WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
Oparł dłonie o chłodny parapet i wyjrzał przez okno, wysypując na dłoń trzy białe tabletki, które gorzkim i nieprzyjemnym smakiem przedostały się wzdłuż ściśniętego gardła – sam nie wiedział, czy z prawdziwej potrzeby, czy już tylko w przyzwyczajenia. Zgodził się na tę podróż, a więc chciał jechać, mimo to nagle rozogniły się w nim kłujące iskry wątpliwości – nigdy wcześniej nie opuścił Seattle, bał się i wstydził tego strachu, czując jak po karku spływa mu gorąca fala dziecięcego zażenowania. W chwilach takich, jak te do bólu przypominał swoją matkę i nienawidził się za to, widział ją bowiem na kartach własnej pamięci jako obraz słabości i zniewieszczenia, lecz, podobnie jak ona, na wielu płaszczyznach był zwykłym tchórzem, niezdolnym przyznać się do własnych błędów, trzęsącym się jak głupi szczeniak w obliczu decyzji, która mogłaby skierować go na właściwą drogę, a mogłaby zrzucić całe życie w ciemną przepaść pełną nowych i niezbadanych dylematów.
Kiedy wyszedł z mieszkania, pokryta szronem trawa skrzypiała pod naciskiem butów, drzwi starego garażu po przeciwnej stronie dzielnicy stęknęły natomiast żałośnie pod naciskiem dłoni, w końcu otwierając się ku górze z przeraźliwym zgrzytem, odsłaniając wnętrze, które, nieuczęszczane od lat, pokryte było grubą warstwą kurzu. Stary samochód przykryty był olbrzymią, białą płachtą, która, gdy tylko Uriah chwycił ją rękami, pociągając ku dołowi, pozostawiała w powietrzu gęsty obłok pyłu, zmuszając go do zamknięcia oczu i sprawiając, że momentalnie zaniósł się bolesnym kaszlem. W końcu, gdy kurz opadł z powrotem na ziemię, Macaulay wyprostował się ostrożnie, spoglądając na pojazd z ambiwalentną opieszałością – nawet po wielu latach samochód przypominał mu ojca, łzy spływające wolno po policzkach i śmierdzącą nikotyną tapicerkę, podskórnie budząc ten sam, zapomniany dawno lęk, dziecinną trwogę, aż instynktownie chciałoby się zasłonić dłońmi przed tymi wspomnieniami. Stał tak przez chwilę, wpatrując się w zmatowiały już, czerwony lakier, ułamane lewe lusterko i zawieszoną z przodu, zapachową choinkę i dopiero odgłos czyiś kroków wyrwał go z ów niepożądanego transu – Uriah chrząknął cicho i odwrócił się, opierając dłonie o maskę samochodu, gdy tylko jasny błękit jego spojrzenia natrafił na bladą twarz Cosmo, pozwolił natomiast, by kąciki ust rozchyliły się w przyjaznym i nieco prowokacyjnym uśmiechu, jaki przyodziewał zazwyczaj właśnie wtedy, gdy był o krok przed zrobieniem czegoś bardzo głupiego.
Długo zdawało mu się, że jest na niego wściekły, że nienawidzi go za to, co zrobił i co powiedział, za wszystko, co się pomiędzy nimi wydarzyło i drugie tyle rzeczy, które wydarzyć się nigdy nie miały prawa. Huk drzwi, które zatrzasnęły się po wyjściu Fletchera, rezonował mu w głowie ślepą złością, ale też żałosnym poczuciem winy, odczuwalnym w piersi, która zafalowała niebezpiecznie pod naporem gwałtownego szlochu, jaki wstrząsnął nim tamtego dnia. Mimo to, wybaczył mu przy pierwszej nadarzającej się ku temu okazji, w najgorszy z możliwych sposobów zdając sobie sprawę, jak bardzo samotny czuł się bez niego. Gdy stali więc teraz naprzeciwko siebie, Uriah doświadczył niebezpiecznego uczucia – nagle zapragnął faktycznie wyjechać z tego miasta, nie na kilka dni, ale na zawsze, zamieszkać w drewnianym domku nad samym brzegiem jeziora, zbierać grzyby i łowić pstrągi z pobliskiego potoku. Uciec gdzieś, gdzie nikt już nigdy nie mógłby go odnaleźć.
– Cześć – rzucił spokojnie, trochę głupio. – Nie stój tak, bo wrośniesz w ziemię i daleko nie zajedziemy. – odparł żartobliwie i w jednej chwili pomyślał, że mógłby odpuścić w niepamięć wszystkie dotychczasowe nieporozumienia, konflikty i obelgi, dopiero co tak ochoczo wyrzucane w jego kierunku, porzucić przeszłość zupełnie, przywiązać ją do drzewa jak niechcianego psa i nie odwracać się na całe to żałosne skomlenie, na szczek i przeciągłe wycie do niepełnego księżyca. Być może taka była właśnie naturalna kolej rzeczy, etapowość egzystencji, która dotarła do niego dopiero niedawno, gdy zdał sobie sprawę, jak niewiele czasu mu zostało i jak parszywie przedstawiało się życie, gdy człowiek brnął przez nie w całkowitej samotności. Być może taka była właśnie naturalna kolej rzeczy – nie przywiązywać się, iść przed siebie, zabić w sobie dziecięce traumy, ukryte pod postacią niepraktycznego sentymentalizmu, uśmiercić zbędną tęsknotę i jałową nadzieję na lepszą przyszłość. Cokolwiek wydawało mu się, że kiedyś posiadał, najprawdopodobniej nigdy nie wróci już bowiem w pełni okazałości – wracają tylko australijskie bumerangi, jesienna grypa i czasem karma. Miłość nie wraca, bo nie ma dokąd.
nie mówimy o tym głośno
ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej
south park
<img src="https://i.pinimg.com/564x/c4/82/de/c482 ... b606de.jpg" width="200">
Zakąt, gdzie śpiewna rzeka śród bujnej zieleni
Czepia szaleńczo w locie o traw dzikich kępy,
Przelśnione dumnym słońcem gór, wodniste strzępy
Srebra. Kotlina, która blaskami sie pieni. Tę noc spędził w bezpiecznej odległości, budynek dalej, otoczony świszczącą w uszach ciszą i płytki oddechem Bajzla, wtulającego się w szyję, na jednym z dwu łóżek, które wcześniej ktoś połączył ze sobą głupio. Kawalerka dzielona dotychczas z Keyem stała teraz przez większość czasu pusta i obca, z zakurzonymi, pustymi blatami i całą stertą szpargałów, których nie miał dokąd stąd zabrać. W środku było zimno, nie było wody ani prądu, a właściciel w końcu miał zacząć dopominać się o zaległe zapłaty - ale to jeszcze nie teraz. Na razie porzucone rzeczy krzyczały niebezpieczną nostalgią i żałością. Francuskie wydanie wierszy Rimbauda nadal gniotło w głowę pod poduszką. Styrany materac wrzynał się w kości i mięśnie, nie wykazując się ani odrobiną litości dla zmęczonego, sinego i obolałego nadal w wielu miejscach ciała. Ale myśli były i tak podejrzanie ciepłe i płynne.
Nawet jeśli pół nocy nie mógł spać. Nawet jeśli w głowie odbijał się obraz Floriana, zabierającego go na wycieczkę za miasto - czy to to próbował teraz odtwarzać? Nie, nie wolno. Nie wolno, a jednak to robił, choć w tym wszystkim pozostawał odznaczający się piętnem, którego nieprzyzwyczajony organizm dawno nie uświadczył, ślad wyrażający jakąś dziwną nadzieję (?) a może wprost przeciwnie - może obawę wobec tych wszystkich rzeczy, które mogły pójść nie tak. Bo to był Uriah mimo wszystko i przykrywany grubą warstwą korektora siniec, rozlewający się od nozdrza po policzek przypominał o sobie boleśnie nad ranem, kiedy zakrywał go pieczołowicie, żeby nie psuł nic. Nie psuł - bo Cosmo zdążył już zepsuć tak dużo, bo żałował gorzko każdego słowa, które nieposłuszne usta wypluły w kierunku jedynej osoby, która po tym wszystkim się od niego nie odwróciła; bo żałował każdego wątłego uderzenia, wymierzonego z nieczystą intencją między żebra mężczyzny, żałował fragmentu szkła przystawianego do szyi - czy tym jestem właśnie? Nie wiedział co jest silniejsze: strach przed byciem oprawcą czy ofiarą, te dwa kruche niepokoje mieszały się ze sobą w dziwny sposób, którego nie chciał albo nie potrafił zrozumieć.
Teraz poranek smagał ostrym chłodem skórę, ukrytą pod grubym, ale niewystarczającym już na tę porę roku materiałem swetra. Kurtkę zostawił u Jacoba - gorzkie wspomnienie słodkich momentów błogiego zapomnienia, za które przyszło mu zapłacić. To nic, to zupełnie nic. Nic, bo dawał radę, przecież był przyzwyczajony do chłodu. Dlatego też, zapakowawszy wcześniej na wędrówkę plecak, do którego włożył protestującego Bajzla (nie mogli zostawić go samego - zresztą zasługiwał na to, żeby zobaczyć więcej niż cztery gnijące ściany podstarzałej kawalerki), pospiesznym krokiem przemierzał dystans, dzielący go od garażu, przy którym umówił się z Uriah. Zanim podszedł na wystarczającą odległość, żeby się odezwać, dostrzegł, że Macaulay szperał coś przy samochodzie - z tej okazji Cosmo przystanął na chwilę, żeby zziębniętymi po nocy spędzonej w nieogrzanej kawalerce dłońmi odpalić papierosa i dopiero wtedy podejść bliżej. Kącik ust uniósł się lekko ku górze, kiedy Uriah odwracał się w jego stronę. Nie stój tak.
- Nadal nie chce mi się wierzyć, że nie jest kradzione, ale dobrze, mon cher - odparł zaraz, walcząc silnie z potrzebą podejścia bliżej i przywitania się w bardziej (mniej?) odpowiedni sposób. Dotarłszy do tylnych drzwi samochodu, ułożył plecak na siedzeniu, wydobywszy wcześniej na zewnątrz Bajzla. Kilka ostrych upomnień, chwila wymienianych pospiesznie czułości i już rozkładał na siedzeniach koc, mający uchronić tapicerkę przed ewentualnymi wpadkami ze strony Jego Kociej Mości. Liczył na to, że kocur wykaże się wpajaną sobie od przygarnięcia kulturą, ale przezorny zawsze ubezpieczony, prawda? Sam natomiast, zamknąwszy drzwi i upewniwszy się, że kociak ma szansę na odbycie z nimi w miarę bezpiecznej podróży, przemieścił się zaraz na siedzenie pasażera z przodu, pochylając głowę, żeby wypatrzeć dosiadającego się do niego Uriah. Zatrzaśnięcie drzwi i krótka iskra odwagi - dłoń układająca się miękko na znanym dobrze policzku, wargi muskające delikatnie zaróżowione usta.
- Dokąd jedziemy? - rzucone tylko, zanim dłoń sięgnęła po pas.
Powiedz, że daleko stąd.
Powiedz, że gdziekolwiek zechcę.
-
Z zaskakującą łatwością przychodziło mu udawanie, że nie pamiętał – zaciśniętej w pięść, ojcowskiej dłoni, obmierzłego uśmiechu wuja, który siadał wieczorami na skraju niepościelonego łóżka, Meave, która zniknęła z jego życia wraz z ostatnią szansą na ocalenie, wreszcie także Cosmo z krzykiem uderzającego dłońmi w jego klatkę piersiową, Cosmo odrywającego od lepkiej dłoni zniszczoną fotografię, Cosmo, który z odłamkiem szkła przysuniętym do ściśniętego gardła zmusił go do milczenia. Więc udawał – uśmiechał się spokojnie i beztrosko, pozwalał by dłoń zatrzymała się w czułym geście na jego ramieniu, by wargi, w chwilowym przejawie sentymentu, zetknęły się ze sobą w ulotnym pocałunku. Przez lata osiągnął niebywałą wprawę w oszukiwaniu własnego umysłu, kreowaniu wspomnień, które nie należały do jego przeszłości i przyszywaniu ich – niby kolorowe łatki na kolanach podartych jeansów – do znanej sobie codzienności.
– Co? – mruknął nagle, w odpowiedzi na francuski zwrot, marszcząc czoło w chwilowym niezadowoleniu, iskrzącej frustracji, która dopadała go zawsze, gdy ktoś używał w jego obecności niezrozumiałych słów – z tego też powodu rzadko czytał książki, ilekroć natrafiał w nich bowiem na niejasność, archaizm bądź wyjątkowo pokrętną metaforę, odkładał lekturę na bok, w wyniku czego w całym swoim życiu nigdy żadnej nie ukończył. Był dzieckiem wyjątkowo opornym na naukę, wyrósł więc na dorosłego o przewrażliwionej dumie, która, ilekroć podważona przez jakieś obce słówko, zwrot lub porównanie, obrastała nagle w pawie piórka przezornej zuchwałości, będącej w istocie żałosnym i wyjątkowo dziecinnym mechanizmem obronnym.
Uriah westchnął cicho, bez słowa przyglądając się jak Cosmo wyjmuje z plecaka kocura i wkłada go na tylne siedzenie samochodu, gdzie uprzednio, na pokrytej kurzem tapicerce, rozłożył brązowy koc. Dopiero kiedy chłopak zatrzasnął drzwi, przesiadając się na przednie siedzenie, Macaulay również wsiadł do środka, opierając dłonie – kościste i posiniałe od mrozu – na obitej skórą kierownicy.
– Nie wiem, daleko. Czy to ważne? – odparł w końcu, na ponów przywracając na swoje lico podrygujący delikatnie półuśmiech, wyraz chwilowej wesołości, ale i nietrudnego do wychwycenia podenerwowania. Zapominając o zapięciu pasów, nacisnął sprzęgło, samochód zawarczał głucho, po czym z mechanicznym chrobotem ruszył do przodu, wpierw szarpiąc lekko, zaraz nabierając jednak płynności i, stoczywszy się z niewysokiego pagórka, wyjeżdżając na główną ulicę.
– Nie mówiłem ci chyba, ale nigdy wcześniej nie wyjeżdżałem ze Seattle. Głupia sprawa, nie mam nawet na myśli spontanicznej przeprowadzki do Chicago, żeby odkryć nowe perspektywy, ale zdaje się, że dosłownie nigdy nie postawiłem stopy poza granice miasta. – zepsute radio grało w tle zacinającą się co chwilę melodię przestarzałej muzyki popowej, samochód sunął z cichym terkotem wzdłuż drogi krajowej numer pięć, Uriah wzruszył natomiast ramionami – nigdy nie lubił Seattle, po stokroć wyobrażał sobie swoje życie gdzieś daleko, poza granicami stanu Washington, w mieście trzymała go jednak zawsze jakaś niezrozumiała i bolesna niemoc, jak gdyby wszystkie te wspomnienia związane ze starym, rodzinnym domem na obrzeżach, z ledwo opłacanym mieszkaniem, gdzie zimą było niemal tak chłodno, jak na zewnątrz, z szarymi ulicami South Park i spływającym wzdłuż krzywej drogi rynsztokiem łączyła jakaś niewidzialna nić, z każdym dniem przyszywająca kawałek skóry do miejsca, które wiązało się prawie wyłącznie z pechem i nieszczęściem. Kiedy był jeszcze dzieckiem, lubił niekiedy tak właśnie myśleć – że jest w jakiś sposób związany z głośną i buńczuczną atmosferą Seattle, teraz jednak, gdy mijał kolejne znaki drogowe, zdawał sobie sprawę, że miasto zapomina o nim już teraz, że nie posiada przecież pamięci, emocji ani sentymentów, że ostatecznie zawsze był tylko jednym światłem rozpalonym w kwadratowym oknie kamienicy mniej, jedną mniej mrówką przebiegającą przez pasy głównej arterii wylotowej.
– Dlaczego zabieramy ze sobą tego kota, nie masz jakiś współlokatorów, którzy mogliby się nim zająć? – wypalił w końcu, jak gdyby w odpowiedzi na przeciągłe miauknięcie Bajzla, który na tylnym siedzeniu wspinał się po wewnętrznej stronie drzwi, żeby wyjrzeć przez okno. Uriah obejrzał się przez ramię, przyglądając mu się krótką chwilę, zaraz parsknął jednak w wątłym przejawie rozbawienia, nie zauważywszy nawet, że oto minęli ostatni drogowskaz z przekreśloną nazwą miasta – Seattle, zapraszamy ponownie!
nie mówimy o tym głośno
ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej
south park
Łatwiej, ale teraz i tak siedział obok niego, i tak spijał te liche ułamki czułości, zatrzaskiwał za sobą drzwi, a potem z trudem powstrzymywał to sztywne zapnij pasy od wydostania się spomiędzy warg. Zamiast upomnienia Macaulaya, sam sięgnął dłonią to swojego zapięcia, żeby z cichym kliknięciem pozwolić zacinającemu się odrobinę pasowi odskoczyć z powrotem na bok. Bo dzisiaj mieli być razem w najbardziej idiotycznym i rozbujałym tego słowa znaczeniu; razem naprzeciw temu całemu światu, razem - chociaż zrobili sobie nawzajem więcej złego niż mogli być tego świadomi, bo przecież nie od dzisiaj wiadomo, że to właśnie do zakazanego owocu lgnie się najsilniej. Razem, czyli trochę jak z Keyem na drodze do Vegas, ale mniej boleśnie - bo dzisiaj nie było miejsca na ból. Ciążyć miały tylko lepiące się wciąż od niespokojnego, niewydolnego snu powieki i dwie butelki wina w plecaku na tylnym siedzeniu, gdzie Bajzel już rozpoczął uparte polowanie na własny ogon (z którym to zawsze przegrywał).
- Co? - zapytał głupio, podnosząc na niego do tej pory skoncentrowany na wydobywaniu paczki papierosów z kieszeni spodni wzrok. - Nigdy-nigdy? - upewnił się, w delikatnym drżeniach mięśni jego twarzy upatrując się dowodu oszustwa. Kiedy jednak dotarło do niego, że nigdy-nigdy doszedł zaraz do wniosku, że wcale nie powinno go to dziwić. - Moja mama nigdy nie wyjechała z Grotto dalej niż do miasteczka cztery mile od domu - odpowiedział w końcu, po chwili zawahania. Nie rozmawiali o swoich rodzinach - on i Uriah. Na długiej liście tematów tabu, ten wydawał się podkreślony jaskrawożółtym zakreślaczem i opatrzony czerwonym wykrzyknikiem. Zabawne, że w ich odwróconym systemie wartości najbardziej prozaiczne tematy pozostawały odległe, a te najmocniej deprawujące - wręcz wskazane. Nie wiedział, czemu teraz skojarzenie nasunęło mu się tak płynnie, a naturalnie hamująca podobne nawiązania obecność Uriaha, jakby ograniczyła nagle swój przeładowany nieznośnym napięciem sposób oddziaływania.
Podczas gdy miasto żegnało ich nigdy nie gasnącą serią rozstawionych ciasno po obu stronach drogi ulicznych latarni, Cosmo odpalił wreszcie papierosa, otwierając zaraz schowek pasażera w poszukiwaniu czegoś, co nadałoby się na popielniczkę. W międzyczasie sięgnął też do rozklekotanej korbki na drzwiach, żeby uchylić nieco okno, bo nawet kocur tak przyzwyczajony do życia w jednej, wielkiej hasz-komorze jak Bajzel miał w końcu swoje limity. Bajzel.
- Myślisz, że siedzę ci tak często na głowie, chociaż mam do kogo wracać? - prychnął z odpowiednią dozą rozbawienia, zaraz jednak poczuł, że mogło to zabrzmieć bardziej gorzko, niż planował. - Nie mogłem go zostawić, bo jeszcze nie wiem czy wrócę. - Wzruszył więc ramionami, spojrzenie zawieszając na ugłaskanym przez unoszące się jeszcze nisko nad horyzontem słońce asfalcie. Minąwszy tabliczkę Seattle pędzili na północ, z satysfakcjonującym brakiem zawahania przejeżdżając obok drogi, która prowadziła w stronę Stevens Pass Highway, przy której odnodze stał gdzieś jego rodzinny dom. - Może nie wrócimy już nigdy? Dlaczego mielibyśmy? - Przechylił lekko głowę, oparłszy się plecami o drzwi samochodu tak, żeby móc wpatrywać się w profil Uriah bez konieczności obracania głowy co chwilę. Kwaśny posmak taniego tytoniu pozostawał na zębach i języku, także między kolejnymi zaciągnięciami się papierosem musiał robić duże przerwy, podczas których zrzucał popiół na zostawianą za sobą drogę.
Chwila milczenia, przerywanego tylko zdesperowanymi miauknięciami łaknącego uwagii kocięta na tylnym siedzeniu.
- Czemu nie do Chicago? - podjął zaraz, dzieląc uwagę między Macaulaya i rozpuszczonego jak dziadowski bicz zwierzaka. - Może Park Milenijny nie jest na żywo taki brzydki jak na zdjęciach? - Kąciki ust uniosły się w delikatnym, lekko kpiącym uśmiechu. - Wkręcilibyśmy się na chatę jakimś wiecznie pijanym studentom, którzy nie zmywają po sobie naczyń i prysznica. Znaleźlibyśmy sobie pracę - mógłbyś nastrajać skrzypce tym muzykom, którzy grają koncerty w różnych ważnych miejscach… w filharmoniach, o. A ja pracowałbym w jakimś antykwariacie, z którego ciągle zabierałbym jakieś książki i czytałbym je wieczorem na głos, zanim poszlibyśmy spać - głos płyną wciąż leniwą sennością, ale w oczach było przecież dużo więcej życia, niż od dłuższego czasu. - I grałbyś na skrzypcach jakąś piękną melodię, którą wymyśliłbyś tylko dla mnie. - Szeroki, przesłodzony uśmiech wypłynął na usta, kiedy głowa opierała się ufnie o szybę. - Tak naprawdę byłaby straszna, taka krzywa i bezkształtna, więc ci studenci wyrzuciliby nas w końcu ze swojego mieszkania, bo ja upierałbym się, że nie wolno ci przestawać grać - nuta rozbawienia zabarwiła stanowczo dalszy ciąg tego wywodu, podczas którego ciało nachylało się odrobinę w stronę kierowcy, muskając delikatnie koniuszkami palców jego policzek. - Więc błąkalibyśmy się po tych ulicach i musiałbyś grać, żebyśmy mieli na przeżycie i mokrą karmę dla Bajzla, aż wreszcie jakiś podstarzały ex-wirtuoz wyhaczyłby twój niebanalny talent w tunelu metra. Powiedziałby, że to dźwięki przyszłości i że musisz iść z nim. Więc poszedłbyś, a ja bym na ciebie czekał, aż wrócisz w takim eleganckim smokingu z nowym instrumentem i zaczesanymi włosami, i okazałoby się wtedy, że to nie melodia była krzywa, tylko skrzypce. Wiedziałem od początku, ale pijani studenci nie chcieli o tym słyszeć - monolog zakończył się równo z papierosem, po którym niedopałek wyrzucił zaraz nieczule przez okno. Dopiero wtedy zwrócił uwagę na to, że już jakiś czas wcześniej musieli zjechać z głównej drogi wyjazdowej, bo wydawało mu się, że gdzieś za wachlarzem giętkich cieni drzew dostrzega znowu skrawek wybrzeża. Zsunął dłoń z policzka Uriaha.
- Hej, tubylcu - nie posiedział długo cicho, ale to nic. Mieli przecież żyć tylko tą jedną chwilą prawda? - Widziałeś kiedyś drzewo, którego nie zasadzono na mocy przyjętego wcześniej, lokalnego rozporządzenia? - Kolejny uśmiech, odrobinę zaczepialski. - Bo wydaje mi się, że tutaj - kontynuował, wskazując widok za szybą po swojej stronie - jest ich całkiem sporo.
-
– To chyba byłoby jeszcze smutniejsze... – odparł, pozwalając by cień uśmiechu przeciął na wskroś jego blade lico, rozciągając się w postaci drobnych zmarszczek w kącikach ust, tworzących cienką siateczkę rozbawienia. – ...gdybym z tego powodu przypominał ci matkę. – nigdy nie rozmawiali o takich rzeczach, nie wspominali o rodzinie, o domu, który stał gdzieś pusty i odległy, o wszystkich tych słowach, gestach i wydarzeniach, które w dzieciństwie ukształtowały ich takimi, jakimi byli dzisiaj. Uriah nigdy nie nalegał – lubił o nich nie pamiętać, upychać żałosne wspomnienia przeszłości głęboko w zapomniane szufladki umysłu, trzymać je z dala od własnej świadomości tak długo, dopóki nie zgniją i nie sczerstwieją, rozkładając się na spleśniałą, ciemnobrązową breję. Teraz jednak, jak gdyby za sprawą niewinnego komentarza Cosmo, myśli te wyrwały się ze swoich zardzewiałych łańcuchów, napierając silnie na zagrodę zębów, błagając, ażeby wypuścić je na zewnątrz. – Moi rodzice nigdy nie wyjeżdżali, nie za życia w każdym razie. Ojciec został pochowany w Renton chyba tylko po to, żeby zrobić mu na złość, bo całe życie zarzekał się, że nie postawi swojej stopy poza granicami Seattle, choćby miała wybuchnąć tu epidemia. – wzruszył ramionami, zjeżdżając wreszcie na jedną z bocznych ulic ciągnących się wzdłuż wybrzeża.
Kolejne słowa Cosmo, wpierw zgrzytające cicho wśród rozemocjonowanych trybików, udowadniając tym pytaniem, krótkim i retorycznym, że wszystkie piękne domniemania, które niekiedy pojawiały się na jego horyzoncie, były ledwie żałosnym i egoistycznym pragnieniem posiadania kogoś tylko dla siebie, na wyłączność. Musiał wiedzieć, że Fletcher miał drugie życie, to prawdziwe, lepsze życie, które nie było jedynie wątłą iluzją, fałszywą mrzonką utkaną w trudnych chwilach, ramieniem cenionym dopóki świat znów nie wróci do normy, a ludzie, których kochał naprawdę, nie pojawią się znowu, z otwartymi ramionami gotowi przyjąć go z powrotem do swojej codzienności. Uriah lubił niekiedy myśleć, że chłopak zasługiwał na życie, które tak łatwo było sobie wymarzyć, przedstawić teraz za pomocą beztroskich wyobrażeń i bezmyślnie wyrzucanych w przestrzeń propozycji – życie, które wiódłby u jego boku, w którym oboje byliby szczęśliwi, samowładni, wolni od wszelkich sekretów, kłótni i zobowiązań, w odmętach skancerowanej świadomości wiedział jednak, że ta myśl, wysnuta w momencie słabości, kiedy najbardziej potrzebował właśnie ciepłego, kojącego dotyku dłoni na karku, była gorzką i nierealistyczną iluzją rzeczywistości, którą hołubił teraz, a która w praktyce okazałaby się niczym więcej, jak stertą źle posklejanych odłamków, rozmokniętą konstrukcją w dekoracyjnego papier mâché.
– To ładna wizja. – odparł, skręcając po raz kolejny w jedną z otoczonych drzewami ulic, gdzie ze świstem i w akompaniamencie głośnego dźwięku klaksonu minął ich samochód z naprzeciwka. – Dobra być może na sentymentalną komedię romantyczną, ale znudziłoby ci się za chwilę, prędzej zresztą zamieszkam w rynsztoku, niż założę na siebie smoking. – dodał zaraz, nie skąpiąc żartobliwości i pozwalając by blada fizjonomia jego twarzy rozjaśniła się na chwilę w szczerym przejawie rozbawienia tą abstrakcyjną i groteskową wizją, którą Cosmo z takim zapałem próbował przed nim rozrysować. – Dlaczego mielibyśmy się tak ograniczać? Czy nie lepiej uciec gdzieś daleko na samo południe, gdzie zamiast deszczu rozciąga się wielka i gorąca pustynia? Jestem pewien, że w Dallas przywitaliby nas z niemałym entuzjazmem. – choć nie chciał i wzbraniał się w myślach przed dodawaniem oliwy do gorejącego ognia tego przedstawionego przez chłopaka planu, kiedy zaczął mówić, nie mógł się powstrzymać, a słowa chwilowego entuzjazmu wydostały się na zewnątrz w akompaniamencie wygrywającej z radia muzyki Roxette. – Moglibyśmy zatrzymać się po drodze w Las Vegas albo w Sacramento. – pamiętał jak lata temu prowadził podobną rozmowę z Ruthie-Ray, jak uśmiechał się szeroko na myśl o tej idyllicznej podróży poza miasto, o życiu, które można by spędzić gdzieś daleko stąd, gdzie ludzie są milsi, a Słońce jak gdyby bliżej Ziemi. Miał wówczas niespełna dwadzieścia lat i był przekonany, że mógłby wyjechać gdziekolwiek – pod cyprysy albo pod palmy, do gajów pomarańczowych, gdzie dni są cieplejsze, a poranki zawsze słoneczne, gdzie tubylcy zawieszają sobie na szyi girlandy kolorowych kwiatów, a woda nad wybrzeżem jest tak ciepła, że można by kąpać się w niej nawet zimą.
Skręciwszy na kolejnym zakręcie zwolnił wreszcie, choć nieszczęsny wskaźnik prędkości wciąż podrygiwał żałośnie, a silnik buczał cicho, subtelnie komunikując, jakoby lepiej byłoby, gdyby zatrzymali się nareszcie, dali sobie chwilę na głęboki oddech, haust świeżego, pozamiejskiego powietrza.
– Oho. – mruknął pod nosem w odpowiedzi na zaczepny komentarz Cosmo, pozwalając jednocześnie by kącik ust znów drgnął w filuternym, ale i ciekawskim przejawie wesołości. – Myślisz, że mógłbym... – zaczął, ściszając głos do niepewnego szeptu i przenosząc na moment wzrok z rozciągającej się przed nimi, ginącej za horyzontem drogi, bezpośrednio na twarz Fletchera, jak gdyby miał właśnie oświadczyć mu coś ważnego, zadać nieśmiałe i zatroskane pytanie o coś, co zdołało uwinąć się spod uchwytu jego zrozumienia. – Myślisz, że mógłbym dotknąć tych drzew? Nigdy wcześniej nie miałem okazji... – dodał w końcu, koncentrując ostatki swojej zmarniałej siły woli by brzmieć jak najpoważniej, w połowie zdania jego broda zadrżała jednak, a linia ust przekrzywiła się ku górze, zdradzając skrytą pod spodem figlarność tego nieudolnie maskowanego rozbawienia. Uriah chrząknął cicho, przenosząc wzrok z powrotem na ulicę, próbując wciąż utrzymać surowy i pełen przejęcia wyraz twarzy. – Pokazałbyś mi, jak wygląda życie poza miastem.
nie mówimy o tym głośno
ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej
south park
Tym różnił się Uriah od Floriana i to była jedna z tych różnic, które Cosmo odczytywał w pozytywnym sensie. Bo Macaulay wiedział w końcu, co należy zrobić - nawet jeśli pierwsze reakcje, pełne wątpliwości i bezradności, wyryły w umyśle Fletchera szalone pokłady niepokoju o to, co będzie, jeśli podobna rzecz wydarzy się znowu? Florian nie wiedziałby, co zrobić, ale za to zatrudniłby dziesięciu lekarzy, którzy wydaliby łącznie pięć sprzecznych ze sobą diagnoz, odciągnęli go do innego pomieszczenia i podpięli pod kroplówki. Ohyda. Z Uriahem wszystko wydawało się jakieś prostsze, mniej złożone i mniej drżące, nawet jeśli z kranu w jego mieszkaniu leciała stale tylko zimna woda, a grzejniki nie były odkręcane od co najmniej kilkunastu miesięcy.
Przez chwilę w odruchu chciał złożyć mu kondolencje z powodu śmierci rodziców, szybko jednak doszedł do wniosku, że to może nie być najlepszy pomysł. Czy on tęskniłby za Cliffordem, gdyby postanowił wreszcie łaskawie kopnąć w kalendarz? Fakt, że nie miał co do odpowiedzi ani odrobiny wątpliwości, powinien skutecznie dać do myślenia.
- Mój ojciec kurewsko nienawidzi miast, choć jestem prawie pewien, że nigdy nie był dalej niż w Skykomish - zaczął wobec tego, unosząc jeden z kącików ust w niepewnym uśmiechu. - To miasteczko przy naszej wsi. Nieduże, ale wystarczające, żeby znalazło się miejsce na kościół i szkołę. Ojciec nazywa burmistrza mieszczuchem, a nasz numer domowy na pewno jest już na czarnej liście w książce telefonicznej w urzędzie, bo stary wiecznie dzwonił tam z mordą, jak ucinało nam prąd. Nie mógł zrozumieć, że to wina tych słupów energetycznych, które praktycznie chwieją się, jak zawieje silny wiatr. Nienawidzą nas tam w chuj, w tym zarządzie - podsumował swoją anegdotę, mając nadzieję, że te tragikomiczne wspominki sprowadzą ich na przyjaźniejsze tory. Nie, żeby miał coś przeciwko dowiedzeniu się także o tych mniej kolorowych rzeczach - wręcz przeciwnie. W głowie szykował całą listę cholernie niewygodnych pytań, których na razie nie odważył się zadawać. Nie teraz, kiedy wciągnięty po przebudzeniu dopalacz wygasał powoli swoje rozluźniające działanie, okazując się ewidentnie beznadziejną kpiną.
Uriah być może nie był świadomy, jak bardzo jego wyobrażenie o podwójnym życiu wiedzionym przez Cosmo, było nieaktualne i przestarzałe. Zapowiedzią tego był tamten wieczór, kiedy wczołgiwał się praktycznie na czworakach po nieskończonych partiach schodów na klatce w South Parku, żeby przy mecie podróży uwiesić się na klamce, zastukać anemicznie w drzwi i… i chyba najzwyczajniej w świecie odlecieć, bo naprawdę nie pamiętał jak to się stało, że faktycznie wtoczył się wtedy jakoś do mieszkania Macaulaya. Brzydki taki, cały brudny z krwi i kurzu, sinozielony, ze spuchniętym nosem i roztrzaskaną głową, niemogący wyprostować się wcale, bo brzuch i żebra ciągnęły całym organizm bólem, który rozrywał płuca. W pewnym sensie Cosmo cieszył się, że nie pamiętał wiele poza tym bólem, który z sekundy na sekundę stawał się coraz intensywniejszy, coraz mocniej wzbierał na sile, odbierając moc słabnącej już heroinie. Gorsze od tego było chyba tylko to, jak się czuł - a czuł się jak robal, śmieć, gnida, ludzki odpadek, bezkształtna masa, paskudna breja; nic, co kształtem przypominałoby choćby człowieka. I wtoczył się tak prosto do kawalerki Uriaha - tego samego Uriaha, którego ledwie parę dni wcześniej zmieszał z błotem, któremu przykładał do szyi ostrą krawędź szklanego ułamka, do którego syczał te słowa pełne nienawiści, kłamstw i nieszczerości, których musiał żałować, bo gdyby nie żałował, to nie przeżyłby chyba z własnym zwyrodnialstwem. Okropne rzeczy, ale może to dlatego te odległe i dobre wizje wydawały się teraz tak bardzo ważne. Bo po tym wszystkim, co zdążyli już nawzajem sobie zrobić, to wydawało się tak banalnie proste - rzucić wszystko i ruszyć tam, gdzie tylko zapragną, bez żadnych ograniczeń.
- Mieszkasz w South Parku, Uriah, to już jest rynsztok, więc nic mi to zestawienie zupełnie nie mówi - oznajmił kąśliwie, ale to był tylko żart, oczywiście, bo sam przecież z najczystszą przyjemnością taplał się w tym rynsztoku. Nie spodziewał się chyba, że Macaulay, który dał mu się poznać chyba z tej najbardziej sceptycznej strony, podejmie ten abstrakcyjny wątek wspólnej wyprawy z nieznane, dlatego też cała uszczypliwość w impulsie pełnym zaskoczenia, zniknęła automatycznie z jego głosu i twarzy, na której teraz utrzymywał się ciągle płytki, ale szczery, senny uśmiech. Południe. - Mogłoby być, ale bałbym się chyba, że zostawisz mnie dla jakiejś super-kowbojki. Co wtedy? Musielibyśmy wziąć ślub, żebym mógł mieć cię na łańcuchu - zażartował, przyglądając się uważnie jego reakcji, żeby ocenić czy tego typu docinki nie były przegięciem. Zresztą… czy naprawdę mieli jeszcze jakiekolwiek bariery w tych kwestiach? - I tylko nie Vegas - jęknął trochę jak rozpuszczony bachor, próbując opanować spinające się gwałtownie na wspomnienie tego miasta mięśnie. Uparł się na utrzymanie tej odpowiedzi w konwencji zwykłego widzimisię. - Ale Sacramento… Okej. Może być. To jak, zawracamy jednak? - Znowu szerszy uśmiech, bo nie miał przecież nic przeciwko. Tak naprawdę, dopóki był z Uriahem, w ogóle było mu wybornie wszystko jedno. - Chyba, że skoro nie mamy się ograniczać, to zrobimy kółko. Po całych Stanach. Zostaniemy tam, gdzie będzie nam się najbardziej podobać, co ty na to? Zniszczymy telefony i spalimy wszystkie pamiątki. Wymyślimy sobie nowe imiona. Jak chcesz się nazywać? - pozwolił temu pytaniu rozbrzmieć w całkiem poważnej nucie, chociaż na twarzy bezustannie błąkał się cień uśmiechu.
A potem drzewa. Ułamek niespodziewanego zupełnie komizmu, który wydarł z gardła rozbawione prychnięcie. Spojrzenie trzymało się miękko kości policzkowych Uriaha. Wpatrywał się w niego tak przez chwilę, z szerokim i zupełnie nieskrywanym już uśmiechem.
- No nie wiem. To poważne wydarzenie w życiu młodego mężczyzny. Musisz przekonać mnie jakoś, że jesteś na to w stu procentach gotowy. W imię pierwszej próby możesz na przykład zatrzymać ten samochód tak, żeby nie puścić silnika z dymem - oznajmił, żeby następnie nachylić się do Uriaha i zostawić na jego policzku gładki, krótki pocałunek. Dając mu czas na to, żeby spełnił jego życzenie, sam wcisnął się między dwa przednie fotele, żeby sięgnąć do obciążonego winem i prowiantem plecaka. Bajzel uznał, że zapolowanie na dłoń swojego pana będzie teraz zajebistym pomysłem. - Siad, pomiocie diabelski, bo usmażymy cię dzisiaj nad ogniskiem w imię inauguracji naszego życia w dziczy - zagroził zaraz, ale kocur jakby wcale nie zrozumiał. Nieważne.
Najistotniejsze, że samochód zaparkował wreszcie, a Cosmo - nie oglądając się wcale na towarzysza wojaży, zaraz otworzył drzwi i zarzucając plecak na ramiona, wyskoczył na zewnątrz. Następnie wypuścił z tylnego siedzenia dostającego głupawki Bajzla, który widział niesyntetyczną trawę pierwszy raz w życiu. Uriah nie był jedynym, który tego dnia miał przeżyć swój bojowy chrzest. Starając się przyjąć poważną minę, Cosmo sięgnął zaraz po papierosa, którego odpalił pospiesznie rozglądając się wokół. Drzewa, drzewa, drzewa. Podejrzewał, że jeśli przejdą odpowiednio daleko, znajdą się przy wybrzeżu, a tam łatwo powinno być znaleźć jakąś przyjemną polankę. Z tą myślą, bez słowa ruszył przed siebie, zgarniając nadpobudliwego kota na ręce i nie oglądając się nawet za Macaulayem, żeby sprawdzić czy ten dotrzymuje mu kroku.
-
Dzień, w którym Cosmo przyszedł ponownie do jego mieszkania, pamiętał jednak z nienaturalną wręcz ostrością – skrzypiące, uchylane powoli drzwi, własny, przerywany oddech i bladą twarz chłopaka, zalaną łzami i krwią. Nie pytał, co się stało, wmówił sobie, że go to nie interesuje i uwierzył w to przekonanie, czując, jak w myślach iskry szoku pierzchną, ustępując krótkotrwałemu, acz nieznośnemu poczuciu satysfakcji, infantylnego triumfu, bo przecież Fletcher zasługiwał na wszystko, co mu się przydarzyło. Oboje zasługiwali. Przez chwilę targała nim oczywista sprzeczność, ta sama, którą odczuwał, ilekroć zażywał kolejną porcję narkotyku – przemożne pragnienie błogiego uniesienia przy jednoczesnej potrzebie czucia gruntu pod stopami, szukanie wolności w kajdanach używek, łaknienie osób, które istniały tylko w jego urojeniowym, delirycznym umyśle. Prędko szarpnął nim jednak niemy smutek, to samo okropne poczucie troski, które iskrzyło niekiedy w jego sercu i które nigdy nie działało w drugą stronę, wciągnął więc Cosmo do środka, posadził na skrzypiącej kanapie i przetarł zabrudzoną posoką twarz spirytusem dokładnie tak, jak robił to niekiedy Flynn, po czym westchnął cicho, siadając obok i odchylając głowę do tyłu tak, że przez chwilę oboje tępo wpatrywali się w podziurawiony kurzymi łapkami sufit. W pewnym momencie Fletcher, jak gdyby oprzytomniały, odezwał się, choć Macaulay poddawał dzisiaj w wątpliwość czy ten aby pamiętał cokolwiek z tamtej nocy. Wymamrotał coś, co można by uznać za przeprosiny, oparł się na jego ramieniu i spytał – wpół we śnie, wpół na jawie – czy Uriah mu wybacza, na co ten uśmiechnął się blado i pokiwał ostrożnie głową. Później, w nocy, długo zastanawiał się nad tym, czy aby na pewno taka była prawda, czy faktycznie był w stanie mu przebaczyć, ot tak, dla ich obopólnego komfortu psychicznego i przyłapywał się na tym, że nie był pewien – karcił się w myślach za to stwierdzenie, bo był przecież człowiekiem o stokroć gorszym od Cosmo, rozsądnie nie miał więc prawa wymagać od niego czegokolwiek więcej.
Tak też faktycznie, gdy kilkanaście dni później jechali samochodem na północ, wymieniając raptowne pocałunki i prześmiewcze komentarze, przez długi czas czuł, jak gdyby naprawdę mu wybaczył, jak gdyby nic z tego, co wydarzyło się pomiędzy nimi nie było prawdziwe lub przynajmniej tak odległe, że szkoda byłoby to dłużej rozpamiętywać.
– Zdaje się, że by mnie nie polubił. – odparł w odpowiedzi na historię chłopaka, uśmiechając się z żartobliwym przekąsem, który chwiał się przez chwilę na jego bladym licu. Nigdy nie rozmawiali na podobne tematy, teraz natomiast, im bardziej zagłębiali się we wzajemną sferę rodzinnej intymności, tym silniejsze było w jego sercu irracjonalne, niebezpieczne pragnienie rozmowy, wymiany zdań, którą przyjaciele odbywają zazwyczaj na samym początku znajomości, a której oni nie odbyli nigdy – o rodzicach, zabawnych przygodach z dzieciństwa, ulubionym rodzaju napoju, najciekawszych wakacjach, tym jednym razie, kiedy było się na lodowisku lub pomyliło przypadkowego przechodnia z hollywoodzkim celebrytą. Nie poruszali tych tematów, setki razy rozmawiali o słodkim ukojeniu, jakie przynosiła świeża dawka narkotyku, o śnie, który w nietrzeźwym umyśle zdawał się być jawą, o ludziach, którzy przetoczyli się przez ich życie mimochodem. O przeszłości nie rozmawiali jednak nigdy.
– Dlaczego nie, czyżbyś któregoś razu wstawił się za mocno? Tylko nie mów, że masz zakaz wstępu do kasyna! – zaśmiał się pod nosem, drocząc się z nim w żartobliwym przejawie złośliwości, wciąż nieznośnie nieświadomy wszystkich okropności, które wiązały się z ostatnią wyprawą Fletchera do Las Vegas. Uśmiechał się szczerze na kolejne pomysły, kiwał ochoczo głową, wśród szumu i dudnienia pędzącego szosą samochodu pozwalał sobie uwierzyć, że wszystkie te marzenia, które snuli wspólnie, faktycznie miały szansę ziścić się w rzeczywistości, że mogliby bez słowa pozostawić Seattle za sobą, wyjechać i nie wracać, dopóki rozklekotanym samochodem nie przejadą całego kraju wzdłuż i wszerz. – Adolf Bertram Nipple, burmistrz bogatego miasta na południu i najlepszy myśliwy w kraju, w wolnych chwilach jeździec rodeo, znawca whiskey i donżuan wśród lokalnych kobiet. – odparł buńczucznie, unosząc podbródek do góry i w teatralnym geście gładząc się po nim dwoma palcami prawej dłoni – Adolf Bertram Nipple z pewnością miałby godną podziwu, kozią bródkę, skórzane palto i ręcznie zwijane skręty, schowane w srebrnej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni kurtki. Adolf Bertram Nipple posiadałby cztery lokaty w banku i nie byłby uzależniony od niczego poza dzikim zachodem. – A ty? Ty możesz być moim wiernym giermkiem. – dodał po chwili i wreszcie zaśmiał się głośno, wykonując gwałtowny skręt w lewo, gdzie asfaltowa dotąd ulica przeobraziła się w ziemistą ścieżkę, na której to nierównościach samochód krztusił się, grożąc nagłym zgaszeniem silnika.
Na kolejne słowa chłopaka, jak gdyby w dowodzie, że nie tylko jest gotowy zatrzymać samochód, ale wystarczająco śmiały, by zrobić to wręcz natychmiast, w wyniku czego wokół rozległ się głośny pisk, a stary pojazd z gwałtownym szarpnięciem zatrzymał się po prawej stronie drogi. Uriah klasnął w dłonie, po czym, uparcie ignorując zapach palonej gumy, wysiadł na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi z takim impetem, że auto zatrzęsło się w miejscu, niby trafione piorunem. Gdy tylko chłodne, cierpkie powietrze uderzyło go w twarz, mężczyzna przystanął w miejscu, po raz pierwszy odkąd wyjechali faktycznie rozglądając się wokół, chłonąc wzrokiem nową scenerię przepełnioną roślinnością i świeżym zapachem igieł sosnowych. Na tyle nierealistyczne, na ile wydawało mu się to w tej chwili, zaledwie kilka dni temu wierzył jeszcze zawzięcie, że nigdy nie wyjedzie poza granice miasta – Seattle już od wczesnego dzieciństwa było dla niego dobrze znanym karcerem, skromną celą, gdzie oplatające mu stopy okowy łańcuchem przytwierdzone były do podłogi, natomiast świadomość, że poza miastem istniało jeszcze coś więcej, dana mu była jedynie dzięki niewielkiemu, prostokątnemu okienku o grubych i brudnych szybach, zza których z rozmarzeniem, ale także ze strachem obserwować można było cały wielki świat, którego fabuła rozgrywała się daleko poza odległością, na którą przez szczelinę mógł wyciągnąć swoje chude, okaleczone ramię.
Kiedy uniósł nareszcie głowę, dostrzegł oddalające się plecy Cosmo, znikające pomiędzy drzewami gęstniejącego lasu, nie namyślając się więc długo, zbiegł z niewielkiego wzniesienia, pozwalając by buty zsunęły się po grząskim gruncie, a ich czubki ubrudziły się ziemią, po czym przebiegł kawałek, prędko doganiając chłopaka, by odważnym i jednocześnie trochę zbyt entuzjastycznym krokiem ruszyć w ślad za nim w głąb niepoznanej dziczy.
– Wiesz w ogóle dokąd idziemy?
nie mówimy o tym głośno
ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej
south park
Jak to jest właściwie - nie potrafić znieść własnego ojca? Ludzie często myśleli, że na gradiencie od ślepej miłości do przeżartej goryczą nienawiści, osoby takie jak Cosmo musiały stawać w połowie drogi, ale to przecież nie było tak - on nie był w połowie. Był skrajnie, od koniuszków palców po czubek głowy, wypełniony zarówno bezkresną miłością do tych kilku chwil, kiedy Clifford był prawdziwym tatą, jak i wypalającą trzewia nienawiścią, i nie sposób było stanąć gdzieś w połowie; on znajdował się równocześnie na obu końcach tego gradientu. Dlatego najłatwiej było nie mówić i unikać tego tematu jak pieprzonego ognia - bo to chyba niedobrze, znajdować się przez całe życie na dwóch tak skrajnych pozycjach, nie potrafiąc bardziej przechylić się ani na jedną, ani na drugą stronę. Stał tak niepewnie i pokracznie, i za każdym razem, kiedy pozwalał umysłowi skazić się złą myślą o ojcu, ta miłościwa strona uderzała w niego palącymi wyrzutami sumienia i na odwrót - w przypływie żarliwej obrony ojcowskich poczynań, rozgoryczona niezgoda i pragnienie jakiejś formy zemsty wykłócała się okrutnie i bezlitośnie z tym giętkim i uległym, łagodniejszym ja.
- Vegas nie było na mnie gotowe - wzruszył ramionami w wyuczonym geście i naprawdę był cholernie wdzięczny, że temat zaraz potoczył się dalej, ratując go od konieczności wyjaśniania teraz Uriahowi… właściwie wszystkiego. Wiedział, że w pewnym sensie jest mu to winny, ale przygody z Nevady były ostatnim, o czym chciał teraz myśleć. Może kiedyś, choć najpewniej nigdy - tak było najwygodniej i nawet dwóch takich, którzy tak uwielbiali robić sobie pod górkę, na tej płaszczyźnie potrafiło osiągnąć względne, niewerbalne porozumienie. Musiał parsknąć krótko, słysząc wybrane przez Macaulaya personalia. - Giermkiem? - powtórzył zanim, a przeszyty rozbawieniem ton jego głosu wskazywał na to, że to rozwiązanie niekoniecznie mu się podobało. - Proszę cię. Ty masz rządzić, a ja ci sługusować? Po moim trupie - prychnął, zsuwając się mocniej w głąb fotela. Chciał zaraz przedstawić mu swój pomysł na nowe życie, ale oto nadszedł czas, w którym pojazd zatrzymał się gwałtownie i nadeszła najwyższa pora, żeby zainaugurować jakoś faktycznie tę pełną perspektyw drogę, na którą właśnie skręcali.
Drzewo za drzewem i wyboista, leśna ściółka. Wiercący się niestworzenie kocur, widocznie chcący dorwać już w łapska opadnięte gdzieniegdzie na ziemię, złote liście. W gruncie rzeczy nie było ich wiele - las był w przeważającej części iglasty, a pagórkowaty teren, który właśnie przemierzali, odznaczał się rozmokłymi warstwami błota i licznymi, choć niewielkich rozmiarów, zakamuflowanymi w ściółce kałużami. Przeszli kilkanaście metrów, zanim dotarło do niego pytanie Uriaha. Nie zatrzymując się, Cosmo odwrócił głowę w bok, próbując sięgnąć spojrzenie na swoje plecy. Papieros zdążył już dawno wypalić się i rozmoknąć od wiszącej w powietrzu wilgoci.
- Jasne - skłamał szybko, bez choćby krztyny zawahania. - Nie jestem takim laikiem jak ty, Macaulay - dodał jeszcze, odrzucając nadpalony lekko filtr gdzieś w rosnące tuż przy dróżce (z której zaczynali powoli zbaczać) krzaki. - Uważaj, żeby przypadkiem nie dotknąć żadnego drzewa! Musimy wybrać starannie to, które będzie tym pierwszym - pouczył, ciągnąc jeszcze plan pokazania Uriahowi jak wygląda prawdziwe obcowanie z naturą, budzenie zen i jednoczenie się z Ziemią, czy tam całą resztą innych pierdół. Poprawiwszy na ramionach plecak, pozwolił wreszcie kocurowi zeskoczyć na wilgotne podłoże. Bajzel (oczywiście) przestraszył się własnych łap, wydających szeleszczące dźwięki, upadł na tyłek, przegonił własny ogon, aż wreszcie podreptał w ślad za swoim panem, jak to cielę nieszczęsne, nagle już mniej zachwycony nowymi, przyrodniczymi doznaniami.
Marsz nie trwał długo - już chwilę później do uszu zaczął dobiegać niosący się między drzewami szum pobliskiego morza, którego szarawy błękit wyłaniał się niebezpiecznie zza gałęzi. Jest i wybrzeże. Żeby dostać się strice na dziką plażę, trzeba było jednak przejść przez… polanę. No i pięknie, wszystko się zgadzało.
- Tu - zarządził, zatrzymując się gwałtownie na wpół kroku za odcinającą polanę od reszty lasu linią drzew. Grunt wydawał się w tym miejscu stabilniejszy, ziemia twardsza, a trawa mniej wilgotna. Chłodny poranek zdążył już przemienić się w ogrzewane nieśmiałymi promieniami słońca południe. Cosmo pozwolił plecakowi zsunąć się z ramion, żeby opaść na ziemię, czym Bajzel od razu się zainteresował. - Chodź. - Szczupłe palce owinęły się wokół dłoni Uriaha, żeby pociągnąć go za sobą ku środku polany. Naprawdę miał nadzieję, że w tym czasie żadna hiena ani inny kojot nie postanowi urządzić sobie uczty z jego kocura, na którego zerknął jeszcze przelotnie, zanim nie oddalili się o te kilkanaście metrów, do centrum zielonego placu. Puścił dłoń Uriaha, ale zaraz ułożył ręce na jego ramionach, wbijając spojrzenie prosto w jego źrenice.
-Zamknij oczy, Adolfie - nakazał, a kiedy mężczyzna (po ewentualnych oporach, odpartych przez Cosmo poważnym wzrokiem) wykonał jego polecenie, Fletcher zsunął dłonie z jego ramion i zrobił dwa kroki w tył. - Teraz musisz zakręcić się, jak w ciuciubabce. Nie musi być szybko; w sumie lepiej, jeśli zrobisz to wolno. Większa szansa, że przeżyjesz tę próbę - zdecydował, cały czas oddalając się od niego i w myślach licząc stawiane kroki. - Zatrzymaj się, kiedy poczujesz, że to ten moment... - wyjaśniał dalej, mając nadzieję, że nie gubił się w obliczeniach. - TO BĘDZIE JAKIEŚ DWADZIEŚCIA DUŻYCH KROKÓW, URIAH. ALE NIE MOŻESZ PATRZEĆ, OBIECUJESZ? INACZEJ NIE ZADZIAŁA!
Właściwie to wyszło mu osiemnaście, ale… ale wcześniej trochę odsunął się od Macaulaya, prawda? To powinno jakoś się wyrównać. Z tą myślą oparł się plecami o pień najbliższego drzewa, obserwując z zaangażowanem przeprowadzany przez siebie eksperyment.
-
Zderzenie z życiem przyjaciół, którzy nie tylko kochali, ale byli wdzięczni swoim rodzicom, nigdy nie było jednak wydarzeniem szczególnie przełomowym, Uriah obserwował ich wszak od dawna – to, jak witają się, kiedy matka odbiera ich ze szkoły, jak skaczą rodzicom w ramiona bądź składają dziecięcy pocałunek na ich czerwonych od mrozu policzkach – i wiedział, że jego rzeczywistość nigdy nie będzie wyglądała w ten sposób. Ilekroć w przypływie żałosnej desperacji próbował nauczyć się na pamięć strony z podręcznika do biologii, wyrecytować wiersz, przygotować się do sprawdzianu, tylekroć jego wysiłki kończyły się gromkim niepowodzeniem, im silniej próbował bowiem zapisać coś na chropowatej fakturze własnej pamięci, tym szybciej fakty pierzchły i umykały mu, tym bardziej litery rozpływały się na białej fakturze kartki, tańcząc figlarnie i przeskakując pomiędzy linijkami. Wiedział, że coś jest z nim nie w porządku, że nie jest normalny, że podobne czynności żadnemu z jego rówieśników nie sprawiają większych problemów, a wówczas wściekał się na siebie samego oraz na świat, który stworzył go takim i rzucał książkami o ściany pokoju i wył w poduszkę tak długo, dopóki ojciec nie znajdował go całego we łzach, wymierzając uderzenie pięścią lub paskiem, dając mu do zrozumienia, że infantylna złość, którą okazywał i bezsilność, która pojawiała się, gdy po raz kolejny, znowu, znowu mu się nie udawało, są jedynie głupią wymówką dla lenistwa i nieróbstwa, do którego jego syn nie potrafił się przyznać.
Kiedy pytania o rodziców zeszły więc na drugi plan, Uriah przez jakiś czas siedział cicho, poniekąd szczęśliwy, że temat, który po tylu latach wciąż potrafił wzbudzić w nim gwałtowne emocje, ucichł i wsiąkł w przestrzeń, wraz z wyrzuconym przez okno papierosem, legł na ciemnej, asfaltowej drodze, dwukrotnie ginąc od ciężarem kół kolejnych samochodów. Toczyli się więc dalej wzdłuż pustoszejącej z wolna ulicy, gdzie skręciwszy na jedną z bocznych dróg, samochód zwolnił i zatrzymał się nareszcie pomiędzy drzewami.
– No tak, nie chciałbym żeby matka natura odrzuciła mnie z powodu takiej błahostki. Musimy wybrać... idealne. – odparł na słowa Cosmo z teatralną powagą, zaraz uśmiechnął się jednak – szeroko i szczerze, po raz pierwszy od dawna. Małodusznie pozwalał sobie czerpać z tego wyjazdu tyle przyjemności, ile był w stanie, pozwalał, by dziecięca cząstka jego duszy, dotąd skulona w trwodze głęboko w piersi, wychyliła się teraz ciekawsko, gdy wzrokiem przemierzał krajobraz pełen dzikiej zieleni i gęsto rosnących drzew z zafascynowaniem godnym kota, który pierwszy raz opuścił cztery obdrapane ściany swojego mieszkania w South Park. Szczęście, które znał dotąd było ściśle związane z rozkoszą kolejnej strzykawki wbitej w sine i zapadnięte już żyły, z dusznym, śmierdzącym pokojem, gdzie nieustannie psuje się kuchenka, a zamek w drzwiach zacina się od rdzy, z twarzami obcych ludzi i dotykiem ciał rozgrzanych tańcem i alkoholem – przede wszystkim było to jednak zawsze szczęście ulotne, fałszywe, kończące się w konwulsjach nad śmierdzącą paszczą deski klozetowej, z bólem i nienawiścią, trawiącymi go ciężej, niż najgorsza z gorączek. Tym razem doświadczał czegoś innego, tym razem perfidny głos w jego głowie, który nakazywał pamiętać, że zawsze – zawsze, zawsze, zawsze – będzie dla Cosmo jedynie odskocznią od prawdziwego życia, chwilowym pocieszeniem docenianym tak długo, aż rzeczywistość znowu przestanie być tak smętna i obezwładniająca, zdawał się milczeć, nawet najpodlejsze kłamstwo jawiło się bowiem w jego głowie lepiej niż obiektywna prawda.
Kiedy dotarli na rozległą polanę, skąd, pomiędzy wygiętymi gałęziami drzew, w oddali prześwitywał błękit dzikiego wybrzeża, Uriah przystanął na moment, rozglądając się wokół siebie z taką uwagą, jak gdyby w myślach planował podłożyć tu niebawem fundamenty i wybudować dom, w którym mógłby zamieszkać po kres swoich czasów. Wizja ta – świeże powietrze, drewniana chatka, łowienie ryb nad wartkim potokiem – była oczywiście absurdalna i to nie z powodów, z których jawić mogłaby się jako wybujała dla przeciętnego obywatela miejskiej metropolii, on jednak momentalnie zdawał się zapomnieć o wszystkich tych problemach, które stanęłyby mu na drodze: o ludziach, którym wciąż winny był pokaźną sumę i którzy, jak sądził, obserwowali go uważnie, pilnując, ażeby nigdy nie wyrwał się z ciasnego uchwytu ich łapczywych pazurów, o uzależnieniu, którego święte źródło znajdowało się w szemranych lokalach wzdłuż bocznych ulic miasta, o nieustannych chorobach i problemach zdrowotnych, z którymi ledwo doczłapywał się pod drzwi Flynna. Wszystko to wydawało mu się teraz zupełnie nieistotne.
– W porządku, zaufam ci, ale tylko dlatego, że wychowałeś się w dziczy! – żachnął się na polecenie chłopaka, po czym pokornie zamknął oczy, kręcąc się powoli wokół własnej osi, mając jednocześnie wrażenie, że w tej jednej chwili bardziej niż kiedykolwiek, przypomina małe dziecko, wciąż naiwnie roześmiane, beztrosko oczekujące wszystkiego, co przyniesie mu przyszłość. Kiedy zatrzymał się w końcu, czuł, jak kręci mu się w głowie, być może bardziej, niż powinno, mimo to przywołał na usta dziarski uśmiech i krokiem trochę chwiejnym, ruszył przed siebie z rękoma wyciągniętymi do przodu, odliczając głośno do dwudziestu, czekając aż jego dłonie oprą się nareszcie o chropowatą powierzchnię kory i przyłapując się jednocześnie na tym, że zabawa ta rozbłysła w jego głowie z takimi emocjami, jak gdyby faktycznie dopiero dzisiaj przyszło mu po raz pierwszy dotknąć dziko rosnącego drzewa. Nareszcie, gdy jego palce otarły się o nierówną powierzchnię pnia, Uriah otworzył oczy, odwracając się z powrotem twarzą do chłopaka z niewypowiedzianym entuzjazmem.
– Udało się! Cosmo, udało się! – klasnął w dłonie i podskoczył radośnie, odsuwając się o krok do tyłu, żeby uważniej przyjrzeć się pniu wysokiej sosny, której wystające po bokach gałęzie przypominały wyjątkowo nierówną, abstrakcyjną drabinę, gdy cofnął się jednak nieuważnie, suchy grunt pod jego nogami obsunął się, w wyniku czego Uriah runął w dół z niewysokiego, przysłoniętego krzakami pagórka, lądując na plecach wśród mchu, igieł i liści miękkiej, leśnej ściółki. Przez chwilę leżał w ten sposób zdziwiony, przyglądając się błękitnemu niebu, przysłoniętemu rozpostartymi nad jego głową koronami drzew, zaraz roześmiał się jednak głośno, odnajdując wzrokiem stojącego kilka metrów dalej chłopaka. – Chodź tu do mnie. – wymruczał nareszcie, klepiąc dłonią ziemię po swojej prawej stronie, zupełnie jakby leżał właśnie wśród poduszek na miękkim materacu eleganckiego łoża.
nie mówimy o tym głośno
ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej
south park
Cosmo musiał być świadomy tej upiornej zależności, ale zupełnie nie gotowy na wyciągnięcie jakichkolwiek ciężkich wniosków umysł spychał tę wiedzę w najgłębsze zakątki myśli, pozwalając im wychylać się do przodu jedynie w chwilach sprężonego napięcia, którego nie sposób już było załagodzić. Wiedział, że krzywdził i to krzywdził okrutnie - krzywdził tak mocno, jak sam nigdy w życiu nie chciałby zostać krzywdzony i wiedział, musiał wiedzieć, że ta krzywda kiedyś powróci do niego, jak bumerang; że Uriah wyjdzie na prostą, że znajdzie żonę albo męża, że wypełznie wreszcie ze swojej nory w South Parku, że zapomni o nim w końcu, a Cosmo… Cosmo upadł już tak nisko, że myśl o wstaniu wyżerała resztki życiowego wigoru, jakie mu pozostały; upadł i w tym upadku, z obitymi żebrami, brzuchem i twarzą, obserwował rozbawiony, jak ekscytacja na twarzy Macaulaya, polującego na idealne drzewo i cudem niepotykajacego się o co drugą napotkaną gałąź, których cała masa plątała się pod stopami, eskaluje w momencie, kiedy dłonie natrafiły wreszcie na szorstki pień.
- Widzę, w i d z ę, Uriah, naprawdę ci się udało! - zachwycił się, tylko odrobinę podkoloryzowując swoją własną ekscytację, bo w jakiś dziwny sposób ten chaotyczny nastrój ich głupiej zabawy udzielił mu się całkiem solidnie i… i chyba nigdy wcześniej nie widział Uriaha tak wesołego, po prostu. Nic dziwnego, że kąciki ust same rwały ku górze, kiedy ciało odrywało się wreszcie od drzewa, które obrał sobie za podpórkę, kilka pni obok. Postanowiszy pozostawić mężczyznę na kilka chwil w samotności, żeby mógł w pełni rozkoszować się swoim wielkim sukcesem, oddalił się kilka metrów, żeby zebrać z ziemi swój plecak i - niezadowolonego faktem, że kolejna próba zjedzenia własnego ogona zakończyła się niepowodzeniem - Bajzla. Jak to jednak zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, ledwie zgarnął z miękkiej trawy cały swój dobytek, a szelest ciała ześlizgującego się między drzewa sprawił, że zaraz odwrócił się gwałtownie z powrotem w stronę miejsca, w którym zostawił Macaulaya.
- Uriah?! - Miał naprawdę nadzieję, że nic go nie zjadło, bo nawet grizzly padłby trupem po pochłonięciu takiej ilości toksyn, jaka zadomowiła się z organizmie mężczyzny, więc szybkim krokiem powrócił do tego drzewa, żeby finalnie prychnąć z krótkim rozbawieniem, widząc jak jego towarzysz leśnych wojaży leży na ściółce niczym panicz w pościeli i rechocze do samego siebie. Nie skomentował jednak w żaden sposób tego popisu niezdarności, stercząc po prostu nad nim z odrobinę pobłażliwym uśmiechem na ustach, dopóki słowa Uriaha nie sprawiły, że rozpromienił się odrobinę. Przyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa. Chodź tu do mnie.
Przyjdzie, zawsze przychodził. Dlatego też ostrożnie, żeby nie pójść w ślady mężczyzny, zaliczając glebę, zstąpił ostrożnie ze wzniesienia, na którym rozpościerała się polana, żeby znowu poczuć pod stopami szelest suchych, opadłych z drzew liści. Z cichym stęknięciem (pokiereszowane ciało zdecydowanie nie doszło jeszcze do siebie) opadł na ziemię tuż obok niego, tak że mogli stykać się ramionami, plecak odkładając tuż obok siebie i pozwalając kotu zapolować na mech. Sam natomiast obrócił się lekko na bok, podpierając jednocześnie głowę na ugiętej ręce, tak żeby mieć na niego lepszy widok. Wolna dłoń ostrożnie powędrowała do ciemnych włosów Uriaha, następnie przeczesując je delikatnie w dość intymnym geście. Zaraz jednak wycofała się, żeby powrócić do ścisłego przylegania do klatki piersiowej swojego właściciela.
- Posłuchaj - nakazał mu półszeptem, w pełnej powadze mierząc się z nim nadal spojrzeniami. - Posłuchaj jak śpiewa las. - Krótki, płytki uśmiech wdarł się na chwilę na usta, ale nie był wcale oznaką rozbawienia, tylko błogości. Pozwolił powiekom zatrzasnąć się łagodnie, choć wyobraźnia stale projektowała mu przed oczami twarz Uriaha, którego ciepły oddech ogrzewał wiszące między nimi rześkie, jesienne powietrze. - Każdemu opowiada inną historię. Jaka jest twoja?
-
Kiedy leżał na miękkim, chłodnym podłożu leśnej ściółki, spojrzenie przez chwilę zawiesił na niebie, błękitnym firmamencie, upstrzonym barankami białych chmur, przysłoniętym przez naszpicowane igłami gałęzie zimozielonych sosen, które z perspektywy gruntu zdawały się piąć tak wysoko, że ich szpiczaste czubki ginęły pośród obłoków – leżał ulegle, tak, jak upadł i chociaż poniekąd był szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich siedmiu lat, czuł również, że nie potrafił wyobrazić sobie, jaki będzie dalszy ciąg, że w ogóle nastąpi jakiś dalszy ciąg. Nie wiedział, co ze sobą zrobi, gdy powróci do miasta, a widok tamtych szarych, smutnych kamienic, stęchłych, bulgoczących rynsztoków, odbicia własnej twarzy podziurawionej ranami rozdrapanymi do czerwoności, pojedynczymi wiechciami zarostu, które przez niedobory wyrastały krzywo i asymetrycznie, dłoni, które drżały gdy podtrzymywał nad płomieniem zapalniczki zardzewiałą, srebrną łyżeczkę, ramion ubarwionych konstelacją siniaków, blizn i zadrapań – wszystko to przyprawiało go o mdłości, nieznośne, parszywe uczucie, które dopadało go zawsze, gdy pozwolił sobie uwierzyć, że jego życie ma jeszcze szansę zmienić się na lepsze, gorycz pozwalająca sądzić, że wolałby, żeby jego rzeczywistość była mętnym, obmierzłym ciągiem upadków i niepowodzeń, gęstą, bulgoczącą kałużą bagna, w które zanurzył się na własne życzenie, łatwiej było bowiem przyzwyczaić się do najgorszej nawet rutyny, niż przerwać ją gestem pełnym radości i nadziei, jedynie po to, by zaraz wkroczyć w nią ponownie, zajść jeszcze dalej, zanurzyć się jeszcze głębiej, ze zdwojoną siłą poczuć, że boli, że długie lata opierało się swój pogląd na świat o koncepcje równie kruche i zawodne, co własne ciało.
Dopiero kiedy Cosmo legł na ziemi obok niego, Uriah uśmiechnął się ponownie, podtrzymując grymas swojego dotychczasowego entuzjazmu, wesołości, która jeszcze chwilę temu nakazywała wierzyć, że to wszystko – świeże powietrze, przyjemny zapach drzew, uśmiech przeznaczony dla niego i tylko dla niego – było czymś, co istniało w zasięgu jego uchwytu, czymś na co zasługiwał.
– Słucham. – odparł, odwracając głowę w lewą stronę, spoglądając bezpośrednio na bladą, szczupłą twarz Fletchera, znajome, przyjemne lico, które pomimo wszystkich przeszłych kłótni, problemów i dylematów wciąż jawiło mu się jako piękne i nieskażone chorobą, wymalowane barwami wątłej nadziei i światłej przyszłości, która mogłaby rozgrywać się daleko stąd, po przeciwnej stronie globu, gdzie oboje mogliby spać spokojnie, z dala od rynsztoku, wybitych zębów i połamanych kości, z dala od brudnych prezerwatyw wyrzuconych od niechcenia za kontener na śmieci, imprez, gdzie serce podporządkowuje się dudniącej muzyce techno, świata, w którym niczego nie było wystarczająco – troski, miłości zaufania, gdzie trzeba było tabletek by zasnąć o drugiej i obudzić się o czwartej, by otrzymać dwie złote godziny zbawczej przerwy od kołatania serca ciężkiego jak wszystkie wypowiedziane kłamstwa, wszystkie naiwnie złożone obietnice. – Długa i nieciekawa. – wychrypiał w końcu, uśmiechając się beztrosko, lecz poniekąd również słabo i przepraszająco. Przez chwilę leżał jeszcze na leśnej ściółce, pozwalając by chłód ziemi wdzierał się pod materiał jego cienkiej kurtki, przesiąkał przez skórę, kości i zapadnięte żyły, w końcu odetchnął jednak cicho, podpierając się na dłoniach i opierając plecy o pień rosnącego obok drzewa. – Ale twoja nie musi taka być. – jak długo mógł jeszcze udawać? Że wraz ze wschodem słońca nie powróci do wszystkich swych sromotnych porażek, błędnych decyzji, boleśnie stłumionych uczuć?
nie mówimy o tym głośno
ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej
south park
Może wrócą na stare śmieci, żeby wbijać nadal wysłużone strzykawki w zapadające się żyły, zalegać długimi godzinami na kanapie, zeskrobywać z parapetu zaschnięte pozostałości po rozlanym kiedyś, słodkawym napoju, pozwalać Bajzlowi wyjadać ze swoich misek spalony makaron i wypalać tanie papierosy przy wąskim oknie w kawalerce Uriaha w South Parku - ale to wszystko tylko może. Równie prawdopodobnym było teraz to, że jednak wsiądą w samochód, ale nie zawrócą do miasta, tylko pojadą dalej, przed siebie - aż do granicy z Kanadą, a potem wzdłuż niej, na wschód, do Chicago i Nowego Jorku. Może głupim było zestawiać ze sobą te dwa scenariusze tak blisko i nierozłącznie, jakby faktycznie zarówno pierwszy jak i drugi mógł ziścić się z prozaiczną łatwością, bez kiwnięcia boskim palcem - może. Ale liczyło się przecież tylko to, co na pewno.
Chłodniejąca, jesienna ziemia ciągnęła ich do siebie magnetycznym chłodem i skrzypiącą cichym szelestem, leśną ściółką. Niebo, przez które sunęły leniwie popielate obłoki nie było wcale perfekcyjne - tak jak i oni nie przypominali wcale idealnie rzeźbionych dłutem wprawionego artysty, marmurowych posągów. Nie tyle nadszarpnięci ostrym zębem czasu, co kruszący się zbyt szybko przez lichy materiał, z którego powstali, leżeli przez krótki odłamek nieskończoności, zetknięci ze sobą spiętymi ramionami, ze spojrzeniem osiadłym w nielicznych skrawkach przytłumionego błękitu, wsłuchani w las - który naprawdę był jedynie własnymi, intymnymi myślami. Także Cosmo otrzymał opowieść o tamtym jesiennym dniu, kiedy skończywszy grabić liście przed domem, zakopał się głęboko w stworzonej przez siebie, kolorowe i cuchnącej wilgocią stercie z wysłużonym egzemplarzem Dumy i uprzedzenia, w której jego matka zaczytywała się w tajemnicy przed pijanym okiem męża, żeby potem odłożyć książkę do niezbyt imponującego regału, tuż za równie podniszczone wydanie Pisma Świętego. Fletcher sięgał po obie te pozycje zdecydowanie zbyt często - po jedną z przymusu, a drugą traktując jak drobny, zakazany owoc, którego pestki zakopywał potem na wzgórzu, które wznosiło się przy domu, upychając lekturę pospiesznie pod koszulkę, kiedy zbliżało się któreś z rodzeństwa lub - jak tamtego dnia - zatapiając ją głęboko w stercie liści, żeby z okna domu nie sposób było jej dostrzec. Matka widziała wilgotne plamy na grzbietach stron, ale nic nie mówiła, świadoma, że jej syn był gotów przeczytać wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Niebo było podobnie zamyślone w paradoksalnie obiecującej ponurości, która stawiała barierę między jego ciałem a chłodem bijącym od podłoża i nakazywała przymrużyć oczy tak, że przed twarzą wisiała jedynie rozmazana mozaika błękitów i szarości, a rzadkie, delikatne podmuchy wiatru muskały czubek zimnego nosa. Palce wychylały się badawczo ku dłoni Uriaha - ale dłoni Uriaha już wcale nie było tam, gdzie być powinna.
Długa i nieciekawa. Ale twoja nie musi taka być.
Powieki rozwarły się stanowczo, a niebo opadło na lico, przygniatając je druzgocącym marazmem. Czy to była rada? Polecenie? Ostrzeżenie? Pożegnanie. Nie chciał; nie chciał od niego żadnej z tych rzeczy, nie chciał akceptować teraz faktu, że ich współistnienie skazane jest na sromotną klęskę, że oszukując się tak bezustannie wchodzą w rolę nieudaczników o ciemnych umysłach. Zresztą - to nieważne, mógł być teraz nieudacznikiem. Czymkolwiek mógł być przecież, nawet tym parobkiem Adolfa Nipple’a z Teksasu - byle tylko razem, byle tylko już nigdy więcej nie zachłysnąć się wypalającą gardło goryczą samotności. Zadarł podbródek do góry, spojrzeniem szukając twarzy wspierającego się o pień Uriaha, jakby jedynym ratunkiem wobec tego paranoicznego poczucia zagrożenia było upewnienie się, że był tu mimo wszystko, że nigdzie się nie wybierał; że to tylko słowa, a słowa nie były niczym, skoro ciało wciąż trwało tak blisko, skoro to drobne odsunięcie się w tył nie mogło jawić się jako atak na jego wyobrażenie o tej sennej chwili.
- Powiedziałbym raczej, że piękna i fascynująca - odparł w końcu, chwytając się uparcie błękitu jego czujnego spojrzenia, żeby mógł mieć pewność, że mówił szczerze - chociaż ten jeden raz. - I ważna. Dla mnie i dla mojej historii - dodał, próbując w ten zawoalowany sposób przekazać, że wcale nie chce żadnej innej opowieści, bo ta teraz była więcej niż wystarczająca, choć boleśnie wcinając się pod żebra przypominała o smakujących majem i zielenią pocałunkach, które składały na jego wargach inne usta. To nic, choć tamte rany nadal paliły żywą gorączką; to zupełnie nic, bo od czasu ostatniej kłótni Uriah coraz częściej przybierał w jego myślach postać odrębnego bytu, niezależnego i niepotrzebującego wcale jakichś idiotycznych nawiązań do przeszłości. I cholernie zły był na siebie, że nie potrafił jeszcze oddzielić ich od siebie zupełnie, choć przecież już dawno przestali być podobni (a może nigdy tacy nie byli?), choć przecież zdawało się teraz, jakby od zawsze byli tak skrajnie różni. Karmił się wątłą nadzieją na to, że któregoś dnia będzie miał wystarczająco dużo siły, żeby odciąć od nogi Macaulaya tę kulę, która więziła go w głowie Cosmo pod postacią zwykłego uzurpatora.
W końcu oderwał wzrok od oczu mężczyzny, na rzecz upewnienia się, że kocur nadal jest zajęty polowaniem na własny ogon, a potem także - wcześniej z trudem i ociąganiem podnosząc się do siadu - sięgnięcia do plecaka, z którego wydobył nie tylko butelkę czerwonego wina, ale nawet korkociąg (!), ukradziony zapewne z jakiegoś sklepu ze starociami albo nabyty dzień wcześniej w chińskim markecie. Przez chwilę, odwrócony do Uriaha tyłem, wydawał się zapomnieć o jego istnieniu, oddając się całkowicie potyczkom z otwarciem wina, aż wreszcie zwycięsko odrzucił korkociąg na bok, tuż obok plecaka, żeby upić z butelki nieśmiały łyk. Bardzo dużo, bardzo zbędnych kalorii, o których myśli ciężko było pozbyć się z głowy. Ostrożnie odwrócił się w stronę Macaulaya, żeby - zaciskając wciąż palce wokół szyjki butelki - podsunąć się do niego bliżej, pozwalając ramionom zetknąć się ze sobą na powrót, co zaskutkowało płytkim przebiegiem przyjemnych wibracji przez kark. Twarzy wychyliła się mocniej w jego stronę, zawisając na chwilę w ciasnej odległości, żeby zebrać na skórze ciepło mieszających się ze sobą oddechów, zanim usta nie sięgnęły do warg Uriaha, żeby skraść z nich krótki, winny pocałunek. Oczy zmrużyły się na krótki moment, zaraz jednak namierzając z powrotem spojrzenie mężczyzny, podczas gdy sam nie odsunął się ani odrobinę, pozwalając ustom wymieniać się drażliwymi dotykami, kiedy mówił.
- Zakąt, gdzie śpiewna rzeka śród bujnej zieleni czepia szaleńczo w locie o traw dzikich kępy - zaczął cicho, pozwalając słowom rozciągać się leniwie w niepasującym do klasyki literackiej, wiejskim żargonie. - Przelśnione dumnym słońcem gór, wodniste strzępy srebra. Kotlina… - zawisło na moment, kiedy trzymająca do tej pory wino ręka, wciskała butelkę w dłoń Uriaha, żeby drżące lekko palce mogły ułożyć się znowu na jego policzku. - … która blaskami się pieni. Młody żołnierz z rozwartą wargą i odkrytą głową... - mówiąc, pozwolił kciukowi wytoczyć drogę wzdłuż kości policzkowej aż do kącika ust - ... wtuloną między modre, rośne ziele, śpi, pod niebem mu trawa miękkie łoże ściele. - Najpierw jedynie ręka zsunęła się z twarzy na szyję Macaulaya i potem wzdłuż klatki piersiowej, ale zaraz za nią całe ciało Cosmo powędrowało za nią - z policzkiem wspierającym się o bijącą ciepłem przez ubrania skórę mężczyzny, żeby w końcu opaść miękko na jego uda, w które jedna strona twarzy wtuliła się ufnie. - Blady jest pod zielenią promieniami litą. Stopy w mieczykach kwietnych wsparł. Śpi uśmiechnięty śmiechem chorego dziecka do sennej ponęty… - Choć musiał teraz mówić głośniej, jeżeli chciał, żeby Uriah cokolwiek usłyszał, ton jego głosu pozostawał rozmarzony i gładki, zaburzony tylko chwilowymi, krótki momentami zawahania, będącego wyrazem niepewności względem własnej pamięci lub możliwości interpretacyjnych. - Zimno mu. Daj mu, ziemio, ciepłe sny łaskawie. - Ostrożnie odwrócił się na plecy, z głową wciąż wspartą o uda Macaulaya, żeby móc z tej pozycji wygodnie chwytać jego spojrzenie. - Woń twych kwiatów rozkoszą mu nozdrzy nie wzdyma: śpi w słońcu i na piersi jedną rękę trzyma… - Pozwolił palcom ująć dłoń Uriaha i poprowadzić ją do swojej klatki piersiowej. - … Spokojny. W prawym boku ma dwie jamki krwawe - zakończył, przesuwając rękę mężczyzny pod żebra po prawej stronie. Słowa zawisły w leśnej głuszy.
Cisza.
-
Patrzył na Cosmo i myślał, że mógłby pokochać go prawdziwie, tak, jak ludzie kochają się w filmach, we wspólnym mieszkaniu, na kolorowej, welurowej kanapie, z dłońmi zanurzonymi w miękkim futrze domowego zwierzaka, który troskliwie układa swój ciepły łeb na ich kolanach. Gdzieś w smętnej, szarej głębi swojego posiniaczonego serca pragnął wymieniać z nim szczere uczucia nieudawanej miłości, wchłonąć go bądź pozwolić, by on uczynił z niego swoją moralną własność, wszak często tak właśnie działo się z duchem żałośnie nieukształtowanym i dogłębnie przerażonym potęgą świata, w jakim przyszło mu egzystować. Ów żarłoczność wyobraźni rezonowała zaskakująco z jego ascetycznym trybem życia, wmówioną sobie niechęcią do bogatego, małżeńskiego świata wiecznej krzątaniny i obrzydliwych ideałów, zaklętych w prostokątnych domkach pomalowanych beżową farbą i corocznych wakacjach na ciepłej plaży na Karaibach, gdzie, z czystym sumieniem, myślami dryfowało się daleko od sytuacji tubylców pracujących za dwa dolary – pozornie nienawidził tych do bólu praktycznych potrzeb gęstej ciżby ludzkiego gatunku, jednocześnie marzył jednak o podobnym życiu, z dala od kłopotów dnia codziennego, od niezapłaconego czynszu, nieszczelnych okien, heroiny i uderzeń zadanych w akcie emocjonalnego bądź finansowego odwetu. Miał dwadzieścia siedem lat i był zmęczony – sobą, światem, zbrukanym zarobkiem w brudnej toalecie szemranego baru, próbami zdobycia kolejnej dawki, wyjścia z domu, łatania dziur w pokiereszowanym ciele, otwieraniem oczu i budzeniem się o poranku. Ponad zabutelkowane radości i krótkotrwałą euforię zaklętą w proszku bulgoczącym cicho na zardzewiałej, wygiętej łyżeczce, pragnął już tylko spokoju, niezależnie od sposobu, w jaki miałby go otrzymać, im dłużej ciągnęło się bowiem jego życie (jakim cudem ty jeszcze żyjesz, Uriah?, pytano go niekiedy, a on nie potrafił odpowiedzieć, wszak nigdy o to nie prosił, nigdy się nie łudził), tym silniej doznawał wstrętu wobec wizji nieskończoności podobnego bytu, tym odważniej rozwijało się w jego piersi pragnienie ostatecznego wycofania się z tego istnienia.
– Piękna i fascynująca. – powtórzył, a słowa te zabrzmiały, jak gdyby ówcześnie zamoczył je ogromnym kuble oleju, pełnym kpiny i powątpiewania. – Zlituj się, Cosmo. – odparł zaraz i choć w jego intencjach leżało, by nadać tej wypowiedzi nastrój beztroskiej żartobliwości, kąciki jego ust ledwo uniosły się ku górze, a słowa wydostały się z gardła w postaci szorstkich i nieprzyjemnych zlepek liter, które raniły go w język. – Czasami mam wrażenie, że znamy się już bardzo długo, że wszystko o mnie wiesz, wszystkiego z biegiem czasu zdążyłeś być świadkiem. – przełknął ślinę, tym razem pozwalając by cień smętnego rozbawienia przebiegł swobodnie po jego twarzy. – Ale tak nie jest. – dodał po krótkiej chwili milczenia i choć jego głos zawisł w powietrzu w sposób, który sugerował, że Uriah zamierza powiedzieć coś jeszcze – zaprzeczyć, wyjaśnić, opowiedzieć – on skrzywił się tylko nieznacznie, mimowolnie podnosząc z ziemi jeden z pomarańczowych, opadłych przy wietrze liści, powoli, metodycznie rozrywając go palcami na drobne kawałki, do wypowiedzi nie dodając już jednak niczego.
Kiedy Cosmo przysunął się bliżej, kładąc swoją głowę na jego udzie, pozwolił, by ich wargi musnęły się ze sobą w wyrazie przelotnego, acz ciepłego pocałunku, jedną z dłoni, która, lekko zaczerwieniona i zmarznięta od jesiennego wiatru, przemykającego pomiędzy drzewami i wdzierającego się pod rozpięte poły cienkiej kurtki, przesunął po jasnych, rozczochranych włosach Fletchera. Dopiero po chwili jego brwi uniosły się ku górze w akcie zdziwienia kolejnymi słowami chłopaka – nigdy nie lubił wierszy, nie potrafił ich zrozumieć, zawiłe, artystycznie utkane metafory plątały mu się w myślach, owijając się wokół siebie, marszcząc i wywracając, przynosząc żenujące poczucie uwłaczającego wstydu, które w dzieciństwie dopadało go ilekroć, ukarany w ostatniej ławce, siedział ze wzrokiem wpatrzonym w jasne kartki podręcznika, próbując przeczytać bądź zrozumieć to, co na nich napisano, czując, jak z każdą chwilą, każdym kolejnym potknięciem, błędem i zająknięciem przyciągał ku sobie niepochlebne zainteresowanie rówieśników. Słyszał szepty, które w prześmiewczym szyderstwem przemykały tuż obok jego ucha, zniecierpliwiony pomruk nauczycielki, wreszcie również własne palce wystukujące nierówny rytm na twardej fakturze zarysowanego długopisem biurka, aż nareszcie czuł, jak do oczu napływają mu łzy, jak rozmywają się litery, jak na suchych, pożółkłych kartkach otwartej przed nim książki pojawiają się okrągłe, mokre plamy jego dziecięcej głupoty i niekompetencji. Mimo to – słuchał Cosmo z zaciekawieniem, zmuszał resztki swojej rozpierzchniętej świadomości do skupienia się na słowach, na znaczeniu, na przekazie. Fletcher nie znał go ze szkolnej ławki, a on pomyślał nagle – choć wiedział, że zachowuje się irracjonalnie i niedojrzale – że nie chciałby, żeby wiedział, jak bezmyślnego i kretyńskiego znalazł sobie towarzysza. Pokornie pozwolił, by ich dłonie splotły się ze sobą, jedynie spojrzenia nie potrafił utrzymać zbyt długo na jasnych, roziskrzonych oczach chłopaka, które wpatrywały się teraz w niego wyczekująco i przenikliwie, jak sądził, w oczekiwaniu na odpowiedź, której on nie chciał i nie potrafił mu podarować.
– Co to za wiersz? – spytał w końcu, poniekąd niezobowiązująco, w ton jego głosu wdarła się jednak jakaś zadra, drzazga wsunięta głęboko pod skórę, przeszkoda, która sprawiała, że odczuwał słaby, acz irytujący ból. Wobec podobnego potknięcia, które musiało odnaleźć swoje odbicie również w zieleni jego tęczówek, miał nagle ochotę roześmiać się bądź zapłakać, a ponieważ nie wiedział, która z tych reakcji była w obecnej sytuacji bardziej odpowiednia, westchnął tylko cicho, wykrzywiając usta w nieopisanym, ambiwalentnym wyrazie przepraszającego nieporozumienia.
nie mówimy o tym głośno
ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej
south park
Bo te mgliste wyobrażenia o domu, o miękkiej, starej kanapie, o starym Bajzlu przysypiającym leniwie na fotelu, głowie układającej się na czyichś ciepłych udach, tak jak w tym momencie - bo wszystkie te idyllystyczne marzenia ciążyły na duszy tak cholernie mocno, odbierając energię i wykradając z płuc skąpe rezerwy powietrza; i nie chciały dłużej żywić się tymi nędznymi ochłapami, nie chciały zaakceptować faktu, że na to właśnie były skazane - na druzgocące niepowodzenie. Teraz czuł to jeszcze mocniej poprzez rozległe sińce, rozpościerające się na żebrach, poprzez myśli wracające do nabrzmiałych szczerością słów Ashtona z zaułka. Nie dość, że tylko do tego się nadajesz, to jeszcze teraz jesteś tak kurewsko brzydki... Ciężko przychodziło połykanie kolejnych haustów powietrza.
A potem coś, w sposobie, w jaki Uriah powtórzył za nim słowa sprawiło, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł krótki dreszcz irytacji. Tego typu wypomnienie, że Cosmo wcale go nie zna, w mniemaniu Fletchera było czymś całkowicie zbędnym. Zwłaszcza teraz i tutaj - kilometry od Seattle, u początku tej długiej drogi, na którą przed chwilą zdecydowali się wkroczyć, w sensie dalekim od jakkolwiek metaforycznego. To, że tak naprawdę nie znali się wcale, że potrafili jedynie określić o sobie nawzajem coś więcej, przykładając do cierpień drugiego swoją miarę, że potrafili porozumiewać się milczeniem, bez jednoczesnej umiejętności werbalnej komunikacji - świadomość tych wszystkich rzeczy była kująca i drażliwa, i zdecydowanie łatwiej było udawać, że tak jak było, było dobrze, a jeżeli nie dobrze, to chociaż wystarczająco. Widząc jego niechęć do dalszej rozmowy na ten temat, w pewnym sensie się ucieszył - czuł, że nie miał jeszcze na to siły. Może potem. Później..
Później zstępywało sennymi linijkamii unoszącego się ponad ich głowami liryku i krótkim, elektryzującym momentem, w których dłonie zetknęły się ze sobą badawczo przy końcu jednego z wersów. Słysząc jego pytanie uśmiechnął się płytko, zaraz jednak przywracając mimikę do porządku w obawie przed tym, że Uriah uzna jego krótki błysk radości za przejaw złośliwości. Dostrzegając jego zmieszanie, poprawił tylko głowę, układając ją wygodniej na jego kolanach, zanim - chwyciwszy w wolną dłoń odstawioną przed chwilą na bok butelkę wina - powrócił do niego spojrzeniem.
- Nie wiem - skłamał gładko, pozwalając jednemu z kącików ust unieść się lekko ku górze. - A czy to ma jakieś znaczenie? - spytał jeszcze, żeby następnie unieść się tylko odrobinę wyżej i móc upić z butelki jeszcze jeden, tym razem dłuższy łyk. Wino przeżerało się nieprzyjemnie przez gardło - zdecydowanie nie był to jeden z trunków wysokiej klasy, ale tego dnia miał zamiar udawać, że piją najbardziej wykwintny alkohol, jaki można było dostać w osiedlowym sklepie. - Pij - nakazał, być może odrobinę zbyt oschle, niemalże podtykając mu szyjkę butelki pod same usta. - To będzie mieć więcej sensu, jeśli będziesz mniej trzeźwy - zażartował koślawo, ściskając mocniej jego dłoń, która wciąż spoczywała ułożona miękko pod żebrami Fletchera. To, czyli oni chyba - razem tutaj, jakby inne rzeczy nie miały wcale znaczenia. Złączeni ze sobą desperackimi myślami i błądzącymi w niezrozumieniu ciałami, niepewni jak dziewice podczas poślubnej nocy albo dzieci stawiające pierwsze kroki we mgle.
- Podoba ci się? - zagadnięte półszeptem, kiedy wzrok wbijał się nadal w ten obrazek splecionych ze sobą rąk. Ja; czy ja ci się podobam, Uriah?, być może cisnęło się na język, ale serce za mocno drżało przed najbardziej prawdopodobną odpowiedzią. - Lubię, kiedy trzymasz mnie za rękę. - Kiedy trzymasz mnie w ogóle, prawdę mówiąc, ale to wszystko za mocno cuchnie przecież desperacją, za mocno przypomina o rzeczach, których nie możemy mieć. Spojrzenie z wolna przesunęło się z powrotem do twarzy Macaulaya, osiadając na wyraźnych kościach policzkowych. - I chciałbym wiedzieć, wiesz? Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko. Ale nie mówisz nigdy. Muszę wyciągać z ciebie każde słowo - głos zadrżał lekko, choć Cosmo nie był pewien dlaczego. Z obawy przed jego reakcją? Ze strachu przed tym, że zrzuci go z kolan i odejdzie, żeby wsiąść w samochód i wrócić samotnie do Seattle, i nie odzywać się już nigdy więcej - porzucając go tak, jak on zwykł porzucać go już nieraz, w ramach okrutnej, karmicznej zemsty? Zacisnąwszy mocno usta, wstrzymał oddech na jeszcze jedną, długą chwilę, nieprzekonany do tego, czy zadanie kolejnego pytania będzie słuszne. - Kim była tamta kobieta ze zdjęcia?
-
Lecz oczywiście nigdy tego nie robił. Nie czytał książek do ostatniej strony, nie dobiegał do mety na szkolnej bieżni, na talerzu zostawiał ziemniaki i zielony groszek – pozostawiał wszystko w syzyfowym trwaniu i swojego życia również nie potrafił zakończyć ostatecznie. Niszczył siebie oraz świat, który go otaczał w małych, stopniowych aktach nikczemności, w krzywdzących słowach, które wypowiadał do Cosmo, w kolejnej dawce heroiny, w szemranych barach, w towarzystwie obcych, obleśnych mężczyzn, w zielonej butelce absyntu, w ostrzu żyletki przeszywającym gładko miękką fakturę skóry, w ciosach wymierzonych zbyt impulsywnie i świadomości utraconej zbyt prędko. Dogłębnie, ślepo przejęty tragedią własnej egzystencji, rozkazywał trzymać łapy przy sobie osobie oferującej mu pokrzepiający uścisk pomocnej dłoni. Mimo to – mimo wszystkich tych wad, frasunków, cierpień i dylematów – kiedy Fletcher położył mu głowę na kolanach, wyciągając dłoń, by w akcie niezobowiązującej czułości chwycić go za rękę, Uriah zapragnął zwierzyć mu się ze wszystkiego. Pokiwał paralitycznie głową, w ostrożnym, niezauważalnym wręcz wyrazie potwierdzenia na skierowane ku niemu pytanie, gdy po chwili uchylił jednak usta, słowa uwięzły mu w gardle, stając w krtani lepką, ciemną kulą niewypowiedzianego żalu. Kiedyś, obiecywał sobie w myślach, kiedyś będę w stanie opowiedzieć o wszystkim na głos. Teraz brakowało mu jednak wyrażeń, odwagi, śmiałości.
– Nie spodobałoby ci się to, co mógłbyś usłyszeć. – odrzekł nareszcie, czując, że jego głos podłamał się lekko i utracił na dźwięczności, zabrzmiał, jakby ktoś wpierw namoczył tę wypowiedź w oleju, spiłował rogi – w nadziei na ukrycie tego mankamentu, Uriah uchylił zaraz podaną mu butelkę taniego wina, pozwalając by alkohol wyrzynał się cierpkim, intensywnym posmakiem w jego gardło. Nie wiedział, czy powinien odczuwać złość, strach czy smutek, więc pozwolił, by rozognił się w nim amalgamat wszystkich tych uczuć, spleśniałe potpourri owej wypaczonej emocjonalności – w gruncie rzeczy nie chciał przecież spełniania marzeń o zdrowej relacji z drugim człowiekiem, wcale nie garnął się do zdrowia, zakrzepła ideologia własnych, traumatycznych przyzwyczajeń była stanem tragicznym, lecz najlepiej mu znanym, w jakimś chorym, wypaczonym sensie oswojonym. W obliczu ujawnienia sekretów swojego życia, tajemnic dwudziestu siedmiu lat błędów, wybojów i tragicznych pomyłek, trzeba by zniszczyć fasady, które dotąd tak długo chroniły go przed ostatecznym szaleństwem, odrzucić formy mentalne będące naczelnym fundamentem jego istnienia, egzystencji utrzymywanej na powierzchni za pomocą strachu. Do strachu zdołał przywyknąć.
– Nie powinienem był tego mówić, nie musimy o tym rozmawiać. – odparł w końcu, ale było już przecież za późno, dużo za późno, żeby cofnąć swoje poprzednie słowa, żałosne stwierdzenie faktów wymierzone w pierś Cosmo jak salwa krzywdzących wyrzutów. – Nie musimy myśleć, co było, nie musimy do niczego wracać. Przecież jest dobrze, tak? Jest dobrze tak, jak jest. – czuł, że na wierzch wychodzi jego desperacja, jego neurotyzm, nagła, pełna obaw reakcja na zaczątek tematu, którego kontynuować nie potrafił, o którym nie miał siły rozmawiać. Już, już kiedy myślał, że mu się udało, że wycofał się spod przesłuchania, chłopak wymierzył w niego ostateczne pytanie, na które winien był mu zapewne odpowiedź, które mimo to przecięło jednak jego trzewia paraliżującym dreszczem niepokoju.
– Myślę. – odezwał się nareszcie, po długiej, przeciągłej chwili milczenia, a jego głos zabrzmiał spokojniej, niż się spodziewał. – Myślę, że od niej wszystko się zaczęło. – nikt inny przed nią i nikt inny po niej nie miał na niego nigdy takiego wpływu, jak wówczas, kiedy mieli z Rachel po szesnaście lat i wierzyli, że wszystko można jeszcze w życiu naprawić, wszystko osiągnąć. – Rozumieliśmy się, bo ona wiedziała jak to jest, kiedy całe życie czujesz, że grunt na którym stoisz, zaraz się załamie i wszystko to, w co zdążyłeś uwierzyć, okaże się nieprawdziwe. – nie kontrolował słów, które wydostawały się na zewnątrz, mimo to poczuł się w jednej chwili pochwycony w pułapkę czasoprzestrzeni – trwał utkwiony w miejscu, w którym go osadzono i nie było stąd żadnej ucieczki, poza dialogiem, poza odpuszczeniem i ukazaniem jakiejś odległej, wrażliwej części siebie. – Ale to już nieważne, bo Rachel już nie ma. – nagle pożałował, że zaczął o tym mówić, poczuł, jak zalewa go gwałtowna fala zażenowania, upokorzenia własnymi decyzjami, własnymi słowami, własnym życiem. Pewnie mówiłby o tym z większą swobodną, gdyby potrafił przyznać przed samym sobą, że był samolubnym tchórzem, który nigdy nie dbał o cudze uczucia, że nie potrafił wywiązać się z żadnej formy relacji, nie potrafił dotrzymać słowa ani być wdzięcznym za to, co zostało mu dobrodusznie oferowane. – Nie ma jej przeze mnie. – kącik jego ust drgnął w niepokojącym zwiastunie nieokreślonych emocji. – Obiecała mi, że po mnie przyjedzie, że mnie uratuje, że nie pozwoli, żeby mnie zostawili. Czekałem, ale jej nie było. Byłem nagrzany, głupi i wściekły, wściekły, że chcą zamknąć mnie w ośrodku. I wiesz co sobie pomyślałem? Wiesz co wtedy pomyślałem, Cosmo? Mam nadzieję, że umrze. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał widzieć jej więcej na oczy. – miał ochotę płakać, ale oczy miał suche, przenikliwe, wpatrzone w znikający pomiędzy drzewami horyzont. – Bóg, jeżeli istnieje, nie spełnił nigdy żadnej z moich próśb. Poza tą jedną, tej jednej posłuchał, tę jedną uznał za słuszną, za godną jego wszechmogącej siły. Minęło kilka godzin zanim się dowiedziałem. Kilka godzin tłukłem pięściami w ścianę i kierowałem w jej kierunku najgorsze obelgi, podczas gdy ona leżała martwa gdzieś na poboczu brudnej szosy. Pozbawiona życia na moje własne, bezmyślne życzenie. – był plugawym śmieciem, oto kim był. Niezdolny, by kiedykolwiek stać się lepszym człowiekiem.