WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#9

Z trudem dochodził do siebie.
Co prawda z każdym dniem pęknięte żebro pozwalało mu na jeszcze jedno spięcie albo pompkę więcej, a gęba coraz mocniej przypominała tą, którą świecił z fotki na messengerze, ale mimo to - z łóżka wcale nie wstawało mu się łatwiej. Od nadmiaru kłębiących się w niej myśli, głowa pękała mu ilekroć gwałtowniej poderwał się z twardego materaca, a przestrzelone znalezionym przez Journee w szufladzie pistoletem serce wcale nie zamierzało przestać krwawić. Orlando cierpiał, jak jeszcze nigdy dotąd; cierpiał z powodu kobiety i zupełnie bez wstydu stosował się do rad swojej byłej, zaspokajając moralniaka niezdrowym żarciem i hektolitrami wina. To tylko dlatego wczesnym porankiem udawało mu się wreszcie zasnąć i również przez to - jego interes powoli zaczynał się chwiać na swoich glinianych nogach. I tak jak przeciwko takiemu trybowi życia nie miał nic przeciwko, tak stracić tego, na co tak ciężko pracował, już nie zamierzał i wreszcie postanowił się ogarnąć.
Skłamałby jednak, że dodatkowego motywacyjnego kopa nie przyniósł mu telefon od ziomka Deshawna, z którym chwilę studiował na jednym z publicznych collegów w Seattle. Long story short - Deshawn kupował od niego marihuanę w trakcie swojej futbolowej kariery, a kiedy dostał stypendium na jednej z uczelni w Portland - znalazł sobie nowego dilera, no i właśnie ten diler potrzebował pomocnej dłoni w deszczowym mieście. W innych okolicznościach Orlando pewnie zbyłby to machnięciem dłoni, ale ponieważ rozbijało się o Deshawna, to postanowił zrobić wyjątek. Oczywiście nie bezinteresownie i nie bez grymaszenia, ale hej - skoro był takim strasznym chujkiem dla wszystkich kobiet w swoim otoczeniu, to mógł to nadrobić dobrym uczynkiem dla swojego brata z boiska. No i Samuela. Ponieważ nie miał o nim najmniejszego pojęcia, przez Deshawna przekazał mu, że powinien go szukać w South Parku przy jednym z całodobowych sklepów, gdzie nadzorował pracę nieletnich dilerów, opychających crack i heroinę lokalnym narkomanom.
Właśnie dochodziła północ. Orlando siedział na rozkładanym krzesełku, tuż obok otwartych drzwi do sklepu; plastikowym widelcem wyjadał z tekturowego kubełka chiński makaron z warzywami, popijając z zawiniętej w papierową torbę butelki i z zainteresowaniem przyglądał się, kręcącym się ledwie kilka kroków dalej nastolatkom, obsługującym co jakiś czas mijających ich ćpunów. Deszcz z wolna popadywał mu na głowę, ale był za to Bogu wyjątkowo wdzięczny - oto chłodna mżawka orzeźwiała jego znużony pysk i dzięki temu nie przysypiał, zaznaczając swoją obecność na ulicach South Park. Miał tylko nadzieję, że dobrze wybrał noc i że Samuel od razu do niego trafi.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#3

Nie żeby coś, ale Samuel nie wyglądał lepiej, po nieplanowanej konfrontacji z typem, który robił z siebie Chuck Norrisa. Takie były skutki, sprzedawania dragów w biały dzień. Na czole wciąż miał zaschnięte krople krwi, co trochę psuło jego wizerunek osobisty, ale jebać, pod osłoną nocy, raczej nikt na to nie zwróci uwagi. Nie żeby brał sobie do serca, to co inni pomyślą, ale póki znajdował się w dość niepewnej sytuacji, wolał się nie wychylać - w końcu nie codziennie wisi się kupę forsy znajomym "z biznesu".
Siedział więc po uszy w gównie, towar się kończył, a "odsetki" rosły. Najwyższa cena, jaką mógł zapłacić, to była jego głowa, dlatego za wszelką cenę starał się tego uniknąć. Z opresji postanowił go wyciągnąć jego dobry ziomek, miał jednak nadzieję, że Deshawn nie zrobi go w chuja. W tej robocie trzeba być ostrożnym, nawet jeżeli ktoś wyciąga pomocną dłoń. Nic nie jest za darmo. O konsekwencje tej "transakcji" zacznie się martwić później, teraz chce zyskać trochę czasu, no i kasy - słowo klucz.
Plan był taki, spotyka się z jakimś gościem, którego w życiu nigdy nie widział i stawia wszystko na jedną kartę. Jedyne co o nim wiedział to to, że ma na imię Orlando i jest czarny, z pewnością raczej go nie przeoczy. Wybrali dogodne dla niego miejsce, które znał jak własną kieszeń, niedaleko stąd znajdowała się również jego własna, prywatna melina.
Szedł szybkim krokiem, z kapturem na łbie i rękami w kieszeniach bluzy, miał nadzieję, że ten już na niego czeka. Nie miał zbyt wiele czasu, w końcu w każdej chwili mógł dostać kulkę w łeb. A biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, łatwiej było go namierzyć. -To ty?-było to raczej pytanie retoryczne, ale chyba wolał sam siebie uspokoić faktem, że chłopak wpieprzający makaron, jest właśnie kimś kogo szuka. -Oszczędźmy sobie czułości, nie mam zbyt dużo czasu.-przetarł dłonią krople deszczu z twarzy, które niesfornie dostały się pod kaptur. Syknął pod nosem, przejeżdżając palcem po ranie, którą zrobił mu Isaac. Jebany chuj. Nigdy by nie pomyślał, że w Seattle będzie tak ciekawie; jeszcze mu brakowało dragów i dobrego towarzystwa, do osiągnięcia pełni szczęścia. Póki nie był jednak w pełni bezpieczny, oszczędzał sobie życia w społeczeństwie, to ułatwiało wiele spraw i przede wszystkim, nie kolidowało z robotą, która tak czy siak musiała być zrobiona.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

+18 cuz racist

Czyli we dwójkę musieli wyglądać jak para emerytowanych bokserów, planująca nie do końca czysty odwet na swoich oprawcach. Na całe szczęście jednak - Orlando wcale nie był tym zainteresowany. Po pierwsze - nawet w świetle ostatnich wydarzeń wciąż brzydził się przemocą, a po drugie - dobrze rozumiał uliczne mechanizmy i wiedział, że "wpierdole" dzieliły się na różne kategorie, a najłatwiej było je podzielić na te "do zapomnienia" i "niebezpieczne". Filozofować - jak każdy dzieciak z getta - mógłby o tym cały wieczór, ale ogólnie rzecz biorąc wydarzenia z klubu już na pierwszy rzut oka można było przypisać do tej pierwszej puli i dlatego czuł się wyjątkowo pewnie, mimo że oczywiście jego ego ucierpiało. I to podwójnie, bo raz że ugiął się pod ciosem jakiegoś byle chłystka z klubu, a dwa że w wydaniu a'la worek treningowy musiał pokazać się Helenie, która wcale nie powinna oglądać go w tym stanie. No, ale to temat na dłuższą rozmowę.
Po tych kilku dniach jednak, Ramsey czuł się naprawdę pewnie. Oczywiście łykał przeciwbólowe jak ptasie mleczko i z trudem zasypiał w swoim łóżku, ale poza tym był przekonany, że nic mu nie grozi. Jestem niezniszczalny, mała - tak mówił pannie Molligan i tak serio się czuł, mimo że aktualnie siedział przynajmniej dwa szczeble niżej, nadzorując osiedlowych małolatów w trakcie wykonywania totalnie psiej roboty, która zresztą zabrała mu do grobu brata jakieś siedem lat wstecz. I ponieważ tak bardzo się nie bał, to jakoś bez emocji zareagował na to, że ktoś zbliżył się bezpośrednio do niego. Nawinął sobie tylko trochę makaronu na widelec, starając się pod połami kaptura odnaleźć twarz Samuela, a potem ospale zastopował dłonią przygrubego nastolatka, który szybkim krokiem się do nich zbliżał, pewnie żeby odciągnąć Espinozę. - "To ty? To Ty?" Jezus, czarnuchu, wstrzymaj konie - odparł, niezbyt elegancko parodiując ton głosu swojego rozmówcy, a ponieważ w gębie mielił kęs chińszczyzny, to brzmiał jak jakaś tania wersja Marlona Brando w Ojcu Chrzestnym. Odchrząknął. - Ja, jak do kogoś przychodzę i mam interes, to się przedstawiam, czarnuchu. Wiesz, "jestem Buggs z Holly Park-- - dobrze, że nie był miejscowy, bo na pewno by go zdziwił inny park w zupełnie innej części miasta - -- i jestem tu, bo"... No właśnie, po co tu jesteś, ziomuś? - zapytał, unosząc brew do góry i odłożył kubełek pod rozkładane krzesełko, żeby sięgnąć po butelkę i przepłukać usta piwem z uncjowej butelki. Oczywiście, to nie tak, że już się nie domyślił, z kim miał przyjemność, ale wolał się upewnić. Ludzie w tej grze bywają wyjątkowo cwani.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie przywykł do takich sytuacji, starał się unikać współprac, dzielenia się towarem, a tym bardziej hajsem. Na ogół działał sam i życie samotnego wilka bardzo mu odpowiadało-dlatego ciężko było mu to przełknąć, tym bardziej, gdy jego ostatni udział w takiej kolaboracji doprowadził go właśnie tutaj; w inne miejsce, ale w tym samym gównie. Równie dobrze Ramsey mógł mu nie pomagać i dalej wpieprzać swoją chińszczyznę, dlatego poniekąd Samuel był mu wdzięczny i postanowił nie reagować na jego rasistowskie zaczepki. Skrzywił się tylko, pokazując przy tym niezadowolenie, swoje za uszami też miał ale wolał nie wyciągać tego na wierzch na pierwszym spotkaniu. -Okej, to ja jestem Elmer Fudd....Deshawn powiedział, że możesz mi pomóc. A raczej pomożemy sobie nawzajem, zanim moja głowa zostanie nabita na pal, czarnuchu.-uśmiechnął się przy tym, nie był pewny czy nie dostanie poprawki w ryj, ale chyba gorzej być nie mogło. Po chwili wyciągnął papierosa z kieszeni kurtki, włożył sobie do buzi i zapalił; może powinien zaproponować tamtemu fajkę, jednak póki była między nimi ta bariera, spowodowana brakiem zaufania, wolał nie otwierać gęby bez konkretnej potrzeby. Nie ufał przecież w stu procentach samemu sobie a gdzie tu obcemu kolesiowi, powierzać teoretycznie swoje własne życie. -Słuchaj, wiszę szajce pojebusów kupę forsy i jeżeli tego nie spłacę, to zaraz mogę kopać sobie grób, rozumiesz?-niestety ciągnęli się za nim jak smród po gaciach, od Portland aż do Seattle. Ponownie zaciągnął się papierosowym dymem, ciężko było mu określić zamiary Ramseya, tym bardziej, że nie znał się na ludziach i każdego trzymał na dystans, co by było łatwiej. Czasami żałował, że wkręcił się w ten niewdzięczny biznes, tak wiele razy nadstawiał karku a co dostawał? Chuja w dupę i jeszcze więcej. Może gdyby sytuacja z Jo potoczyłaby się inaczej, potrafiłby żyć na trochę innych warunkach; a nie wciąż na nielegalu w jakiejś melinie...no i co najgorsze, w jeszcze niepowstałej spółce z czarnym, nawet w filmach to nigdy nie było dobre duo. Jeżeli to ma się udać, prędzej czy później muszą znaleźć wspólny język, obojętnie czy to będzie język małp, czy będą rozmawiali na migi. Gorzej jak nie wyjdzie, to ciekawe, który pierwszy będzie zbierał zęby z podłogi, w końcu oboje byli trochę pokiereszowani. Nie żeby Samuel lubił się bić, ale rywalizacja była tutaj kluczową rzeczą.
-Wróżę nam owocną pracę..Choć nie powiem, chciałbym żeby było inaczej.-pół żartem, pół serio ale na pewno nie żeby go sprowokować. Nie chciał mieć kolejnego wroga na karku; w tym biznesie lepiej się z nim bratać, niż tworzyć konflikty-wiadomo o co chodzi.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Bardzo dumne to i podniosłe, pracować w tej branży samemu, ale fakty są niestety nieubłagane - na własną rękę ciężko rozkręcić własny biznes i częściej niż rzadziej trzeba zejść do roli proszącego, żeby następnym razem być tym proszonym. Ramsey zrozumiał to już bardzo dawno temu, niemal na samym starcie, dlatego teraz wszystko przychodziło mu łatwiej, natomiast ponieważ nosił te same buty, to wcale nie nosił w tyłku kija ani nie umywał rąk od pomocy. Wręcz przeciwnie - kolekcjonowanie przysług zrobiło się jakieś takie... nobilitujące i właśnie z uwagi na to nie marudził Deshawnowi, no i marudzić nie zamierzał też Samuelowi. Przynajmniej jeśli wreszcie się przedstawi.
No i jeśli ten sam wyjmie kij z dupy, bo słownikowi Orlando daleko było do rasistowskiego, a nazywanie Espinozy czarnuchem było wyrazem poszanowania, bo równie dobrze w to miejsce mógłby wstawić ziomka, brata albo innego wariata. Co prawda zęby same zacisnęły mu się w wąską linię, gdy z ust nowego znajomego wypadło to słowo rozpoczynające się literą "n", ale machnął na to ręką. "Głupi jesteś" - pomyślał tylko i natychmiast poderwał się z krzesełka do góry, kompletnie nie dbając o to, co miał do powiedzenia. Właściwie to mógł trajkotać przez kolejne dziesięć minut i nawet matkę mu wyzywać, ale Ramsey wcale nie chciał tego słuchać. Wszystko się zgadzało - typ był od Deshawna i dobrze wiedział kogo szukać, więc teraz należało mu tylko przekazać towar i co nieco opowiedzieć o zwyczajach panujących w sąsiedztwie. I nie tylko sąsiedztwie. Wyminął go zwinnym krokiem, zanim dokończył o tym grobie i gwizdnięciem zwrócił na siebie uwagę tego nastolatka z nadwagą; skinięciem głowy wskazał mu na krzesełko, a sam pociągnął za troczki od du-raga i żwawym krokiem ruszył w głąb parkingu, dopiero po chwili zerkając przez ramię, żeby się upewnić, że Samuel za nim szedł. Szedł. I nic innego nie miało znaczenia.
- Mam to gdzieś, po co to robisz. Każdy ma swój krzyż - rzucił po chwili milczenia, gdy kroczyli w ciemnościach między tylko gdzieniegdzie zaparkowanymi samochodami. Nadal bawił się chustą i na tym etapie należało już zakładać, że cierpiał na coś w rodzaju zespołu niespokojnych rąk, skoro cały czas musiał mieć je w ruchu. Westchnął. - Nie będę Cię uczył życia. Jak sobie nie poradzisz - Twój problem. Ale jak ogarniesz? Kuuurwa. Jest interes do zrobienia w tej części miasta i to, kurwa, bezpieczniejszy, niż szukanie guza po centrum, także nie narób wstydu mojemu czarnuchowi i pokaż jaja - dodał zaraz i od teraz co jakiś czas kontrolnie zerkał na Samuela. Oddalili się od grupy nastolatków dość daleko, więc gdyby ewentualnie miało do czegoś dojść, to byłby sam, także musiał go pilnować. Spojrzeniem. - Nie naliczę Cię za to, bo wiem jak to jest mieć pod górę, ale nie wyruchaj mnie w dupę i nie narób problemów, dobra? - zatrzymali się, a Ramsey na moment zajrzał Espinozie w oczy, korzystając z faktu, że fotokomórka przy szeregu automatów z gazetami włączyła strumień bladego światła. Był poważny, chciał go traktować poważnie i liczył na to samo w rewanżu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

/wybacz, nie chce zwlekać z postami na następne dni, ale jestem martwa, więc mój mózg pracuje troche wolniej i moze wyjsc kitowy post xDD/

Niestety na co dzień nie obracał się w takim towarzystwie, nie wiedział więc, że słowo "czarnuch" równa się z czymś dobrym. W końcu teraz tyle się pieprzy o "black lives matter", a w filmach amerykańskich, czarny nigdy nie zwiastuje czegoś dobrego. Nie ma co się oszukiwać. Fakt faktem - Sam nie był idealnym ziomkiem do tej roboty, mu nigdy nie zdarzyło się dostać kosy pod żebra, życie jakoś potężnie go nie zweryfikowało. Był raczej "normalnym" handlarzem, któremu udało się uniknąć pierdla(co i tak było zajebistym wyczynem).
Rozluźnił trochę poślady i dał się prowadzić Ramseyowi, chemii między nimi nie było, ale przecież nie o to chodziło w tym wszystkim. Oboje musieli mieć z tego korzyści i jego w tym głowa, żeby cała robota poszła zgodnie z planem. Na szczęście nie bał się wyzwań i zawsze dotrzymywał swojego słowa, czasami było to trudne do zrealizowania, ale jak to mówią - do celu po trupach. -Nie musisz się o to martwić. Zbierzemy na tym kupę forsy..więcej niż ci się wydaje. - był o tym przekonany, potrzebował tylko porządny kupas w dupas. Miał swój cel i choćby skały srały, to musiało zostać zrobione. Orlando mógł sobie myśleć co chciał, w końcu byli tylko ludźmi, a tu również działała zasada ograniczonego zaufania. Póki nie skakali sobie do gardeł, to było dobrze. -Wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, stary. Zobaczysz, że mi warto ufać. - Życie pisało różne scenariusze, może to kiedyś Ramsey będzie potrzebował jego pomocy. Samuel nie znał go i dlatego nie wiedział, czy ma ciągoty do pakowania się w tarapaty, tak jak on. Tak czy inaczej, dobrze mieć przy sobie ziomka, na którego możesz liczyć. Oni jeszcze nie byli na tym etapie, ale kto wie? Może z czasem, zaczną burzyć dzielący ich mur i zwątpienie. Espinoza nie był mu dłużny, odpowiedział tym samym spojrzeniem, może jeszcze nawet bardziej cwaniackim- mimo tego, respektował go, okazując mu tym samym szacunek. Bawienie się w gówniarskie przepychanki i ignorowanie pozycji Ramseya, byłoby głupotą. Zawarli w pewien sensie pakt; i choć nie był on podpisany krwią, Sam traktował go równie poważnie. -Jeżeli plan się spierdoli, osobiście ci pozwolę wpakować mi kulkę w łeb. - wyszczerzył się lekko, w końcu jedyne co miał do stracenia, to własne życie; od wszystkiego innego się odciął, żeby na przyszłość nie mieć takich dylematów.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

//luzik, niczym się nie przejmuj :lol:

Jezus, jakie to szczęście, że Orlando nie był żadną czarnoskórą reinkarnacją Krzycha Jackowskiego, bo Samuel tę kulkę w łeb z końca posta, dostałby jeszcze zanim zdążył się odezwać. Ramsey był... Trudnym przypadkiem, tak chyba najprościej o nim powiedzieć - z jednej strony ślepo wierzył w te wszystkie teksty o dyskryminacji, a swój styl życia przypisywał społecznej niesprawiedliwości, a nie własnemu lenistwu, ale z drugiej - dobrze wiedział, że był zdecydowanie większym rasistą, niż taki Espinoza na przykład i zdecydowanie mocniej ufał swoim braciom, aniżeli ludziom innego koloru. A to przecież tylko wierzchołek góry lodowej.
W każdym razie - nie był jakoś uprzedzony do Samuela. W końcu świadczył za niego ten cały Deshawn, a Deshawn mylić się nie mógł, więc należało otoczyć go opieką i dać mu kredyt zaufania. A że facet sprawiał wrażenie... dziwne, to zupełnie inna para kaloszy i Buggs nie zamierzał go oceniać. W końcu rozgadany mógł być, bo się naćpał, a naiwny, bo chciał się dobrze sprzedać w nowym środowisku, także wyciąganie wniosków z kilku wypowiedzi nie miało sensu. Zresztą - bardziej niż dziwny, Espinoza wydawał się... lubialny. Po prostu lubialny. - Lepiej żeby tak było. To miejsce to straszna speluna - rzucił zamyślony. Nie narzekał na brak pieniędzy, choć ostatnio faktycznie miał ich trochę mniej, więc chciał zarobić ich jak najwięcej, choćby po to, żeby kupić sobie to nowe auto, które sobie wymarzył, albo może nawet wynieść się z South Park? - W porządku, stary. Deshawn mówi, że jesteś w porządku, więc jest w porządku - wzruszył ramionami. Nie potrzebował więcej deklaracji ani obietnic - to były interesy, a nie pytanie koleżanki o chodzenie; Samuel był facetem, więc jego słowo znaczyło wiele, przynajmniej dopóki go nie złamał, dlatego Orlando nie zamierzał go podważać w żaden sposób. Wierzył, że to inwestycja, która się zwróci.
Wreszcie spuścił go ze wzroku, a kiedy usłyszał o tej kulce w łeb, tylko parsknął pod nosem, kiwając głową na boki. Naprawdę było z nim tak źle i wyglądał na mordercę? Cholera, przecież nie mogło być aż tak, bo Journee połapałaby się szybciej, nie? A może nie połapała się, bo nie miała nic wspólnego z tym życiem i nawet nie wiedziała, gdzie szukać wskazówek? Boże, tyle myśli. W każdym razie - wyciągnął z kieszeni spodni kluczyk i otworzył nim jeden z automatów na gazety, żeby spomiędzy starych (to ważne) dzienników, wyciągnąć niewielką kulkę, pozlepianą szarą taśmą. - Jeszcze nikogo nie zabiłem, ziomuś - mruknął, wciskając mu w dłoń zawiniątko i na moment jeszcze się od niego odwrócić, żeby trzasnąć drzwiczkami od automatu. - Trochę ponad trzy i pół uncji. Wystarczy na rozruch - wyjaśnił fachowo i kiwnął głową w przeciwną stronę, jakby sugerując, że powinni zawracać. - Próbuj nocnych klubów, ale nie tych ze striptizem, bo tam mają swój towar. I nie ryzykuj za dużo, czasem lepiej wypaść na kopach na chodnik, niż zgrywać kozaka i stracić zęby - rzucił, niczym szkolny trener do najmłodszego zawodnika w drużynie, a potem zerknął na Samuela już zupełnie innym spojrzeniem; mniej obojętnym. - Masz w ogóle gdzie mieszkać? - zapytał i znów chwycił za troczki od du-raga, prowadząc go tym samym parkingiem w kierunku sklepu.
Obrazek

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Słuchał jego rad ze skupieniem, nie chciał przecież odwalić maniany, a Orlando miał głowę na karku; przynajmniej tak zdążył wywnioskować Samuel. W końcu to było jego murzyńskie podwórko, a on był tylko przejezdnym, uczącym się dilowania w Seattle. Złote rady były tu wskazane - nie jeden by mu zazdrościł prywatnego coacha.
Na jego latynoskiej mordzie pojawił się dość duży grymas, gdy ten poruszył sprawę mieszkania, cóż...Samuel był koczownikiem, często zmieniał miejsce zamieszkania, bo albo pakował się w kłopoty, albo one przychodziły do niego, tzn: "seria niefortunnych zdarzeń". Spał już chyba wszędzie, zaczynając od luksusowej willi, a kończąc na zimnej ławce w parku - ale czy to można było nazwać domem? Chyba nie. Aktualnie swój czas spędzał w małym ponurym mieszkanku w South Park, co śmieszne, ceny wynajmu nie były wygórowane...ani nawet "średnie" jak na Seattle, a i tak ledwo co było go na nie stać. To nie było tak, że przepierdalał cały szmal, jaki miał z narkotyków, ale ciężko było ćpać i sprzedawać ćpunom + większą część kasy chował, żeby móc z tego spłacić dług. Życie nie było usłane różami.
Wzruszył ramionami, lepiej dla niego jakby ominął temat, wylewność w tym świecie nie była ceniona - choć głupio przyznać, że kwestia mieszkania, była w jego przypadku loterią. - Jeszcze tak, dopóki interes jakoś idzie, to tylko kwestia czasu..Ale każdy nosi swój krzyż, co nie? - "Narkotykowemu baronowi" nie wypadało klepać biedy, ale przez ostatnie sytuacje z jego eks, życie stało się trochę bardziej skomplikowane i wymagające; a on przecież powinien jeździć najnowszym porsche i mieć ludzi od brudnej roboty. -Ryzyko dodaje pikanterii. - dość szybko zmienił temat, mogło się nawet wydawać, że znowu odpłynął gdzieś myślami, to nie było w jego stylu. A co do reszty- jasne wziął sobie to do serca, że lepiej jakby nie węszył na rejonach konkurencji, ale ostatnimi czasy polubił się z adrenaliną, taki stan rzeczy mu odpowiadał. -Opchnę wszystko, a w jaki sposób, to chyba nie ma znaczenia. - kozakiem się jest, a nie bywa. Mógł zaryzykować i prawdopodobnie zginąć dość niewdzięczną śmiercią, albo dalej sprzedawać "śmierć" bananowym dzieciom żądnym przygód; chyba żadna z opcji, nie była niestety jakoś mocno satysfakcjonująca. W najgorszym wypadku Ramsey dostanie jego odciętą łapę dhl'em i straci dragi; z pewnością za tym drugim, oboje będą bardziej płakać.
-Tu jest mój numer, następnym razem w ten sposób się ugadamy...Ale to ostateczność. - do ręki przekazał mu mały świstek, na którym był napisany niedbale zlepek cyfr i mała literka "s". Jak był mały, lubił oglądać filmy kryminalne, a teraz w jednym z nich grał główną rolę. Tamci ludzie byli bezwzględni, tysiąc poziomów wyżej, niż lokalny diler. -Zresztą, ty wiesz jak sobie radzić. Nie będę się wychylał póki nie muszę, a lepiej żeby nas razem nie widzieli. - no chyba, że Ramsey chciałby wnieść również odrobinkę pikanterii do swojego życia i stać się jawnym wspólnikiem, ziomka którego szukali po połowie kuli ziemskiej.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Oj, nie. Wcale nie było usłane różami i nikt tak jak Orlando tego nie rozumiał, dlatego w gruncie rzeczy pewnie mogliby sobie przybić piątkę, gdyby nie niesamowite historie panny Journee, która łączyła ich obu w jeszcze trudniejszy sposób, niż te popieprzone interesy. Popieprzone, bo nikt przy zdrowych zmysłach wcale by się w to nie wpakował - ani w handel trawką, tak jak zwykle bywa na początku, ani w rzeczy znacznie większe, nie mówiąc już o przybijaniu takiej umowy, jaką właśnie ze sobą zawierali. Na dobrą sprawę - Espinoza mógł zniknąć z tym towarem i już nigdy więcej się nie pokazać, a w drugą stronę - Ramsey mógł wypełnić torbę jakąś dziwną mieszanką sody oczyszczonej i mąki, w ten sposób wpychając Samuela na minę, gdyby ktoś postanowił sprawdzić prawdziwość towaru tuż przed zakupem. Niestety jednak - w tym świecie czasami trzeba podjąć ryzyko, szczególnie jeśli w pewnym momencie zostajesz sam ze swoimi długami i demonami, tak daleko od cywilizacji i ciepła.
Nie zamierzał już dłużej mu tłumaczyć, że żaden tam był z niego morderca. W gruncie rzeczy lepiej dla niego byłoby, gdyby Samuel miał go za świra i tak naprawdę - patrząc na Orlando nie powinien mieć co do tego wątpliwości; może miał twarz nieco dziecinną, ale za to wyrośnięty był jak zupełnie dorosły facet i to w dodatku sportowiec - szczególnie w barkach, na których przed laty nosił futbolowego pada. Tak czy siak - niezależnie od tego, jak bardzo Ramsey nie chciał skończyć jako ten najbardziej cwany diler ze Seattle, to miał nadzieję nigdy nie pociągnąć za spust. No, może nie licząc sytuacji, w której dostałby na muszkę morderców swojego brata, ale był przekonany, że na tym etapie albo odsiadują wyroki za inne przestępstwa, albo sami gryzą piach, zabici w wojnach gangów. Miał nadzieję zatem, że Samuel nie zmusi go do tych bardziej radykalnych kroków - ale w sumie czemu miałby to robić, skoro to Orlando wyciągnął do niego pomocną dłoń? - Niby nie, ale wolałbym, żebyś nie przyniósł mi kasy od federalnych czy coś w tym stylu. Planuję pożyć na wolności jeszcze przynajmniej parę lat - uśmiechnął się kwaśno, niby żartując z tych wszystkich ustawianych transakcji, po których dużo więksi od niego chodzili siedzieć; on miał nadzieję jeszcze trochę w życiu zobaczyć, a zza krat stanowego więzienia ciężko o dobre widoki. I chbya obaj to rozumieli.
- W porządku, ale nie będę Cię szukać, ziomuś. Jak opchniesz ten towar, to mnie tu znajdziesz i wtedy zaczniemy gadać o poważnych sprawach - zawahał się na chwilę, kiedy Samuel podał mu ten świstek, ale ostatecznie wyciągnął go z jego dłoni i przez kolejnych kilka kroków intensywnie go studiował, starając się zapamiętać kolejne cyfry. Fizycznych dowodów należało się pozbyć, dlatego jak już tylko zostanie sam i upewni się, że potrafi wyrecytować ten numer, to wyrzuci go do studzienki. Taki zwyczaj. - To prawda. Gliniarze węszą gdzie się da, stary. Mówię Ci to serio, dostali fioła na punkcie ćpania. Nawet nie wiesz, ilu dzieciakom muszę tłumaczyć, że lepiej z nimi nie trzymać, bo ściemniają. Pojebane gówno - dodał jeszcze, kiedy zatrzymali się na wysokości wjazdu na parking. Otyły nastolatek natychmiast poderwał się z uginającego krzesełka do góry, a Ramsey kiwnął tylko do niego porozumiewawczo głową i znów zwrócił się do Espinozy. - Mam przeczucie, że się na Tobie nie zawiodę. Po prostu uważaj na siebie, okay? - rzucił, a potem splunął na ziemię i rozejrzał się po ulicy. To musiał być najdziwniejszy dział HR na świecie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

//pozwoliłam sobie zakończyć początkowy wątek ich znajomości, mam nadzieję, że niedługo wróci z kasą i będą świętować <3 //

Samuel nie miał w zwyczaju ładować ziomków do kicia, fakt; Ramsey do tej kategorii nie należał, ale oboje zdawali sobie sprawę z ryzyka, którego się podjął. Jego latynoska morda miała jeszcze odrobinę wdzięczności w sobie. Obojętnie czy wyjdzie, czy nie, on podał mu rękę a takich ludzi trzeba szanować. Na szczęście nie byli stuprocentowymi kryminalistami, co nie? Wiadomo, zdarzały się bijatyki, spierdalanko przed policją i te sprawy, ale żadne z nich nie miało okazji zabić - co więc mogło pójść nie tak? A no mogło, bo choć nie byli tego świadomi, łączyło ich więcej, niż tylko wspólna fucha. Wydarzenia z Portland łaziły za nim, jak smród po gaciach. Nie zdziwię się, jak coś poza długami wypłynie jeszcze na światło dzienne. Wtedy raczej nadarzyłaby się okazja, wpakowania komuś kulki w łeb; i tym kimś był właśnie Sam. Lepiej dla nich, żeby sprawa z Journee nigdy nie znalazła ujścia. Kto wie, jakby zareagował Orlando na wieść, że kręcił interesy z byłym dziewczyny, z której prawdopodobnie się jeszcze nie wyleczył - chyba że nie wspominała mu o swojej burzliwej przeszłości, w takim wypadku można spać spokojnie. -Luz, po mojej bogatej kartotece z Portland, wątpię żebyś w ogóle ich zainteresował. - no cóż, bicie własnej kobiety, nie było jakąś głośną sprawą na skalę światową, jednak odbiło to swoje piętno. Wiele razy wpływały na niego anonimowe donosy, ale nie byli w stanie go zamknąć na dłużej niż parę dni, bo Journee nigdy nie chciała stanąć przeciwko niemu. Paradoks. Nie dość, że diler, to jeszcze damski bokser, a to jest gorsze, niż zabójstwo. -Stary, złego diabli nie biorą. - bo jak nie my to kto? Mimo że Ramsey bardziej martwił się o towar, niż o życie nowo "zatrudnionego" wspólnika, to było całkiem fajne zagranie z jego strony. Miło wiedzieć, że ktoś liczy na ciebie i niekoniecznie chce cię zabić, co w życiu Samuela nie zdarzało się często. -Ty też uważaj, nie chcę mieć cię na sumieniu. - pozwolił sobie, sprzedać mu delikatną mukę. Co ważniejsze, w jego wypowiedzi nie było ani grama żarciku, czy ironii. Na początku ich spotkania, Sam był strasznie zdystansowany i nieco gburowaty - potem sprawa się skomplikowała, jak zdał sobie sprawę z faktu, że nie taki wilk straszny, jak go malują. Nie żeby się bał czy coś, ale w tym zawodzie, łatwiej jest kogoś nie lubić, niż lubić; wtedy przynajmniej człowiek się nie boi, że coś się spierdoli. -Wkrótce będziemy kwita. - powiedział tylko na odchodne, choć miało to mieć bardziej wydźwięk szczerego "dziękuję". Myślę, że Orlando doskonale był tego świadomy, ale to jeszcze nie był taki etap, w którym Espinoza mógł sobie pozwolić na coś więcej. Może niedługo, wróci z worem pełnym kasy i będzie całował czarnucha po stopach. Teraz jedynie poprawił kaptur, który niesfornie zsuwał mu się z pyska. Uniósł niedbale rękę na pożegnanie i ruszył w kierunku swojej meliny, z nadzieją, że jeszcze go stamtąd nie wyeksmitowali.
/zt

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

akt pierwszy, scena druga

Trzynaście i pół dnia temu, wyskakując z rozsapanego sadzą autobusu międzystanowego na asfaltową płytę dworca, zadzierając głowę i napotykając spojrzeniem ostre krawędzie wieżowców trwające w onieśmielającym bezruchu na tle brunatnego nieba, Ethel-May stwierdziła, od razu, bez zastanowienia, że Seattle jest, kurka wodna, najpiękniejszym miejscem na tej planecie!
Nie, żeby przemierzyła tych miejsc tak znowu wiele - do niedawna jeszcze przecież jej cały Wszechświat zaczynał się i kończył w Marengo, Marengo płaskim i jasnym jak niedopieczony zakalec, Marengo, w którym jedyną szansą na podróże było zaszycie się między woluminami encyklopedii w jednej z dwóch bibliotek. Dwóch! Dwóch na cały okrąg! Było to tak smutne - zwłaszcza, jeśli w wieku osiemnastu lat przeczytało się już siedemdziesiąt procent dostępnych w nich książek, a władze czytelni wcale nie kwapiły się tak bardzo do zakupu nowych - że na same wspomnienie Ethel-May robiło się smutno. Tak smutno, tak smutno, że...
E, nic-tam! Wyskoczywszy więc z autobusu, Ethel-May zadarła głowę do góry. Z dumą - choć z czego być tu dumnym, jeśli na cały nasz dobytek składa się czterysta osiemdziesiąt dolarów w gotówce, jedna walizka z naderwanym uchem, jeden plecak i jedna czternastomiesięczna sierota na ręku - i z nadzieją.
I z tą dumą, i z tą nadzieją, przeszła po płycie dworca - skacząc przez kałuże, w których benzyna zmieniała się w tęczę - do budki oznaczonej naderwanym szyldem: INF RMACJ- A ("O" w ogóle już nie było, a "A" straszyło, że zaraz się urwie z tej imprezy i pójdzie na lepszą), gdzie to otrzymała, uwaga, informację, że niedaleko można znaleźć tanie noclegi.
I w Tanich Noclegach przespała dwie noce - na okropnie niewygodnym łóżku przyciągniętym pod niemożliwy do rozkręcenia kaloryfer, z Minnie-Rose drzemiącą w kupionym na pchlim targu kojcu. I w Tanich Noclegach spędzała godziny, wertując ogłoszenia drobne i różne w poszukiwaniu tego, czego poszukiwała zawsze - no, przynajmniej odkąd opuściła Half Chance, wiosną tego roku.
Pracy.
Pracy i mieszkania.
I w Tanich Noclegach zachłysnęła się kawą - z automatu, lurowatą, ale tanią - gdy ktoś oddzwonił i powiedział, że tak, jest pokój, i jest tani, i jest od zaraz...
I z Tanich Noclegów wyniosła się, ta nasza Ethel-May, w te pędy, gdy tylko dostała swój nowy adres w South Parku.
Stąd nie było wprawdzie widać jej ukochanych wieżowców - głównie dlatego, że zasłaniał je smog (choć Ethel wolała myśleć, że to mgła - mgła jak w filmach i powieściach, mgła jak na wichrowych wzgórzach!) - a co drugi mieszkaniec był nietrzeźwy mniej więcej od urodzenia (tak, Ethel potrafiła to rozpoznać niemal bez patrzenia, organicznie jakoś) - ale czynsz był przynajmniej tani i nikt jej nie pytał o dokumenty, albo "co to za dziecko?".
A skoro South Park spełniał te dwa warunki, to mógł zostać jej Nowym Domem, proszę bardzo. Domem, do którego się chciało wracać (albo nie miało się wyjścia).
Na przykład z pracy - jak teraz. Pracy okropnej, u jakichś bogaczy, poprzedzonej jeszcze zmianą w kinie. Z Minnie Rose pod połą wyświechtanej pilotki, z rozpiętym paskiem sandałka - klap, stuk-stuk, klap - i powiekami ciężkimi od smoły zmęczenia.
- Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd... - usłyszała własny głos, och, jaki zachrypnięty, a dziecko zakwiliło, jakby składając na tę kołysankę reklamację - Odchrząknęła więc - No już, już, Minnie-Rose...Gwiazdki błyszczą i migocą, aż wyjrzały ptaszki z gniazd... Jak wyjrzały, zobaczyły, to nie chciały dłużej spać...
Przypomniała sobie, że nie ma dla Małej mleka ani chrupek kukurydzianych - a to głównie Minnie ostatnio pochłaniała, kręcąc noskiem na tarte jabłka i marchwiankę, które Ethel próbowała w nią wciskać babcinym sposobem. Była już nieopodal domu, ale zza winkla łypnął na nią kuszącym blaskiem sklep całodobowy. Albo całonocny... Zatrzymała się więc, rozważając, czy zboczyć z trasy, czy jednak jutro...
- Kaprysiły, grymasiły, żeby im po jednej dać... - ruszyła jednak w stronę sklepu, to znaczy, najpierw do przejścia dla pieszych, i teraz, cholerna złośliwość losu, w tym samym momencie sandał rozpiął się, a pasek torebki zjechał jej z kantu ramienia - Gwiazdki nie są do zabawy, bo by nocka była zła... - stuk, stuk, klap, klap, klap, pięta szurająca po betonie - co tu najpierw ogarniać, torebkę, czy but? Czy dziecko, coraz bardziej rozkwilone? Jak? Jak ogarniać? - Jak usłyszy kot kulawy, kurwa...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Był tu kilkanaście lat i dalej nie wiedział.
Znał na pamięć rozkłady autobusów i ulice przecinające centrum. Znał kluby i najtańsze jadłodajnie. Rozpoznawał to w jaki głupi sposób ludzie stąd wymawiali Seattle, tak ze stawało się krótkim wypluciem kilku miękkich i jojczących dźwięków. Znał dilerów i najgorszych kieszonkowców, znał twarze, które mogły nocą złapać się w bramie. Znał twarze najbogatszych i ich samochody z pociemnianymi szybami. A mimo to - nie wiedział. Nic nie wiedział.
Nie wiedział czemu wszystko śmierdzi smogiem i kurzem, a szklane budynki oblepia osad z cudzych oddechów. I dlaczego on był jednym z nich? Nie wiedział czemu czynsz był taki drogi, a w pracy płacili tak niewiele, choć wyrywał z siebie flaki na całonocnych zmianach w tym okropnym klubie, w którym ludzie mówili do niego per synek, klepali po ramieniu, a pijane dziewczyny nachylały nad blatem za bardzo, żeby sięgnąć do jego policzka. Seattle - miasto zniszczone przez Amazon i głodnych ludzkich flaków miliarderów z krwią za paznokciami. Seattle - miasto, które zabiło jego matkę, a mu dało smutne, nocne życie postrachu ulicy z twardym akcentem.
South Park w nocy pachniał przetrawionym alkoholem i smażonym kurczakiem, tanimi papierosami i wodą kolońską z supermarketu. Brzmiał natomiast zamykanymi drzwiami, pijącymi na krawężnikach nastolatkami, płaczącymi dziećmi w otwartych oknach mieszkalnych budynków, najnowszymi odcinkami 90 days fiance granymi na domowych telewizorach i studenckich laptopach. Ludzie byli wszędzie i zdawali się grać w tysiącach różnych filmów, a miedzy nimi szlajał się Valentin - podejrzany chłopak spod sto dwanaście, pewnie nielegalny imigrant, niemówiący zbyt wiele, z ponurym spojrzeniem i ręcznie skręcanymi papierosami. Przyszedł znikąd i pojawiał się jak zjawa. Musisz wiedzieć, ze dzieci układają o tobie miejskie legendy, matki je tobą straszą - śmiał się Oscar, kiedy znów któregoś dnia nocował u niego, bo matka spiła się do nieprzytomności. Chyba się domyślał. Był tu czymś w rodzaju mitycznego stworzenia - ładny, wysoki chłopak z obco brzmiącym akcentem, mylący czasem słowa, nie odpowiadający na powitania. Nietoperz - wychodził wieczorem i wracał nad ranem. Pewnie diler, kryminalista. Pewnie, może, nie wiadomo.
Ale był nietoperzem tylko i wyłącznie przez to, że musiał jeść i musiał mieszkać. W Smoku nie płacili wybitnie, ale napiwki były spore, a on chyba już przywykł. Może nawet nieźle się bawił za tym barem, może zadomowił się już, może to było jego miejsce. Idealny barman - opryskliwy i szybki. A w tym wszystkim - wymarzony barman w Dragon Club. Nie było problemu - wyciągnąć kogoś za koszulę, za włosy, postraszyć, kopnąć kilka razy na zapleczu. Nóż sprężynowy w kieszeni, uważny wzrok, stanowczo zbyt rozchwiana moralność - jak z obrazka.
Ten dzień był dziwnie spokojny i dziwnie męczący, a on pracował jedynie kilka wieczornych godzin, nim zwolniono go w końcu do domu. Kiepsko dziś wyglądasz, Vladimir, idź się położyć - rzucił szef, a on nie miał nawet ochoty wykłócać się o błędne imię. Szczerze powiedziawszy - miał to gdzieś. Mógł być nawet Vincentem, świat i tak wyglądał tak samo i tak samo wyglądało jego życie. Spacer do autobusu, spacer z przystanku, wejście do sklepu po papierosy. Chyba był głodny, ale jedzenie o tej porze wydawało się być zbędnym wydatkiem, jeżeli mógł odpalić wsuniętą między wargi fajkę.
I wtedy ten głos - dziecięca kołysanka. Uniwersalna melodia. W rosyjskim była podobna, wiec uśmiechnął się chyba mimowolnie trochę. Przekleństwo, więc z czystej ciekawości musiał wyjść zza tej bramy i stanąć oko w oko ze swoją nową sąsiadką. Buzia aniołka i południowy akcent, małe dziecko na rękach, jak lalka. Jakaś nastoletnia matka, jedna z wielu w okolicy, w tej okropnie dręczącej sytuacji życiowo-finansowej, którą rozumiał całkowicie, a mimo to nie chciał współczuć.
- Głupio chodzić po nocach w tych okolicach - głos wyrwał się ochryple nieco z gardła, gdy opierał się łokciem o rudą, ceglastą ścianę. - Z dzieckiem...tym bardziej - dodał jeszcze, obrzucając dziewczynę kolejnym chłodnym spojrzeniem, a kolejna chmura dymu wydostała się na zewnątrz, rozlewając po ciemnym niebie. - Ledwo tu przyjechałaś, a już chcesz być numerkiem w statystykach policyjnych? - mruknął po sekundzie milczenia. Sięgnął do tej smutno opadającej torby, szybkim ruchem pomagając jej wrócić na ramię jasnowłosego stworzenia z tysiącem problemów.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miała właśnie zabrać się za wykonywanie cyrkowej niemal akrobacji: dziecko - siup!- na drugie ramię, przegub - trzask! - wygięty trochę nienaturalnie, skręcony tak by można było użyć małego palca niczym haka, na który dało się złapać pasek torebki, niesforny, i doprowadzić szybko do porządku, a potem dziecko znów - hop! - przez bark i skłon, aby zapiąć obrączkę buta, gdy zatrzymała się ostro, gwałtownie niczym nad przepaścią, stając twarzą w twarz z...
Nie wiedziała jak było mu na imię, ale orientowała się, że mieszkał w sąsiedztwie. Młody, ale z pewnością starszy od niej; wysoki - musiała odrobinę zadrzeć głowę by pochwycić spojrzeniem dwa pół okręgi cienia niemal całkowicie spowijające zagłębienia ładnie wykrojonych oczodołów. Wyglądał z tym trochę strasznie, więc przesunęła się odrobinę w bok - teraz technikolorowe światło sklepowego szyldu padło na jego twarz pod innym kątem i och, od razu lepiej!, dostrzegła błysk białek, zaskakująco długie rzęsy, chyba-piwną barwę tęczówek.
To chyba o nim jej nowa sąsiadka, też Ethel swoją drogą, ale nie May mówiła: straszny Rusek, ale w jej narracji zawsze było ich pełno, tak, jak było ich pełno w South Parku: "strasznych Rusków", "strasznych Chińców", a najwięcej zawsze "strasznych Meksykańców".
Czy jednak byli straszniejsi niż grzechotniki karłowate kryjące się w wysokich trawach okręgu Marengo? Groźniejsi od mokasynów błotnych i miedziogłowców, które musiała czasem wykopywać z grządek i unicestwiać kopaczką? Czy stanowili większe zagrożenie niż aligatory lubujące się w terenach podmokłych - a przez tereny podmokłe przebiegała trasa, którą dziesięcioletnia wówczas zaledwie Ethel wracała codziennie z zajęć z algebry?
Nie przypuszczała.
- Nie chodziłabym, gdybym nie musiała - odparła automatycznie. Mała Gruntówna, niewyparzona morda! Babcia złapałaby się za głowę - tak, cholera, ryzykować, wdawać się w pyskówki z jakimś takim... drabem... w środku nocy... z Minnie-Rose w ramionach... - To znaczy... właśnie skończyłam zmianę - nie usprawiedliwiała się, tylko zwracała chłopakowi uwagę na to, co oczywiste. Bo co on myślał, niby? Przecież nie snuła się tu ot tak, dla przyjemności (choć fakt, że miasto kusiło, wołało, nęciło jaskrawością neonów, nawet tych już dogorywających, odurzało spalinami i szeptało szmerem kół nieoznakowanych samochodów, syczało jak biblijny wąż), a i nie wyglądała chyba jakby szukała klientów albo używek... Prawda?
Och, Boże, a jeśli? Ale wstyd! (Wróci do domu i obejrzy się w spękanym z lewej, skarłowaciałym łazienkowym lustrze pod każdym możliwym kątem: czy wyglądam już jak lafirynda? Jak ćpunka, jak łajza jakaś, jak to mówiło się o nich w Marengo - wiedziała, bo tak mówili o jej matce - ?).
Chciała coś jeszcze może powiedzieć, a tu jakiś ruch jego ciała po prawej stronie tego - zmordowanego, przychudłego ostatnio nieco - należącego do niej.
Na ruch jego ręki odpowiedziała płochliwym atawizmem
Co? - rzuciła okiem w tamtą stronę, wycofując nieco ciało w płochliwym atawizmie zanim ogarnęła ją szybka realizacja, że chłopak...
...jej pomagał.
- Och. Dzięki - krótkie, kanciaste, ewidentnie południowe. Zrobiło jej się wygodniej, więc i poczuła się odrobinę pewniej. Wytrzymała jego spojrzenie, nie uśmiechając się, ale też nie nie-uśmiechając. Pewność siebie i ostrożność, tego wymagał kontekst. Zupełnie jak z dzikim psem - jak uczył ją pradziadek Thaddeus zanim zabrało go zapalenie płuc - nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie machać kijem (ani torbą, ani dzieckiem trzymanym teraz już oburącz), nie uciekać. Zaufać i jemu i sobie. I losowi. I potem odejść, powoli, nie oglądając się za siebie.
Tylko... tylko ten but! Noż jasna cholera!
Ethel-May Grunt wciągnęła powietrze przez blade, cienkie skrzydełka nozdrzy i powierzyła się Bogu.
A raczej powierzyła roczne dziecko Strasznemu Ruskowi.
- Możesz mi ją potrzymać? Tylko na chwilę. Muszę.... - i o, Minnie-Rose wyciągnięta w stronę chłopaka, spojrzenie utkwione wymownie w rozpięty sandałek, a potem - wbrew wszystkiemu, a przede wszystkim rozsądkowi - nagły gest zakończony wyciągnięciem rozmówcy papierosa z kącika ust. No przecież mu nie da dziecka jak będzie tak trzymał tego peta! - Tylko ten... No, właśnie!

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Szybko nauczył się, że w tej wielkiej krainie wolności i różnorodności, reklamującej się tak chętnie na koszulkach w Forever 21 i dziewczęcych legginsach sprzedawanych na bazarach w Petersburgu nie lubiono innych i obcych wcale. Jak długo tu jesteś? - pytali go czasem. Na przystanku, w barze, w pracy, przy osiedlowym śmietniku. Kilkanaście lat. - Musiałeś mieć szczęście...uciec z Rosji, no nie? - Nieszczególnie. Bieda byłą wszędzie ta sama, w Stanach pakowali ja tylko w większe, bardziej kolorowe opakowania. Mozę dlatego tak się go bali i tak go nie lubili - bo był nie stąd i nie był wcale wdzięczny za to, że może mieszkać w tym cholernym kraju, w tym cholernym mieście, w tym cholernym systemie, w którym opieka zdrowotna byłą prywatna, a nikt poza milionerami z najwyższych pięter wieżowców nie miał znaczenia. Nie dość, ze Rusek, imigrant i złodziej, to jeszcze niewdzięczny, marudny, opryskliwy, a dym z jego papierosów wpada do mojego okna - słyszał jak jęczą sąsiadki z pomarszczonymi twarzami i rozmazanymi tatuażami na ramionach, które w latach osiemdziesiątych mogły być motylami.
Mówiły też o niej. O tej małej blondynce z włosami przypominającymi te, które wplecione były w głowę szmacianej lalki. Zbyt wielkie, zbyt ufne oczy i zbyt drobne dłonie, jak na kogoś, kto tak pewnie trzymał małe dziecko. Mówiły, że jest z południa - z Alabamy może - że ma dzieciaka, a przecież ile to ma lat, siedemnaście pewnie. Mówiły, że pewnie się puszcza, że pracuje na czarno, ze zając się nie umie, że nie ma pieniędzy, a on palił akurat obok papierosa i słuchał. Słuchał i myślał, próbował wyobrazić sobie ile z tych rzeczy było idiotycznym kłamstwem wymyślonym na kolanie przy porannej kawie. I teraz też myślał o tym, przyglądając jej się z góry, też paląc, też w otoczeniu tego zimnego wieczora. Zmiana - rozumiał, nic nie mówił. Nie należał przecież do ludzi gadatliwych i tylko przyglądał się jej nadal, śledząc wszystkie te skomplikowane ruchy i w końcu sięgając ku niej z pomocną dłonią, której nie zwykł podawać. Ale jednak. Coś kazało mu zostać, upewnić się, odprowadzić może. Nie zostawiać samych. Samemu było niebezpiecznie, na samotnych ludzi czyhały czarne charaktery schowane za bramami. Wiedział, bo sam takim był.
I chciał chyba w końcu się odezwać, zaproponować, że pomoże im dojść do domu, ale wtedy ona wcisnęła mu w ręce dzieciaka i wyciągnęła z ust papierosa. Był w szoku tak wielkim i szczerym, ze nie zareagował w ogóle, trzymał jedynie tę małą kluchę pod ramionami, trzymając w lekkim oddaleniu i przyglądał się jej wielkimi, zaskoczonymi oczami. Abstrakcja. Zupełna abstrakcja.
- Czy...co? - wydusił w końcu. Dziecko. Zaraz je upuści. Na głowę je upuści. Nie bywał blisko dzieci, widywał je czasem z daleka albo w filmach. A mimo to adaptował się szybko, wiec w końcu oddał malucha dziewczynie, wciąż nie odrywając od niej tych szeroko otwartych oczu. Jeszcze sekunda. Odchrząknął, potrząsnął lekko głową, oparł znów ramieniem o mur. - Tak jak mówiłem, nie powinnaś tak tu łazić sama w nocy. Dużo złych typów się tu kręci. Ja, na przykład - mówił spokojnie i nawet uśmiechnął się lekko, złośliwie trochę. Czuł, ze robi się chłodniej, a oni stoją tu bez sensu. Dziecko pewnie było zmęczone, ona pewnie też, a on - on chciał się chyba napić. - Ale spokojnie, zgaduję, ze nie mam nawet z czego cię okraść - dodał jeszcze, odpychając się w końcu ręką od ogrodzenia. - Odprowadzę was do mieszkania. - Nie pytał. I tak by to zrobił.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”