WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://i.pinimg.com/564x/50/5b/49/505b ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

[ 3 ] Veronica miała za sobą kilka naprawdę paskudnych miesięcy. Na przestrzeni ostatniego roku w jej życiu naprawdę sporo się zmieniło. Najpierw została postrzelona i straciła partnerkę, a krótko potem rozstała się ze swoim narzeczonym. Podjęła trudną decyzję i chwilami szczerze żałowała, choć w tamtym momencie uważała, że to najlepsze możliwe rozwiązanie. Wiedziała, że musiała ponieść konsekwencje swoich czynów. Ze względu na swoją rekonwalescencje, Ronnie sporo czasu spędziła w domu. Miała mnóstwo czasu, aby porządnie przemyśleć sobie pewne sprawy. Tragiczne wydarzenia ostatnich miesięcy uświadomiły jej, jak kruche jest ludzkie życie. Ronnie nabrała dystansu do wielu spraw i zaczęła czerpać radość z małych chwil. Zaczęła więcej czasu poświęcać swoim bliskim i przestała spełniać oczekiwania innych.
Dzisiejszy dzień był dla niej poniekąd wyjątkowy, ponieważ nareszcie mogła wrócić do pracy. Cieszyła się, że na dobre wyrwała się z domu. Z drugiej strony, odczuwała jednak lekki stres, ponieważ nie wiedziała jeszcze, kim będzie jej nowy partner lub partnerka. Początkowo miała spore obawy. Bała się, że nie dogada się ze swoim nowym współpracownikiem. W pełni uspokoiła ją dopiero rozmowa z komendantem, który poinformował jej, że przez najbliższy czas będzie pracowała z detektyw Sullivan. Ronnie była miło zaskoczona tym przydziałem. Pierwszy dzień w pracy mijał im całkiem spokojnie. Chwilami Veronica odnosiła wrażenie, że nawet za spokojnie. Popołudnie dziewczyny spędzały w dyżurce, gdzie popijały kawę.
— Nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo tęskniłam za tym miejscem — przyznała z cichym westchnieniem. Upiła całkiem spory łyk kawy i zerknęła na swoją nową partnerkę. — Cieszę się, że będziemy razem pracować. Bałam się, że trafię na jakiegoś buca, którego nie polubię — rzuciła z rozbawieniem i cichutko zachichotała, wywracając przy tym oczami. Francesca wiedziała, że Veronica miała za sobą kilka naprawdę paskudnych miesięcy, ponieważ od lat znały się prywatnie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Frankie doskonale to rozumiała – wiedziała, jak bardzo ostatnie miesiące negatywnie wpłynęły na Ronnie i bardzo jej współczuła. Nie miała zielonego pojęcia, jak sama by sobie poradziła w sytuacji, w której postrzelono by ją, a jej partner straciłby życie. Oczywiście jej eks partner w pracy przeżył i nie wiem, może go przenieśli albo zdegradowali czy tam coś. Co do rozstań z narzeczonymi natomiast… Cóż, Francesca zdecydowanie miała całkiem sporo doświadczenia w temacie, bo takowych miała aż trzech i ani razu nie żałowała , że się z którymkolwiek rozstała… No dobrze, może od czasu do czasu jednak żałowała, ale w sumie jej życie było teraz całkiem zabawne – szczególnie, że ostatnio zaczęła się regularnie spotykać z Richardem. W pracy jako Francesca-detektyw, po pracy jako Inez-sąsiadka/pisarka.
Słysząc, że to właśnie Veronica będzie jej nowym partnerem, Sullivan nie ukrywała radości – mimo wszystko naprawdę uważała, że Ronnie to wspaniała dziewczyna i bardzo lubiła z nią pracować, szczególnie kiedy miały ku temu okazję przy większych sprawach. Teraz, gdy miały być partnerami na stałe, Frankie cieszyła się jeszcze bardziej, bo z poprzednim nie zawsze się dogadywała.
– O tak, ta kiepska kawa i niewygodne krzesła w biurze to naprawdę coś – rzuciła z dozą rozbawienia, ale nie było w tym uszczypliwości. Sama upiła trochę kawy ze swojego kubka i pokiwała głową. – O tak, ja również się cieszę. Bałam się, że przyjdzie jakiś żółtodziób, kiedy Caine złożył rezygnację – stwierdziła, wzruszając ramionami. – Mamy kilka spraw w tym momencie, ale najważniejsza to to. Zabójstwo w dokach, nikt nic nie widział, a ostatnią osobą z którą rozmawiał, był jego kumpel – rzuciła luźno, wskazując na informacje, zawarte w aktach. – Góra naciska na tę sprawę, bo uważają, że gość może być powiązany z klubem Dragon, a wszyscy wiemy, co tam się dzieje… Chociaż nikt nie jest w stanie tego udowodnić – wywróciła oczyma, bo pewnie kwestia Dragona była na komisariacie tematem tabu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Veronica przeżyła prawdziwą tragedię i bez cienia wątpliwości nie było jej łatwo. Mimo wszystko, nie zamierzała wiecznie się nad sobą użalać. Nie była tego typu osobą, miała w sobie duszę wojowniczki. Hudson robiła wszystko, co tylko mogła, aby wreszcie stanąć na nogi. Przez kilka miesięcy uczęszczała nawet na terapię, która bardzo jej pomogła. Wielogodzinne rozmowy ze specjalistą sprawiły, że nabrała dystansu do wielu spraw. Ronnie zupełnie inaczej spojrzała na pewne rzeczy.. Potrzebowała czasu, aby przepracować kilka większych problemów, ale obecnie mogła stwierdzić, że czuła się całkiem dobrze. Wiedziała, że miała przed sobą jeszcze długą drogę, lecz cieszyła się, że było z nią choć trochę lepiej. Był taki czas, kiedy Veronica czuła się na tyle okropnie, że ledwo potrafiła wstać z łóżka. Gdy rozstała się ze swoim narzeczonym, przez długi czas odczuwała pustkę. Miała wrażenie, że jej życie się skończyło, ponieważ absolutnie nic nie szło po jej myśli. Nie mogła nawet rzucić się w wir pracy, bo długie tygodnie spędziła na chorobowym. Pod względem fizycznym stosunkowo szybko doszła do siebie, to jej psychika wymagała solidnego podreperowania.
Kiedy tak sobie siedziały, Ronnie odczuwała spokój. Odnosiła nieodparte wrażenie, że nareszcie znalazła się we właściwym miejscu. — Och, nie masz pojęcia, jak trudno jest znaleźć w Seattle tak złą kawę. W końcu to miasto słynie ze Starbucksa — rzuciła z rozbawieniem i teatralnie wywróciła oczyma. Naprawdę brakowało jej takich drobnych rzeczy. — Też bałam się, że będę musiała pracować z kimś zupełnie zielonym. Mam wrażenie, że jestem już trochę za stara na takie rzeczy — znów się zaśmiała. Musiała przyznać, że niezwykle swobodnie czuła się w towarzystwie Frances.
Słysząc jej kolejne słowa, skinęła głową i ciężko westchnęła. — W takim razie czeka nas sporo pracy. Może być ciężko, temat Dragana wraca niczym bumerang odkąd tu pracuję. Chciałabym ich zamknąć, to byłoby coś — stwierdziła, choć doskonale wiedziała, że tak naprawdę było to tylko jej pobożne życzenia. Russellowie od lat pozostawali nieuchwytni.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Francesca rozumiała to w stu procentach – doskonale wiedziała, jak bardzo boli utrata kogoś bliskiego – jeśli tą bliską osobą był partner w pracy, było to tak naprawdę podwójnie ciężkie, bo nawet głupie puste biurko przypominało Ronnie o utraconej współpracownicy i przyjaciółce. Zrozumiałe było zatem chodzenie na terapię (ta właściwie przydałaby się również Frankie, która zdawała się do tej pory nie pogodzić z tym, że matka odeszła i nadal gdzieś tam miała do niej pretensje) czy że potrzebowała spokoju, by powrócić do zdrowia i móc pojawić się w pracy z nową siłą i energią. Sullivan wiedziała, że mimo, iż w prywatnym życiu Hudson trochę się pozmieniało wraz z rozstaniem z narzeczonym, to w gruncie rzeczy Ronnie może to wyjść na dobre. Ronnie stała się wolna, a Fran była najlepszą kandydatką do zabawy, gdy było się singlem, serio!
– Nadal czekam, aż zrobią nam Starbucksa przez ulicę. Biorąc pod uwagę wiek naszych ekspresów do kawy, to jedyna słuszna opcja… No, chyba że coś przypadkiem się zepsuje i ktoś postanowi nas zaopatrzyć w ekspres, który nie pamięta czasów sprzed naszych narodzin – puściła przyjaciółce oczko i zaśmiała się pod nosem. – Daj spokój, nie po to urabiałyśmy się po łokcie, żeby brać teraz żółtodziobów pod skrzydła – westchnęła mimowolnie, bo jednak nie chciała się teraz użerać z nikim nowym. Nie miała na to zupełnie nastroju i mogła sobie tylko wyobrażać, że również Veronica nieszczególnie się do tego wszystkiego paliła.
– Wszyscy wiemy, że to prawdopodobnie się nigdy nie stanie. Zawsze są czyści jak łza, a my nigdy nie mamy podstaw. Zresztą, nie nasz wydział, nie nasza sprawa… Chyba, że powiążemy kogoś stamtąd ze sprawą zabójstwa w dokach, ale szczerze wątpię. Jedyna osoba, która jest z tym związana i znała ofiarę to Richard Hagen. Stały bywalec Dragona, ale nie jesteśmy go w stanie powiązać z właścicielem – powiedziała smutno, bo faktycznie zamknięcie Dragona i zwinięcie interesu, który Russel i Clarence zbudowali byłoby czymś niesamowitym. Wszyscy znali te nazwiska, bo od lat spędzały sen z powiek lokalnym policjantom, ale nikt nie był w stanie niczego nikomu udowodnić.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ronnie miała nadzieję, że niebawem uda jej się wyjść na prostą. Chwilami bardzo tęskniła za swoim dawnym życiem. Brakowało jej czasów, kiedy wszystko układało się po jej myśli. Był taki moment, w którym naprawdę sądziła, że jej życie zmierza w dobrą stronę. Miała wspaniałą pracę i narzeczonego, którego szczerze kochała. Do tej pory żałowała, że ich związek zakończył się w tak przykrych okolicznościach. Mimo wszystko, wciąż nie potrafiła zaakceptować ultimatum, które postawił jej mężczyzna. Nie chciała zrezygnować z pracy w policji. Szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, co innego mogłaby robić. Nie miała żadnego planu B. Zresztą, uwielbiała ten dreszczyk emocji. Cieszyła się, że nareszcie mogła odzyskać choć namiastkę dawnego życia. Nie miała już narzeczonego, ale chociaż mogła rzucić się w wir pracy.
— Myślę, że zdecydowanie powinnyśmy podsunąć komuś ten pomysł. Nie pogardziłabym jakąś dobrą kawiarnią w okolicy — odparła i z rozbawieniem pokręciła głową. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, co ostatnio nie zdarzało się jakoś szczególnie często. Veronica lubiła towarzystwo Sullivan i cieszyła się, że zaczną spędzać ze sobą więcej czasu. Prawdę mówiąc, miała nadzieję, że niebawem staną się wręcz nierozłączne. Hudson decydowanie potrzebowała teraz kolejnej przyjaciółki.
— Daj spokój, nie miałabym do tego cierpliwości — przyznała i teatralnie przewróciła oczami. Wiedziała, że każdy od czegoś zaczynał, ale sama była marnym materiałem na nauczycielkę. Uważała, że na komendzie było wiele osób, które miały do tego większe predyspozycje.
Gdy usłyszała jej słowa, skinęła głową. Być może od jej ostatniej wizyty na posterunku wcale tak dużo się nie zmieniło. — Zgadzam się, nie nasz wydział, nie nasza sprawa. Może uda nam się coś pokombinować w kwestii tego zabójstwa, ale znając towarzystwo, nie robiłabym sobie wielkich nadziei. Uważam, że powinniśmy mieć kogoś w środku, kto informowałby nas na bieżąco, jak się mają sprawy — stwierdziła z cichym westchnieniem. Wiedziała, że nie był to głupi pomysł, ale wymagał sporego ryzyka i dużego zaangażowania ze strony jakiegoś funkcjonariusza

autor

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Po Halloween

Stella czuła się tak jakby wyszła z siebie i obserwowała wszystko z boku. Wydarzenia sprzed kilku godzin wydawały się tylko koszmarnym snem. Wspomnienie krypty, palącego się stosu, śmierci czarownicy, a także Malcolma (to pamiętała najlepiej), przytwierdzającego ją swoim ciałem do chłodnej ziemi, jego krew na jej twarzy… To wszystko wciąż było w niej żywe, ale jakby zamglone - może to wina narkotyków, które dali jej na początku. Cały czas kręciło jej się w głowie, a serce chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Nie wiedziała jak sobie poradzić z tymi emocjami. Czy powinna płakać? Zadzwonić do kogoś i porozmawiać? Tylko do kogo? Do mamy… W podbramkowych sytuacjach zawsze szukała matczynego oparcia, jakby ramiona Claribel posiadały jakąś magiczną moc sprawczą, doprowadzającą wszystko do porządku. Tylko co miałaby jej powiedzieć, od czego zacząć? Nawaliła. Popełniała błędy, pakowała się w kłopoty, ale jeszcze nigdy w takie. Poza tym policjant, uświadamiając sobie, że ma do czynienia z nieletnią, sam powiadomił o wszystkim ojca (czy brew uniosła mu się z zaciekawieniem, kiedy podała jego nazwisko, czy tylko jej się wydawało?). Pozostawało więc czekać aż wielka machina ruszy, niszcząc wszystko na swojej drodze. Najpierw przyjedzie Elijah, potem na pewno Claribel z Harrisonem; wszyscy zarzucą ją gradobiciem pytań, zapewne wchodząc w swoje zawodowe role. A ona nie miała na to siły. Siedziała zgarbiona na twardym plastikowym krzesełku, raczej nie sprawiając wrażenia butnej nastolatki, a co najwyżej zagubionego dziecka. Wzrok wlepiła w podłogę na swoje ubłocone trampki, nawet nie mając siły na zawiązanie sznurówki. Pomału schodziła z niej adrenalina, przez co ćmiący ból w napuchniętej kostce stawał się coraz trudniejszy do zignorowania. Naprędce założony opatrunek na kłutą ranę uda pomału zaczynał się zabarwiać od cieknącej krwi. Czy nie powinna z tym pojechać do szpitala? Zerknęła na policjanta, który akurat przechodził obok niej. Sprawdził jej tożsamość, zadał kilka pytań, i już go nie obchodziła. Zadzwonił po ojca, a ona mogła się tutaj wykrwawiać na korytarzu, przecież to już nie jego problem. Przynajmniej pozwolono jej pójść (wtedy jeszcze emocje jej na to pozwalały, teraz chyba na zawsze zostanie na tym twardym plastikowym krzesełku) do łazienki, gdzie spędziła co najmniej kwadrans, próbując zmyć z siebie krew Malcolma. Twarz miała już w miarę czystą, choć bladą, a oczy lekko zaczerwienione. Włosy były potargane, pojedyncze pasma oblepione krwią. Dłonie lekko drżące, z brudem za paznokciami. Czarne spodnie podarte w miejscu rany, bluza z potworem Frankensteina jedynie zabrudzona ziemią, ciemna kurtka wisiała gdzieś na wieszaku, nie pamiętała już którym. Plecak chyba zgubiła gdzieś na polu albo jeszcze w krypcie, a wraz z nim portfel, gumę do żucia, wiśniową pomadkę i sztuczne wampirze zęby. Telefon jak zwykle trzymała w kieszeni kurtki, dlatego dotrwał z nią aż na komisariat, choć miał potłuczoną szybkę. Może działał, może nie, Stella tego nie sprawdziła, nawet go nie wyjęła.
Jasne światło żarówek raziło ją w oczy, rytmiczne dźwięki kroków odbijały się echem w jej zmęczonej głowie. Było tutaj zbyt tłoczno, zbyt jasno. Nie dało się schować. Chciała już stąd pójść, gdziekolwiek, choć najlepiej do domu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

mood

Telefon, w którego konsekwencji Elijah Martinez musiał wytrzeźwieć w trzydzieści sekund, oprzytomnieć, zebrać dokumenty oraz wpakować się do swojego mustanga i dwukrotnie złamać ograniczenie prędkości w drodze do Phinney Ridge, zastał go w typowym stanie w jaki detektyw wpadał po zakończonych godzinach pracy.
Stanie upojenia.
Tak, tak - w momencie, w którym komórka Martineza rozdzwoniła się radośnie, chwilę po drugiej w nocy, mężczyzna wylegiwał się właśnie na kanapie (czy też raczej częściowo na kanapie - połową ciała zwisał bowiem z sofy, połową zaś wciśnięty był pomiędzy przesycone nikotyną poduszki), z jazzem sączącym się z ledwo zipiących głośników, napoczętą półlitrówką Jacka Danielsa poturlaną gdzieś po podłodze oraz dwoma pustymi już butelkami po Budweiserze przed sobą, na blacie stolika kawowego. Pił, bo był smutny. Pił, bo był wściekły. Pił, bo był zmęczony. Pił, bo czuł, że w rozpoczętym niedawno śledztwie jego niewiedza dramatycznie przeważała nad wiedzą, a on, kurwa, serdecznie nienawidził tego stanu - nienawidził go jeszcze bardziej niż własnej samotności.
Nie planował wychodzić tego wieczora z domu, a następny dzień był dla większości świata wolnym od pracy (nie dla detektywa, ten przecież pracował siedem dni w tygodniu, ale za to w wymiarze godzin ustalanym przez samego siebie, czyli nielogicznym i chaotycznym), toteż nie spodziewał się żadnych nowych zgłoszeń ani pilnych spotkań. Zakładał więc, że może pozwolić sobie na lekki... relaks...
I wszystko szło zgodnie z tym jego planem, aż do czasu, gdy porzucony na skraju wytartego dywanu telefon rozedrgał się melodią dzwonka i neurotyczną wibracją, a spokojny, do bólu profesjonalny głos po drugiej stronie linii poinformował go, że...
...nieletnia, Stella Martinez, trafiła do nas chwilę po pierwszej w nocy, czekamy jeszcze na wyniki toksykologii ale prawdopodobnie jest pod umiarkowanym wpływem środków odurzających, ma obrażenia ciała - kończyny dolnej - ale nie zagrażają one jej życiu, ostre narzędzie ominęło tętnice...
Gdy młody aspirant wygłaszał mu te formułki, Elijah był już w trakcie zakładania butów - och, niesamowite, jak szybko człowiek może się ogarnąć i postawić do pionu, tak dosłownie, jak i metaforycznie, słysząc, że najważniejsza osoba w jego życiu...
....oczekuje na odbiór na komendzie w Phinney Ridge, Panie Martinez, i może być wydana tylko opiekunowi prawnemu. Wyraziła preferencję aby poinformować pana przed matką...
Prując z Chinatown do północno-zachodniej części miasta w następstwie tej krótkiej rozmowy z przedstawicielem prawa (taa, gówno, a nie prawa!, myślał sobie detektyw wrzucając kolejne biegi), Fox nie czuł się zły ani zmartwiony, a raczej... skoncentrowany. Choć jego organizm jeszcze chwilę temu ogarniał cudowny, rozmiękczający stan lekkiego pijaństwa, to teraz po tym słodkim uczuciu nie pozostał weń już nawet najniklejszy ślad. Mięśnie spięły się, ostrość widzenia wróciła niczym za sprawą magicznego zaklęcia ("Abra-kadabra, podwójne espresso, redbull i dziecko na komendzie!"), a detektyw miał już tylko jeden cel, zupełnie zapominając o potrzebie odprężenia.
Dowiedzieć się co się stało, i zająć Stellą. Jak najszybciej.
W drodze na komendę wydzwonił Mike'a Hannigana, dawnego przyjaciela, o którym wiedział, że nadal pracuje w psiarni (jak to czule nazywali swoje miejsce pracy) w Phinney Ridge. Mike miał wolne i akurat starał się ratować związek z żoną, ale poproszony o pomoc przez dawnego kumpla, obiecał, że ruszy wszystkie możliwe kontakty. Martinez był chyba jednak szybszy, jako, że dotarłszy na komendę wcale nie stwierdził, aby Stella zdążyła zostać objętą obiecaną "specjalną opieką".
- Martinez - rzucił strażnikowi ochłapem swojego nazwiska, przekraczając próg komendy. Poły jego marynarki powiewały na chłodzie nocnego wiatru - Ja po córkę. Stella Martinez, szesnaście lat, jakieś pięć stóp wzrostu z kawałkiem, biała, włosy jasne. Trafiła do was z godzinę temu - wystrzelił na jednym wydechu z nieznoszącą sprzeciwu pewnością pobrzmiewającą w tonie głosu. Dajcie spokój, przecież znał te procedury lepiej niż własną kieszeń - wiedział zatem, że jakieś łzawe "drobna blondyneczka, na pewno jest przestraszona!" w ramach opisu córki nie miałyby tu większego sensu.
Wpuszczony przez bramkę, przeżył natychmiastowe i bolesne deja vu, ale porozczula się nad nim później - teraz miał inne priorytety.
- Stella! - rzucił głosem lekko podniesionym, ale przy tym przyjmując raczej ton profesjonalny, niż też typowy dla wściekłego albo przestraszonego ojca. Nie miał pojęcia co Stella nabroiła lub też co ją spotkało - znając ją liczył na "najlepsze", ale w następstwie swoich zawodowych doświadczeń przygotowywał się na najgorsze. To mogło być przecież cokolwiek - wiedział zatem, że nie może pozwolić emocjom dojść do głosu, a każdy jego gest i zachowanie mogą mieć znaczenie. - Stella, jestem.

autor

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Wszystkie zmysły miała przytłumione, jakby osiadła się na nich gęsta mgła. Dźwięki dochodziły do niej z lekkim opóźnieniem, dlatego dopiero przy kolejnym Halo! (czy ktoś ją wołał z dna basenu?) spojrzała na młodego policjanta, który oferował jej wodę. Bez słowa przyjęła nieduży biały kubeczek, dopiero teraz czując jak bardzo zaschło jej w ustach. Kiedy ostatnio coś piła? Chyba przed wejściem do krypty, a od tego czasu minęło już… Która może być godzina? Tarcza zegara była zbyt daleko, żeby ją dobrze rozczytać. Rozejrzała się w poszukiwaniu okna, ale chyba żadnego tutaj nie było. Tylko to ostre światło żarówek, jakby wcale nie znajdowała się gdzieś na korytarzu, a w sali przesłuchań. Nie podobało jej się to miejsce.
Powoli sączyła wodę z kubeczka, przyglądając się nieco pustym spojrzeniem obecnym tutaj ludziom. Nie było ich wielu. Kręciło się kilku policjantów, poza tym jakaś kobieta chlipała obok na jednym z krzesełek, jakiś śmierdzący mężczyzna drzemał naprzeciwko pod ścianą i grupa przebierańców kręciła się gdzieś przy automatach. Zastanawiała się gdzie podziała się reszta osób z krypty - czy jeszcze ich trzymali tam… nie miała pojęcia co to za pomieszczenie, ale policjanci zadawali tam dużo pytań i wcale nie byli zbyt mili, przynajmniej nie na początku. To ją zaskoczyło najbardziej. Moment, w którym policjanci wkroczyli na pole ze stosami, wcale nie sprawił, że jej ulżyło. Zapanował chaos, podniesione głosy, wzmożony płacz. W jej wyobraźni, ukształtowanej jeszcze bajkami z dzieciństwa i nielicznymi historiami z życia ojca, policjanci zawsze byli dobrzy. Nie łapali niewinnych ludzi i nie ciągnęli ich do radiowozu, nie zwracając nawet uwagi na ich urazy, co Stella miała wątpliwą przyjemność doświadczyć. Teraz nie mogła uwierzyć, że była tak naiwna.
Odruchowo zaczęła gnieść plastikowy kubeczek, zaburzając tym samym pewien wzór, który panował w tym jasnym pomieszczeniu, jakby ktoś puścił przez głośniki asmr: monotonny odgłos dzwoniących telefonów, ludzkich kroków, krótkich i rzeczowych rozmów. Po pewnym czasie zaczęła go rozrywać na cienkie paski, tworząc coś w rodzaju słoneczka (o ile ktoś miał bujną wyobraźnię), aż wreszcie usłyszała swoje imię. Uniosła głowę, po raz pierwszy od bardzo dawna czując ulgę na widok swojego ojca. Nie wzbudził się w niej gniew ani nawet stres, chociaż gdzieś z tyłu głowy pamiętała, że jeszcze przyjdzie jej się zmierzyć z konsekwencjami swoich czynów. W tym momencie się na tym nie skupiała, w zasadzie nie była w stanie prowadzić żadnych bardziej skomplikowanych procesów myślowych niż bardzo pierwotne pić i spać.
Jestem. Zacisnęła usta w wąską linię, kiwając lekko głową w odpowiedzi. Całe szczęście, że był właśnie on, bo chyba nie miała teraz ochoty na konfrontację z mamą, nawet nie tyle na kłótnię, co na zwykłe spojrzenie w oczy. - Ja… - zaczęła po chwili zachrypniętym głosem, więc odchrząknęła cicho, ale w niczym jej to nie pomogło. Musiała sobie zedrzeć gardło wtedy na polu, kiedy zaczęła się ratować najbardziej bezbronnym sposobem: głośnym krzykiem. Uciekała wzrokiem przed (stroskaną?) twarzą Elijah, nawet nie wiedząc od czego zacząć. Tak wiele się działo… - Jedźmy do domu, okej? - Powiedziała w końcu, zerkając na niego przelotnie, zanim znowu spuściła wzrok na ubłocone trampki. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię albo wsadziła głowę w piasek jak tchórzliwy struś, byle tylko uniknąć tych spojrzeń, pytań i wykładów.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To miejsce, które w Stelli budziło raczej (zrozumiałą) niechęć i niepewność, to miejsce, suche, pozbawione tak okien, jak i wszelkich innych co bardziej ludzkich elementów wystroju - choćby jakiegoś kwiatka, zmordowanego fikusa w nadkruszonej doniczce albo może jakiegoś plakatu z głupawym, acz podnoszącym smutnego śmiertelnika na duchu hasłem - przepojone ostrym, zimnym światłem halogenów... to miejsce pachniało przeszłością.
I pachniało nią słodko-gorzko. I przywodziło na myśl najlepsze i najgorsze wspomnienia, jakie Elijah Martinez przechowywał w swojej doskonałej, stety-niestety, pamięci. I sprawiało, że - za każdym razem gdy stawał w drzwiach komendy w swoim nowym, cywilnym, upokarzającym wydaniu, bez odznaki i służbowej broni przy pasku - jego ramiona przebiegał silny, elektryzujący dreszcz. Jednocześnie rozkoszny i koszmarny.
To miejsce...
Ile nocy tu zarwał, ile poranków spędził, ile dyżurów odwalonych w święta, w urodziny własnej narzeczonej, we własne. Ile spraw tu rozwiązał, ile musiał zawiesić. Ile złych i dobrych wieści przekazał tylu złym i dobrym ludziom...
To miejsce. Teraz, jeśli tylko mógł, okrążał je szerokim łukiem. Nawet z kolegami z komendy, od których musiał czasem przynajmniej spróbować coś wyciągnąć, starał się zwykle spotykać gdzieś indziej, w okolicy, w jednym z policyjnych pubów, ale nie tu.
Cóż, miał jednak priorytety. A najważniejszy z nich siedział właśnie przed nim z jakimś smutnym plastikowym tworem - dopiero po jakimś czasie Martinez zorientował się, że to plastikowy kubeczek na wodę porwany w dość chaotyczne strzępy, spuchniętą kostką i potwornym zmęczeniem w oczach.
Ach, Stella. A więc to dziś przeszłaś swoją inicjację, to dziś straciłaś kolejne ze złudzeń, których trzeba się pozbyć wkraczając w dorosłość: że policja jest wyłącznie dobra, że podział na "prawych" i "nieprawych" jest prosty, że służby, które z definicji mają nam służyć, faktycznie zawsze robią to nienagannie...
Jasna cholera, gdyby tylko mógł ją uchronić przed bolesnością tego doświadczenia. Ale nie mógł.
Przykucnął przed córką, przyglądając jej się z uwagą i troską. Starał się być wyłącznie ojcem, nie detektywem, ale pewne instynkty były silniejsze od niego - od razu przeskanował jej drobne ciało wzrokiem w poszukiwaniu dodatkowych obrażeń, znaków wskazujących, że ktoś jej coś zrobił, że ktoś ją, nie daj Boże, pobił albo zgwałcił...
Jezu Chryste.
- Jasne, kochanie - z cynicznym wewnętrznym chichotem stwierdził, że pierwszym pytaniem jakie przyszło mu na myśl w odpowiedzi na słowa córki, było zwyczajowe "Do mnie, czy do ciebie?" Co to za koszmarny, okrutny żart losu, że musiał je teraz zadać własnemu dziecku?! Bo nie mieszkali już przecież razem. Bo "dom", to co zazwyczaj jest wspólne, było dla niej czym innym, niż dla niego. Ale dobra, rozckliwi się nad tym później, samotnie, nad szklanką lub butelką whisky. Teraz utkwił wzrok w udzie dziewczynki - Ale najpierw powinien cię zobaczyć jakiś dobry lekarz. Zabiorę cię do szpitala, okay? Zajmiemy się tym - nie dotknął rany, nie chcąc sprawić córce więcej bólu, ale ostrożnie wskazał ją dłonią - I tym - przeniósł wzrok na kostkę Stelli. Wyglądała na zwichniętą, i, jasny gwint, musiała ją strasznie boleć! No, chyba, że mała była jeszcze w szoku. W takim razie lepiej, by dostała jakieś leki przeciwbólowe zawczasu - Fox wiedział z doświadczenia, że najgorzej jest zazwyczaj na drugi, trzeci dzień. Adrenalina była fantastycznym lekiem znieczulającym. Ale nie działała w nieskończoność - Chodź, skarbie. Tylko podpiszę te ich pier... głupie papiery - łypnął gniewnie na młodego policjanta koczującego w okienku dyżurki - I możemy się stąd zabierać. Nie wstawaj. Pomogę ci.
Skrobnął odpowiednią parafkę w odpowiednim miejscu, powstrzymując się przed rzuceniem w młodego służbistę jakimś (pewnie tylko częściowo zasłużonym) semantycznym mięsem, a potem wrócił do córki i nim zdążyła zaprotestować ("weź, tato, nie jestem dzieckiem!"), po prostu podniósł ją, założywszy sobie jej ramię na szyję, podtrzymał pod udem i ruszył do drzwi.

autor

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Najchętniej znalazłaby się w swoim pokoju, kilku bezpiecznych metrach kwadratowych, jej własnym azylu z mnóstwem zdjęć i rysunków na ścianach, miękkim łóżku z pościelą w kolorze pistacji. Ale nie zamierzała wybrzydzać; równie dobrze mogła trafić do mieszkania ojca i położyć się na kanapie w towarzystwie Nożyka. Byle tylko wyjść z komisariatu, tej okropnej nieprzyjaznej przestrzeni, pełnej ludzkiego nieszczęścia. W tym również jej i pewnie już zawsze miała to tak kojarzyć.
- Nie jest tak... - źle? Nie było, dopóki siedziała bez ruchu na plastikowym krześle, ale kiedy tylko ojciec ją podniósł, przeszył ją silny ból, trochę przypominający ten sprzed ośmiu lat, kiedy spadła z niskiej jabłonki u Dakoty i złamała rękę. Tylko wtedy sytuacja była inna, miała wakacje, pogoda była piękna, a cała rodzina jadła grilla. Teraz był środek nocy, od godziny siedziała na komisariacie, zmarzła, chciało jej się pić, a w głowie co i rusz pojawiały się obrazy z tej masakry. Wyrwało jej się krótkie ała!, odruchowo zacisnęła mocniej dłonie na kurtce ojca, chowając twarz w jej kołnierzu. Nieprzyjemnie pachniał (alkoholem?), ale w tej chwili było jej wszystko jedno. Posłusznie pozwoliła się wsadzić do samochodu i zapiąć pasy, trochę się powierciła, bo próbowała znaleźć pozycję, w której będzie mniej boleć, ale takiej nie znalazła. Oparła łokieć na podłokietniku, zasłaniając dłonią oczy; próbowała zająć czymś myśli, śpiewała w myślach nową piosenką Harry'ego Stylesa, cokolwiek, byle nie skupiać się na bólu, który tak nagle postanowił o sobie przypomnieć. Nie odzywała się przez całą drogę do szpitala, nie odzywała się też na sorze, stwierdzając, że czuje się tam dokładnie tak samo jak na komisariacie. Jasne światło, białe ściany, odgłosy szybkich kroków, brak okien, kolejne dokumenty do podpisania przez ojca. Dopiero kiedy weszła do gabinetu i usiadła na kozetce, a przy niej pojawiła się młoda lekarka z włosami związanymi w wysoki kucyk, zaczęła czuć się trochę spokojniej. Zdjęła z jej pomocą spodnie, a na jej chudych nogach od razu pojawiła się gęsia skórka. - Spadłam z... - stosu? Jak to dziwnie brzmi - ...wysokości - powiedziała cicho, kiedy lekarka oglądała jej kostkę. - A to od... od noża - odpowiedziała na jej pytanie w trakcie odwijania prowizorycznego opatrunku z uda. Zerknęła kontrolnie na ojca, zastanawiając się, czy policjanci cokolwiek mu powiedzieli o całym zajściu. Wolałaby, żeby tak było, nie miała ochoty samej o tym mówić, jakby wypowiedzenie tego wszystkiego na głos miało na zawsze to przypieczętować. Na razie wydarzenia z krypty wydawały jej się snem, odległym, choć bolesnym, wspomnieniem. Lekarka wydawała się być zaniepokojona jej marnym skrawkiem opowieści, ale Stella nie miała zamiaru nic dodawać. Jakiekolwiek próby rozmowy zbywała wzruszeniem ramion albo krótkim yhm.
Ostatecznie szpital wydał jej się trochę przyjaźniejszym miejscem, chociaż spędziła w nim tyle samo (jak nie więcej) czasu co na komisariacie. Przynajmniej usztywnili jej kostkę i porządnie zabandażowali ranę uda, dzięki czemu nie widziała już krwi, i dali jej jakieś tabletki, które rzekomo miały pomóc na ból. Z pomocą ojca dokuśtykała się do samochodu i poczuła się tak... trzeźwiej na myśl, że teraz już pojadą do domu, jej, jego, whatever. - Mama z Harrisonem są za miastem - przerwała ciszę, była wdzięczna ojcu, że mogła to zrobić na swoich zasadach, kiedy uzna to za stosowne. Mama i Harris by jej na to nie pozwolili. - Nie mam klucza, zgubiłam plecak... - a w nim portfel, gumę do żucia, wiśniową pomadkę i te cholerne sztuczne wampirze zęby wyliczyła po raz kolejny. - Zostawiłam kurtkę na komisariacie, miałam tam telefon - dodała, zauważając, że nie ma przy sobie absolutnie nic. Tylko te porwane spodnie i brudną bluzę z Frankensteinem, miała być taka zabawna, akurat na halloweenową imprezę, a teraz marzyła o tym, żeby ją zdjąć i wyrzucić.
Zamilkła na chwilę, wyglądając przez okno na uliczne latarnie, trochę rozmazane przez pęd samochodu. Zerknęła na ojca, zastanawiając się, ile może mu powiedzieć, ale czy ostatnio przez telefon jej nie obiecywał, że może powiedzieć wszystko? Słowo honoru. A zresztą, gorzej i tak już być nie może. - Ty... widziałeś jak ktoś umiera, prawda? - David. Oczywiście, że znała to imię, było zbyt ważne w ich historii, choć nie wiedziała na jego temat zbyt wiele. - Ja... Tam zmarły dwie osoby. To znaczy... to byli jacyś psychole, nie powinnam... - się przejmować? To nie takie proste, wśród porywaczy był też Malcolm, o nim wiedziała całkiem sporo, nie był jakąś anonimową postacią, ci zmarli dla kogoś też nie byli anonimowi. - W sensie... Nie wiem, jakoś tak... - westchnęła przeciągle, zła na siebie, że nie potrafi się nawet porządnie wysłowić. Śmierć tych ludzi to był dla niej szok. To było coś prawdziwego, żadna scena w filmie czy simsach, naprawdę ktoś stracił życie na jej oczach, zaraz obok, na tej samej ziemi. - Przywiązali nas do takich belek... i znalazłam nóż i udało mi się rozciąć supeł i uwolnić i zeskoczyłam stamtąd i chyba wtedy skręciłam kostkę... Pomogłam Aurze... albo... Sage... nie pamiętam, ale kiedy przecinałam linę komuś innemu to oni przyszli i... - mówiła coraz szybciej, choć w tonie jej głosu było słychać jedynie smutną obojętność, tak samo na twarzy, która pozostała niewzruszona, jedynie dłonie lekko drżały z nerwów, kiedy zdrapywała z paznokci wesoły lakier w kolorze dyni. - ...nie zdążyłam się schować i jeden z nich powalił mnie na ziemię i... bo ja cały czas trzymałam ten nóż... - nagle przerwała swoją chaotyczną historię, bo doszła do momentu, który najbardziej ciążył jej na sercu. - I ja... nie wiem, jakoś nie myślałam, to znaczy, bałam się... - zaczęła się usprawiedliwiać, spoglądając na ojca spod zmartwionych brwi. - I wbiłam... wbiłam mu ten nóż w ramie, ale... ale nie raz, mogłam raz, ale wbiłam kilka razy... - dźgałaś go na oślep podpowiadało jej sumienie, ale tego nie była w stanie powiedzieć na głos. - A potem on wyrwał mi ten nóż i... no, wbił mi w udo i... - westchnęła, już nie dokończając tej opowieści. Oparła głowę o zagłówek, wlepiając wzrok w dach pojazdu. Chyba jej ulżyło, kiedy wreszcie podzieliła się z kimś swoimi przeżyciami, choć poczuła też jak rośnie w niej wstyd. Trochę irracjonalny, ale nie do opanowania. To wszystko brzmiało tak nierealnie, szczególnie teraz, kiedy jej głos wybrzmiał we wnętrzu samochodu (już nie tak czystego jak ostatnio, kiedy jechali do kawiarni, ale Stella szybko wypuściła tę myśl z głowy). Czuła się fatalnie, nie tyle fizycznie, co psychicznie, tak siedząc w tym samochodzie jak kupka nieszczęścia, chaotycznie tłumacząc co ją spotkało, nieudolnie usprawiedliwiając swój napad złości, w środku nocy. Chciała o tym wszystkim zapomnieć.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Cóż... Los to był jednak skurwysynem.
Fakt ten Elijah "Fox" Martinez już raz sobie kiedyś ustalił, a teraz trzymał się go tak, jak potencjalny topielec - taki, co to nie potrafi ani żabką, ani kraulem, ani nawet jakimś, kurwa... pieskiem... - trzyma się dmuchanego koła zrzuconego mu przez boską rękę, gdy potężne, lodowate fale zalewają go raz po raz, wirują nim, unoszą, a potem nagle rzucają w głębinę, na środku rozszalałego oceanu.
Los był skurwysynem.
Ale prawda, że jednego nie można było mu przy tym odmówić: skurwysynem z niezłym poczuciem humoru. Wariackim. Niby to czasem śmiesznym, bo po bandzie jechał z tymi swoimi absurdami, naprawdę, ale jednocześnie i tragicznym.
Przewrotnym skurwysynem. Żartownisiem jebanym.
Jednych prał na oślep i na odlew, z lewa, prawa, z góry, z dołu, innych w tym czasie głaszcząc po główkach i przykrywając kołderką, a potem zmieniał taktykę i ci, którzy jeszcze chwilę temu dostawali po łbie, mogli cieszyć się szczęśliwymi zbiegami okoliczności a tamci, przyzwyczajeni, że w życiu im się raczej powodzi, nagle musieli zbierać zęby z podłogi, otrzymawszy życiowy sierpowy prosto w zaskoczoną twarz.
Jednym dawał, drugim odbierał. Zdrowie, chorobę, nadzieję, brak szans, pieniądze, biedę, miłość, złamanie serca. Szansę.
Ale żeby tak ojcu i córce? Tego samego wieczora?
No serio, Losie, serio. To już jest naprawdę chujowy ruch, cios poniżej pasa - myślał sobie Fox Martinez, najpierw kierując samochodem gdzieś w górnych granicach limitu prędkości i dając swojemu jedynemu dziecku tę ciszę, której teraz potrzebowała, a potem drepcząc nerwowo pomiędzy rzędem błękitnych i szarych, na przemian, plastikowych krzesełek, sczepionych metalowym szkieletem w szpitalnej poczekalni.
Detektyw widział to bowiem w taki sposób, że zdarzenie, z którym obydwoje musieli się teraz ze Stellą jakoś zmierzyć, dla niego jest w jakimś sensie podarunkiem od losu. Szansą, żeby wreszcie zrobić to, co należy. Mimo kaca. Mimo burdelu w mustangu. Mimo tego, że może miał inne plany, inne obowiązki, że dostawał, kurwa, pogróżki smsem, że dwa duże śledztwa i parę mniejszych siedziały mu na barkach jak głodne demony upierdliwie gryzące go w ucho. Dostał szansę, żeby... no, może nie tyle naprawić dawne błędy, co przynajmniej nie popełnić kolejnych.
Ale Stella?
Jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy - przestraszona, zmordowana, znieczulona najpierw adrenaliną, a potem dawką Dorety, która nawet jego, starego lekomana, pewnie dobrze by trzepnęła - ale tej nocy coś jej odebrano.
Niewinność.
Nie, nie w ten najbardziej oczywisty sposób - Jezu Chryste, a taką przynajmniej detektyw miał nadzieję, ale nie było to miejsce ani czas by o to pytać... A w inny. Może gorszy.
Widziałeś, jak ktoś umiera, prawda?
Stella. Och, Stella.
Gdy córkę opatrywano, Elijah cerberował nad lekarką, świdrując wzrokiem jej szczupłą postać i monitorując każdy ruch. Dopiero gdy dziewczynce kazano chwilę odpocząć przed wyruszeniem do domu, Fox, upewniwszy się wcześniej, że "będzie okay", wymknął się na korytarz i wydzwonił swój kontakt na komendzie. Stellę wypuszczono z paru względów - bo była nieletnia, ale także, bo była Martinezówną. Reszta tych dzieciaków... młodzieży, jak zwał, tak zwał, chyba nadal siedziała w areszcie.
Słuchając krótkiego i dość okrojonego raportu zdanego mu przez względnie zaufany kontakt w psiarni Phinney Ridge, Elijah otwierał oczy coraz szerzej i szerzej, kręcąc głową z niedowierzaniem i...
Co to było? Zmartwieniem?
Jasne, mogło być o wiele gorzej. Ale mogło być też, jak zawsze, o wiele lepiej. Szkody - widział to już teraz, wyraźnie - jakie zdarzenie zostawi na psychice jego córki, mogły być o wiele poważniejsze niż tych kilka uszczerbków na ciele.
Gdy udało im się w końcu opuścić szpital, już świtało, a z nieba zaczynał padać rzadki, obrzydliwawy deszczyk. Jakby ktoś pluł im w twarz. Może Los właśnie...
- Wiem... - Martinez ściągnął hamulec ręczny i ruszył kierownicą w lekkim półobrocie, gładko wyprowadzając samochód z przyszpitalnego podjazdu - Mam od niej... - 57? Rzucił okiem na wyświetlacz telefonu rzuconego na półeczkę deski rozdzielczej. Teraz już 69... - Kilka nieodebranych połączeń.
Zatrzymał się na światłach, rzucając okiem na córkę, a potem ruszył w stronę Chinatown, do azylu jego ciasnego, zatęchłego smutkiem i kurzem odgrzebywanych śledztw mieszkania.
Nie był pewien, czy Stella zacznie mówić - robił więc to, co poprzednio: dawał jej przestrzeń, pozwalając jej wykorzystać ciszę wypełniającą wnętrze mustanga tak, jak tego potrzebowała.
Gdy środek samochodu wypełnił cichy głos dziewczynki, Elijah poczuł jednocześnie ulgę, ale i napięcie. Wiedział - trochę miał na to nadzieję, trochę się tego obawiał - że to nie będzie łatwa rozmowa.
- Zadzwoniłem na komendę, gdy byłaś jeszcze w gabinecie... - wyznał, dając jej do zrozumienia, że w pewnym stopniu zna powagę sytuacji. A potem zamknął się i pozwolił jej mówić, powoli zwalniając prędkość prowadzenia. Jechał osiemdziesiątką, potem sześćdziesiątką, potem czterdziestką, aż w końcu...
- Dziecko... - to, co wyrwało się z gardła detektywa, było trochę jękiem, trochę kaszlnięciem. Aktem sprzeciwu wobec treści jej słów, ale i oznaką absolutnego zrozumienia. Zatrzymał samochód na poboczu. A potem wysiadł, obszedł pojazd, otworzył drzwi przy siedzeniu pasażera i ukucnął tak, by móc patrzeć prosto na córkę. No i co, że w deszczu?
- Stello Martinez, posłuchaj swojego głupiego, starego ojca - powiedział z powagą - To... co mówisz.... To.... co cię spotkało... Stella, kochanie. Walczyłaś o życie. Wyobrażam sobie... Wiem, jak musi być ci teraz... Okropnie, kurewsko fatalnie - Claribel zdzieliłaby go przez łeb, ale miał to teraz - gotowa, Clari? - W DUPIE - Ale nie możesz zacząć myśleć, że to ty jesteś tu winna. Ucisz ten głos. Powiedz mu, że nie wolno ci go słuchać. Tata ci zabrania, okay?
Mówił to, co ślina przyniosła mu na język, ale chyba niegłupio. Bo i prosto z jakiegoś najgłębszego, najwrażliwszego zakamarka duszy, w którym kryły się wszystkie słowa jakich sam nie usłyszał, gdy najbardziej było mu tego trzeba.

/ztx2 w tym temacie!

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Seattle Police Department”