WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Z nieba mu spadła - ale nie tak, jak spadają anioły, w akompaniamencie furkotu skrzydeł (jedyne pióra, faktycznie, jakie u dziewczyny można było z przymrużeniem przymknięciem oka uświadczyć, to te, które sterczały nad czołem z przerostu czegoś, co musiało kiedyś być grzywką), szustu jasnych, bardzo zwiewnych, i bardzo czystych szat, oraz melodii jak żywcem wyjętych z syntetyzatora Roland-50, ot, takiej fuzji, powiedzmy, efektu 47 (Spacious Sweep) oraz 25 (Harpsichord Stabs).
Spadła mu jak kometa.
Rozedrgana taka, ze spadochronem umbro-mahoniowej kurtałki [któryś stylista dał kiedyś Harperowi po łapkach za używanie takich BRZYDKICH SŁÓWEK, jak gówno, i sraczka, i kupa, w odniesieniu do BARDZO DROGICH tkanin marek typu YSL i Maison Margiela, w których to dzieła wciskano go za kulisami (no, ale to-to Shitfurry ewidentnie żadnym Yvesem nie było, ani obok żadnego pewnie nawet nie leżało, więc może jednak wolno?)] rozpostartej nad stelażem patykowatych ramion, i kłębiastym ogonem marihuanowego dymu.

Spadła mu z
  • w - o - l - n - a
ale
    • szybko!!!
W rytmice: mówisz - masz!
Bo czy dzisiaj rano... I podczas przespanego na siedząco lunchu... I przed koncertem…
A tam chuj, że “przed koncertem” - w jego trakcie i po, także - czyli momencik temu dosłownie - nie myślał sobie, że chciałby się
zniszczyć?

Tylko troszeczkę. Tak - o, odrobinkę. Nadedrzeć, nadszarpnąć, jak w celu sprawdzenia w sumie niewiadomoczego nadrywa się skórkę przy paznokciu. Zobaczyć, czy jeszcze czuje - i czy to odczuwanie ma jakiś limit? A jeśli tak, to jaki? Jak go osiągnąć? Jak go przekroczyć?
Ratuj się. Ratuj się. Ratuj się.
Zabij się (wreszcie). Wypowiedziane kobiecym głosem.

I proszę. Oto - była!
- Amen. Alleluja. Dobra - zgodził się Harper-Jack, tak w preludium do godzenia się na wszystko - To co my tu ma… O.
Z dużym trudem zogniskował spojrzenie na trzymanym teraz przez dziewczynę zawiniątku i, ale jaja!, pakunek wyglądał jak normalnie jak becik, taki dla bobasa! Jasny gwint! Jeszcze trochę, pomyślał sobie muzyk, a jego zawartość się totalnie rozkwili. Czy coś.
  • NIE NADAJESZ SIĘ NA OJCA, HARPER
- I to jest, rozumiem - wdzięczne zakole wyrysowawszy czubkiem buta na parkiecie, zatoczył się w stronę drzwi i zamknął je, jakże posłusznie, teraz już porządnie. Przekręcił zamek; głos ściszył o jakiś ułamek oktawki - Koks?
Całkiem dużo koksu, choć co do tej okładkowej-niby jego jakości nie byłby już taki pewien. Przekrzywił głowę, słuchał. Na Parkera rozwarł usta, uniósł rękę, a potem się zamknął, myśląc, że w sumie spoko - kojarzyło się z Peterem Parkerem, Bastian byłby w ekstazie mając takiego przyjaciela (w miejsce Harpera, rzecz jasna), więc niech już będzie. I tak gacie nosił już obcisłe w podobnej skali.
  • - ...masz w chuj kasy?
Też nie wiedział, no bo - zdefiniuj "w chuj".
Czy "w chuj" pozwala kupić byłej dziewczynie dom za trzy miliony (aha, mi-li-jo-ny!)?
Czy "w chuj" pozwala opłacić najlepszemu przyjacielowi rachunek za miesięczny pobyt w szpitalu, i to bynajmniej nie z racji zapalenia migdałków, dług i mieszkanie?
Czy "w chuj", w końcu, pozwala przekupić sędziego najwyższego, ratując się tym samym przed marnacją kariery oraz dwudziestoma-pięcioma-plus, potencjalnie plus-plus-plus laty spędzonymi w Twin Rivers, na przykład?
- Lujah, dziewięć koła to jest nic. Nic. - wzruszył ramionami.
  • A nic może być wszystkim.
    A wszystko może być -
    Kurwa, Dweller, skończże już, no jacież-pierdolę. Ile można!?
    Jeszcze. Jeszcze nie. Jeszcze -
- Podpalasz mi kanapę. Zgaś - odpowiedział też zaraz na pytanie czy, i gdzie, się dymi. Ale bez pretensji, bez pośpiechu nawet, ot, spłonie? No to trudno, spłonie. Nie takie rzeczy już płonęły w jego obecności. Potem, w dodatku, czule: - Nie chcesz jakiejś szklanki? Możesz do niej strzepać. Tego skręta.

Czuł się dziwnie. Ale było mu też obojętne, jak się czuł.
Nie było mu jednak obojętne, że ta chudzina machała mu przed nosem czymś, co stanowiło obietnicę chwilowej dezercji ze swojej własnej obecności, bez konieczności, tak w zasadzie, ruszania się z miejsca.
Co się mogło najgorszego stać? Ktoś im tu zrobi nalot? I co? Zabiją go?
Aż się zaśmiał.

- A potrzebujesz większych luksusów? - Szczerze? Nie wyglądała, jakby "tak", choć mógł się mylić - ostatnio robił to często (zwłaszcza zaś: w stosunku do samego siebie) - Częstujemy się, tutaj. W dobrych knajpach rachunek przynoszą po, a nie przed. Co to kurwa jest za serwis, tak kupować w ciemno?
Oparł się tyłkiem o listewkę garderobianego blatu, rozpiął koszulę, i jej rąbkiem, zagarniętym tak jakoś od-dołu, starł z obojczyka trochę scenicznego kurzu, potu, oraz brokatu wtartego weń policzkiem jakiejś fanki. Nie spuszczał wzroku z ofoliowanego pakunku.
Wzywał go. Wzywał go po imieniu -
  • Harper.
    • Harperrrr.
      • Harrrperrrrrr.
I króciutki pęd powietrza. Pst. Jak syk gasnącego neonu. Przepalonej kliszy:
Jackie.
Po prostu się przyznaj przyjdź.
- Jaki masz pomysł, Alle? W nos?
Ostatnio zmieniony 2022-01-09, 09:46 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– Koks – Halleluiah kiwnęła głową z taką swadą, że aż straciła równowagę, więc dla wyrównania balansu w grodziach – golnęła sobie dwa łyki. Nie były smaczne, za to robiły z rzeczywistości jeszcze większy cyrk na jeszcze graniastszych kółkach. Ale tym razem odstawiła butelkę – a przynajmniej taki to był gest, bo czy butelka zachowała zamierzany pion, czy legła, tego już Halleluiah nie widziała: – Koks. – I nagle dłoń na usta…?! – Ty, kurwa, nie wiem! No chyba koks, tak! Tak coś było mówione… czekaj…
Oj przyśpieszyło to i owo. W żyłach Gin, w jej przepalonych marychą obwodach sprawa zaczęła się jakby rozwarstwiać, w pamięci wiatr aktualnego pośpiechu rozpirzał karteluszki ze scenami z imprezy, którą opuściła, z tej imprezy załamania pewnego, konfliktu, różnicy zdań wszystkich wobec wszystkiego, a przecież ona była pokojowym zwierzątkiem i nie mogła tego wytrzymać, musiała sobie pójść, tym szybciej, im bardziej prosiaczka tam nie było, a pakunek w plecaczku Gin – był, bo musiała go uratować przed zamętem. Skąd miała wiedzieć, co konkretnie, superkonkretnie zawierał? Wiedziała tylko że powinien kosztować mniej więcej tyle, co słyszała, a że nie chciała kraść, to postanowiła oddać, to byli jej znajomi, a jeśli nie, to znajomi jej znajomych, ludzie tacy sobie chyba, fajni póki królują na swoich zydlach, Gin znała takich, jasne, bywała u takich zadłużona, choć zawsze na drobniaki, nigdy na czterocyfrówki. A takie sumy to kto mógł mieć – z osób jej poznanych?
Sean. Kochany.
Ale Jerry pewnie teraz był w kinie, albo czytał w hotelu, kochany Jerry, więc nie do niego.
Więc do tego pawiana z tamtej imprezy z początku jej pobytu w Seattle. Nie było teraz ważne, że się nie znają, że ta wymiana pijanych „Heja!” wtedy w jego apartamencie to raczej sposób na zobojętnienie ewentualnej relacji, no ale teraz i to było bez znaczenia. Zwłaszcza TERAZ:
– Dziewięć koła to jest nic! –powtórzyła, jakby dopiero jej głosem wypowiedziana deklaracja ta zaczynała wyglądać na realną. Ale nie: w jej ustach była jeszcze mniej realna, więc – Czyli kurwa masz dziesięć kawałków i jakby co to kupujemy to? Khuuuuuu…
…rwa. Ale tego nie było słychać: było słychać szelest, gdy siadłszy z nogami w romb, zetkniętymi niemal podeszwami trochę przemoczonych trampków, Halleluiah jęła odpieczętowywać paczuszkę, skórować tego jenota, którego bracia, patrzcie, choć przerwał jej Dweller.
– Kanapę?
Zerknęła przez lewe ramię – brak kanapy. Czyli o co ci chodzi.
Zerknęła przez prawe – a, kanapa!
Halleluiah bez słowa podniosła się odrobinę, nie tracąc w sumie pozycji, uniosła skręta dwoma palcami, wetknęła sobie w usta i zamazała na siedzisku (wokół chyba wypalonej właśnie dziurki wielkości źrenicy) popiołowo-iskierkowy bałaganik. Nawet nie patrząc, za to mruknąwszy pod nosem coś w stylu – No no. –jakby ewentualne płonięcie kanapy było opcją („tędy jedziemy? ta droga potem się robi błotnista, wiesz” – „No no”, wiem, tak tak, luz, błoto ludzka rzecz) –choćmoże było to „No no” w znaczeniu „Jasne, szklanka się nada na strzepywanie” – i już mogła wracać do przerwanej czynności, tym razem gorzej widząc z powodu skręta kopcącego jej w oczy, ale za to szybciej działając, jakoś tak z górki, ku oczywistości.
- A ty nie palisz? czy co? – mruknęła wśród szelestów, taśma klejąca wokół pakunku nie była teraz przyjacielska dla zbyt-jakby-miękkich palców dziewczyny.
– Nieee, obojetne mi – odparła jeszcze. – Raczej chodzi mi o to, czy ktoś nie będzie się tu dobijał. Bo ty chyba jesteś… piosenkarz? Hm? – uniosła na moment twarz znad roboty, ale nie zobaczyła prawie nic przez kotarę kosmyków, których tylko po-deszczowa mokrość chroniła teraz przed podpaleniem ledwo unikającym ich jointem. – Bo w sumie nie wiem…
Rozejrzała się po garderobie w odruchu niedania plamy, więc jeśli były tu jakieś gitary, mikrofony czy inne oczywiste dla Gin atrybuty, to nooo… trochę przypał, zależnie od stopnia napompowania samo-oceny Dwellera.
To z kolei powiodło jej wzrok prosto na niego, bo w sumie jeszcze mu się nie przypatrzyła. Aż nawet odgarnęła część kosmyków, a innych część odrzuciła ruchem głowy (roniąc przy okazji końcówkę żaru ze skręta – padła na podłogę, tworząc między nią, Dwellerem i pomarańczową kropką trójkąt niemal równoboczny).
– Cześć, w sumie – uśmiechnęła się przyjacielsko, choć może trochę sennie – Jestem Halleluiah, tak, ale możesz mi mówić „Gin”. Jak „gin”. To od „Ginsberg”. Moje drugie imię, czaisz. Mam też t-
CIACH! – folia puściła i oczom zebranych ukazało się…
– To…
Gin aż się trochę odsunęła, odgiąwszy korpus do tyłu i podpierając się chwiejnymi patykami ramion za pośladkami. I patrzyła sobie, z lekkim marsem, na kolejną folię, tym razem przeźroczystą, opatulającą torebeczki wypełnione nooo czymś białawym.
Kremowym jakby.
Bardziej tak.
– …jet koka, nie? –uniosła spojrzenie, uśmiech lekko wątpił, ale zaraz się rozluźnił: - Koka. Gadali o koksie. Chyba. Zresztą… oj – zebrała się z siadu, a to się objawiło utratą równowagi na zgiętych kolanach, jeszcze w drodze z duppen-siadu do jakiegoś kozaczok-przykucu –i zachwiana pojechała na prawo, na krawędź kanapy… – Kurwa… – zaśmiała się, ale zaraz odzyskała płynny pion i teraz –klęczała nad zawiniątkiem (czy raczej – odwiniątkiem).
– Co? – dała się wyrwać z zamyślenia – A, tak. W nos. W n-

„Dzyń” – powiedziała rzeczywistość, a Halleluiah Gin Morrison zamarła na jedną, obłą i oleistą sekundę.
– Ty… a może kurwa… –pokręciła główką, rozłożyła ręce – no odpowiedzi przychodzą same! – …zrobimy to na maksa? Kurwa! – Klask! No jakże przedni pomysł! – Kurwa Parker dawaj! Dawaj! –poderwała się z radością, wskazując rozbieganymi dłońmi kilka celów naraz: – Masz przy sobie sprzęt? W sensie SPRZĘT, kurwa? –masz? nie masz? bo ja nie mam – pokręciła głową… – …no to trzeba tutaj… poszukać, może w tych… szufladach tutaj? –mimo sporego promilażu we krwi Halleluiah nagle ożyła wyraźnie, oto ona, i Parker Dweller (a niebawem byćmoże „park(ing)-dweller” stali na progu takiego Shangrila, że… – Jappppierdolę, Parker, dawaj, no! Ale jazda, kuuurwa! – aż kwiliła tego rozpędu, wiatr geniuszu rozwiewał jej myśli, i tak słabo umocowane, ręce za to – czy raczej ożywione grabki – czepiały jej się wszystkiego po kolei, co mogło skrywać niezbędne utensylia: – Najlepiej dwie… w sensie IGŁY, kurwa… no i łyżeczka, kurwa chyba macie łyżeczki w garderobach… A jaką muzę śpiewasz? Czy też piszesz? Ty wiesz co? moment…–rzucała słowami tak, jak wybuchały w niej myśli: ślicznymi mikro-eksplozyjkami, jak zarodniki nieznanych (i niepotrzebnych nikomu) grzybków, albo jak cokolwiek-komiksowa wizualizacja kolejnych zaczarowywanych thingiez: pow-pow!-pow…-powpow!… – Spróbuj, co? Albo chodź: razem…
Nie musiała kończyć, po prostu porzuciła którąś tam szufladę, zostawiając sobie jednak w dłoni jakiś nożyk do kopert, przycupnęła nad odwiniątkiem, nożykiem ostrożnie – Ciach… kurwa… i…? – i na palec.
I ten uśmiech…
I ta chwila, kiedy przygodny koleś stawał się nagle kimś, z kim można by pójść w boczną uliczkę czasu i zamiast pisać mozolnie biografię realizmowi z sobą w tle – napisałoby się cały świat, kurwa, calutki –i to na początek tylko!
A więc ten uśmiech –i z tym uśmiechem palec Hallelui ruszył ku jej ustom. I – smyk: pod górną wargę. I było w tym tyle samo dziecinady, co dorosłości, tyle samo przedawkowania „Fuck da lotta ya!” jak przedawkowania jakiegoś zalatującego noir-em „Życie to… – …kurwa…
I tylko nie mów mi teraz, Parker, co to jest, to co wcisnąłeś w śluzówkę. Walić to.
– Jedziemy…
Brum-brum.
– Masz ten sprzęt?
Nagle z powagą, uzyskaną przez stłumienie debilnej wręcz wewnętrznej wesołości, jak gdy się człowiek dowiaduje że jednak zwolniło się miejsce na katapulcie wystrzeliwującej próbnie na orbitę Plutona w fotelu dentystycznym. Taka loteria była... i można było to wygrać... nie wierzyliśmy –nie? – że to ma sens... a teraz proszę: fotel czeka. Dwuosobowy! Potrzeba tylko strzykawek – dwóch; igieł –dwóch, łyżeczki –jednej, zapalniczki –zero,każdy ma zapalniczkę.
A poza tym – coś ważnego?
Nieeeee, nic.
Poza tym – nagle wszystko przestało się liczyć.
Dwuosobowy fotel dentystyczny gotowy do katapultowania za trzy...

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Długa, chuda, na oko dwudziestoletnia (tak +/-, jakby miał oceniać; plus niczym krucyfiks, nożykiem - do papieru choćby - tylko trochę przycięty, i minus jak linia elektrokardiogramu, wypłaszczona wymownie i ostatecznie) personifikacja chaosu pląsała w kadrze harperowego spojrzenia. Wznosiła się i opadała w przykucach i przyklękach. Traciła i odzyskiwała sens balans w łagodnych przechyłach nad niewidzialną burtą. Jakby chciała puścić pawia - ale puszczała tylko oko, do niego, perskie - bo to przecież musiał być żart, nie?

Tak. To musiał być żart.
Dweller, dość żałośnie znoszony na jedną stronę balastem serca temblaka, zrobił kilka kroków, i powolnym, ostrożnym przychyłem ciała zniżył się do poziomu dziewczyny.
Fizycznie, przycupnąwszy na skajowym skraju kanapy.
W metaforze - można by wejść w dysputę, czy czuł się od niej lepszy, czy gorszy, ale kogo interesują dysputy, kiedy na niskim stoliku w zasięgu dwóch, może trzech oddechów, leży przed nami równowartość dziesięciu patyków wyrażona w...

- Mała, to chyba nie jest...
Siup. Gestem pożyczonym od Gin - razem z głodem pulsującym w źrenicy, razem z ekscytacją rozpędzoną krwiobiegiem: palec - bezkrytycznie, błyskawicznie - pędzi po odkrojony ułameczek jasnej w barwie, ale chyba niezupełnie jednak białej, enigmy. I siup! Ten sam palec gwałtem niemal podważa przesłonę górnej wargi, ten sam palec przytula się do nieprzygotowanej, niewinnej płachetki śluzówki.
I oj. Oj-ojoj.
  • To musiał być żart. Z nieba mu spadła.
    • Tylko, że żarty, Dweller, czasem przestają bawić.
I tylko nie mów mi teraz, Parker, co to jest, to co wcisnąłeś w śluzówkę. Walić to.
Ani mi się waż.
Wargi, i tak już wąskie, zbiegły się w chudziutką kreskę, blizenkę taką, w kilku miejscach umocnioną cieniutkimi szwami zmarszczek zdradzających brutalnie, że Dweller - mimo różnych prób (własnych: podejmowanych głównie pod wpływem niesłabnącej presji ze stron najrozmaitszych; i cudzych: sztabów agentów-doradców-stylistów, zawsze-szczerych, zawsze-życzliwych, bóstwo to na Ziemi zapodziane próbujących zamarynować wieczną młodością) uniknięcia tego przełomu, przekroczył już próg trzydziestki. Jak u dziecka, wbrew swojej woli wbitego w dyby wysokiego krzesełka w kolorach przyjaznych-i-pastelowych, co wzbrania się przed przyjęciem w ciało kolejnej porcji matczynej troski i miłości, niefortunnie wyrażonych gęstą, brunatną papką skłębioną w kołysce łyżeczki.
  • Właśnie, kurwa. Łyżeczki...
Mlem-pac-mlem. Usta się rozwarły. Przegrana walka w boju typu "ooo, leci samolocik...!"
  • Nie, nie samolocik. Katapulta.
- Słuchaj... - przesączył słowotok Morrison przez nadszarpnięty, lecz wciąż jeszcze działający filtr umysłu, i dogrzebał się do esencji, strzepując z jej słów osad wszystkich tych "a jaką muzę...? czy też piszesz...?" (miło z jej strony, ale to naprawdę, kurwa, nie miało znaczenia) - No coś tu powinno być.
I znowu - tym samym nieporadnym jakby krokiem - z powrotem do biureczka. Jedną ręką - druga kuliła się wszak, zazdrosna, że jej nie wolno, pod szarfą usztywnienia.
Szust-szust-szust po szpargałach. Po bletkach i tabletkach, wyściełających dno szufladek. Po ulotkach - kilku raptem, gdyż w tej branży bardzo trzeba dbać o linię - jakichś fastfoodowych przybytków oferujących double cheese i double cream i w ogóle wszystko double, ale jakże łaskawie - tylko za pół ceny (nie nam wnikać w jakość tego, co można było otrzymać). Po puzderkach z pudrem, po obłościach aluminiowych tub z lakierem do włosów, po dezodorantach extra strong, po jakimś pojedynczym tipsie liźniętym zaschniętą resztką kleju. Znalazł klucze jakieś, znalazł kilka wizytówek, parę gumek, tubkę - aha, dobrze wiedzieć! - z lubrykantem na bazie wody. Znalazł nawet skręta, różowo-żółty świderek świeczki gotowej do wbicia w urodzinowy tort, korkociąg, śrubokręt, kredkę do oczu, dużo drobin kurzu i trochę rozsypanego tytoniu, ale, ja pierdolę...
- No chyba nie myślałaś, że mamy tu, kurwa, igły?

Igły?
Harper. Harper. Harperrrr.
Co Ty robisz? Nie zrobisz mi tego.
  • Sam. Sam sobie to zrobię.
Wbrew temu, na co może wskazywać jego mimika - spojrzenie jakby nieobecne (daleko, daleko stąd), głowa zwieszona pod dziwnym kątem, złamanym supełkiem bandaża, dłonie zwiśnięte jakoś tak bezwładnie, jakby poddane w pół drogi donikąd - Harper myśli. Myśli intensywnie, jeszcze intensywniej zaś - czuje. Czuje, że nie powinien. A tam chuj, "czuje" - wie, że mu nie wolno. I, wbrew pozorom, rozumem wcale nie krąży teraz wokół samego siebie, tylko wokół Charlie, Charlie i swojego dziecka, wokół Claytona Robertsa i dwóch koncertów, które gra w tym-jeszcze-tygodniu, wokół Bastiana i jego mleka truskawkowego i błędów ortograficznych i zrastającej się chyba jeszcze kraterowatej blizny po lewej stronie piersi, wokół Maggie i pytań o plan, wokół Elliotta i odpowiedzi, których nie chciał znać, wokół...
Przestań, Harper! Z-zostaw mnie! Puszczaj mnie, kurwa!
- Dobra, chuj, słuchaj. Przejechalibyśmy się? - zagaja, potem parska krótkim charknięciem śmiechu - Tylko kurwa, przypał z tym - macha przetrąconym skrzydłem - Będziesz musiała mi pomóc, z kurtką. I potem... - Zimnym, oblewa się trochę w ramach atawizmu. Wszystko mu mówi, że to jest bardzo zły pomysł. - Ale znam miejsce, okay? Trochę wycieczka, ale warto. Będą mieli sprzęt. I wszystko, czego tam może nam być potrzeba. To - co powiesz? Jedziemy?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

„Mała” patrzyła wzrokiem urzeczonego widza w cyrku, jak nieznana jej (wskutek ogólnej abnegacji i niekompatybilności Gin) gwiazda rocka wciera sobie w śluzówkę tę mannę, która spadła mu razem z pijanym „Alleluja” i właśnie zmierzała do wielu zmian, i to takich na Amen, patrzyła, wyczekująco, drżąco i chybotliwie, bo z ciężarem na jednej losowej nodze, średnio zdolnej utrzymać nawet tak małej wagi istnienie, jak jej.
– I co…?
I coca cola to jest to!
– Fuck… dalej, dalej… – wyrzucając szpargałki z szuflady, i to ostatniej, bo lepiej może znający geografię garderób Dweller już skończył – i nic nie znalazł.
– Nic? – złapała się najpierw powietrza, potem – niewiele pewniej – jego ramienia. – Hmmm – może i miał rację? Czemu by tu miały być igły? Choć z drugiej strony jak dla Hallelui, rzeczywistość akurat mogła ruszy dupsko i dorysować sobie ze dwa zestawy młodego miłośnika injekcji, no ale z realem nie wygrasz – o ile grasz uczciwie. Dlatego Gin od lat w tej grze oszukiwała. I to takimi sposobami, jakie leżały właśnie w foliowym śpiworku, rozpakowane częściowo, obiecująco i już nawet na tym etapie – uzależniająco. Bo czyż nie ciągnęło od raczej dobrej hery grawitacją?, czy nie jest tak, że (o ile jesteś taką osobą) jak widzisz drzwi z napisem „Zakaz wstępu kurwa!”, do szarpiesz klamkę jakby prowadziły do ratunku, a nie do zguby?
Te drzwi się opierały: nie było strzykaweczek, nie było pomocy, trzeba było coś jeszcze robić, cholera, czekać… czekać… patrzeć na niego, bo on coś tam kmini… no? i co? – Parker? – poruszyła rzeczywistością nieśmiało… i proszę!
– Co? Przejechalibyśmy się… trudne słowo, ale luz, dawaj, jedziemy! Gdzie? Dokąd? – strzelała niecierpliwymi kapsułkami emocji, już zbierając z podłogi futerkową wyspę, już trafiając w rę… nie: to kieszeń; w rękaw – o, jest – i w drugi, i już gotowa capnęła zawiniątko, siup do plecaczka. No.
– Dobra… – przejętym szeptem młodocianego chuligana, jakiejś żeńskiej alternatywy Tomka Sawyera, poza nawiasem, poza bandą, poza logiczną gramatyką i sensem – Jasne, dawaj – pomogła mu z nałożeniem kurtki, trochę śmiechów, trochę oddechów wymienianych w niepotrzebnej bliskości, zapomnianej gdy klepnięciem w bark oznajmia mu, że gotowe do „wycieczki”, ha – dobre słowo!
– Jedziemy. Daleko to? – rzuciła wyprzedzając go niecierpliwie w drodze do drzwi, zatrzymując się oparta o ścianę, poprawiając włosy nieświadomą istoty tego gestu ręką, drugą już sięgając do kieszeni płaszczofuterka po paczkę fajek: odruch, zupełnie naturalny, taki po drodze do punktu na mapie – punktu najpewniej zwrotnego jak jasny huj: to stąd ten jej uśmiech, rozciągnięty między lubieżnawym głodem czegoś nieoczekiwanie cudownego i pełnym obaw oczekiwaniem czegoś totalnie kretyńskiego, co nabiera mocy, sensu i wartości, nawet jeśli pozornie, jeśli to zrobić razem. Tak się najlepiej zaczyna, tak wiąże na dłużej, tak głębiej uzależnia. – Dawaj. Rura. Najlepiej żebyś miał szofera, bo wozić się z tym metrem byłoby…
Nawet nie trzeba kończyć, echo wielorybich trzewi hangaru proscenium połyka słowa i myśli, zasysa w punktowaną planktonem odległych reflektorów ciemność, prowadzącą za Dwellerem gdzieś to tylnego wyjścia, gdzie może nawet nie ma paparazzich, którzy pomarliby na opryszczkę źrenic, gdyby wiedzieli w drodze ku czemu właśnie nie fotografują swego bożyszcza, w póki co jeszcze niepikającym na ich detektorach towarzystwie plątonogiej-plątowłosej wywłoki, która nie miałaby w szołbizie żadnej wartości – gdyby nie złote runo w plecaczku…

----
ZT razy cwaj

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „SoDo”