - wykluczeniu z większości wspólnych zajęć, w końcu - w akademickim otoczeniu, w którym zawiedli go wszyscy najważniejsi profesorowie.
Nawet Logan.
Zwłaszcza Logan.

A potem - po środku niczego, w otoczeniu mdłych, bezosobowych przestrzeni pachnących środkami dezynfekcyjnymi, głodem i samotnością - poznał Lunet.
W wyniku zwyczajnej koincydencji. Przypadku. Niezamierzonej, spontanicznej zbieżności dat. W dokładnie taki sam sposób, jak poznał Oscara, i Monicę, i jeszcze kilkanaście innych osób, których imion i twarzy już w zasadzie nie pamiętał - czy też zwyczajnie nie zadawał sobie trudu, by je sobie przypomnieć.
Dlaczego więc Luna Harlow? Dlaczego akurat ona stała się tą jedną osobą, z którą utrzymywał kontakt... I którą utrzymywał w pamięci, pilnując, by wspomnienia, jakie jej dotyczyły, nie wyblakły z czasem, nie rozpłynęły się pod natłokiem innych.
Na zdrowy rozum blondynka przecież nie różniła się niczym od innych rezydentów placówki. Tak samo zamożna, tak samo samotna, jak reszta. A jednak to z nią znalazł wspólny język - nawet wtedy, gdy nie zamieniali ze sobą nawet słowa. To jej, trochę nawet wbrew własnej woli, pozwalał się widzieć, podczas gdy innym zawzięcie prezentował jedynie swoje ochronne barwy.

To było niebezpieczne. Tak się przed kimś odsłonić. A jednak gdy raz zaczął - może tamtej nocy, która smakowała czekoladą, ciepłem i sokiem pomarańczowym; może wcześniej - jakoś nie mógł powstrzymać się przed wykonywaniem kolejnych kroków.
[Kroków w kierunku czego, Othi?
Zaufania?]

- Myślisz... - obrócił w dłoniach solniczkę, albo buteleczkę z dostępną dla gości oliwą - jeśli chcieli wzbogacić w smak i tłuszcze serwowane tutaj w ramach przegryzki kąski świeżego chleba - nerwowym ruchem przesuwając ją pomiędzy palcami lewej, i prawej ręki. Nagle znów nie wiedział co ze sobą zrobić, gdzie się podziać, wyjść, czy zostać, wycofać się, czy posunąć w rozmowie jeszcze dalej, otwierając przed Luną kolejną ze szczelnie zamkniętych przestrzeni własnej duszy - M-myślisz, że to rodzinne? Że niektóre rodziny tak po prostu mają, i nie da się nic z tym zrobić? - W jego głosie brzmiała obawa, i nadzieja jednocześnie (ale nadzieja na co? - tego już nie był w stanie stwierdzić). Im więcej Harlow mówiła, tym trudniej było mu pamiętać, po co się tu w zasadzie znajdował. Nagle wszelkie jego interesy i planowane transakcje, które miał tu rzekomo przeprowadzać, przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyły się tylko słowa blondynki, jej smutek. Pamiętał wzmiankę o nałogu Lucasa, i tę o śmierci Lennoxa, ale teraz nabierały one zupełnie nowego wydźwięku - Wiesz, moja matka bierze leki nasenne. Łyka je jak cukierki, odkąd tylko pamiętam. Ojciec pije. Yael... Moją starszą siostrę... zawsze ciągnęło do używek. Była jeszcze dzieciakiem, musiała mieć ze czternaście lat, a już sięgała po psychodeliki, i wszystko na czym tylko mogła położyć rękę - westchnął - Cholera, naprawdę myślałem, że przynajmniej Terry...
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ubrać swoje najgłębsze obawy w słowa, które miałyby sens, a nie rozlewały się - po blacie, po lepkiej restauracyjnej posadzce, po materiale naddartych na kolanie jeansów i po skórze ich dłoni, ułożonych na płaszczyźnie stolika tak niebezpiecznie blisko siebie - zupełnie poza jego wpływem i kontrolą, ale nie był w stanie. Spojrzał na dziewczynę akurat w tej chwili, w której na miękkich poduszeczkach jej warg znalazło się imię jej zmarłego brata, a oczy zasnuła mgła łez.
I naprawdę nie był pewien, jak to się stało - ale w jednej chwili jeszcze siedział na swoim krześle, w tej prawie-nonszalanckiej pozie, którą przyjmował nawykowo (i chyba w ramach mechanizmu obronnego), a w następnej nagle klęczał na ugiętym kolanie, tuż obok miejsca zajętego przez blondynkę, i przytulał ją trochę nieporadnie, ciasno, szczerze.
- Hej, Luna... - zaczął głosem drżącym od emocji, i zachrypniętym smutkiem, który dzielili na dwoje - Hej... Ja... Bardzo się cieszę, że jednak... Jednak mimo wszystko... - Zaczął. Tak bardzo pragnął móc te same słowa skierować pod adres innych osób, choćby Adama - którego nie było z nim już od prawie pięciu lat - Że jednak, mimo wszystko, się budzisz, wiesz? - łagodnym ruchem przesunął dłoń po jej plecach, aż na potylicę, wplatając palce pomiędzy miękkie kosmyki jasnych włosów - Chcesz... - Nagle zupełnie też zapomniał, w jakim celu znalazł się tu w pierwszej kolejności - Gdzieś stąd pójść?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– Sama nie wiem… – westchnęła, wzruszając lekko ramionami i przenosząc na niego błękitne spojrzenie. – Z jednej strony… chciałabym, że tak właśnie było, bo byłoby to łatwiej usprawiedliwiać, ale też obwiniać innych… – zaczęła, ściągając brwi i oblizując wargi. – A z drugiej strony… jeśli wyłącznie my jesteśmy za to odpowiedzialni, to… jest dla nas szansa? – naturalnie wyrysowana brew, która mimo jasnej karnacji i blond włosów Lunet, odznaczała się ciemniejszym kolorem na jej twarzy, dodając nieco charakteru i podkreślając wyrazistość jej mimiki, uniosła się nieco, w pytającym geście. – Chciałabym, żeby to było takie… czarno białe i oczywiste. I chciałabym znać odpowiedź na twoje pytanie, Othello. – dodała, skubiąc palcami brzeg spódniczki, która kończyła się jakieś trzy centymetry nad jej kolanem. Sama nie była pewna, który scenariusz był lepszy i obawiała się, że żaden nie był oczywisty i jedyny. Ich zachowania były składową wielu rzeczy, których doświadczyli w trakcie swojego życia, wszystkich dobrych i złych wydarzeń, traum, obserwacji i wychowania.
Powoli pokiwała głową, gdy Othello się przed nią otworzył, opowiadając o swojej rodzinie. Z ust wydobyło się ciężki westchnienie. To, co mówił, tylko potwierdzało, że to mogło być rodzinne, przynajmniej w ich przypadku. Jej rodzice również nadużywali alkoholu i to w łazienkowej szafce matki znała tabletki, które jako jedne z pierwszych zaczęła po kryjomu brać. To oni, ci, którzy ich wychowali, dawali im przykład. Albo pokazywali, że inaczej się nie da. Szukając ukojenia w alkoholu, pomocy w tabletkach, rozrywki w narkotykach. Jakby jednocześnie czuli za mało i za dużo. I nie potrafili sobie poradzić z jednym i drugim.
Wzięła głęboki oddech, gdy Othello pojawił się obok niej. Ułożyła dłonie na jego plecach, również nieco nieporadnie próbując go przytulić. Brakowało jej tego jego. Niewiele było w jej życiu okazji, by mogła szczerze powiedzieć, co czuje i co myśli. Tak często ukrywała swoje emocje i kłamała na każdy trudniejszy temat, że takie wyznania przychodziły jej z trudem i obrywała emocjonalnym rykoszetem. Pochyliła się nieco stronę chłopaka, przyglądając się mu uważnie. Przez jej twarz przebiegł cień bladego uśmiechu, jakby próba odgonienia złych myśli. Pokiwała głową i cicho pociągnęła nosem.
– Miło to słyszeć. – wymamrotała, nerwowo oblizując usta i przygryzając dolną wargę. Chociaż on jeden, cieszył się, że tu była. Czy był jedyny? Czy ją również cieszył ten fakt? Strasz, który towarzyszył jej, gdy myślała o tym, że może się nie obudzić, nie zawsze był oczywistym strachem przed śmiercią. Ale też przed następnym dniem, przed tym, czy ktoś jej nieobecność zauważy, czy ktoś za nią zatęskni, a może odetchnie z ulgą? Praz strachem przed tym, że dokonałaby czegoś, od czego nie byłoby odwrotu, w czym nie pomogliby rodzice ani ich pieniądze. – A ty, Othi? – zapytała, przesuwając jedną dłoń na jego ramię. – Byłeś umówiony… – przypomniała mu, w tej chwili nie mając już angażować się we własną grę, której nie potrafiłaby i tak pociągnąć. – Ze mną. – w tym samym momencie złapała jego dłoń, która spoczywała gdzieś na jej udzie, by nie mógł się od niej odsunąć.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Powiedziałby jej teraz najchętniej coś takiego, co zawsze daje to niesłychanie kojące poczucie komfortu dwudziesto-coś latkom próbującym odnaleźć własną drogę w odmętach dorosłości, bez wsparcia (i oczekiwań) rodziców, na których to mogli by się wesprzeć jak na kole ratunkowym (nawet jeśli to takie koło, które finalnie zaciska się nam na szyi i nas dusi-dusi-dusi).
Potem Lunet pokiwałaby głową, kontynuując może dość bolesną, ale też dziwnie bezpieczną wymianę zdań, w której jedna strona parafrazowała słowa drugiej, druga powtarzała słowa pierwszej, a potem obydwie kiwały głowami, na wszelki wypadek raz jeszcze przyznając sobie rację.
Następnie zamówiliby może jeszcze po drinku, albo jedną z tych bzdurnych barowych przekąsek do podziału, jakieś oliwki w zalewie z oregano i wędzoną cytryną, albo orzeszki w chrupiącej panierce, które nawet nie skojarzyłyby się Kingsley’owi z Cherry Rhodes.
Później może poszliby na spacer, albo do kina, albo do łóżka. Albo nigdzie - rozstając się polubownie i bez kwasu (Othello zaś? nadal z garścią odurzających tabletek wciśniętą za pazuchę), na zawsze albo na parę dni. Może jedno zatęskniło by za drugim bardzo szybko - na przykład na następny dzień, idąc za nagłym impulsem nakazującym wysłać krótkiego SMSa z jakimś: dobrze cię było zobaczyć, kiedy powtórka?
A może znów zniknęliby wzajemnie z map swoich światów. Jak fatamorgana albo sen, który rozmywa się zupełnie wraz z nadejściem świtu.

Tylko, że taka wersja wydarzeń zakładała, że obydwoje znaleźli się tu zupełnym, niewinnym, nieobciążonym wagą jakiejkolwiek intrygi przypadkiem. Ot, za sprawą zwyczajnego zrządzenia losu, któremu nikt nie chciał pomóc albo podłożyć nogi. I w tej wersji wydarzeń, jedno wiedziało o drugim dokładnie tyle samo - to znaczy: w zasadzie nic. Przynajmniej na temat powodu, dla którego znaleźli się dziś w Bathtub Gin & Co. w pojedynkę - lądując jednak nad blatem tego samego stolika.
Prawda natomiast była zgoła inna. I bolesna. I, póki co, znana tylko jednemu z ich dwojga - ciążąca na ramionach Lunet jak bardzo brzydki, bardzo niefunkcjonalny, i bardzo ciężki plecak. I dziewczyna najwyraźniej postanowiła go teraz otworzyć -
  • choć, jakby się lepiej zastanowić, może wcale nie był to plecak, tylko JEBANA PUSZKA CHOLERNEJ PANDORY.
-Byłeś umówiony ze mną.

Co do...?

Złapała go za rękę. Tak, poczuł to wyraźnie - pięć szczupłych, chłodnych palców owijających się wokół jego własnych, bliźniaczo smukłych i zimnych. Zarejestrował miękkość wnętrza jej dłoni - bezbronne wzniesienie delikatnej poduszeczki tkanek; chłód pojedynczego pierścionka; lekko kontrastującą z nimi szorstkość kłykci.
A jednak miał nieodparte wrażenie, że tak naprawdę Lunet Rose Harlow dała mu właśnie w twarz.
Na odlew. Nie zadając sobie trudu żeby go uprzedzić, pouczyć aby się przyszykował, albo choćby zdjąć pierścionki. Chyba aż go trochę zamroczyło - ten nagły szok, realizacja, że wiedziała najwyraźniej o czymś, o czym nie miał pojęcia on sam. Że to, cokolwiek to było, było po prostu ustawione. Zachwiał się leciutko, ale ostatkiem sił utrzymał względny pion - i dziwnie nawet nie miał siły cofnąć ręki.
Tylko wlepił w blondynkę spojrzenie wypełnionych zielenią, szarością i brązem tęczówek. Dziwny patchwork niedowierzania, niezrozumienia i rozpływającej się dopiero po ciele zdrady.
- N-nie rozumiem? - Zaczął, choć niestety chyba rozumiał aż za dobrze. Do powyższych emocji dochodziło powoli potworne poczucie wstydu i winy - jak dwóch krnąbrnych uczniów, którzy trochę się zapomnieli, i dopiero teraz próbują nadgonić oddalającą się szkolną grupę na wycieczce - Co to ma niby znaczyć, że "byłaś umówiona ze mną"?!
Ostatnio zmieniony 2022-07-29, 23:02 przez Othello Kingsley, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Taki scenariusz ich spotkania byłby z pewnością najlepszą opcją. Nie dane im było wcześniej spędzać razem czasu w normalnych warunkach, także, gdyby teraz wszystko rozwinęło się tak, jak można było tego oczekiwać albo chcieć, mieliby szansę na kilka miłych godzin w swoim towarzystwie. Jednak ta relacja nie należała do typowych, a więc i od ich spotkania nie należało oczekiwać, że przebiegnie wedle ogólnie przyjętych standardów.
Mimo wszystko Lunet wolałaby, żeby wszystko potoczyło się inaczej. Wcale nie chciała spotykać się z nim w takich okolicznościach. O wiele przyjemniejszym scenariuszem byłoby prawdziwie przypadkowe spotkanie albo zaplanowane, które dawałoby jej poczucie, że nadal o sobie myśleli i zależało im na tej relacji. Wypiliby drinka albo dwa, chociaż z tym raczej również powinni uważać, nadrobiliby te kilka ostatnich miesięcy, podczas których się nie widzieli i być może umówiliby się na najbliższy możliwy termin.
I nie miałaby nic przeciwko temu, by wybrać się razem do kina, na kolacje, czy do łóżka. Przejść przez wszystkie etapy i rodzaje randek, na które chodzili ich znajomi. Z ekscytacją wyczekiwać każdej następnej minuty, słowa i gestu. Rozmawiać na tematy błahe, ale też poważniejsze, na tym dość wczesnym etapie znajomości poznając siebie, opowiadając o tym, czym chcieli się podzielić, dyskutować i dzielić się doświadczeniami. Zaraz po skończonej randce chciała napisać do niego wiadomość o tym, jak dobrze się bawiła i że wyczekuje następnego spotkanie.
A nawet jeśli wszystko miałoby potoczyć się inaczej, rozmowa niekoniecznie by się kleiła, nie pojawiłaby się nić porozumienia, zeszliby na wygodny temat albo stwierdzili, że to nie ma sensu, chciała mieć świadomość, że wszystko jest jasne, a wpadając na siebie na uczelnianym kampusie, nie będą się czuć niezręcznie.
Jednak byli w zupełnie innej sytuacji. Wszystko działo się nie po kolei. Nie byli na ani jednej randce, a zdążyli się ze sobą przespać, nie mieli okazji porozmawiać o tym, co lubią i co studiują, ale wiedzieli, z jakich powodów wylądowali na odwyku. A to, co teraz dobijało Lunet najbardziej, to fakt, że to krótkie spotkanie było jednym wielkim kłamstwem. Nie chciała kłamać. Pragnęła być tą jedną osobą, której mógł ufać, z która mógł poruszyć każdy temat, wyżalić się albo po prostu pomilczeć. Przeszli przez to samo, rozumiała go, powinien czuć, że może się przed nią otworzyć.
Tymczasem wykonywała krok, który miał ją cofnąć do początku ich znajomość. Sprawić, że znów będzie zerkał na nią nieufnie. – Prze-przepraszam… – jej głos się załamał, a słowo to niezdarnie wypadło z jej ust. Zagryzła wargi i nerwowo poruszyła się na krześle. – Emma… to na nią czekałeś. Poprosiłam ją, by pozwoliła mi tu przyjść… zamiast niej. – próbowała to jakoś wyjaśnić, chociaż opowieść o tym, jak dowiedziała się, że Othello znów sprzedaje, nie była czymś, co było teraz istotne. – Chciałam z tobą porozmawiać. – dodała, wypuszczając powoli powietrze z płuc. – Othi… martwię się o ciebie. Nie chciałam kłamać, ani się ukrywać, ale... musiałam sprawdzić, czy wszystko w porządku. – kiepska to była wymówka na jej kłamstwa, ale było w niej dużo prawdy. Nie było żadnego usprawiedliwienia dla jej zachowania, ale chciała mu pomóc. Chciała to zrobić, zanim wróci do nałogu, zanim ktoś przyłapie go na handlowaniu nielegalnymi substancjami, zanim stanie się tragedia.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Othello niejednokroć głowił się nad tą samą kwestią - studiując spękaną drobnymi rysami taflę sypialnianego lustra (podobno gwarant pecha na co najmniej siedem lat - a jednak Kingsley jakoś nadal nie chciał się go pozbyć), zaangażowany w bezgłośny dialog prowadzony z własnym odbiciem.

- Dlaczego?
  • - powtarzane w rytm muśnięć, w jakich jego-własne-palce zawadzały o jego-własne-skronie, i jego-własne-wargi i jego-własne-szczęki, jakby chciał upewnić się (w nadziei, że będzie w błędzie), że to właśnie on, a nie ktoś inny.
    Milcząca modlitwa ginąca w gardle, nim zdążyłby wypowiedzieć ją na głos. Pytanie zadawane bez sensu; w eter.
Dlaczego nie mogło być inaczej?
  • Dlaczego nie mogło być n o r m a l n i e?
Dlaczego nie mogli być właśnie tacy, jak ich znajomi - którzy poznawali się na aplikacjach randkowych i nudnych, nader-trzeźwych imprezach, a nie na odwykowym spacerniaku zaludnianym przez bardzo samotnych, bardzo przegranych i bardzo młodych przy tym ludzi. Dlaczego nie mogli pasjonować się tylko i wyłącznie takimi skrawkami codzienności, jak gry komputerowe, uprawa roślin doniczkowych, ceramika i wzorki wyrysowywane na żelowych paznokciach, książki o historii i literatura fantasy, biegi przełajowe i zwierzątka, które można trzymać w terrariach - nie zaś kolekcjonowaniem kolorowych pastylek, i magazynowanie ich najpierw pod materacem, a potem pod językiem.
Dlaczego nie potrafili zadowalać się cudowną, przyziemną prostotą - nieskomplikowanych randek, nieskomplikowanych rozmów, nieskomplikowanych relacji. Wtedy mogliby zejść się, albo rozejść, w nudzie i w pokoju, nie uwikławszy się w ten dziwny, pokręcony układ, w którym teraz gubili się jak w labiryncie.
Othello patrzył na nią, i sam już nie był pewien na kogo tak naprawdę spogląda. Wroga, czy sojusznika? Kogoś podobnego doń jak bliźniacza kropla wody, czy swoje absolutne przeciwieństwo?
Przyjaciółkę, kochankę, zdrajczynię?

Słyszał przecież, że chciała mu pomóc. Że robiła to, jakkolwiek nieumiejętnie, dla jego dobra. I pewnie za parę godzin, albo kilka dni, miał ochłonąć; zrozumieć, że Luna zwyczajnie nie wiedziała w jaki inny sposób mogłaby zatroszczyć się o niego (logiczne - skąd miała wiedzieć, skoro nadal uparcie nikogo nie dopuszczał do siebie bliżej niż na odległość przynajmniej jednego kłamstwa).
Ale teraz zwyczajnie nie potrafił spojrzeć na to wszystko ze zdrowej odległości. Czuł, że się dusi - a tym, co go dławiło, był jego własny gniew.
- Serio, Lunet? - Podniósł głos wyżej i bardziej stanowczo niż pierwotnie zamierzał i, zabawnie, wraz z głosem uniosły się też jego dłonie. Trochę w obronie, trochę w ataku, wywindował je niemal na wysokość własnej twarzy; potem opuścił, chowając w kieszeniach, wreszcie wywlókł z nich jeszcze raz, i tak już zostały - zwiśnięte smutno wzdłuż jego szczupłego ciała. Odsunął się od niej, przy okazji zawadzając biodrem o pobliski stolik. Jeśli do tej pory nie patrzyło na nich pół lokalu, to sytuacja właśnie dramatycznie się zmieniła - Serio? Chciałaś ze mną porozmawiać? I - i co? I uznałaś, że pierdolone kłamstwo... W dodatku tak żałośnie nieudolne... Sprawi, że będę zajebiście chętny, żeby się przed tobą otworzyć, tak!? - Zaśmiał się, ale w sposób zupełnie wpłukany ze wszelkiej wesołości. Czuł na języku gorycz, i nie był pewien czy to żółć, bo chyba zbierało mu się na mdłości, czy smak świeżego rozczarowania - Wiesz co, Harlow, szkoda czasu. Jak masz ochotę zbawiać świat w ten sposób, to będziesz musiała znaleźć sobie inne ofiary. Poszukaj na odwyku - mnie tam znalazłaś, to znajdziesz i innych.
Za parę dni miał stwierdzić, że nie tylko był w tych słowach niesprawiedliwy i okrutny, ale też robił to zupełnie niepotrzebnie.

Teraz jednak potrafił jedynie szarpnąć się w przód, i ruszyć do drzwi.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Belltown”