WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ubranko

Tęsknię za Tokio świecącym jak neon
Za Tel Awiwem białym jak welon
Za Nowym Jorkiem deszczowym jak
W sumie wróciłem dopiero
Za brudną Antananarivą

Oczy mrużyły się lekko od jasności ekranu, którego światło rozbłysło w ciemności. Nadal chyba lekko w szoku była, że Florian ojcem będzie. Że się dziecko pojawi w tej rodzinie, małe takie… niewinne. I cieszyła ją ta myśl niesamowicie bo kochała dzieci, a tym bardziej jeśli to dziecko jej brata. W między czasie pojawiały się jeszcze smsy od Celiny Nie chodź długo, już późno. Uważaj na siebie. I spaceruj tylko oświetlonymi uliczkami. Musisz chodzić tak późno? Czekam na Ciebie, wracaj szybko. Na co tylko przekręcała oczami, bo przecież wcale nie tak późno było i na mieście parę osób ją minęło. Poza tym Orion był na smyczy, przecież. Radośnie krocząc tuż przy nodze, obwąchując każdy kawałek zieleni, każdą ławkę i kosz na śmieci. I może gdyby nie pies nie zwróciłaby uwagi na tą postać na ławce. Znajoma sylwetka, tylko trochę chudsza trochę bardziej zniszczona. Dobrą pamięć do ludzi miała, a i sama pamiętliwa była. Cała historia z tamtego wieczoru wróciła, uderzając w nią mocno i boleśnie. Bo ciężko było i obrzydliwość tamtego zdarzenia jeszcze długo z niej kapała więc w pierwszej chwili chciała przejść dalej odwracając wzrok w drugą stronę. I chyba sama nie wiedziała dlaczego nogi zatrzymały się tuż przed nim, a ciało opadło na ławkę obok. Czując jej obecność odciągnął dłonie od twarzy, patrząc trochę nieobecnym wzrokiem na nią. Znajomym wzrokiem, tym zamglonym narkotykową ekstazą. Źle wyglądał, twarz miał bladą i oczy przekrwione, zapadnięte. Jak śmierć, ale czy przecież tym nie był? Swoim własnym końcem. Przechyliła lekko głowę w bok, uważnie przyglądając się znikającej powoli w szaleństwie morderczego uzależnienia sylwetce. Kąciki ust uniosły się w tym kpiącym uśmiechu, kiedy oczy skanowały dokładnie może zbyt nachalnie każdą cząstkę tego ciała. Pusty taki pośród otaczającej ich ciemności. Szatan kiedyś, kuszący i namawiający do grzechów, teraz słaby taki… Jakby Bóg go opuścił. Upadły Anioł. Ale dziś to ona miała być wężem, owijającym się ciasno na nodze Adama…..
- Przykry widok, Uriah. Jak sobie tak powoli umierasz na tej ławce. - Odezwała się, przekręcając całkowicie w jego stronę. Zimno trochę było, w końcu wrzesień się kończył i pierwsze kolorowe liście już spadały z drzew i jesień zawsze smutna była i kojarzyła się z małymi końcami świata. Cichym umieraniem w dźwiękach wieczornego deszczu. - Warto? Tak upadać dla kilkugodzinnego, złudnego szczęścia? - Może wcale jej nie pamiętał? Może była tylko rozmazaną twarzą w morzu ludzi, którzy przewinęli się przez jego życie? Ona pamiętała doskonale. Pamiętała rękę prowadzącą ku własnej zagładzie. Otwierającą drzwi do nowego królestwa, pełnego złudnych radości i marzeń. Może w pewnym stopniu powinna mu za to podziękować? Za to, że pokazał jej ten zakłamany świat. Że wtedy stało się co się stało, by mogła otrząsnąć się na tyle szybko za nim byłoby już za późno…?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pijany statek rzeczywistości chwiał się niepokojąco, spychając go ku przeciwległym burtom rozdrażnionych emocji, sprawiając, że świat – nieprzerwanie pędzący do przodu, bez wglądu na to, kogo w tym biegu tratował, kto ginął w tumanach wzburzonego kurzu – napierał uporczywie na wszystkie zmysły, wyostrzone do granic ludzkiej wrażliwości, wobec tego także boleśnie wkłuwające się w skancerowaną narkotykiem świadomość. Oto znalazł się właśnie na ostatnim etapie wyścigu ku rekordowi nieracjonalności, lecz nadzieja, krążąca dotąd na horyzoncie w postaci zawieszonej na patyku marchewki, zamiast dodawać otuchy, wprawiała organizm w przeraźliwy amok, głód uniemożliwiający dalsze funkcjonowanie – Uriah szedł więc przed siebie krokiem paralitycznym i opieszałym, niby rozklekotana maszyna, która, ostatnimi podrygami kół zębatych, porusza się jeszcze, lecz głośny chrobot, szczęk i trzask obtartych sprzęgieł uniemożliwia już komukolwiek wiarę w jej pozorną choćby funkcjonalność.
Chciał do domu, zmysł orientacji przyćmił się jednak zupełnie, sczezł i przeorientował dotychczasowe róże wiatrów, pozostawiając go na pastwę stępionego przeczucia, szumu wody nadmorskiej dzielnicy Seattle, ścieżek rowerowych i spacerowiczów, wystawiających twarze do słońca, którego ostatnie, ciepłe jeszcze promienie pozostawiały po sobie bladą odbitkę jasnobrązowych piegów. Na myśl o beztroskim, swobodnym życiu, jakie toczyło się w tej części miasta, żołądkiem szarpnęły mdłości, a w szklanych zwierciadłach zaczerwienionych oczu pojawiły się pierwsze łzy oburzenia i bezsilnej wściekłości – wiedział, że błoga utopia narkotykowego rauszu musiała się kiedyś kończyć, że ilekroć płynna euforia krążyła wśród zapadniętych żył, gdzieś na widnokręgu pojawiała się przed nim groźba nadchodzącego upadku, mimo to z naiwnością wierzył, że będzie mógł żyć w ten sposób w nieskończoność, że cierpienie, jakiekolwiek by nie było, nigdy go nie dosięgnie, w każdym razie nie zanim ciało zmarnieje i zwiędnie, wydając ostatnie tchnienie na rynsztokowym łożu śmierci.
Czuł, jak po trawionym gorączką czole spływały pojedyncze krople potu, jak włosy zaczynały lepić się do twarzy, a ciałem, które z wysiłkiem próbował utrzymywać w pozycji pionowej, wstrząsały dreszcze, zmuszając go w końcu do zatrzymania, bezwiednego osunięcia się po chłodnej ścianie któregoś z budynków, uderzenia kolanami o twardy chodnik, choć ból ten przecież nijak miał się do katorgi, która targała nim od środka. Ludzie mijali go bezwiednie, niekiedy zatrzymując tylko na krótko wzrok, obarczając go spojrzeniem, w którym jasno skrzyła się niechęć, lęk, obrzydzenie, niekiedy również jakiś wyrwany sercu przejaw litości, wprawiający go, wbrew pozorom, w większy tylko wstyd i nienawiść do samego siebie, niż najgorsze nawet przejawy społecznej wrogości.
Nie wiedział, jakim cudem udało mu się podnieść z powrotem ku pozycji stojącej, nogi, miękkie jak z waty, ledwie pozwalały poruszać się do przodu, każdy nerw rwał ostro, więc co kilka kroków zatrzymywał się, aby wymiotować kwasem i żółcią, które szarpały ścianami i tak kąsanego już płomieniami żołądka. Uriah nie patrzył na nic, nie pamiętał dokąd szedł, dlaczego wciąż zmierzał przed siebie, bez konkretnej przyczyny i wyznaczonego celu, pozwalając by karcer nieprzyjemnych wspomnień zaciskał się ciaśniej na jego kalekim i ponurym umyśle. Z trudem dotarł na jedną z podrdzewiałych, metalowych ławek, opierając policzek o jej zimny podłokietnik i przymykając oczy, pozwalając by kolorowe, deliryczne wzory kłębiły się pod jego powiekami, układały w niezrozumiałe formuły jak herbaciane fusy na dnie porcelanowej filiżanki, samemu zapadając jednocześnie w stan, który mógł być płytkim snem, a mógł tylko utratą przytomności.
Do rzeczywistości wpierw przywrócił go mokry dotyk psiego nosa, potem dopiero – znajomy głos, dobywający się z bliska, lecz nie zlokalizowany w przestrzeni, zagubiony w skłębionych wspomnieniach, które pościągnęły do niego gwałtownie, napierając od środka na kostne fasady czaszki. Uriah uniósł nieznacznie głowę, rozglądając się dookoła, w końcu zatrzymując wzrok na młodej dziewczynie, przyglądając się jej nieprzytomnie i z pewną niewypowiedzianą udręką, jakoby faktycznie nie był w stanie sprostać dzisiaj jakiejkolwiek formie konfrontacji. Niezależnie od tego, jak długo gotów byłby wypierać zaistniałą pomiędzy nimi znajomość, reminiscencja ich ostatniego spotkania powróciła do niego tak rychło i niespodziewanie, że Macaulay nie zdołał jej zaprzeczyć, westchnął więc ciężko, czując jak ból powoli zaczyna rozsadzać mu żebra, a jemu samemu znowu zbiera się na wymioty.
Warto... – pochwycił to jedno słowo, wypowiedział je głosem zachrypłym i zrezygnowanym; głosem, w którym, gdyby nie obecny stan jego samopoczucia, odnaleźć można by złote iskry cynicznego rozbawienia, który teraz stał się jednak płaski i wyjałowiony. – Warto być może już z tym wszystkim skończyć. – odparł w końcu, tonem – drżącym i niepewnym – jednoznacznie dając do zrozumienia, że nie miał na myśli narkotyków. Nawet teraz, gdy żadna trzeźwa refleksja nie była mu miła, wiedział dobrze, że było już za późno, by mógł uwolnić się z uścisku ostrych szponów nałogu. Uwolnić mógł się bowiem co najwyżej od życia, szczególnie, że to z taką determinacją próbowało oswobodzić się z uścisku jego dłoni.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zagięcie świadomości było dobre, pomocne. Ułatwiały wiele, sprawiało że kolory były jaśniejsze, słowa przyjemniejsze i zabawniejsze. Wszystko rozmywało się, zlepiało i zniekształcało. Obrazy przed oczami, słowa, myśli i uczucia. Wszystko było niespójne, zagłuszone przez to co krążyło w żyłach. Wydawało się być dobre, niczym obietnica pięknego snu na jawie. Ale w końcu zaczyna docierać jak obłudne to jest, kłamliwe i niszczące. Jak łatwo przestać odróżniać rzeczywistość od snu i jeszcze łatwiej wpaść w wir ciągłego śnienia. A potem wszystko wietrzeje i wraca bolesna świadomość. Pierwsze promienie słońca kłujące w zmęczone oczy, pierwsze dźwięki budzącego się do życia miasta. Głośne, zbyt głośne dla pulsującej głowy. I uczucie wstydu do samego siebie. Bo za każdymi godzinami szczęścia, stały długie dni pełne wstydu i żalu do własnej osoby. Nie potrafimy sobie radzić z problemami inaczej, niż zagłuszając je. A niektóre są tak głośne, że potrzebujemy w tym pomocy dlatego sięgamy po alkohol, narkotyki i wpadamy. Wpadamy coraz głębiej, coraz częściej i mocniej pragniemy uwolnienia od tego zła - od świata. I w końcu orientujemy się jak beznadziejni jesteśmy, jak słabi i brudni. Lądujemy w rynsztokach, zmarznięci i wypluci przez to, co miało nas zbawiać. Ludzie przestali wierzyć w Boga, zaczęli czcić używki, które miały wybawiać od zła na ziemi. Od męczących wspomnieć, okrutnych myśli i bolesnych uczuć. Ale na końcu tej drogi przestajemy wierzyć w siebie i znów zwracamy się z błaganiem do Boga o ratunek, kiedy zsuwamy się po zimnych ścianach obskurnych budynków, na drżących nogach w pogniecionych koszulkach i przemoczonych kurtkach. Bo nie było na świecie gorszej rzeczy, którą diabeł wsuwa do ludzkich rąk niż narkotyki.
I chyba wdzięczna była, że wyszła z tego szybko. Że nie zdążyła wpaść jeszcze głębiej. Upaść na tyle nisko, że nikt już by jej nie wyciągnął. Nie musiała zakrywać śladów po igłach na przedramionach, nie musiała kłamać. Ale przede wszystkim cieszyła się, że nie skazała na to swoich bliskich. Na te wszystkie okropne słowa jakie Cosmo wypowiadał do Floriana, na te wszystkie łzy jakie się wylały. Na ten widok bladej, pozbawionej życia twarzy. Przekrwionych, zmęczonych oczu z wyraźnymi sińcami. Włosów potarganych i drżącego ciała. Bo to właśnie widziała, teraz przed sobą. Człowieka, która upadł już tak nisko. Zbyt nisko by dało się podać rękę. I może powinna iść. Zostawić go tu samego, pośród nocy. Wyraźnie wykończonego. Przecież tak ludzie robią, przechodzą obojętnie bo przecież ćpun, alkoholik, nie wart uwagi. I może ona też powinna, bo matka tyle razy powtarzała kiedy przyglądały się zza przyciemnionych szyb na zbierającego się z ziemi człowieka Im już nic nie pomoże. To najgorszy rodzaj ludzi. Ale Felicia nauczyła się matce nie wierzyć, bo przecież najgorszy rodzaj ludzi trzymała tyle lat pod dachem. Dlatego teraz wbijała uważne spojrzenie w bladą twarz Uriaha.
- Najprostsze rozwiązanie, co? - Ciche wyśmianie. Ostatni moment mszczenia się za przeszłość na nim. Bo przecież było minęło. Nie ma co wracać, poradziła sobie ze wszystkim. Może nawet dzięki temu nie upadła tak jak on. Tylko podniosła się jeszcze silniejsza. Więc kolejne słowa wypowiedziała już miękkim tonem. Bo przecież rano nawet nie będzie pamiętał tego wspomnienia. Oparła łokieć na oparciu ławki, a policzek na dłoni, nie odrywając wzroku od niego. Z kieszeni wyciągnęła paczkę papierosów, podsuwając najpierw jemu. - A nie lepiej rzucić to gówno i wziąć się za siebie? - Spytała po chwili, a dym z papierosa który spoczywał już między jej palcami na chwilę odciął ich od siebie. Orian chyba wyczuwając, że posiedzą tu dłużej niż planowali ułożył się pod jej nogami, obserwując bacznie kompana tej dziwnej rozmowy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Raz narkomanem, zawsze narkomanem – tak szeptała pod nosem matka, spoglądając na najstarszego syna z litościwym powątpiewaniem, tak powtarzali ludzie, którzy z pogardą mijali go na ulicy, tak powtarzali wszyscy i tak w myślach powtarzał on sam, czy to mimowolnie napotykając na swoje odbicie w sklepowej witrynie, czy tracąc ostatki świadomości na brudnej ławce w odległej dzielnicy miasta. Używki stanowiły bowiem najlepszą i jedyną ucieczkę od tego, co nieustannie kąsało go zębami wspomnień, szarpało pazurami przeszłości, wbijało swoje kolce głęboko miękką i wrażliwą tkankę nadwyrężonego myślami umysłu – Uriah dążył więc do tej utopijnej ewakuacji z prawdziwego świata, biegł na oślep w ciemnościach, zastanawiając się jedynie, gdzie by ukryć na chwilę swoje przerażenie, jak osunąć się w senne delirium, by znów nie budzić się mokrym i zdrętwiałym ze strachu.
Niechętnie i z pewną paralityczną opieszałością uniósł zasnuty bolączką wzrok na lekko zaczerwienione lico kobiety – dziewczyny, do której osobistej tragedii bezpośrednio się przyczynił, którą pozostawił na pastwę obmierzłego i parszywego losu i którą gotów był, niby wadliwa kotwica, sprowadzić na dno wraz ze sobą. Jego twarz, choć chorobliwie blada i naznaczona kroplami zimnego potu, pojaśniała jakby chwilowo, wyginając się nieprzyjemnym paroksyzmie wymuszonego uśmiechu.
Innych podejmować nie potrafię. – wycharczał, obracając się nieznacznie na twardej i zardzewiałej ławce, z trudem powstrzymując mdłości, które podeszły mu kwaśną treścią do gardła, sprawiając, że znów wziął głęboki i nierówny oddech. Wiedział, że nie zasługiwał na pomoc, nie zasługiwał nawet na tę krótką i niezobowiązującą wymianę zdań, na orzeźwiający dotyk psiego nosa i smukłą dłoń, wyciągającą ku niemu pudełko białych papierosów. Z trudem i jawną, rozrysowującą się na jego licu niechęcią, podniósł się nieznacznie, by wyciągnąć skostniałą z zimna, drżącą dłoń po zaoferowaną mu cygaretkę, próbując jednocześnie powstrzymać pulsujący ból głowy, który rozbrzmiał pod puszką jego czaszki z siłą orkiestry, dmuchającej z całej siły w blaszane tuby i złote, powykręcane trąbki, roztrzaskując pojedyncze kawałki jego trzeźwości na wszystkie cztery strony świata.
Jest już za późno na moje nawrócenie. – odparł, przekrwionymi i szklistymi oczami przez chwilę wpatrując się jeszcze w lico Felicii, zaraz wyciągając jednak z dłoni pomarańczową zapalniczkę, nerwowo i nieudolnie kilka razy naciskając za spust, zanim z plastikowego pudełeczka wydobył się cienki, pomarańczowy płomień. – Czasami myślę... – zaczął, trzęsąc się z zimna, choć temperatura wcale nie zeszła przecież tak nisko, a wiatr, mimo że powoli przeobrażający się w chłodne wichry jesieni, miał w sobie jeszcze ciepłą i błogą namiastkę lata. – Część mnie wie, że mógłbym... a inna część wie, że to głupie kłamstwo. – głos, chropowaty i przyćmiony, podłamał się u ostatniej głoski, a po policzkach zaczęły ściekać łzy, chociaż twarz nie wykrzywiła się ani nie zmieniła wyrazu, zupełnie jakby mózg nie zarejestrował tego płaczu, nie dopuszczał go do świadomości i nie pozwalał pofolgować emocjom całkowicie. – Nie da się sprawić, żeby było dobrze, jeśli przez ciebie jest tak źle, że nigdy tego nie odwrócisz. – uniósł w końcu dłoń ku górze, w roztargnieniu odpalając papierosa od strony filtra i zaraz zanosząc się kaszlem, który wstrząsnął jego osłabionym ciałem, niby atak gwałtownych torsji.
Czy to z udręki, czy z wycieńczenia, Uriah osunął się z powrotem na metalowe oparcie ławki, przez chwilę bezmyślnie patrząc w boleśnie jasne niebo, po czym powoli opuszczając powieki, próbując uspokoić nie tylko ogień trawiący jego wnętrzności, lecz także myśli, które rozpierzchły się nagle, ginąc jak rozsypane po podłodze koraliki przerwanej nitki naszyjnika, uderzając o ziemię z brzękiem i ukrywając się na zawsze w gęstych kudłach dywanu, pod szafką i w kątach ścian, gdzie nie dosięgała nawet paszcza szumiącego odkurzacza. Mimowolnie zaciskając szczękę, odruchem wieloletniego narkomana, sięgnął dłonią do kieszeni płaszcza, przeszukując jedną, potem drugą, natrafiając jednak na pustkę, która sprawiała, że przeraźliwe poczucie niemocy i narastającej frustracji rozrosło się w jego sercu do niebotycznych rozmiarów, utwierdzając jedynie w przeświadczeniu, że oto znalazł się w miejscu, z którego nie było już żadnego odwrotu.
Masz coś mocniejszego? – spytał głosem słabym i płaczliwym, spoglądając na Felicię w błagalnym przejawie bezsilności, po czym przenosząc wzrok na trzymanego w dłoni, zmarnowanego papierosa, który zaczynał parzyć w opuszki palców – jedyny dowód na to, że wszystko to, co rozgrywało się na jego oczach i hurkotało w jego wnętrznościach, nie było jedynie kolejnym niezdrowym urojeniem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

002. Wszechogarniający kac zdawał się nieznośnie wić pod czaszką Sophii niczym wąż, podszeptując, że znów zachowała się jak naiwna nastolatka, która wierzyła, że może wypić pokaźne ilości alkoholu bez najmniejszych konsekwencji. Może i by mogła. Jakieś piętnaście lat temu, niekoniecznie teraz, zbliżając się nieubłaganie do magicznej granicy czterdziestki na karku. A jednak chcąc zapomnieć o własnych problemach pchających ją niemalże na krawędź, marząc o chwilowej uldze - niezależnie od tego, czy następnego poranka uderzą ze zdwojoną siłą tworząc mieszankę wybuchową wraz z pulsującem bólem głowy.
Jednak jeden istotny szczegół odróżniał ją od kilkanaście lat młodszej wersji samej siebie. Doskonale znała własne ciało i wiedziała jak pomóc sobie w tej niemalże małej agonii. Wiedziała jak pozbyć się fałszywego węża, choć przedzierające się przez gruby materiał zasłon promienie słoneczne zdawały się jedynie potęgować tępy ból umiejscowiony gdzieś w okolicy skroni, nie dając żadnych szans na jego wyciszenie. Jęknęła przeciągle, ostrożnie przesuwając lodowato zimne palce do skóry i rozmasowała ją kolistymi ruchami, po czym zsunęła nogi z krawędzi łóżka, zmuszając się do wstania. Powielanie doskonale znanych brunetce schematów zdecydowanie ułatwiało sprawę. Wsunięcie na ramiona satynowego szlafroka, przejście do kuchni, wyciągnięcie z apteczki dwóch tabletek paracetamolu, zaparzenie mocnej kawy w ulubionym kubku i wypicie jej w asyście papierosa i chłodnego powietrza otulającego policzki. Tak, wypracowane nawyki zdecydowanie pomagały.
- Chodź, pójdziemy pobiegać - mruknęła do siedzącego obok niej psa, drapiąc go za uchem, jak gdyby oferowała własnemu dziecku zadośćuczynienie własnych grzechów, w tym zaniedbania czworonoga. Zgasiła papierosa w popielniczce, zbierając się do wyjścia. Poranna przebieżka zawsze działała zaskakująco kojąco na Fairchild. Przyśpieszona akcja serca, zagłuszająca wszelkie myśli muzyka grająca w słuchawkach i merdający ogonem pies, stanowiły swego rodzaju plaster. Pięć kilometrów. Mniej więcej tyle pokazywał zawieszony na ręku zegarek, gdy przysiadła na ławce, jednocześnie spuszczając psa ze smyczy.
- Fentanyl! - zdążyła jedynie krzyknąć za brązową, nieusłuszną kulką, która pomknęła w kierunku najwyraźniej doskonale znanej sobie postaci. Która najwyraźniej też nie miała nic przeciwko atakowi trzydziestokilogramowego olbrzyma i bynajmniej nie wyglądała na przerażoną, pochylając się śmiało w stronę psa.
Ostatnio zmieniony 2021-01-30, 01:31 przez Sophia Fairchild, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nocne zakładanie szwów w zaciszu jego łazienki (na całe szczęście nie sobie samemu, choć to też kiedyś miało miejsce), poprzedzone długim dyżurem sprawiło, że rano obudził się wręcz otumaniony krótkim, głębokim snem, z drapiącą suchością gardła i kompletnie wyłączonym zegarem biologicznym. Odciśnięta poduszka na twarzy przeplecionej cienkimi sieciami zmarszczek i ból głowy nie zostały zniwelowane ani przez zimny prysznic, ani dwa kubki mocnej kawy. Flynn, gdy wreszcie mógł spędzić dzień, snując się po swoim mieszkaniu, nigdzie się nie spiesząc (okazja równie rzadka jak… no właśnie, co?), wiedział, że skończy się to wątłą wegetacją, która nie przygotuje go na kolejne dni, zwiastujące jedną długą wędrówkę wśród szpitalnych jarzeniówek. Receptę znał doskonale, chłodne powietrze gryzące w policzki, szybki bieg, przyspieszający wtłaczanie krwi w każdą tkankę, a komórki budził do przyswajania tlenu. Bryza, uderzająca z każdym wdechem, krzykliwe ptactwo latające nad głowami i bliskość dzikiej wody były głównymi argumentami mieszkania w Ballard, budziły wspomnienia związane z niezliczonymi morskimi wędrówkami z ojcem i własnoręcznie zbudowanym, małym jachtem. Flynn był uzależniony od kropelek soli, osiadających na ogorzałej twarzy i swoją słonością wbijających się w skórę jak małe igiełki (bez cienia masochizmu). Zwyczajowe dziesięć kilometrów (szybka przebieżka maratończyka, dopóki jego życia nie przeżarły dyżury) przywróciły trzeźwość umysłu i obudziły apetyt, więc właśnie zadowolony szedł z bajglem ukrytym w papierowej torebce, zupełnie niewzruszony wiatrem, zaczepnie łaskoczącym w bok. Śniadanie było w istocie przyjemne, pomyślał, gdy zobaczył biegnącą w jego kierunku brązową bestię, ale nawet Flynn zwątpił czy aż tak, aż w końcu rozpoznał w nim znajomego Fentanyla. Tańczący z wyżłami od dziecka (jeden staruszek jeszcze uchował się w domu rodzinnym), kucnął, pozwalając (w tym szaleństwie jest metoda) uśmiechowi wypłynąć na twarz i szamotając za uszy i sierść psa.
— Cześć łobuzie. — obaj zareagowali na siebie nader entuzjastycznie, na tyle, że dopiero po chwili Flynn dostrzegł w spore odległości Sophię, właścicielkę swojego czworonożnego przyjaciela. Urwał kawałek bajgla, zupełnie nie robiąc z tego tajemnicy (wiadomo, najlepiej dokarmiać cudze psy) i krzyknął. — Hej, zgubiłaś psa!
Przypadkowe spotkania poza miejscem pracy nie były normą, chociaż Flynn w ostatnim czasie zaliczał serię (nie)fortunnych zdarzeń, a rozmowy w szpitalu zazwyczaj schodziły na monotemat: tkanki, kości, organy, kończyny, medykamenty i przesolone jedzenie w bufecie. Wciskając dłonie w kieszenie kurtki, chroniąc się przed mrozem, szedł ubitym, wilgotnym piaskiem razem z Fentanylem w kierunku Sophie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przyjemnie trzeszczący pod podeszwą butów mokry piasek i dudniąca w uszach muzyka zagłuszająca wszystkie myśli były swoistym lekarstwem na całe zło tego świata. Dokładnie tak samo, jak napoczęta butelka pierwszorzędnego single malta stojąca przed nią poprzedniego wieczora czy dodatkowa doba dyżuru na szpitalnym oddziale. Niestety, żadne z nich nie okazało się bardziej trwałym rozwiązaniem własnych problemów, a ona wciąż uparcie sprawiała wrażenie rozczarowanej małolaty wierzącej, że tym razem może jednak zadziała i znajdzie złoty środek. Była świetnym specjalistą w swojej dziedzinie - przeciwnie do prywatnego życia - odnajdując się na szpitalnych korytarzach i raz za razem wyrywając pacjentów z objęć ubranej w czarny płaszcz, kostuchy.
Wpatrując się uparcie w wzburzoną wodę i linię brzegową przebiegającą dużo bliżej aniżeli ostatnio, próbowała uspokoić własny oddech. Nawet jeśli wyszła z wprawy, a nadmiernie zaróżowione policzki zdradzały ten fakt niechybnie, to na spierzchniętych wargach Sophii majaczył delikatny uśmiech. Satysfakcja. Nie zwracała większej uwagi na brązowego olbrzyma, goniącego po plaży białe mewy, dopóki radośnie nie przywitał obcego mężczyzny. Podniosła się z ławki, planując uratować z opresji - jak się okazało zupełnie niepotrzebnie - człowieka, którego Fentanyl upatrzył sobie jako nowego przyjaciela.
- Mam tylko nadzieję, że wszystkie palce masz na miejscu! - odkrzyknęła rozbawiona, poznając w nieznajomym Flynna. Pokręciła głową z dezaprobatą, dostrzegając radość psa, oblizującego się jak gdyby otrzymał właśnie najlepszy smakołyk, ewentualnie pominął posiłek w domowej misce. Ukrywając głowę pod szeleszczącym materiałem kaptura, ruszyła naprzeciw zaprzyjaźnionej dwójce.
- Sam się zgubił, prawda? - uśmiechnęła się szeroko przenosząc wzrok na radośnie merdającego ogonem psa i profilaktycznie, przypięła do jego obroży skórzaną smycz. Dopiero po chwili przeniosła wzrok nieco wyżej, stając twarzą w twarz z brunetem, który nie jeden raz ratował ją z życiowych opresji. - Czy to już ten moment, w którym powinnam proponować rekompensatę w postaci kawy za uszczerbek na zdrowiu psychicznym przez atak bestii, czy jeszcze nie? - mruknęła rozbawiona, wpatrując się w lwią zmarszczkę, która pojawiła się na czole Flynna.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Balans między pracą a życiem prywatnym? Spokój i milczący perfekcjonizm a zrelaksowanie ciała i umysłu? Głowa pełna trzeźwych, błyskotliwych ripost a opadające powieki, za cel ostateczny obierające łóżko? Zawód, który oboje obrali (pod wpływem różnych przesłanek, Flynna pociągała nie zabawa w niemal ostateczną instancję, bo ta niosła ze sobą duże ryzyko, ale hipnotyzowała go precyzja i skupienie, wyłączające zakłócające myślenie uciechy — wybierając skomplikowany załatw, miał wymówkę na uniknięcie innych życiowych komplikacji. Nigdy otwarcie nie narzekał, był świadomy, z jak niekontrolowanym czasem godzin wiązał się zawód lekarza czy jak bolesne (wgryzająca się ostrymi zębami w wewnętrzne tkanki) było niepowodzenie na stole operacyjnym; a jednak jego mali pacjenci potrafili być odświeżający w tym ciągu pretensjonalności i niepotrzebnego teatru kurtuazji dorosłych, z którymi miał przede wszystkim do czynienia na codzień. W ich świecie, dzieci o życiorysie naznaczonym zbyt nagle zbliżającym się końcem, potrafili zadawać proste pytania, ocierające się śmiało o sens wszystkiego, bez zbędnych woali kamuflażu i społecznych masek.
— Palce tak, bajgla nie. — rzucił zawadiacko, uśmiechając się na widok Sophie. Czując pieczenie chłodu (sic) na policzkach, zauważył u niej podobne rumieńce, poczuł dodatkową energię na widok znajomej twarzy (choć z życia zawodowego, którego starał się unikać, nawet jeśli tylko w te rzadkie wolne dni. — Zgubił? Po prostu chłopaki muszą się trochę poszarpać. — pociągnął psa za ucho, po czym Flynn wcisnął dłonie w kurtkę, wywołując znajome psim uszom ugniatanie papierowej torebki, Fentanyl zamarł w bezruchu. Zaśmiał się z tej polującej bestii (naprawdę, uwielbiał wyżły, każdy ma jakąś w życiu słabość, on jeszcze nie doszedł do narkotyków, alkohol go nużył).
— Kawę? Skoro proponujesz… Chociaż ten wiatr chyba ma w sobie jakąś odurzająco-energetyzującą mieszankę. A bestia może mnie atakować tyle, ile chce, startujemy w jednej kategorii w zapasach. — dodał żartobliwie; kawa nie wydawała się być najgorszym pomysłem po nieprzespanej nocy (czy to się kiedykolwiek zmieni?), chociaż tego poranka zdecydowanie go zawiodła, cudem jego żołądek jeszcze funkcjonował bez szwanku.
— Też dziś wolne? Niemożliwe, że nasze grafiki zsynchronizowały się. — tak już bywało z harmonogramem po pracy, że rządził się własnymi prawami i często łatwiej była na kogoś wpaść przypadkiem, bo umówienie się konkretnie wymagało akrobatycznej niemalże zdolności do wytyczania granic własnych kalendarzy; z Sophie już od dawna próbowali znaleźć czas na kolację (z wyłączeniem przesolonej i zjedzonej w biegu w szpitalnym bufecie), a los najwidoczniej zadecydował, że lepsza będzie pora śniadaniowa i skrzeczące w oddali mewy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zawsze była zafascynowana medycyną - pierw chirurgiczną precyzją, która ratowała wiele istnień. Znajomość nici, rodzajów zespoleń i odróżnienie wszystkich anatomicznych struktur pokrytych krwią, a także skrupulatne wykonanie zabiegu sprawiając, że pacjent był często zdrów ewentualnie wymagał krótkiej hospitalizacji zawsze wprawiał ją w nieopisany zachwyt. Nawet gdy wtedy, gdy zmuszona była porzucić marzenia o dzierżeniu imadła w dłoni, zastępując go w pełni legalnymi narkotykami przeróżnej maści co spodobało jej się jeszcze bardziej. Potrafiła sprawić, że serce chorego zamierało w bezruchu a później przywrócić je do życia. To było tak cholernie… D o b r e.
- W takim razie cofam swoje słowa i wyrzuty sumienia. Bajgla pozbyłeś się na własne życzenie - wzruszyła ramionami, odwzajemniając uśmiech wymalowany na znajomej twarzy. Nasunęła na czubek głowy kaptur czarnej kurtki, czując jak pomimo czapki lodowaty wiatr owiewał nieprzyjemnie rozgrzaną po biegu skórę. - Faktycznie, przesycony jest damskim towarzystwem, widocznie łaknie chociaż odrobiny testosteronu - obserwowała zachowanie Flynna jak i psa, który bez zawahania podjął jego grę strzygąc w powietrzu uszami, tak jakby właśnie rozpoczął polowanie.
- Mogę zaproponować śniadanie, obawiam się jednak, że mój żołądek nie przyjmie niczego więcej. Zresztą, zawsze była tu gdzieś taka mała budka… Z pewnością serwują kawę - rozejrzała się dookoła szukając znajomego dachu w charakterystycznym, czerwonym kolorze. Chętnie ogrzałaby dłonie o papierowy kubek z niezbyt ciekawą zawartością, nie mającą zbyt wiele wspólnego z prawdziwą kawą, jednak z braku laku - wciąż była lepsza niż ta serwowana przez szpitalny automat. - Nie do końca, muszę przekroczyć próg szpitala przed osiemnastą. Obstawiam dzisiaj nocny dyżur - i chwała za to, że tylko tyle…, dodała w myśli, ciesząc się, że ominęła ją codzienna gonitwa na oddziale - szczególnie przez wzgląd na poprzednią, samotnie spędzoną noc - czy raczej spędzoną w towarzystwie mocnego alkoholu. Potarła palcami obolałą skroń i przeniosła wzrok z linii brzegowej na towarzyszącego jej mężczyznę, z wyraźnym zadowoleniem z dzisiejszego rozwoju wypadków.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wiatr tępo odbijający się od ortalionu, uderzenia wody o zbity piasek głucho wybijające rytm, skrzekliwe tony w oddali: dźwięki, które zadecydowały o mieszkaniu w Ballard. Każdy miał swój wyciszający widok, dla niego mieszankę idealną stanowił ten, składający się z balansu elementów miękkich i ostrych, falującej tafli z pienistymi spiętrzeniami i geometrycznymi liniami wyznaczającymi kres plaży. Nadmiar wolnego czasu mu nie zagrażał, ale w poranki wypełnione pośpiechem (od dłuższego czasu znał wyłącznie takie), morze widziane kątem oka w splątanym tańcu między łazienką (prysznic) a kuchnią (kawa) czasami wydawało się rozwiewać nieśmiałe wątpliwości, czy chciał wiecznie podążać tym pędem. Odpowiedzi nie znalazł, bo wciąż zastanawiał się nad tym rzadko, w przypadkowych momentach chronicznego zmęczenia. Myśli nie były uporczywe, raczej wątłe, nigdy za długo nie gościły w głowie wypełnionej inną gonitwą myśli (krew, tkanki, skóra, opatrunek, skalpel).
— Śniadaniem na pewno nie wzgardziłby Twój pies, już się przekonał o moich doskonałych kubkach smakowych, więc teraz pójdzie za mną wszędzie. — Flynn mógł wydawać się zadowolony z siebie (przecież rzucił to z zawadiackim uśmiechem małego chłopca), ale całość była (jak zazwyczaj) podszyta ironią, która w najszerszym stopniu zazwyczaj była autożartem. Skoro doczekał się kawałka bajgla, Fentanyl znalazł idola na najbliższy kwadrans, a jemu ani trochę nie przeszkadzało odnalezienie się w roli wiecznie trącanego przez zniecierpliwiony, brązowy nos. — Wciąż jest otwarta ta mała budka z kawą? — zastanowił się głośno, rozglądając się dookoła z głową wciśniętą w kaptur.
— Dawno się nie widzieliśmy, więc szereg banalnych pytań jest nieunikniony: jak się masz? Krążą plotki o awansie, można już gratulować? — niewiele rzeczy można było ukryć w szpitalnych korytarzach, plotki, informacje o zmarłych pacjentach i romansach krążyły z prędkością światła; nawet niewiele się interesując i wypytując (Flynn raczej w milczeniu i z krzywym uśmiechem przysłuchiwał się mimochodem tym dyskusjom). W milczeniu omiótł ją wzrokiem, bez słowa wzrok zatrzymując kilka sekund dłużej na dłoni Sophii, która zbyt łatwo przekreśliła jej marzenia o byciu chirurgiem; temat, trudny, a Flynn nie był wścibski, więc zazwyczaj opierał się na własnej obserwacji. — Hm, ostatnio spokojne są nocne dyżury, więc może nie będzie tak najgorzej. — nasilona gonitwa złamanych kończyn nieletnich (fanów saneczkarstwa i łyżew) zaczynała się we wczesnych godzinach popołudniowych w dni powszechne. — To co, kawa? — zapytał, przyglądając się jej, jednocześnie mierzwiąc sierść Fentanyla.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Choć dopiero od kilkunastu miesięcy poznawała uroki mieszkania w bezpośrednim sąsiedztwie wybrzeża - wciąż zachwycał ją rozciągający się z balkonowego okna widok na linię brzegową mogąc pozwolić sobie na podziwianie czerwieni zachodzącego za horyzont słońca, pozostawiającego smugi ciepłych kolorów na niebie bez przekraczania progu mieszkania. O ile pozwalał jej na to napięty grafik, w który celowo upychała coraz więcej całodobowych dyżurów, co pozwalało jej na pozostawienie prywaty i problemów bezpośrednio z nią związanych poza murami szpitala, tym samym na wzięcie głębszego oddechu.
- Drugim śniadaniem chciałeś powiedzieć. Mój pies nie pogardziłby żadnym posiłkiem, które nie jest suchą karmą znajdującą się w jego prywatnej misce - skrzywiła się nieznacznie, wpatrując się w radośnie merdającego ogonem towarzysza, który skutecznie skupiał na sobie uwagę przyjaciela. Przetarła dłońmi szczypiące od chłodu i słonego powietrza policzki, następnie wciskając zaczerwienione palce do kieszeni kurtki, szukając choć odrobiny ciepła. Wskazała brodą Flynnowi właściwy kierunek, ruszając przed siebie bez pytania. Doskonale wiedziała jak zbawienny wpływ potrafi mieć czarna ciecz na ich dwójkę i kolejna jej porcja wlana w doborowym towarzystwie stała się już ich wspólną tradycją.
Słysząc jego słowa o banalnych pytaniach, pomiędzy które wplątało się stwierdzenie o gratulowaniu awansu, uniosła brew ku górze w niecierpliwym geście. - Naprawdę sądzisz, że mam szansę na awans? Nie słyszałeś kto wykupił część udziałów całej grupy i zasiądzie w szpitalnym zarządzie? - miała nadzieję, że cierpki ton jej wypowiedzi nie umknął jego uwadze i tym samym nakierował go na właściwy kierunek jej wypowiedzi. - Nie sądzę, żeby w interesie mojego wkrótce byłego męża leżało awansowanie mnie na ordynatora - prychnęła z wyczuwalnym oburzeniem, bo naprawdę zależało jej na ciepłej posadce - szczególnie, że jej niezbyt skromnym zdaniem, naprawdę nie było nikogo lepszego pośród zatrudnionych w szpitalu anestezjologów, którzy mogliby zastąpić starego Burtona po jego odejściu na emeryturę. Celowo zignorowała jednak pierwszą część jego wypowiedzi, jakby jedynym co zaprzątało obecnie życie Sophii była mała wojna toczona z mężem.
- Zsumuj spokój i pojedyncze przypadki potrzebujące interwencji chirurgicznej z wszystkich oddziałów i wychodzi całkiem niezła liczba pacjentów, którzy potrzebują znieczulenia - mruknęła, a ton jej głosu brzmiał zdecydowanie łagodniej niż gdy poruszyli drażliwy temat. Przystanęła dopiero przy niewielkiej budce, w której krzątała się starsza pani i przeniosła swój wzrok na Cassady’ego. - To co zawsze?

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Chciał to rozegrać inaczej. To znaczy – jakaś jego część unikała myśli, że prędzej czy później w ogóle nadejdzie taki moment, w którym będzie musiał wysilić się na szczerość. Taką absolutną i nieznającą kompromisów. Wobec Teresy, wobec Harpera. Przede wszystkim jednak – wobec samego siebie. Tylko że im dłużej zwlekał, tym większe szanse, że wszechświat (a tak naprawdę zwyczajny przypadek lub, dla bardziej przesądnych – los) weźmie sprawy w swoje ręce.
I tak się właśnie stało. Teraz pozostawiając Zacharemu wyłącznie decyzję o załagodzeniu niesmaku, który na ich związku złożył jak wyjątkowo marny wieniec żałobny. Do tego potrzebna była odpowiedzialność; a z nią, jak łatwo się domyślić, chłopakowi nie było ostatnio po drodze.
Tylko że wbrew temu co uważała Teresa, nazywając siebie wyłącznie przykrywką przed światem – Zachary czuł, że jest jej winien coś więcej, niż ten wieniec; kilka kwiatostanów przewiązanych ze sobą ciszą, urwanym kontaktem i pustką w miejscu odpowiedzi na pytania: dlaczego? Z kim? Czy dało się inaczej?
Oczywiście, że się dało. Gdyby wyposażył się w coś więcej niż upchnięty po kieszeniach strach i wątpliwości, którymi sabotażował obraz własnej osoby; i swojej pewności siebie.
Siedział na barierce – tuż przy stromych, drewnianych schodkach prowadzących w sferę podłużnego, przybrzeżnego pasa. Był nieco przed umówioną godziną; upewnił się, aby przyjść odpowiednio wcześniej. Dziwne, miał wrażenie, że niewielki zapas czasu pomoże mu zapanować nad sytuacją – choć rozmowy nie zamierzał rozpatrywać w kontekście prania brudów czy przyznawania przewagi którejkolwiek ze stron. Chciał to załatwić we względnie dorosły sposób; wciąż wchodząc w konflikt z myślą, czy na tym etapie można jeszcze mówić o jakiejkolwiek dojrzałości. Tak to już było, że czasami powiedzenie „lepiej późno, niż wcale” nie za bardzo odnajdowało swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Mimo wszystko miał nadzieję, że w tym przypadku nie ma miejsca na żadne „wcale” – i że Teresa także czuła potrzebę wyjaśnienia paru spraw. I, przede wszystkim, oczyszczenia atmosfery.
A zobaczył ją ledwie kątem oka. Wydostawał się właśnie z plątaniny rękawów własnej bluzy, którą nie tyle zakładał, co wciągał na siebie w dramatycznej walce; w jednym narożniku ringu On, w drugim – wybitnie niewspółpracujący łaszek z niby-znikającym otworem głowę i ręce (na oślep krążące w tym absurdalnym labiryncie czarnego materiału).
Zacharemu wydawało się, że o tej porze wciąż jeszcze jest dosyć ciepło – ale wystarczyło, że po spacerze przebytym względnie zwartym marszem, przystanął w miejscu przez dłuższą chwilę, by zaraz ulec zacinającemu znad zatoki wiatrowi oraz kilku następującym po sobie falom nieprzyjemnego, zimnego dreszczu.
Teraz – w krótkich spodenkach, ale za to owinięty dodatkową warstwą długiego rękawu, uniósł delikatnie dłoń na przywitanie z szatynką. Jeśli mogła z niego coś wyczytać, to był to bardzo dobitny fakt, że chłopak się stresował. U tyłu głowy krążyła mu bowiem myśl, że – prędzej czy później, podążając naturalnym nurtem (bardzo nienaturalnej; a przynajmniej mocno nietypowej) rozmowy – będzie musiał odpowiedzieć jej na pytanie, które zapakowała w wirtualną kopertkę posłanego mu dzień wcześniej esemesa.
Strzelił palcami, wyłamując je lekko w stawach, a potem skrzyżnym obwarowaniem ramion wyglądał tak, jakby próbował objąć sam-siebie. Był trochę blady. Trochę nerwowy. Trochę zagubiony w tym wszystkim. I chyba wciąż jeszcze nie wychodził zbyt często na zewnątrz, próbując uniknąć konfrontacji ze znajomymi. Wystarczy, że Jenna dobijała się drzwiami i oknami (a przegonienie jej pochłaniało horrendalne pokłady energii).
Cześć, Terry. – Przywitał się; z chrząknięciem przypominającym jakiś dostawiony po kropce znak interpunkcyjny, który wymagał odpowiedniego zaakcentowania. Jak zaśpiew przy zadawanym pytaniu albo uniesiony głos przy wykrzykniku.
Jak się trzymasz? Czy-
Podrapał się za uchem.
Czy ten chłopak... T-ten z ogniska... Czy on się tobą zajął tamtego wieczora? Czy- Czy się tobą zaopiekował? – zapytał, z jakiegoś powodu uznając, że jest to jedna z kwestii niecierpiących zwłoki. Nie znaczyło to jednak, że Zachary nosił się z poczuciem posiadania jakichkolwiek praw, które miałyby teraz sygnalizować troskę wobec dziewczyny. Z drugiej strony po tym, co się stało, miał jednak nadzieję, że znajomy Teresy, z którym tamtego dnia była na ognisku, sprostał zadaniu i nie spierdolił sprawy tak, jak zrobił to Prescott. – Mam nadzieję, że nie spotkały cię z powodu tamtej sytuacji żadne... nieprzyjemności? Ale jeśli tak, to proszę, powiedz. Postaram się to załatwić. Znam paru ludzi. Gdyby ktoś ci się naprzykrzał albo mówił coś-
Przy dotkliwej świadomości, że najbardziej bolesne komentarze padły z jego, a nie obcych ust.

autor

preskot [on/jego]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ciężko jest mówić o dalszej chęci do życia, gdy jeszcze kilka dni temu rozegrał się prawdziwy dramat dla dwudziestojednoletniej skrzypaczki. Jej serce zostało drastycznie nie złamane, lecz poharatane na miliony małych, uschniętych kawałeczków. Nie chciała już widzieć Zachary’ego ani słyszeć o nim cokolwiek. Przestała przeglądać Internet, by nie wpadł jej gdzieś w oko artykuł z akademickiej gazetki jak to obiecujący fotograf rzucił swoją jakąś-tam dziewczynę i poszedł do nowego, boskiego chłopaka, któremu pewnie robił przezajebiste port folio. Na samą myśl robiło jej się niedobrze, ale nie – to nie z powodu orientacji Zacha; nie mogła się pogodzić z faktem, że to przy niej zorientował się (chyba) o wszystkim. Nie patrzyła w lustra ani żadne odbicie, nawet te o nierównej, srebrzystej tafli.
Wciąż bolała ją głowa od słów Zacha, a przez to ślęczała nad deską klozetową i wymiotowała co chwilę. Obecność Emersona z pewnością podniosła ją na duchu, uświadomiła parę spraw, lecz nie przywróciła całkowitego poczucia własnej kobiecości. Nienawiść to mocne słowo, ale odzwierciedlało emocje Teresy wobec siebie.

Nie spaliła wszystkich wspólnych zdjęć, a sądziła, że właśnie tak się wydarzy. Pragnęła za to znaleźć zagubioną koszulkę albo jego perfumy, znów poczuć ten zapach, który pokochała wraz z całym Zacharym. Boże, kochała go, czego już nigdy mu nie powie. I nawet jeśli nigdy nie podzielił z nią tego uczucia, tęskniła niesamowicie. Zawsze marzyła o tym, że ktoś ją w końcu pokocha i gdy była tak blisko – ponownie stała się księżniczką uwięzioną w złotej klatce. Bez miłości.
Teraz jednak było gorzej. Inni studenci nabijali się z niej przy każdej, możliwej okazji. Robili obrzydliwe uwagi, śmiali się i obrażali Zacha. Broniła go za każdym razem, lecz siebie już nie zdołała. Brała głęboki wdech, przymykała powieki i udawała, że nie istnieje. Świat polepszał się, gdy towarzyszył jej Mercy, ale tylko wtedy. Jak tylko oddalał się, Teresa wsuwała się w objęcia mroku i rozpaczy, nie czując już absolutnie namiastki chęci do dalszej egzystencji.
Odeszła z orkiestry, a na zajęciach przestała się pokazywać. Wychodzenie Z domu było przymusem, nieprzyjemnym i powodującym natychmiastowe mdłości. Widząc ponownie Zacha, niemal udławiła się świeżością powietrza jaką wchłonęła na jednym wdechu. Dziękowała losowi, że w Seattle panuje wieczny deszcz i mało kiedy mogą zaznać słońca, bo przynajmniej teraz nie widział papierowej bladości jej policzków i podpuchniętych oczu. Promienie słoneczne ledwo co wystawały spoza chmur. Alleluja.

Trzymała dystans między nimi, by jej ciało i umysł nie złamały się przy już byłym ukochanym. Zwilżała wargi nerwowo, a wzrok utrzymywała na wysokości jego torsu. Tak, mieli zakopać topór wojenny. Teresa chyba nie była po prostu gotowa na spotkanie się twarzą twarz. Myślała tylko o jednym. Jedne jedyne pytanie chodziło jej po głowie, które Zachary już zna.
- CześćZach. Bardzo chciała wymówić jego imię na głos, ale nie przeszło jej to przez gardło. Pociągnęła nosem, siadając na murku obok niego, ale nie za blisko, bo poczuła zapach mydła z porannego prysznica pomieszany z perfumami.
Mogłaby nie odpowiadać na jego pytania? Może i troszczył się, ale czuła jak serce jej krwawi, bo: tak, Emerson zajął się nią i nie chciała przyznawać, że mogła czuć coś do niego jeszcze daleko przed ich zerwanie; i tak, ludzie naśmiewali się z niej i starali się ją skrzywdzić bardziej niż zrobił to Prescott.
Wdech.

I wydech.
- Tak, Mercy… zaopiekował się mną – mruknęła, kuląc się pod ciężarem własnych emocji. Wdech i wydech. – M-możesz powiedzieć już… kogo tak po-um-pokochałeś, proszę? I jak długo to trwa? I dlaczego nie powiedziałeś mi od razu albo nie zerwałeś? – Głos jej się załamał. Podciągnęła kolana pod brodę i otoczyła je ramionami, czując jak trzęsie się. – Zdradzałeś mnie od początku czy to ja byłam od początku tą drugą? Jezu, jaką drugą? Nigdy nie byłam pierwszą przecież.
Czy już może zniknąć raz na zawsze? Teresa, nie Zachary.

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

To dobrze. – Kiwa głową. – Dobrze, że się tobą zajął. Wygląda na... na kogoś całkiem w porządku. I chyba jest wyższy, co? – Zaśmiał się niemrawo, krótkim gestem dłoni ściąwszy powietrze tuż nad własną głową; wskazując na jakąś tam przepaść we wzroście pomiędzy nim samym, a Emersonem. Niewiele pamiętał z tamtej nocy – ale, z jakiegoś powodu, spojrzenie posłane mu przez chłopaka z subtelnej przewagi kilku centymetrów pozostawało jednym z niewielu wyjątków. Gdyby ktoś zapytał go, co widział w tym spojrzeniu – pewnie nie potrafiłby odpowiedzieć. Ale było to coś, co utkwiło w nim jak drzazga. Coś, co sprawiło, że poczuł; że gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli, chłopak by się nie zawahał, stając w obronie Kingsley.
Posłuchaj, to jest... To jest bardziej skomplikowane, niż- – Jak się, do cholery, rozmawia o takich rzeczach? – Wątpię, czy tutaj można mówić, że ktoś był pierwszy, drugi, ostatni, wiesz? To nie tak. To nigdy nie był żaden wyścig, ani konkurs. Czasami myślę, że to w sumie szkoda. Że tak byłoby łatwiej. Ale to tak nie działa. Chcę- Potrzebuję, żebyś to zrozumiała, okay? Żebyś spróbowała zrozumieć.
Bierze więc głęboki oddech. Próbuje ważyć słowa, ale ostatecznie – nieważne jak bardzo się do tego przykłada, wszystko diabli bierze; to, co mówi, wychodzi z niego samo. W jakiejś olbrzymiej, ale szczerej, improwizacji.
Zaczęło się… Nie jestem nawet pewien kiedy. Niedługo po tym jak poszedłem na studia. Jeszcze zanim cię poznałem. I to... nie z nim. Myślałem, że to tylko taki etap. Że samo… uh- samo "przejdzie". Ale nie przeszło. – Zerka – najpierw na nią, potem na niebo. Wygląda, jakby wstydziło się za niego; z różem wczepionym pomiędzy przerzedzone chmury. Albo jakby bardzo je coś bolało – jeśli skupić się sinawych fioletach, wyglądających zza tego różu. – Był taki czas, kiedy byłaś tylko ty. I był też taki moment kiedy- sam nie wiedziałem- kiedy-
Przypomina mu się rozmowa – telefoniczna – z Phoenix. Może miała rację, z tymi swoimi podejrzeniami. O tym, że jeśli ktoś mógł ją zrozumieć – nawet nie w pełni, ale w jakiejś sensowności motywów i pobudek, którymi kierowała się na pewnym etapie swojego życia – był to właśnie Zachary.
Trochę się zachłysnąłem. Tym czego chcę, czego potrzebuję. Czego... szukam. I był też taki moment, którego zupełnie nie rozumiem, i to było- Pamiętasz, kiedy dostałaś propozycję zagrania drugich skrzypiec.
Teresa przemyka rancikiem języka po spierzchniętej grobli ust. A Zachary – swoje – zagryza, w jakiejś mimowolnej i odruchowej reakcji zwrotnej.
Wiesz u kogo. Wtedy, kiedy odmówiłaś. – Jackiemu. Joachimowi. Jackiemu. Jackiemu. Jackiemu. – Harper-Jackowi. – Mówi tak, aby nie pozostawić wątpliwości – że chodzi właśnie o Dwellera. Że to on jest odpowiedzią na jej pytanie. Zaraz też uśmiecha się na tę wzmiankę. Trochę smutno, trochę z wyrzutem wobec (niego, oraz:) tamtej sytuacji. Przez chwilę zastanawia się, czy to wszystko mogło mieć jakieś inne zakończenie. Czy w jakiejś innej, alternatywnej rzeczywistości Zachary wciąż budził się obok niej.
Chłopak się pochyla – trochę się garbi; w nerwowym rozmasowaniu nasadki nosa. Nie jest pewien, czy próbuje skoncentrować myśli, czy szuka jakiegoś patentu na poprowadzenie takich rozmów, czy może – wreszcie – stara się w jakiś sposób uniknąć teraz spojrzenia dziewczyny. Widoku kogoś, kto poznaje prawdę; i jak to zwykle z prawdą bywa (szczególnie taką, którą miesiącami skopywało się na boczny tor), jawiła się raczej beznadziejnie.
Był taki moment – tam, na ognisku – że, tonąc (więc i w walce o jakiś rodzaj przetrwania, podsycanego obronną parszywością Prescottowego charakteru), zamierzał pociągnąć ją na dno. Razem ze sobą. Ale teraz, z perspektywy czasu i przy odpowiednim zdystansowaniu – naprawdę nie chciał jej krzywdzić. Nie chciał, żeby czuła się źle; z tym, co między nimi zaszło, z ich przeszłością, ale przede wszystkim – ze sobą samą.
Nie miała wpływu na to, kim Zachary się czuł – kim był – a kim chciałby być. Teraz, myślał sobie – nie marzył o niczym innym, jak byciu po prostu sobą. Cokolwiek miałoby to znaczyć. I jakichkolwiek kosztów nie miałby ponieść.
Spojrzał na nią; trochę jak na kogoś, kogo – na moment przed własną egzekucją – próbuje się ubłagać o litość. Wyciągnął też dłoń – zahaczając małym palcem o grzbiet dziewczęcej dłoni.
Bałem się. Chryste, nadal się boję. Ale to nie był powód, żeby cię okłamywać. Żeby okłamywać kogokolwiek. Siebie też. Przepraszam.

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „Alki Beach”