WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://tech.rochester.edu/wp-content/u ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#któraśzkolei

Dzień pierwszy
Wbrew pozorom i jak będzie mogła przekonać się już niebawem, to wtedy ból był najmniejszy. Kiedy udało jej się dotrzeć do domu każdy jego gwałtownie rozpalający się zalążek natychmiast ugaszany był przez ścianę łez, która powodowała, że rozrywające serce emocje odnajdywały swoje ujście i naprawdę było to niesłychaną ulgą choć wtedy jeszcze tego nie rozumiała. Apogeum największej rozpaczy trwało godzinę, może dwie choć byłaby bardzo zaskoczona gdyby zdecydowała się spojrzeć na tarczę zegara. Kiedy już nie miała sił by dłużej płakać, nadeszło uczucie przerażającego, paraliżującego spokoju i otępienia uwieńczone wpatrywaniem się w jeden punkt na ścianie pokoju równie wstrząsająco pustym i zmęczonym wzrokiem. To nie wściekłość pociągała tutaj za wątłe sznurki rozpaczy. To strach. Gdzie teraz był, co się z nim działo, czy trafił bezpiecznie do domu, czy nie wyrządził jeszcze większych szkód, czy wszystko z nim w porządku? Nieoceniony teraz sen, krótka chwila niebytu nadeszła wtedy, gdy do okno dziewczęcej sypialni nieśmiało zaglądały pierwsze wiązki dziennego światła.
Dzień drugi
Po wybudzeniu z bardzo płytkiego snu za sprawą donośnego, nachalnego dźwięku budzika i postawieniu stopy na puszystym dywanie okazało się, że nie czuje... Nic. Każdy jej ruch był wyuczony, zautomatyzowany i właściwie nie miała nad nimi żadnej kontroli. Pokonała kilka jesionowych stopni, sięgnęła do lodówki po swoje dotychczas ulubione śniadanie "bo tak trzeba" choć tak naprawdę konieczność przełknięcia jakiegokolwiek kęsa była nie do zniesienia. Przybrała na twarz maskę tej wiecznie miłej, uczynnej dziewczyny - a przecież na co dzień było to jej zwyczajowym obliczem - choć wewnątrz na każdym kroku rozpadała się na najdrobniejsze kawałki o wyjątkowo ostrych, tnących krawędziach. Jedynym, co mogło ją zdradzić był tylko zbyt duży spokój, wyciszenie i... Mgliste spojrzenie.
Dzień trzeci, czwarty i piąty zlał się w jedną niespójną i rozlaną całość. Lodowa ściana, którą starała się wokół siebie budować zaczynała topnieć w zastraszającym tempie, a poszczególne jej fragmenty boleśnie odrywały się od podstawy ginąc w przepaści samozaparcia. Nawet nie potrafiłaby zliczyć jak wiele razy sięgała do telefonu by rozświetlić czarny ekran. Co spodziewała się tam ujrzeć? Sama nie wiedziała. Czy chciała zadzwonić? Och, oczywiście, że chciała! Nie raz, nie dwa i nie dziesięć. Jednak wiedziała, że pod żadnym pozorem nie może tego zrobić, narzucając sobie samoistną dyscyplinę. Dla ich wspólnego dobra. Pragnęła tylko jednego - by minuty biegły szybciej, by dzień zamieniał się w noc, by cierpienie się zakończyło.
Dzień szósty
To wtedy w korytarzu, którego ściany zdobiły sentymentalne, rodzinne ilustracje rozbrzmiało zbyt głośne, zbyt krzykliwe, zbyt zirytowane choć jednocześnie przepełnione potworną niemocą "Nie wiem i nie pytaj mnie o to więcej!" jako nieprzyjemna odpowiedź na pytanie co się dzieje, że Huntera nie było tutaj przez tak długi czas, zwieńczone trzaśnięciem drzwiami.
Gwałtownie szarpnęła tą przeklętą szufladą, która teraz odmawiała jej posłuszeństwa, a kiedy już przestała to robić z jej okowów wyślizgnęła się koszulka. Jego.
Umierała. Z tęsknoty.
Dzień siódmy
Pozostawał niezapisaną kartą.

Sprawowanie funkcji przewodniczącego pociągało za sobą kilka ról, które owocnie wyszarpywały jakąś część czasu nazywanego czasem wolnym. Nade wszystko była to rola reprezentacyjna - żegnanie dobiegającego końca roku akademickiego; witanie tego, który dopiero co pukał do drzwi; w o wiele smutniejszym wydaniu, a przynajmniej tak odczuwała to Lia, sprawianie by ostatni dzień tych studentów, dla których etap życia zwany University of Washington stawał się zamkniętą księgą był sentymentalną przeprawą bez reszty; wszelakie inne działania już poza murami kampusu, które wymagały zaprawionej w boju delegacji. Jednak było też wiele innych jak chociażby...
Cotygodniowe zebrania.
Cześć wymagająca nie byle jakiej kreatywności i konieczności ciągłego poszukiwania nowych sposobów by studiowanie nie było jedynie bezbarwnym, przykrym schematem, pośród którego wyłaniały się takie pola jak wykład, notatki czy biblioteka. Wręcz przeciwnie, osobistym celem, swego rodzaju punktem honoru i skrupulatnym dążeniem Lii było to by do słowa tego coraz częściej dopasowywane były zupełnie inne atrybuty. Rozwój zainteresowań w sposób nieszablonowy? Jak najbardziej. Rozmaite wydarzenia atakujące z każdej strony? Obowiązkowo. Niezapomniane chwile? Jeszcze lepiej.
Za każdym razem spotykali się, gdy na zegarach wybijała osiemnasta. Choć z automatycznego przydziału zyskała ten dość spory komfort, gdzie mogła decydować zarówno o czasie jak i miejscu zebrań tak w ścisłej praktyce bardzo rzadko korzystała z tej mocy sprawczej zdecydowanie bardziej wartościując głos każdego z osobna.
Na uniwersytecki parking, gdzie w ciągu trwania przedpołudnia prawdziwym cudem było dostrzeżenie choć fragmentu starannie wyrysowanych, białych linii, wjechał teraz grafitowy pojazd. W tym momencie tylko i wyłącznie pojedyncze miejsca wciąż pozostawały zajęte więc poruszający się już z bardzo niewielką prędkością kierowca zdawał się wybrać to zupełnie przypadkowe. Silnik ucichł niemal natychmiast, drzwi zostały otwarte, a z jego wnętrza zwinnie wyłoniła się sama Lia. Charakterystyczny dźwięk wywołany pojedynczym kliknięciem pilota spowodował zamknięcie drzwi i był to wystarczający sygnał by dziewczyna mogła ruszyć w dalszą drogę. Cóż, musiała przyznać sama przed sobą, że ostatnimi czasy coraz częściej sięgała do tej właśnie formy przemieszczania się odczuwając dość sporą awersję do wszystkiego, co posiadało w nazwie człon komunikacja publiczna i bynajmniej nie miała to żadnego związku z negatywnymi cechami charakteru jak chociażby wygórowane mniemanie o sobie.
Przechadzanie się główną aleją kampusu o tej porze dnia za każdym razem sprawiało jej przyjemność, w zupełnej zgodzie z zasadą Należy cieszyć się nawet z tych najdrobniejszych uśmiechów losu. Już dawno temu doszła do wniosku, że to drobne doświadczenie było swego rodzaju balsamem na burzliwe stany emocjonalne, a tego w tej chwili potrzebowała we właściwie niekończących się pokładach. Zewsząd otaczały ją fragmenty trawnika, który podczas wiosennych dni był jednym z ulubionych miejsc studentów na spędzanie dłuższych przerw, a teraz zalegały na nim już tylko ostatnie jesienne liście jak gdyby na złość pracownikowi uczelni, który troszczył się o wszystko, co zasługiwało na miano zieleni. W tle jednak w najlepsze rozgrywał się prawdziwy spektakl natury. Niebo stopniowo zaczynało zmieniać swoją kreację na tą będącą niewymuszoną zapowiedzią zachodu słońca - pastelowy fiolet mimo kompletnej różnicy zabarwienia bardzo płynnie przekształcał się w pomarańcz by na samym już końcu dosięgnąć jaskrawej czerwieni. Tonacja ta były sprawcą półmroku jaki padał teraz na ścieżkę. I gdzieś, a może przede wszystkim pomiędzy tymi zjawiskami ulokowane były potężne i budzące swego rodzaju respekt budynki, których elewacja wyłożona została miniaturowymi cegiełkami w kolorze zgaszonego borda, a okiennice otaczały białe, grube ramy. Choć zdecydowanie bił od nich duch historii niewiele miały wspólnego z wszystkim tym, co przywodzi na myśl zniszczenie czy wiekowość, wręcz przeciwnie, dodawały temu miejscu mnóstwo uroku. Ku jej zaskoczeniu, na leciwych już drzewach połyskiwały pierwsze ozdoby świąteczne w postaci drobnych, kolorowych lampek starannie owiniętych wokół gałązek.
Nostalgiczna wyprawa dobiegła końca, a stukot obcasów uderzających o brukowaną kostkę ucichł. Dotarłszy do głównych, sporych rozmiarów drzwi pchnęła je z niemałą trudnością choć ostatecznie skutecznie by lada moment wsunąć się do wnętrza budynku.
- Dobry wieczór, Lia. - nawet nie zdążyła się solidnie odwrócić, kiedy za swoimi plecami usłyszała powitanie mające zdecydowanie miły wydzwięk.
- Dobry wieczór, panie Thompson. Mógłby mi Pan podrzucić klucz do sali siedem, jak zawsze? - starała się, naprawdę się starała odwzajemnić jego serdeczność jakimkolwiek uśmiechem na jaki tylko było ją w tym momencie stać. Pan Thompson pełnił na uczelni funkcję porządkowego, który w głównej mierze wieczorową porą kontrolował by na jej terenie nie szwędały się żadne niepowołane osoby. Prócz tego oczywiście był straszną, niepoprawną wręcz gadułą, która nie pozwalała odejść żadnemu napotkanemu studentowi jeśli ten nie odbędzie z nim krótkiej choćby pogawędki... Na tematy zdrowotne, rodzinne, polityczne, jakiekolwiek.
- A przy okazji, jak sytuacja z Pana siostrą? Czy zdążyła już wyjechać? - zapytała, co miało być uprzejmym potwierdzeniem, że a i owszem, za każdym razem przysłuchuje się wszystkim jego opowiastkom.
- Dziękuję kochana, na szczęście tak! Nie masz pojęcia jaką ulgę poczułem. Oto twój klucz. - kiedy przejęła brzęczący, metalowy plik skinęła głową w ramach podziękowania, po raz kolejny zmusiła się do uniesienia kącików ust w górę i ruszyła w dalszą drogę wprost do wspomnianej sali z zamiarem otwarcia jej i oczekiwania na przyjście pozostałych.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dzień pierwszy
Dzień, który rozpoczął się nocą - mniej więcej w tym momencie, w którym kierowca Ubera wcisnął pedał gazu, a Hunter został sam na podjeździe przed domem bractwa. Dzień kontynuowany na imprezie, w towarzystwie zupełnie nieznanych sobie osób oraz doskonale znanych sobie demonów. Dzień zwieńczony szaleńczą jazdą SUVem, wtargnięciem do domu Ameriki Raiz oraz wdarciem się - emocjonalnym, fizycznym, psychologicznym - do jej małego, bezbronnie rozłożonego przed nim, jak zawsze, świata. Wreszcie dzień kończący się wstydem palącym skronie, nieprzytomnym, ale i oskarżycielskim spojrzeniem pociemniałych od gniewu oczu wbitym we własne lustrzane odbicie. Oraz obietnicą.
To, co się dzisiaj wydarzyło, zostanie między nami, Hunter - cyrograf zapisany w sercu, słowa wyszeptane do samego siebie, pochylonego nad umywalką, z głową huczącą od alkoholu, narkotyków, pożądania, wściekłości, poczucia winy i lęku.
To, co się tutaj stało, to będzie nasz sekret.
Słowa brzmiące tak znajomo. Umowa niepisana. I niedżentelmeńska.

Dzień drugi.
Powieki rozwarte nagle, umysł gwałtownie wybudzony z dziwacznego, dławiącego snu. Ciało odziane tylko we wczorajsze bokserki wyciągnięte na łóżku w poprzek - poduszki zwałkowane u jednego krańca, cienka kołdra skopana u drugiego, jedna stopa zwisająca za krawędź posłania, ręce rozrzucone nad głową po zapomnianej już walce odbytej we śnie, walce z niewidzialnym przeciwnikiem.
- Co... do kurwy...? - pytanie otwarte, uzasadnione, choć nieprecyzyjne, zadane samemu sobie pod kretyńsko zatkanym resztką kokainy nosem. Rozbiegane spojrzenie, próba uniesienia się do pozycji siedzącej, dwie porażki, w końcu - sukces zakończony przeraźliwym bólem spadającym nagle na głowę. Jezu... Chryste...
Ubranie zdjęte z siebie w jakimś amoku tuż po powrocie z nocnych eskapad rzucone na podłogę. Kluczyki od samochodu walnięte na szafkę nocną. Buty porzucone w przedpokoju. Zegar wskazujący jedenastą wieczorem. Zaraz... którą?
Tarcza urządzenia potwierdzająca (i oskarżycielska w tym potwierdzeniu): Tak jest, Hunter. Przespałeś cały dzień - równe trzynaście godzin.
I... Och, doskonale. Zeschnięta plama jego własnych rzygowin na progu łazienki.

Dzień trzeci.
Zarwany trening.
Niezjedzone śniadanie.
Nieodebrane połączenie od trenera. Od kolegów z drużyny. Od agenta. W sumie: jedenaście.
Pies ich drapał. Pies... Ich... Drapał.
Prysznic przerwany w połowie. Pizza zamówiona w próbie wmuszenia czegoś w osłabiony nie tylko dwudniowym kacem, ale przede wszystkim nieprzemierzonymi falami wściekłości na samego siebie, nieodebrana od uradowanego wizją zatrzymania jej dla siebie dostawcy.
Lustro. Stłuczone lustro. Odpryskujący odłamek szkła wbity kretyńsko w przedramię; bandaż zawinięty niewprawnie, koślawo. Lia zrobiłaby to lepiej. Lia zrobiłaby to szybciej. Lia zrobiłaby to...

Dzień czwarty.
Lia w snach. Lia w myślach. Lia pod powiekami. Lia w dłoniach rozcapierzonych w półsennym koszmarze, nieuchwytna, wymykająca mu się, odwracająca się na pięcie.
Żegnaj, Hunter...
Pot wpływający na czoło, ciało wyrwane do góry w pobudce z tej wizji. Nie.
Nie.
Nie, nie, nie, nie, nie.

Dzień piąty.
Obiad u matki. Dwa i pół kilograma stracone w ciągu raptem pięciu dni. Zatroskane spojrzenie rodzicielki dokładającej mu jedną, drugą, jeszcze kolejne pół łyżki ziemniaczanego puree na porcelanowy talerz.
Poważna rozmowa. Prośba o pomoc. Kolejna poważna rozmowa.
Synu, to istotna decyzja. Pewnie jedna z ważniejszych, jakie kiedykolwiek podejmiesz...
Wiem.
Synu, wiem, że ją kochasz, ale jesteś taki młody... A może trzeba to jeszcze przemyśleć?
Nie.
Synu, syneczku. Jesteś pewien?
Tak.

Dzień szósty.
Poważna rozmowa z trenerem. Unikanie tych części korytarza, w których mógłby przypadkiem na nią wpaść. I tych części miasta, gdzie mogła kręcić się America Raiz. Wspomnienia tej feralnej nocy powracające dopiero teraz, nieproszone, uparte, i wypierane raz po raz, odsuwane od świadomości, wypychane za margines umysłu jednym zdaniem:
To nasz sekret. Sekret pogrzebany w ziemi. Sekret, którego nikt nie odkryje. Zapomniany nawet przez samego siebie... Jak inne sekrety.
Jak inne sekrety.

Dzień siódmy.Świat bez Lii - świat odarty z jej obecności na jego własne, durne życzenie - był mdły, smutny, szary, pusty. Zimny i groźny. Nieprzystępny. Nieciekawy.
Nie budził radości - bo po co mu radość, gdy nie ma u swojego boku tej drobnej, rozświergotanej brunetki gotowej rozjaśniać każdy dzień swoim promiennym uśmiechem? Rwącej się by ogrzewać mu serce - dziwne, brzydkie, pokruszone tyle razy przez ciosy losu serce - swoim "Hunter, wszystko będzie dobrze" i "Hunter, jeszcze wszystko się ułoży...
Nawet kolory nieba - nieprzytomna feeria barw teoretycznie kompletnie do siebie niepasujących, a jednak malujących horyzont w perfekcyjnej, zachwycającej synchronii - wydawały się jakby wyblakłe, gdy Hunter kroczył uniwersytecką alejką w stronę północnego skrzydła. O tej porze dnia szedł pod prąd - w kierunku przeciwnym niż większość studentów, z ulgą opuszczających właśnie gmach uczelni po dniu pełnym seminariów i wykładów. Pewnie, bez sekundy zawahania, choć z lękiem zaciskającym żołądek, splatającym przełyk w gordyjski supeł.
A co, jeśli powie nie?
A co, jeśli nie chce Cię znać?
A co, jeśli sekret wyszedł na jaw...?
A co, jeśli Donghue...
Przestań, to niedorzeczne.
Ale co, jeśli zaryzykujesz, a ona...
No już, Hunter. Bierz się, kurwa, w garść.

Zaskakująco przytomnie i rzeczowo przypominając sobie w myślach o konieczności oddychania, jeśli w ogóle chciał zrealizować ten swój spontaniczny, a jednak zaskakująco przemyślany plan (plan, którego był pewien - pewien tak bardzo, jak chyba niczego w życiu, przynajmniej w tej chwili), rozgrywający dotarł w końcu do wachlarza drzwi i pchnął jedno ze skrzydeł. W korytarzu panowała cisza, z jego krańca dobiegał jednak cichy szust miotły.
- Dzień dobry Panie Thompson... - rzucił do woźnego-gaduły, z którym Lia zawsze obchodziła się tak cierpliwie, podczas gdy on sam zawsze miał ochotę sprowadzić starszego mężczyznę na ziemię jakimś zjadliwym komentarzem ("Niespodzianka! Nikogo to nie obchodzi, stary pryku!"). - Spotkanie rady studentów jak zawsze w siódemce?
Dozorca skinął głową i otwierał już spierzchnięte usta - miał w zwyczaju kłapać nimi śmiesznie jak karp wyciągnięty znienacka z wody, jakby w ramach rozgrzewki do rozpoczęcia śmiertelnie długiego monologu - ale Huntera już przy nim nie było. Parł dalej przed siebie światłem korytarza, będąc teraz w stanie zarejestrować już tylko trzy dźwięki i jedno doświadczenie sensoryczne:
- stukot obcasów czarnych, świeżo wypastowanych wiedenek uderzających o uniwersyteckie linoleum;
- szmer głosów dochodzących coraz wyraźniej z końca ścieżki, zza drzwi oznaczonych dużą siódemką;
- dudnienie własnego serca, przyspieszone, nieidealne, przypomnienie własnej śmiertelności, ale i myśli... myśli, której był tak pewien, jak niczego innego na świecie... że nie chce umierać bez Lii Bennett;
- i wreszcie ciężar pokrytego drobnym pluszem, granatowego pudełeczka wciśniętego w kieszeń marynarki skrywającego puzderko w kształcie Złotego Znicza; mikry skarb o najcenniejszej zawartości;
Wziął wdech.
Dzień siódmy.
Pierwszy dzień całej reszty jego życia. Pytanie tylko, czy z Lią u boku - bo jeśli nie, to być może także...
Ostatni dzień jego życia.
Wypuścił powietrze przez usta i pchnął drzwi na salę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Po odniesieniu mało spektakularnego zwycięstwa nad zamkiem w drzwiach, który za każdym razem nieznużenie i wytrwale lubił stawiać popisowy opór, przywitała ją tak rozrosła ciemność, że gdyby nie już nieszczególnie intensywne, sprawiające wrażenie mętnych wiązek światło dobiegające z korytarza, nie byłaby w stanie zlokalizować nawet czubków własnych butów. Znając jednak rozkład sali niemal na pamięć czego głównym sprawcą był już czwarty rok na uniwersytecie, po omacku aczkolwiek bardzo przy tym celnie odnalazła naścienny włącznik oświetlenia, które natychmiast rozpromieniło całe wnętrze. Biurko, za którym zasiadał lubiany bądź znienawidzony profesor. Tablica o metalicznej powłoce, po której gładko sunął czarny flamaster notując najważniejsze punkty zwrotne wykładu. Blat rozciągający się przez całą długość sali, którego powierzchnia zaabsorbowana była przez notatniki i podręczniki (albo głowy tych którzy do rannych ptaszków zdecydowanie nie należeli). Widok ten zazwyczaj wywołujący w Lii swego rodzaju chęć do działania, uwalniający dodatkowe pokłady wiecznie niespożytkowanej energii, dziś poległ na polu "nie-chwały". Dopiero teraz boleśnie zdała sobie sprawę jak bardzo nie chciała tu dzisiaj być. Przebywanie wśród ludzi wymagało budowania atmosfery przyjaźni, atmosfery pozbawionej oficjalnego, drętwego tonu, ofiarowania im tej radosnej, promiennej cząstki siebie. A co ona mogła zaoferować teraz? No właśnie, nic.
Właściwie to ludzie ostatnimi czasy niesamowicie ją męczyli, stroniła od nich jak tylko mogła i stanowiło to chyba najlepszy dowód na to, że nie była sobą. By wywołać jeszcze większą konsternację, najlepiej czuła się w czterech ścianach własnego pokoju, za zamkniętymi drzwiami, które dawały jej ogromny teraz komfort. Chciała wylewać gorzkie łzy? Chciała cisnąć telefonem w akcie niemocy? Chciała spędzić całe popołudnie w łóżku robiąc całe wielkie nic? Żaden problem. I co najważniejsze, kompletnie nikomu nie musiała się ze swoich zachowań tłumaczyć i nie musiała także czuć żadnego poczucia winy z tego powodu. Przez te kilka koszmarnych dni przebyła tak rozległą ścieżkę rozmaitych emocji, że koniec końców sięgnęły one i swego rodzaju buntu. Nic bardziej nie doprowadzało ją do szału jak wszystkie egzystencjalno-dobroduszne porady. Zajmuj swój czas i myśli tak bardzo jak tylko się da!, Nie możesz ciągle siedzieć sama w domu! Choć podświadomie wiedziała, że jest to prawdą i tak przecież funkcjonuje "świat cierpiących serc", do którego teraz w jakimś stopniu dołączyła, to w tym momencie absolutnie nikt nie sprawiał wrażenia osoby godnej bycia jej autorytetem w tej dziedzinie.
Jednak dziś nastąpiło stopniowe wybudzenie z wyjątkowo egoistycznego snu, który na piedestał wznosił własne cierpienie. Odtrącała od siebie ludzi. Wyładowywała złość na swoich bliskich, a przecież Ci nie byli winni temu, że zupełnie straciła kontrolę nad własnym życiem. Po co to wszystko? Po to by poczuli się tak jak ona, zranieni przez najważniejszą w świecie osobę? Wyrzuty sumienia nadeszły bardzo szybko i to teraz była idealna okazja ku temu by zmienić swoje zachowanie na lepsze. Dzisiejsze zebranie w największym stopniu miała pochłonąć tematyka strategii na przedświąteczne wydarzenia charytatywne. A skoro gdzieś na świecie były osoby, do których radości mogła się przyczynić mimo braku własnej... Poz żadnym pozorem nie mogła im tego odebrać.
Dlatego zamiast się wycofać, postawiła kolejny krok naprzód.
Kwestia punktualności nie stanowiła tutaj problemu, który mógłby wzrosnąć do rangi "Poważnego". Kiedy wskazówki zegara przed wybiciem osiemnastej powstrzymywały już tylko dwa maleńkie kroki, frekwencja na sali sięgnęła niemal stu procent. Brakowało tylko i wyłącznie Emily. Wtedy to po pomieszczeniu rozniósł się krótki aczkolwiek niepozwalający przejść obok siebie obojętnie dźwięk sygnalizujący nadejście wiadomości na komunikator jednej z przebywających tu osób.
- Słuchajcie, Emily właśnie napisała, że mocno się spóźni. Utknęła w korku, podobno był wypadek na First Avenue. W każdym razie prosi by na nią nie czekać. Nie jest pewna, kiedy dotrze. - w pomieszczeniu rozbrzmiał głos dziewczyny, która zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Emma - bo tak właśnie było jej na imię - to najprawdopodobniej najbliższa Lii osoba spośród całego grona, które można było tutaj ujrzeć. Miały bardzo zbliżone spojrzenie na świat, podobne idee przyświecały ich egzystencji przez co i zdania w różnych kwestiach zazwyczaj skrupulatnie się pokrywały.
Był też Chris - student stosunków politycznych - dla odmiany przypadek, który w prywatnym rozrachunku panny Bennett był tym najbardziej przez nią nielubianym. Wiecznie wtrącający swoje trzy grosze, wiecznie lubiący iść pod prąd nawet wtedy, gdy byli już tak blisko konsensusu. Jednym słowem mówiąc, irytujący i nadęty.
Charlotte - wybitna specjalistka od nękania profesorów jeśli w grę wchodziło przesuwanie terminów egzaminów bądź też wyznaczania dodatkowych. Z teoretycznego punktu widzenia "w imię ogółu" choć tak naprawdę dlatego, że sama rozpaczliwie tego potrzebowała. Artystyczna dusza, często tracąca kontrakt z rzeczywistością i... To wszystko wyjaśnia.
Był jeszcze Will - wieczny żartowniś cierpiący na "Zespół Nadmiernego Rozkojarzenia", z dużą tendencją do nie obdarzania powagą tych tematów, które niewątpliwie na nią zasługiwały. Ich samorządowa dusza towarzystwa.
Daniel, Abby, Roy, Zoey, Ethan...
- W porządku, w takim razie myślę, że możemy śmiało zaczynać.
***
Brunetka o może i drobnym ciele, ale za to charakternym duchu siedziała teraz na samym krańcu drewnianego biurka w jednej z dłoni trzymając śnieżnobiałą, dość sporych rozmiarów kartkę papieru, gdzie starannie wypisała wszystkie kwestie, które miała zamiar dziś poruszyć by przypadkiem żadna nie umknęła jej uwadze. Było to bardzo realnym scenariuszem więc solidne wsparcie mogło okazać się nieocenione.
- Przygotowałam dla nas kilka punktów na dziś. Przede wszystkim musimy ostatecznie zadecydować, na którą organizację przeznaczymy środki pochodzące z kiermaszu świątecznego. Oczywiście nie będą to środki same w sobie, zamienimy je w najlepsze pod słońcem prezenty dla dzieciaków. Pomyślałam, że w tym roku moglibyśmy nieco odmienić tradycję i zamiast szpitala nawiązać współpracę z domem dziecka. Każdy z nich miałby okazję napisać list do Mikołaja, a my spełnilibyśmy te życzenia. Dajcie znać co o tym wszystkim sądzicie, a ja w tym czasie poszukam wstępnej listy placówek, którą ostatnio udało mi się zgromadzić. - choć jeszcze kilka sekund temu odważnie spoglądając na swoich kolegów z zaangażowaniem przekazywała im swój zamysł tak teraz prędko zsunęła się ze śliskiego blatu po to by podejść do krzesła, na którym porzuciła swoje okrycie wierzchnie oraz notatnik. Podczas tej wydłużonej chwili, gdzie starała się zlokalizować odpowiednie zapiski, była odwrócona do drzwi wejściowych plecami. Przerzuciła kolejną kartkę, kiedy usłyszała jak te zostają otwarte.
- Dobrze, że już jesteś Emily. Szybko uwinęłaś się z tymi korkami, wiesz? Spodziewałam się, że w ogóle dziś Cię tutaj nie zobaczymy. A tu proszę, niespodzianka. Ale nie przejmuj się wiele Cię nie ominęło... Jasna cholera, chyba naprawdę o tym zapomniałam. - ostatnie słowa wypowiedziała zdecydowanie ciszej niż pozostałe, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Wciąż nie zmieniając swojego położenia, w najlepsze wyrzucała z siebie kolejne zdania i pół zdania nie mając przy tym bladego pojęcia w jak wielkim błędzie właśnie tkwiła. Osoba, którą spodziewała się usłyszeć i ujrzeć lada moment... Wcale tą osobą nie była. Zjawienie się Huntera wywołało także lawinę głów spoglądających teraz już tylko na wejście. Cóż, tego też nie zdołała jeszcze zarejestrować.
- Umm, Lia... - to Emma postanowiła się odezwać brzmiąc jak ktoś kto niespodziewanie został postawiony w najwyższy stan zakłopotania. W ten sposób ewidentnie starała się jej przerwać i by wzmocnić efekt wbiła, dosłownie na wylot przeciągłe spojrzenie w pannę Bennett jak gdyby jej oczy próbowały zmusić ją do odwrócenia się.
- To nie Emily. To ktoś do Ciebie. - dodała, zachowując tylko pozorny spokój. To był ten moment, gdzie Lia wreszcie zarejestrowała, że żywe dotychczas dyskusje na temat kiermaszu zwyczajnie przestały istnieć.
- Proszę? - zapytała zdziwiona. Ktoś do niej? Natychmiast porzuciła intensywne poszukiwania i uniosła głowę znad papierowej teczki. Najpierw jeszcze obdarzyła koleżankę pytającym spojrzeniem, ale chyba nie spodziewała się jej tu odnaleźć więc nie czekając już ani chwili dłużej okręciła się w przeciwległym kierunku.
Gwałtownie, ale bezgłośnie wstrzymany oddech. Złudna świadomość jak gdyby wszystkie osoby na plastikowych krzesłach nagle stały się rozmytym wspomnieniem. I uczucie, najbardziej swą formą zbliżone do słodkiego zmrożenia, które nie pozwalało jej oderwać wzroku.
Nie spodziewała się, nawet w najśmielszych snach i życzeniach nie spodziewałaby się, że to mógłby być właśnie on i nawet wszystkie sugestie Emmy nie pozwoliły podążyć jej myślom w tym kierunku. Może w obawie przed zawodem? Tylko... Co on tu robił? Nawet wtedy, kiedy było pomiędzy nimi rewelacyjnie nigdy nie zachowywał się w podobny sposób, to jest nie sprawiał jej niezapowiedzianych odwiedzin podczas zebrań. Ona sama również nie była tą nadpobudliwą, nadaktywną dziewczyną, która potrafiła chociażby wbiec na murawę w środku trwania treningu, wykrzykując przy tym urocze hasła zbyt piskliwym głosem i tym samym okazując kompletny brak szacunku do tego co robił. Więc... Co on tu robił?
Najwyraźniej i Lia zgubiła gdzieś po drodze przysłowiową piątą klepkę natychmiast przystępując do bardzo szybkiej, ale zarazem dokładnej analizy czy Hunter miał w tym momencie choćby najmniejsze powody do zdenerwowania. Szacując tylko i wyłącznie czysto orientacyjnie... Ponad dwa metry odległości dzieliły ją od Chrisa. Aż całe trzy metry od Willa. Nikt nie naruszał jej przestrzeni osobistej. Wszystko pod kontrolą Lia odbyła ze sobą wewnętrzny monolog, podczas którego wykonała równie niewidzialny, uspokajający gest rękoma.
- Hunter? - po wybudzeniu się z marazmu zdołała wreszcie wyartykuować cokolwiek choć zdecydowanie niczym odkrywczym to nie było - przecież wszyscy doskonale widzieli kto się przed nią znajduje. Jednak wbrew pozorom i wbrew swojej prostocie wyraz ten pozwalał już teraz wysnuć pewne wnioski. Na przykład ten, że zdecydowanie nie brzmiała chłodno, wyniośle, brak było tutaj pogardy, a jej nastawienie nie miało nic wspólnego z pasywną agresją i nie zamierzała rzucić mu w twarz słowami pokroju "Po co tu przyszedłeś?", "Nie chcę cię tu!", "Po prostu daj mi spokój..."
- Coś się stało? - jej głos stanowił teraz osobliwe odzwierciedlenie zaniepokojenia, może nawet drobnego zaciekawienia, ale nade wszystko zagubienia. Uwadze Lii nie umknął także strój chłopaka - chyba tak bardzo przywykła do jego oblicza sportowca, które nakazywało by zdecydowaną część garderoby wypełniało wszystko to, co nierozerwalnie wiąże się ze słowem dres, że jakiekolwiek przejawy klasycznej elegancji budziły takie właśnie osłupienie.
A co jeśli... Założył to wszystko, bo właśnie wychodził na swoją pierwszą, poważną randkę z kimkolwiek kto nie był nią?
Ta myśl uderzyła w brunetkę niczym grom z jasnego nieba. Zdecydowanie nie była na nią gotowa.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To cokolwiek, które z trudem przecisnęło się przez wargi znajdującej się w stanie najwyższego zaskoczenia młodej przewodniczącej - jeszcze sekundę temu zmęczonej może wprawdzie wyraźnie, wyzutej niedospanymi nocami, ale wojującej, a teraz nagle struchlałej i jakby tak młodszej, jak i drobniejszej niż w rzeczywistości - to cokolwiek...
Dla Huntera McNulty'ego było teraz wszystkim.
Pierwsze słowo, jakie padło z ust Lii Bennett - w sposób dość oczywisty i w sumie niezaskakująco, nie oszukujmy się - nie było bowiem jakimś tam "No?", rzuconym na bezdechu albo "Co jest?", albo raczej "Tak, proszę?", bardziej prawdopodobnym w przypadku osoby tak dobrze wychowanej jak Lia. Pierwsze słowo, które wypowiedziała po tygodniu niewidzenia Huntera, po tygodniu przeszywającej ciszy i zrozumiałego milczenia, po tygodniu który, myślał sobie McNulty, jeśli nie podejmę teraz odpowiednich kroków, w mig zmieni się w miesiąc, w rok, w dekadę, a potem w całe życie... było tym, czego teraz najbardziej potrzebował.
Dodało mu otuchy, animuszu nawet. Otuliło go łagodnie, miękko, ale z nieznoszącą sprzeciwu stanowczością. Klepnęło go w ten punkt pleców znajdujący się centralnie między łopatkami, każąc mu się porządnie wyprostować, wyprężyć nawet, w postawie przystającej mężczyźnie mającemu zrobić zaraz jedną z najważniejszych rzeczy w swoim życiu, nie zaś garbić się w płochliwej pozycji przestraszonego chłopca. To słowo poprawiło mu kołnierzyk koszuli. Dmuchnęło w opadający na oko kosmyk włosów w celu utrzymania go z dala od przystojnej twarzy jak kochająca matka, w zabawny sposób poprawiająca fryzurę ukochanego syna. To słowo - to jedno, króciutkie słowo wypowiedziane przez Lię ze zmarszczeniem brwi, z niepewnością osoby wstępującej na lód nie tylko kruchy, ale też i wyraźnie już poorany zygzakami małych spękań - popchnęło go lekko w przód, dodało jego krokom prężności, pewności, energii, której tak potwornie teraz przecież potrzebował.
I, w końcu, to jedno, cholerne słowo, na powrót nadało kształt jego światu - światu, który przez ostatni tydzień rozlewał się poza formę jak źle odmierzone ciasto, substancja chemiczna, w której wewnętrzne reakcje wyrwały się spod kontroli szalonego naukowca. Przywróciło kolory rzeczywistości do niedawna tak wyblakłej i chorobliwej w swoich barwach, jakby ktoś bezlitośnie upuścił jej krew. Na powrót wpuściło sens w tę pustą, smutną skorupę, jaką było życie Huntera bez Lii.
Lii, która niby po prostu wypowiadała jego imię...
A w rzeczywistości tworzyła go na nowo.
- Lia - quarterback odpowiedział w sposób automatyczny, odruchowy, najnaturalniejszy z możliwych, jakby potwierdzając tym samym, że tak, to on i to ona, to oni, to nadal oni, mimo całego tego koszmaru ostatnich dni, całej tej pasji i bólu zawinionej przezeń rozłąki. To nadal oni. - Co? - minimalne drgnienie brwi zdradziło, że pytanie Lii zaskoczyło go lekko, choć było przecież tak naprawdę pytaniem absolutnie zrozumiałym i adekwatnym do okoliczności.
Co się stało? A co się miało stać?
Nawet przez ułamek sekundy młody rozgrywający nie zapędził się w myślach w rejony, w których to zabłądził teraz umysł jego ukochanej. Nie przyszło mu do głowy, że dziewczyna tworzy w podświadomości mapę sali ze szczególnym uwzględnieniem potencjalnych ofiar McNulty'ego, gdyby to przyszła mu nagle ochota, żeby znowu komuś przywalić. Nie pomyślał także, że jego strój - faktycznie dość wyraźnie kontrastujący z jego typową, usportowioną zbroją tworzoną z dresów, nike'ów, bawełnianych koszulek i bluz z kapturem w różnych wprawdzie kolorach, ale zawsze tej samej konfiguracji - mógłby rzeczywiście sugerować tę niedorzeczną interpretację... Będącą pierwszą, jaka przyszła pannie Bennett do głowy.
I nic dziwnego. W ostatnim czasie przecież Hunter nie zachowywał się jak na wzorowego chłopaka przystało (w ostatnim czasie, hm? czy też raczej nigdy, jeśli mamy już być ze sobą absolutnie szczerzy?), a sygnały o tym, choć starannie przezeń maskowane, mogły jakimiś podprogowymi kanałami docierać do podświadomej płaszczyzny umysłu Lii. Nie było więc nic zaskakującego w tym, że Bennett taka właśnie interpretacja wydawała się najbardziej logiczną.
Że Hunter stanął już na nogi - szybko, powiedziałby kto, po odniesieniu tak poważnej rany na otwartym sercu (i to rany zrykoszetowanej od samodzielnie wymierzonego ciosu). Że Hunter podniósł się z pola walki - na którym walczył nawet nie tyle z Donoghue czy kimkolwiek innym, ale przede wszystkim z samym sobą i stadem siedzących mu wiecznie na szerokich ramionach demonów. Że znów wyruszał na łowy - jak to na kogoś o tak symptomatycznym imieniu w końcu przystało. Że już się zregenerował, oblizał rany, wyprasował koszulę, zakroplił sól fizjologiczną w oczy suche od niewypłakanych łez by przywrócić im blask godny młodego amanta.
No dobra, i przyszedł tu niby... bo co?
Bo chciał jej o tym powiedzieć na wszelki wypadek? I to jeszcze, a co tam się będzie chłopak ograniczał, nie w poufnej atmosferze, a na deskach sceny spontanicznie stworzonej między nimi dwojgiem, z całą - z wyjątkiem Emily oczywiście - załogą zaangażowanej studenckiej grupy w miejscu widowni? Żeby... co? Żeby upokorzyć ją jeszcze bardziej, upodlić w oczach wszystkich, z samym sobą na czele, w ramach wisienki na torcie - torcie tamtej pierdolonej imprezy na którą, gdyby tylko mógł, w ogóle by nawet nie poszedł? Żeby o powrocie na randkową scenę powiadomić ją osobiście - och, jakże to uprzejmie z jego strony! - i by nie musiała dowiadywać się o tym fakcie z mediów społecznościowych?
Była to interpretacja jak niedorzeczna, jak i w jakimś stopniu zrozumiała.
Ale i błędna.
- Nie, Lia, nic się nie stało... - powiedział; w gardle przyschło mu nagle, musiał więc zwilżyć strzelisty strop podniebienia językiem nim zacząłby kontynuować. Zabawne, ale w jego własnym umyśle klarowała się teraz zupełnie inna wizja - a co, jeśli Lia pomyślała, że jest tak wystrojony, odstrzelony wręcz, chciałoby się rzec, jak stróż w Boże Ciało, bo wybiera się na jakiś pogrzeb? Pospieszył więc by zapewnić dziewczynę, że nie, to nie ten przypadek (choć może wkrótce będzie się wybierał na ostatnie pożegnanie własnej dumy, a może nawet i życia, jeśli odpowiedź z jej strony będzie negatywna...) - To znaczy... Nie stało się nic, i stało się wszystko.
Nie miał na tę okazję przygotowanej mowy. Formułki wyuczonej na pamięć, karteluszki z planowanym przekazem wypisanym w sensownych i zbornych słowach. Miał plan, ale plan raczej ogólny niż szczegółowy, generalny zamysł tego, co chciał jej przekazać nim padnie na jedno kolano i odda się - cały, pierwszy raz w życiu chyba - w jej kompletne panowanie, w jej łaskę bądź niełaskę, ufny i bezbronny jak dziecko.
Plan budowany za kółkiem SUVa podczas wielogodzinnych, bezsensownych, samotnych przejażdżek po okolicy. Plan tworzony w środku bezsennych nocy, w trakcie nieudanych treningów, bezowocnych sesji naukowych.
Bez Lii.
- Lia Bennett... - odchrząknął, wolnym krokiem zmierzając w dół szerokich stopni auli. Zaskoczony spostrzegł, że drżą mu nagle nie tylko dłonie, ale i głos. Jemu! Jemu! Hunterowi McNulty'emu we własnej osobie - tak zazwyczaj pewnemu (pozornie) siebie i swojej wartości. - Nawet nie wiem od czego zacząć... - Może od zbiórki charytatywnej, którą Lia pomagała organizować dwa lata temu i za sprawą której natknęła się na wyszczekanego rozgrywającego, wtedy jeszcze studenta raptem drugiego roku? - I nie wiem... Lia, ja naprawdę nie wiem jak mam cię przepraszać... - Może na kolanach, Hunter? Na kolanach, na które rzuciłeś niedawno Amerikę Raiz - Amerikę teraz nagle z Twojej pamięci tak prędko wypartą, nieistniejącą, niczym wydarzenie, które nie miało miejsca, sen zły, ale niewyśniony? - Za... - Za to, że automatycznie martwisz się, kogo popchnę, podduszę, przyprę do ściany, komu tym razem przywalę, do czego się posunę powodowany nieopanowanym gniewem, wycelowanym być może w przypadkową osobę, a być może w samą Ciebie? - Za wszystko, Lia. Za to, że jestem idiotą. Że czasami chyba zapominam o własnym szczęściu, o własnym cholernym farcie, że dopiero uczę się doceniać co to znaczy... Mieć cię obok. I jak potwornie, koszmarnie to boli, Lia, gdy cię brakuje. - Mówił szczerze, zatrzymawszy się teraz w niewielkiej odległości od brunetki, poniżej podium, na którym stała - Ta ostatnia impreza... Cała ta akcja, która ją poprzedzała... W ogóle te ostatnie miesiące... - Kłamstw, wybiegów, nieszczerości, manipulacji w trosce o własne ego... - ...to dlatego, że nie byłem sobą. Chyba po prostu się pogubiłem... - Taa, w klubach nocnych, po wygranych meczach najprawdopodobniej... - I najwyraźniej potrzebowałem cię stracić, żeby się odnaleźć. I żeby przyjść tu dzisiaj i stanąć przed tobą taki, jaki jestem. Momentami beznadziejny. Momentami porywczy. Momentami tak bardzo... zgubiony, Lia. Nieidealny. Słaby. I prosić cię, żebyś... jeśli możesz... Ale tylko jeśli naprawdę możesz... Dała mi jeszcze jedną szansę. Ostatnią. I przyjęła mnie z powrotem.. - po wypowiedzeniu tego ostatniego zdania, brunet odgarnął połę marynarki by sięgnąć do wewnętrznej kieszeni. Jego dłoń osiadła płynnie, pewnie, na niewielkim pluszowym pudełeczku. Daniel, Ethan i Will wstrzymali oddech. Charlotte z ekscytacją przycisnęła dłonie do ust, Emma była już na granicy łez i nawet Chris, zazwyczaj niezdolny do zachowania należytej powagi i szacunku, trwał w bezruchu oglądając całą scenę z zaskakującą dozą zaangażowania. -...ale nie jako swojego chłopaka, Lia. Tylko jako swojego męża.
Jakąś częścią ducha Hunter Aaron McNulty zdawał sobie sprawę, że nie są tutaj sami, jakimś kawałkiem jaźni rejestrował miarowe oddechy kilkunastoosobowej studenckiej widowni (w tym Emily, która stanęła właśnie w drzwiach bez odwagi, by przerwać tę wzniosłą chwilę spacerkiem na swoje miejsce), ale nie widział teraz nic poza Lią. Nie widział poza nią świata.
Na lewe kolano opadł więc praktycznie po omacku, bardziej odruchowo niż świadomie, otwierając jednocześnie trzymane w dłoniach puzderko, by Lia mogła dojrzeć ukryty w niej złoty znicz mieszczący brylantowy pierścionek.
- Lia Bennett...
Pytanie, którego nie spodziewał się wypowiadać w najbliższym czasie, a jednocześnie pytanie, do którego wypowiedzenia, wydawało mu się teraz, został stworzony...
- ...czy zostaniesz moją żoną?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Niesamowite.
Niesamowite jak bardzo życie potrafiło zatoczyć koło i naznaczać, w ich przypadku, kręte i dość wyboista ścieżki pewnymi symbolami. Dwa lata temu ich drogi połączyła choć na dużą skalę, to mimo wszystko niepozorna zbiórka charytatywna i dziś niejako też - zapewne gdyby tematem tego zebrania były przyszłoroczne stypendia dla zdolnych studentów, a nie ubarwianie życia tych najbardziej dotkniętych przez los w wyjątkowym, świątecznym czasie, dziewczyna zdecydowałaby się odwołać spotkanie i tym samym Hunter nie miałby okazji zrealizować swojego planu.

Zapewnienie Huntera w jakimś stopniu ją uspokoiło, a już przede wszystkim sprawiło, że głupie, niedorzeczne wręcz myśli uleciały w krainę zapomnienia i rozmyły się tuż przy linii horyzontu. Ze swoim enigmatycznym zdenerwowaniem, nienaturalnym dla Huntera spięciem, a przy tym pewnymi krokami w dół jak gdyby jego trasa została wytyczona jasno, wyraźnie i nie miał zamiaru nigdzie zbaczać, zdecydowanie nie przypominał teraz osoby, która planowała dokonać rozboju w uniwersyteckiej własności czy też sprawić jej kolejną w ostatnim czasie, słowną przykrość. Lecz to absolutnie nie spowodowało, że jej zainteresowanie nagle przygasło. Wręcz przeciwnie, w dalszym ciągu nie potrafiła oderwać od niego zasmuconego jeszcze spojrzenia, uważnie rejestrując przy tym każdy ruch chłopaka i nie drgnęła nawet o milimetr, stojąc dokładnie tam gdzie ją zastał. Była teraz ucieleśnieniem milczenia, bo choć mogłaby powiedzieć mu tak wiele, to nie zdecydowała się na ten krok. Irracjonalna cząstka Lii przyłożyła teraz niewidzialny palec do jej ust i powstrzymała ją przed tym działaniem czując, że to Hunter potrzebuje zabrać głos przez dłuższą chwilę. W tym samym momencie, kiedy pochłaniała jego słowa, ku własnemu zaskoczeniu uświadomiła sobie, że do wszystkich pozostałych reakcji na widok ukochanego dołączyło także drżenie - i choć niewidoczne na zewnątrz, tak odnosiła wrażenie, że wewnątrz dygocze niemal cała. Powodem mogła być długa rozłąka, do której nigdy nie mieli okazji przywyknąć albo... Może ten niewielki fragment jej podświadomości, którego usilne nie chciała przepuścić przez wrota uzmysłowienia, starał się zasugerować Lii co lada moment może się wydarzyć.
Jednak czym bardziej wypowiedź rozgrywającego przybierała formę osobistego, bolesnego poniekąd wyznania, tym jeszcze mniej potrafiła utrzymać swoje reakcje na wodzy. Nie chciała by postrzegał się w tak negatywnych kategoriach i może było to metafizycznym, nierealnym połączeniem pomiędzy tą dwójką, ale za każdym razem, gdy szargał swoje poczucie własnej wartości takimi przykrymi epitetami jak słaby, nieidealny, zgubiony najchętniej przejęłaby cały jego ból na swoje barki. Być może na próżno szukać tutaj duchowych aspektów, może to po prostu miłość nakazująca dbałość o samopoczucie drugiej strony bardziej niż o własne?
Mieć go obok też było najwspanialszym co ją spotkało, wbrew wszystkiemu.
Gdy go brakuje ją też koszmarnie to boli.
Każdemu zdarza się pobłądzić, ale najważniejsze by wrócić na tę właściwą ścieżkę.

Z kącika oka Lii, które stało się niepokojąco wilgotne, wymknęła się pierwsza, samotna łza. Pospiesznie otarła ją wierzchem dłoni.

W swoim życiu miała okazję zapoznać się z kilkudziesięcioma melodramatycznymi wytworami światowej literatury - równe dziesięć tomów rozmaitych powieści, które uleciały spod pióra Sparksa, nieco bardziej klasycznie Bronte i wiele innych historii zdobiących kilkustopniowy regał tuż obok szafy dziewczyny. Każda z nich ukazywała miłość w rozmaitych obliczach - miłość przerwana nagle za sprawą nieoczekiwanych wydarzeń, miłość jedyna na całe życie, miłość powracająca po latach, miłość zniszczona przez osoby trzecie. Jednak jeden element zawsze był wspólny - zawsze, ale to zawsze pojawiały się tam fragmenty o nieopanowanym sercu, które nagle tak gwałtownie przyśpieszało swoje bicie jak gdyby chciało wyrwać się z piersi; nogach, które można było porównać do solidnej porcji waty cukrowej zdobytej na miejscowym festynie, nieskorych do utrzymania równowagi; uczuciu odrętwienia rozpływającym się po całym ciele. Fragmenty w prześmiewczy sposób traktowane przez zuchwałych chłopców i chwytające za serce uczuciowe dziewczęta. Jednak dokładnie to działo się teraz z Lią. Dokładnie to działo się, gdy dłonie Hunta sięgnęły do marynarki, gdy wypowiedział słowo mąż, gdy przyklęknął i wreszcie, gdy zadał pytanie, które tak samo piękne i doprowadzające do kompletnego szaleństwa może być chyba tylko raz w życiu.

Jak mogłaby powiedzieć nie? Jak mogłaby?
Choć dotychczasowe doświadczenia nauczyły ją by cieszyć się z całych sił wszystkim tym co tu i teraz, Lii niekiedy zdarzało się zastanawiać nad przyszłością. Nie szukała tam odpowiedzi na żadne skonkretyzowane pytania, chyba nie miałaby odwagi, rozważając ją w kategoriach zrodzonych z krystalicznej ciekawości i ekscytacji przed tym co nieznane. Chociażby, w jakim mieście przyjdzie jej funkcjonować za... Dziesięć lat? Czy w dalszym ciągu będzie to Seattle, a może zupełnie inne, swoim położeniem znacznie wybiegające poza stan Waszyngton? Być może Hunter otrzyma wyśniony kontrakt sportowy w innej części kontynentu i będzie potrzeba by się tam przenieść? Nieco śmielej, czy najbliższe dziesięć lat przyniesie wielkie zmiany w postaci pojawienia się w życiu Lii nowych ról, na przykład rewolucyjnej roli mamy? Mamy dziewczynki będącej szalonym połączeniem osobowości jej i Huntera - zaskakującej błyskotliwymi komentarzami od najmłodszych lat, otwartej na świat, odważnej, impulsywnej, przynoszącej same "A" z zajęć sportowych i "D" z matematyki, królowej przedszkolnych balów przebierańców. Odpowiedź na te pytania same w sobie nie jest tutaj absolutnie istotna - istotny jest fakt kto był częścią każdego z tych pytań i setki innych.
Hunter.
Może jest to niekoniecznie zgodne z jakąkolwiek logiką, ale wniosek ten uderzył w nią teraz z tak porażającą siłą jak jeszcze nigdy dotąd - Hunt był nierozerwalną częścią jej przyszłości, nie mogło zabraknąć w niej tego porywczego chłopaka, którego zachowań często nie rozumiała, bo wtedy zwyczajnie przestawała istnieć - zarówno przyszłość jak i sama Lia. Chciała ją budować tylko i wyłącznie z nim, to zawsze on był tym brakującym elementem, który idealnie dopełniał każdy jej dzień i każdą noc.
To On.
Może miała tylko dwadzieścia trzy lata i może była tylko tym słonecznym dzieckiem, które nie zaznało co to prawdziwe życie, ale doskonale wiedziała już czym jest życie bez Hunta. Było tylko smutną egzystencją, odliczaniem godzin, a nie próbą wstrzymania ich biegu, bolesną torturą, która choć nie pozostawiała żywych śladów niszczyła doszczętnie, wieczną tęsknotą, poczuciem, że jakaś część duszy została zagubiona, brakiem swojego miejsca na ziemi. W imię czego miała to kontynuować, skazywać jego - z powodu utraconej miłości - i siebie - z powodu najgłupszej decyzji jaką mogła podjąć kiedykolwiek, z powodu zrujnowania dwóch żyć i również utraty miłości - na dalsze męczarnie? W imię czego miała snuć się drogami, chodnikami, parkami jako nawet nie cień samej siebie, a istotna zupełnie nie przypominająca kogoś kim zwykła być?
Już wiedziała.
Wiedziała jaka odpowiedź rozlegnie się w sali.
- Hunter... - imię rozgrywającego po raz kolejny padło z jej ust jednak tym razem miało zupełnie inny wydźwięk niż to wypowiedziane, kiedy ujrzała go w drzwiach pomieszczenia. Nie było pytaniem - pytaniem zagubionym, ale mimo wszystko pewnym. Jego imię znajdowało się teraz na pograniczu szeptu - szeptu miękkiego, szeptu, który malował wszystkie barwy jej kompletnego rozczulenia zaistniałą sytuacją oraz niedowierzania. Wyrażał sporą część myśli, które poprzez wzruszenie niemożliwe były do wypowiedzenia - jak bardzo to wszystko, co się działo było piękne, jak bardzo magiczne, jak bardzo nierealne.
Oderwawszy spojrzenie od chłopaka, przeniosła je na pudełeczko, które trzymał teraz w dłoni. Wcześniej całkowicie wstrząśnięta całym procesem, który doprowadził do otwarcia go tuż przed nią nie spostrzegła, że jego zawartość nie ukazuje pierścionka samego w sobie niemal natychmiast. By dojrzeć go w pełni należało pokonać jeszcze jedną barierę. W drobnej, bogato zdobionej, intensywnie połyskującej kuli natychmiast rozpoznała złoty znicz, jak mogłaby nie. I ten spersonalizowany dodatek, wymierzony wprost w osobiste upodobania (zapewne) przyszłej właścicielki pierścionka skruszył ją dogłębnie czego najwierniejszym dowodem były teraz już liczne łzy sunące po policzkach aż do podbródka w bardzo szybkim tempie i delikatny uśmiech, w którym wygięły się jej usta. W dalszym ciągu pozwalając tkwić mu w ręce chłopaka, wyciągnęła i swoją w jego stronę by wciąż nie ruszając go z miejsca, delikatnym ruchem palca odchylić wieczko złotego znicza i tym samym zaprezentować pierścionek w całej okazałości. Pokaźny brylant błysnął znacząco pod wpływem wiązki sztucznego światła i chyba dopiero widok ten uświadomił jej co tak naprawdę się dzieje. Mimowolnie przytknęła dłonie do ust.
I choć chciała by ta chwila trwała wiecznie...
Ciemne, załzawione tęczówki na powrót odnalazły twarz Hunta po czym skinęła głową trzykrotnie.
- Tak. - dodała by formalności stało się za dość skoro mieli tutaj dość liczną grupę świadków, kiedy zdołała choć na kilka sekund opanować drżenie ramion i mimo tych prób słowo to i tak zostało przełamane na dwie nierówne części. Pod wpływem zupełnie spontanicznego impulsu, nie czekając na całą resztę "zaręczynowej procedury" w postaci wsunięcia pierścionka na odpowiedni palec, zerwała się gwałtownie z dotychczasowego miejsca. Postawiła kilka bardzo energicznych kroków w kierunku Hunta i natychmiast rzuciła mu się na szyję nie zważając nawet na to, że wciąż klęczał. Zaplotła obie ręce wokół jego szyi z takim zaangażowaniem, że prawdopodobnie była bliska temu by go udusić po czym ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi.

Właśnie dlatego nigdy nie należało pozwolić nadziei by umarła całkowicie - jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu wszystko mieniło się w odcieniach szarości. Teraz? Śmiało mogła nazwać samą siebie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Wydarzyło się coś czego pod żadnym pozorem nie zakładała, że wydarzyć się może. I choć tego typu zajścia miały miejsce może kilkanaście, może więcej razy dziennie w perspektywie całego globu...
Ten dzień zdecydowanie należał do nich.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie od dziś wiadomo, że Hunter McNulty miał problem z własnymi emocjami.
Nie tylko z ich nazywaniem i wyrażaniem, oj, nie - nawet, a może właśnie zwłaszcza, z ich odczuwaniem.
Często mylił jedno uczucie z innym. Zaplątywał się we własnych doznaniach afektywnych niczym w kolorowej nici wysupłanej z rękawa matczynego swetra, albo jak w szeleszczącej serpentynie błyszczącej wstążki, którą Lia zwykła owijać prezenty dawane mu na Święta Bożego Narodzenia, urodziny, Wielkanoc, a czasem też bez okazji, lub wreszcie jak w chłodny, matowy materiał kabla - faktura, grubość, zapach gumy niemożliwe do pomylenia z czymkolwiek innym - którym czasem, jeśli był akurat w nastroju, wymierzał mu razy ojciec. Częściej niż często gubił się w kwestiach nazewnictwa - smutek mieszał mu się z żalem, złość z gniewem, zazdrość z zawiścią. Niejednokroć nie był pewien, czy to co czuje jest wściekłością czy rozpaczą, bólem zadanym mu przez świat czy bólem zadanym mu przez samego siebie, gniewem na innych czy gniewem na własną osobę... Plątał się w zeznaniach, irytował, rozeźlał, gdy ktoś go zapytał na przykład: "Hunter, co czujesz?".
Ba, czasem nawet nie był pewien, czy to, co miota jego ciałem, jest faktycznie emocją, czy na przykład jakimś problemem zdrowotnym - rozpaczał na przykład nad porażką, cierpiał po sprzeczce z bliską osobą, a wydawało mu się, że to tylko problem natury organicznej, że żołądek go boli, a serce zaciska się w ciasny supeł, a potem pęcznieje w piersi, utrudniając oddychanie nie dlatego, że jest zrozpaczony, rozżalony, wkurwiony, ale, bo może na przykład zjadł coś niewłaściwego (nigdy nie sprawdzał dat ważności na odżywkach białkowych i w takich chwilach zawsze przysięgał sobie, że od teraz zacznie....), albo spadło ciśnienie atmosferyczne, albo jest przepracowany (jakby to było jakąkolwiek nowością...). Tak czy siak, łatwiej było mu założyć, że dany stan wywołany jest przez reakcję organizmu, nie umysłu. Tak, jakby te dwa byty były ze sobą zupełnie niepołączone, jakby działały w kompletnej izolacji, dwutorowo, jedno sobie, drugie sobie...
Och, tak. Złość, smutek, nadzieja. Te nazywało się Hunterowi najtrudniej.
Ale... Lęk?
Co z lękiem?
Z jakiejś przyczyny - doktor Wise pewnie miałby na ten temat jakąś teorię, gdyby Hunter kiedykolwiek zebrał się na odwagę by zapukać do jego drzwi - strach Hunter rozpoznawał błyskawicznie.
U siebie. U innych. I pod wpływem tegoż właśnie strachu zazwyczaj równie błyskawicznie reagował - atawistycznie rzucając się do walki lub ucieczki, szukając (rzadziej) azylu i schronienia lub (o wiele częściej) możliwości unicestwienia, pokonania, rozłożenia na łopatki tego, czego (lub kogo) się obawiał. Och, nie zawsze tak było, ale w dorosłości atak stał się dla McNulty'ego najprędszą formą obrony. Strach motywował go do wymierzania ciosów - komuś, sobie, czasem osobie kompletnie innej, niż ta, której w istocie się bał.
Teraz, stojąc na błyszczącym w świetle halogenów uczelnianym parkiecie, w stroju, który pomogła wybrać mu matka i młodsza siostra, tak różnym od jego zwyczajowej sportowej zbroi, lub dresowej otulinie nakładanej na zgrzane po treningu ciało, z małą widownią złożoną ze zbieraniny innych studentów za plecami i kobietą jego życia przed sobą, w mig potrafił stwierdzić - choć nie przyznałby się do tego chyba już tak prędko - co się z nim dzieje.
W tych ułamkach sekund, zamkniętych w nie więcej, jak pięciu krokach wskazówki zegara, a w jego odbiorze ciągnących się przez całą wieczność. W tej chwili, w której odpowiedź Lii uformowała się już w jej sercu, ale nie opuściła jeszcze bezpiecznej przystani warg. W tym momencie, w którym dziewczyna patrzyła nań, a on nie potrafił - jeszcze nie, choć przecież za moment już wiedział... - stwierdzić, czy łzy wypełniające jej oczy są łzami wściekłości, bezsilności, rozczarowania, szczęścia, czy ulgi.
Bo jeśli miała powiedzieć tak, to - był o tym przekonany - czekała ich cudowna przyszłość. Niełatwa, bo życie nie jest przecież usłane wyłącznie płatkami róż, a wręcz przeciwnie, czasem stanowi tylko spacer po żywych cierniach. Wymagająca, bo przecież każdy dzień przynosi nowe wyzwania i zagrożenia. Czasem bolesna.
Ale wspólna.
Świat dzielony na dwoje.
A z czasem może i na troje - z tą dziewczynką, która jest diabłem na szkolnym boisku, nogą na lekcjach z algebry i niepokonanym przeciwnikiem w trakcie wszelkich debat, tak na szkolnych zajęciach, jak i podczas rodzinnych dysput nad talerzem z brukselką ("Mamo, zapewniam cię, że zmuszanie nieletnich do konsumpcji warzyw, które to traumatyzują ich samym zapachem, jest wyrachowaną formą przemocy domowej. A poza tym, czy zdajesz sobie sprawę, że obecny w brukselce błonnik może, tak naprawdę, powodować poważne problemy trawienne?").
Świat przeżywany razem, nie w pojedynkę.

Ale jeśli powie nie?
Rozgrywający nie skupiał się na tej myśli aż do teraz, ignorował ją sumiennie, zawzięcie, ale gdy już uderzyła weń - teraz, na sekundę przed tym, gdy Lia ruszyła w jego kierunku - to z takim impetem, że poczuł, jakby miała zaraz dosłownie, fizycznie ściąć go z nóg.
Miał serce na dłoni. Serce w gardle. Serce zamknięte w perfekcyjnie wyciosanym brylancie, nie za małym, nie za dużym, idealnym - może nie dla każdej kobiety, lecz dla Lii? Tak.
Tak.
- Tak.

Być może podświadomie znał odpowiedź dużo wcześniej. Być może w ogóle nie byłoby go tutaj gdyby podejrzewał, że otrzyma inną. A jednak nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na Lię Bennett z wyrazem niedowierzania malującym się na jego przystojnej, choć lekko pobladłej oczekiwaniem, twarzy.
Tak.
Złoty znicz o pustym nagle wnętrzu, jego zawartość - obrócona w palcach na sekundę przed nałożeniem jej na dłoń ukochanej. Pierścionek doskonały w formie i dopasowaniu do obwodu palca, westchnienie ulgi dobywające się z piersi młodego sportowca. Trwali przez chwilę w ciasnym, szczelnym uścisku - i nie liczyło się teraz nic, nawet Chris, nagle chlipiący w trzecim rzędzie - zupełnie, jakby ktoś zatrzymał czas, powstrzymał obroty ciał niebieskich, darując im ich własny ułamek wieczności.
Gdy Lia leciutko rozluźniła uścisk, McNulty wykorzystał ten moment by opleść ją sprawniej w talii, zgrabnie wstać - co z tego, że z tym słodkim ciężarem uczepionym jego barków i ramion, a potem poderwać dziewczynę z podłogi i okręcić się z nią dokoła własnej osi.
Rzeczywistość dzielona na dwoje.
I lęk - przed chwilą jeszcze paraliżujący całe ciało, potworny, dławiący, kłujący lęk - nagle ustępujący jak przysłowiową ręką odjął, oddający swoje miejsce obezwładniającej radości.
- Och, Lia - wyszeptał, wreszcie stawiając dziewczynę z powrotem na drewnianych listwach - Och, Lia. Uczyniłaś mnie najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.

I, o dziwo, Hunter McNulty - mistrz farsy i gry na dwóch frontach jednocześnie, wirtuoz wielkich łgarstw i malutkich kłamstewek - mówił najszczerszą prawdę.

/zt x 2

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#02 Od ostatnich zajęć rzeźbiarstwa w glinie, które odbyły się przy współpracy ze studentami sztuki, minęło kilka dni. Pomimo ogromu sprzeczek i niedopowiedzeń, sama Fernanda wspominała owe doświadczenie całkiem pozytywnie. Nie mogło być inaczej, skoro z zadania, które przygotowywała wspólnie z Gburem Bosworthem, otrzymała lepszą ocenę, niż się spodziewała.
Samego zainteresowanego, czyli Siriusa widziała łącznie może trzy razy, gdy przypadkowo mijali się na uniwersyteckich korytarzach. Nie wymienili wtedy nawet podstawowych grzeczności, bo w rzeczywistości owy chłopak, wciąż pozostawał dla niej kimś zupełnie obcym. Zaledwie jedne wspólne zajęcia, nie mogły świadczyć o jakiejkolwiek zażyłej znajomości. Po dwóch wspólnie spędzonych godzinach, każde z nich ruszyło w swoją stronę i było w zasadzie po sprawie.
Jednak dziś sytuacja niestety powtórzyła się. Po raz kolejny dwie tak sprzeczne ze sobą grupy, wylądowały w jednej sali. Z tym, że w danym przypadku, role nieco się odwróciły. Teraz to profesor od nich zawalił swoją nieobecnością.
Dzisiejsze zajęcia studentów dziennikarstwa prowadziła Beth Coleman - przeurocza kobieta, powoli podchodząca pod pięćdziesiątkę, na co dzień wykładająca prawo prasowe i medialne. Fer bardzo ją lubiła, ponieważ była przede wszystkim wyrozumiała i niezwykle ugodowa, co zazwyczaj w wykładowczym gronie nie miało miejsca.
Nie trudno zapewne domyslić się, że gdy po zaledwie 17 minutach do sali 103 "wtargnęła" wcześniej wspomniana grupa 15 studentów, wyśmienity nastrój Fernandy rozpadł się, niczym domek z kart. Pani profesor pokrótce wyjaśniła sytuację wszystkim zebranym, przy okazji informując ich o kolejnym projekcie.
"Artyści" dostali za zadanie, aby przy dowolnej interpretacji, wyrazić czym jest dla nich sztuka. Natomiast współpracujący z nimi w parze "przyszli dziennikarze" mieli ową pracę od początku do końca udokumentować. Czas realizacji projektu to całe 120 minut, plus dodatkowych 10 na prezentację każdej pary.
Działająca pod wpływem chwili, Hamilton niemalże od razu pomyslała o Sonyi - dziewczynie, której Traverian zawalił cały poprzedni projekt. Nawet już wstała, aby do niej podejść i wyrazić chęć pracy u jej boku, lecz wtedy kątem oka zauważyła, jak żwawszym krokiem zbliża się do niej nie kto inny, jak sam Sirius. Widząc go, Fernanda spanikowała.
- Nawet o tym nie myśl...- Odparła ledwo słyszalnym szeptem i szybkim ruchem dłoni, łudząco przypominającym przeganianie natrętnej muchy, podjęła rozpaczliwą próbę przepędzenia chłopaka. Niestety Pani Coleman zainterweniowała nieco szybciej, przekreślając tym samym wszelkie nadzieje swojej studentki.
"O proszę... Sirius Bosworth i Fernanda Hamilton. Pan Profesor Hale, wspominał mi o Waszej wcześniejszej współpracy. Będę zachwycona, widząc Was ponownie pracujących ze sobą. No dobrze, moi drodzy. Mamy pierwszą parę, kto następny?"
W czasie, gdy pozostali studenci, poczęli zgłaszać się do zadania, Fer gromiła swoim lodowatym wręcz wzrokiem, tego przeklętego po wsze czasy intruza. Jak on mógł w ogóle pomyśleć, że ona zachce znów z nim współpracować?! Nieee, to zdecydowanie nie mogło się udać...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

do usuniecia

autor

Miliony przed nami. Miliony po nas.
Awatar użytkownika
26
190

Właściciel

Artistic Soul & Szmaragdowe Centrum

sunset hill

Post

#14
Sirius nie był zadowolony, kiedy dowiedział się, że jego grupa będzie miała łączone zajęcia. Ostatnio dużo wykładowców zaczynała rozkładać choroba albo sprawy prywatne, dlatego do kilku tygodni na uniwersytecie panował chaos. Kompletnie nie powiązani ze sobą studenci musieli uczestniczyć w niedorzecznych zajęciach, a dziekanat umywał ręce twierdząc, że człowiek powinien być wszechstronny. W rzeczywistości po prostu próbowali wybrnąć z sytuacji i znajdować zastępstwa, jednocześnie za posłuszeństwo oferując atrakcyjne oceny. Właśnie w ten sposób Sirius postrzegał te wszystkie niespodziewane zmiany w planach.
Westchnął podirytowany i wspólnie z Calebem udał się w stronę sali. W drodze zdążyli trochę ponabijać się z grupy dziennikarzy, którą poznali na ostatnim łączeniu. Temat głównie toczył się wokół ich nieporadności i faktu, że dobre stopnie zdobyli tylko i wyłącznie, dzięki uprzejmości studentów z ich kierunku. Nawet Siriusa to bawiło, kiedy przypomniał sobie ubrudzoną gliną Fernandę. Pomimo przytyków udało im się ukończyć rzeźbę, choć wyglądała ona bardziej cudacznie, aniżeli zjawiskowo. Jednak Sirius zabrał ją do swojego pokoju w akademiku i położył na parapecie. Darrell sądząc, że to popielniczka zaczął składować we wklęsłej części niedopałki. Skończyła żywot, kiedy po kilku dniach przypadkiem wytrącił ją za okno.
Po wysłuchaniu Beth Coleman, Sirius i Caleb rozdzielili się. Parę osób zdążyło się już dobrać i były to duety, które sparowały się ostatnim razem. Spostrzegł okularnika, który zapewne w tłumie poszukiwał Sonyi. Dziewczyna natomiast próbowała uniknąć z nim konfrontacji i poruszała się zwinnie, niczym szczur. Nawet kilkukrotnie umknęła przed spojrzeniem Traveriana, chowając się na czworaka między krzesłami. Tymczasem Sirius podążył w stronę Fernandy, na którą zwrócił uwagę od razu po wejścia do pomieszczenia. Była lekko nieogarnięta i miała niewyparzony język, lecz pośród tych wszystkich ludzi wciąż stanowiła najbezpieczniejszą opcję. Przynajmniej wiedział, czego mógł się spodziewać.
Kiedy ujrzał te chaotyczne, wręcz niedorzeczne gesty dziewczyny, zareagował w podobny sposób. Uśmiechnął się ironicznie i oburącz zaczął entuzjastycznie machać w jej kierunku. Przestał dopiero w momencie, którym zatrzymał się tuż obok.
- Będziemy również zachwyceni, że ponownie możemy się wykazać - skłamał i wyczekał, aż profesor Beth uda się w kierunku innej pary. Następnie zwrócił się do Fernandy, używając do tego mniej przyjemnego tonu:
- Znowu jesteśmy na siebie skazani - mówiąc to, udał się w stronę wyjścia. Nikt nie powiedział, że powinni wykonać zadanie wewnątrz sali. Było tam stanowczo za duszno i gwarnie.
Z korytarzu skierował się w stronę patio, a gdy dotarł na miejsce, rozsiadł się na ławce. Było pochmurnie, choć ciepło jak na listopad.
- Twoja kolej. Ostatnim razem dołączyłaś do mojego projektu. Teraz mogę się odwdzięczyć i ci potowarzyszyć.
Ostatnio zmieniony 2021-11-30, 17:26 przez Sirius Bosworth, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

P o l a

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Złość, zawód, najzwyklejsze w świecie wkurwienie? Te wszystkie negatywne odczucia w połączeniu ze sobą, tworzyły mieszankę wręcz wybuchową, a co gorsza, kłębiły się wewnątrz Fernandy, siejąc przy tym prawdziwe spustoszenie. Od dobrych kilku minut, dziewczyna walczyła z samą sobą, aby nie wybuchnąć. A wszystko za sprawą Siriusa Boswortha - gnojka, który wymyślił sobie, że przy jej pomocy, uda mu się po raz kolejny zdać. Szkoda tylko, że nie zapytał zainteresowanej o zdanie.
Jeśli dziewczyna miałaby być szczera chociażby w stosunku do samej siebie, to zmuszona była przyznać, iż było jej to cholernie nie na rękę, gdyż najzwyczajniej w świecie, po ostatnich niesnaskach, chciała pracować z kimś zupełnie innym. Zresztą już podczas ich pierwszego projektu, wzbudzili spore zainteresowanie osób postronnych. Kolejna wspólna praca, tylko jeszcze bardziej nasili, powstałe wcześniej plotki, tego Fer była pewna niemalże w stu procentach.
- Pięknie, po prostu pięknie...- Mówiąc to, blondynka niechętnie wstała z wcześniej zajmowanego miejsca, po czym ruszyła za chłopakiem, który nie wiedzieć czemu, zdecydował się wyjść na zewnątrz. Słysząc jego niedorzeczny plan, Hamilton miała ochotę roześmiać się w głos. Ostatecznie powstrzymała się jednak i odezwała dopiero, gdy zajęła miejsce obok niego.
- Masz jakieś problemy ze słuchem, Bosworth? A może nie potrafisz pojąć sensu kierowanych do Ciebie słów? - Odparła kąśliwie, mierząc gbura niezbyt przyjaznym wzrokiem. - Tak się składa, że nie jest to ani Twój projekt, ani mój. On jest...NASZ. Każde z nas, musi zrobić swoją część po to, aby później złożyć to w jedną całość. - Wyjaśniła najlepiej jak tylko potrafiła, mówiąc w taki sposób, jakby rozmawiała z jakimś nierozgarniętym dzieckiem, a nie dorosłym facetem.
- Nie mamy czasu na Twoje widzi mi się, więc zabieraj się do roboty, bo nie chcę płacić za Twój brak profesjonalizmu. Czas ucieka... - Przypomniała, uprzednio wyjmując ze swojego plecaka notatnik. Otwierając go, Fernanda poczęła coś zawzięcie notować. Cóż to było? Plan działania - jej własny. Blondynka próbowała nakreślić samej siebie tok, którym podąży podczas pracy z Siriusem.
- Zaczniesz to dzisiaj? - Rzuciła, obserwując chłopaka. Jej zniecierpliwienie powoli narastało, a to z kolei wcale nie wróżyło niczego dobrego. Tym razem projekt był podzielony na dwie dziedziny. Każde z nich miało zrobić to, na czym zna się najlepiej. Taka możliwość dawała Pannie Hamilton znacznie większe pole do popisu. Tym razem dziewczyna z całą pewnością zawalczy o swoje własne racje i nie da sobą pomiatać. Jeśli Sirius chciał wojny, będzie ją miał...

autor

Miliony przed nami. Miliony po nas.
Awatar użytkownika
26
190

Właściciel

Artistic Soul & Szmaragdowe Centrum

sunset hill

Post

Przez cały czas próbował jeszcze bardziej wyprowadzić z równowagi Fernande. W momencie w którym próbowała go strofować, zaczął ją naśladować. Zmarszczył nos, wydął usta i poruszał nimi w karykaturalny sposób. Potem po prostu się zaśmiał.
- Zaczniesz dzisiaj - zironizował kolejny raz. - Zaczniesz dzisiaj?. - Zaśmiał się.
W rzeczywistości Siriusowi naprawdę zależało na dobrej ocenie. gdyby było inaczej, to prawdopodobnie wybrałby inne towarzystwo. Niemniej jednak uznał, że pośród bandy dziennikarzy Fernanda stanowiła najmniejsze zagrożenie. Zdążył wystarczająco ją poznać, aby wiedzieć, że potrafiła przyłożyć się do zadania. Nie była opieszała i niedokładna, chociaż momentami źle stosowała się do jego wskazówek. Pomimo tego wybrnęli z projektu na ostatnich ćwiczeniach, stąd pomysł, że i tym razem się uda.
- Przestań się pieklić, bo zbrzydniesz jeszcze bardziej. - Obrzucił dziewczynę surowym spojrzeniem, po czym wyciągnął z plecaka szkicownik i ołówek węglowy. Następnie usiadł na ławce w siadzie skrzyżnym i położywszy notes na prawym kolanie, zaczął coś w nim rysować. W przerwach spoglądał na Fernandę i budynek uniwersytetu, jakby właśnie w tym poszukiwał inspiracji.
- Sztuki nie da się zinterpretować - powiedział nagle. Mocniej przycisnął ołówek, a jego ruchy wskazywały na to, że kolorował. - Nie wiem czym jest dla mnie sztuka. Nawet nie wiem co mnie inspiruje by ją tworzyć - mówił w przestrzeń. Wypuszczał swoje spostrzeżenia na zewnątrz. Nigdy wcześniej nikt nie zdał mu takiego pytania, dlatego czuł się zdezorientowany. Sirius był artystą bardzo impulsywnym, brawurowym i kłopotliwym. Nie działał względem planu, wcześniej przygotowanego projektu, lecz chwili; niespodziewanego momentu przebłysku, iskry, która zapoczątkowała w nim początek. Jednak nigdy nie wiedział czym było to spowodowane. Jego wrodzona chaotyczność nigdy nie współgrała ze zdrowym rozsądkiem.
- Tak jak teraz. Nie wiem dlaczego to zrobiłem. - Pokazał towarzyszce to, co właśnie skończył rysować. Kartka przedstawiała profil Fernandy na tle ogromnego okna biblioteki uniwersyteckiej. Szkic składał się z wielu niedokładnych linii i białych przebić, jednak wciąż wypadał ładnie. - Ty tutaj jesteś od dopierania słów, więc opisz to. - Wręczył jej notes. Wyprostował nogi i oparł ramiona o ławkę.

autor

P o l a

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeśli dziewczyna miałaby być szczera chociażby w stosunku do samej siebie, to zmuszona była przyznać, że nie miała zielonego pojęcia, dlaczego Bosworth tak nagle opuścił salę, w której odbywały się te nieszczęsne, łączone zajęcia. Ale to wszystko, odbyło się tak szybko, że nie zdążyła nawet zapytać, o co mu właściwie chodzi. Nie był to jednak odpowiedni moment na jakiekolwiek zbędne pytania, które i tak zapewne pozostałyby bez odpowiedzi. Praca na świeżym powietrzu, samej Fernandzie wydała się całkiem przyjemna, lecz spogladając w niebo i dostrzegając poziom dzisiejszego zachmurzenia, blondynka obawiała się ewentualnego deszczu, który mógł skutecznie pokrzyżować ich plany.
Słysząc, jak chłopak otwarcie ją przedrzeźnia, ta wydała z siebie cieżkie westchnienie. Właśnie dotarło do niej, że aby otrzymać dobrą ocenę, znów będzie zmuszona do tego, by ignorować zapędy siedzącego tuż obok niej gbura. Co swoją drogą, do łatwych czynności wcale nie należało, bo działał jej na nerwy, jak nikt inny. - Tak, tak. Wmawiaj sobie dalej. - Machnęła lekceważąco ręką, skupiając się na wykonywanej przez siebie rzeczy.
- A widzisz, ja myślę zupełnie inaczej. Wydaje mi się, że wszystko można zrobić, jeśli się naprawdę tego chce. To kwestia tylko i wyłącznie samych chęci. No i może niekiedy innych czynników, ale nie zawsze. - Stwierdziła, otwarcie prezentując Siriusowi swoje odmienne zdanie w poruszanym przez niego temacie. Dziewczyna miała tylko cichą nadzieję na to, że nie wywoła tym samym kolejnego, niepotrzebnego spięcia między nimi.
Oczywiście Fernanda czuła na sobie baczny wzrok studenta sztuki, lecz bardzo starała się go ignorować. Kreśląc coś raz za razem w swoim notatniku, w końcu wpadła na idealny pomysł, który oboje mogli wykorzystać w owym projekcie. Oderwała wzrok od kartek dopiero, gdy Bosworth wręczył jej swój szkicownik. W pierwszej chwili, Hamilton zwyczajnie zaniemówiła. Nie spodziewała się tego, że chłopak do swojej części zadania poniekąd wykorzysta jej własny wizerunek.
- Jest piękny...naprawdę. - Odparła z rozbrajającą jak na nią szczerością i nawet nieco poczerwieniała na twarzy. Zdając sobie z tego sprawę, szybko oddała mu jego własność.
- Idzie nam w miarę gładko, tylko że jeżeli w taki sposób chcesz ogarnąć swoją część projektu, to myślę, że powinienieś naszkicować ten obrazek na większym formacie. - Mruknęła, przygryzając zębami końcówkę ołówka, który trzymała w dłoni, dodatkowo analizując wszystkie dostępne dla nich czasowo opcje. - Pomyślałam, że mogłabym przeprowadzić z Tobą krótki wywiad...- Kontynuowała, dzieląc się z nim swoimi pomysłami. - Cztery pytania odnoszące się do tematu naszego projektu, będą w zupełności wystarczyć. Do tego kilka ujęć Twojej pracy. to wszystko można by było zrzucić na lapka i zrobić szybką prezentację dla Pani Coleman. Co Ty na to? - Skwitowała, czekając na jakąkolwiek reakcję Siriusa. Naprawdę zależało jej na jego opinii.

autor

Miliony przed nami. Miliony po nas.
Awatar użytkownika
26
190

Właściciel

Artistic Soul & Szmaragdowe Centrum

sunset hill

Post

Dla Siriusa w sali było o wiele za tłoczno, a co za tym idzie również duszno. Taki klimat nie sprzyjał produkowaniu pomysłów, dlatego zdecydował się stamtąd wyjść. Ostatnim razem musieli pozostać na miejscu, bo pracowali na odpowiednio przygotowanych stanowiskach. W dodatku potrzebowali dostępu do gliny i narzędzi. Teraz było inaczej. Mogli odświeżyć umysły i skupić się na poleceniach w ciszy oraz spokoju. Względnym spokoju - zakładając, że uda im się dojść do porozumienia.
- Mówisz tak, bo nie masz pojęcia o sztuce - zbagatelizował słowa Fernandy, przy czym ani na chwilę nie oderwał wzroku od szkicownika. Jego ruchy były pewne, choć bardzo delikatne. Zaledwie muskał ołówkiem wierzch kartki i ciągle dodawał jakiś nowy element, linię, która wkomponowała się w całość. - Ktoś taki jak ty, przyszły dziennikarz, może cały czas się realizować. Jeżeli nie piszesz artykułów, to zawsze możesz nagrać film albo zrobić zdjęcia. Ze mną jest inaczej. Nie zbliżę się do tworzywa, jeżeli nie mam na to ochoty, bo wiem, że to będzie katastrofa.
Gdy usłyszał opinię dziewczyny na temat swojego obrazka, mimowolnie się uśmiechnął. Następnie wyrwał kartkę ze szkicownika i brutalnie zgniótł ją w jednej ręce. Przez krótką chwilę odgłos niszczonego dzieła, był jedynym dźwiękiem jaki dominował w okolicy. Dopiero po paru sekundach Sirius ponownie skupił się na szumie liści i kroplach wody, które skapywały z jednej z gałęzi drzew na patio. Potem wszystko wróciło do normy i ponownie skupił się na Fernandzie.
- Nie zrobię tego. - Rzucił kartką w stronę śmietnika. Nie trafił, przez co rysunek wylądował w brudnej kałuży. Widząc to, Sirius wywrócił oczami. Ponownie usiadł na ławce w siadzie skrzyżnym i spoglądnął w stronę swojej towarzyszki. Był spokojny. - Nie jestem komunikatywny. Nie lubię występować i odpowiadać na pytania. Może po prostu udostępnię jakiś stary projekt?
zapytał, sądząc, że nie był to zły pomysł. W rzeczywistości idea Fernandy wyglądała na bardziej ambitną i z pewnością spotkałaby się z pozytywną oceną, lecz jednocześnie zmusiłaby Siriusa do czegoś, czego nie był zdolny zrobić. - Albo przedstawmy pustą kartkę. - To było drugie, co przyszło mu na myśl. Zatytułowałby projekt "wszystko co wiem o sztuce - nic". Po raz kolejny się uśmiechnął, chociaż tym razem zrobił to, przyjmując własną porażkę. Profesor natychmiast by go oblała, gdyby przyszedł z niczym.
Minęło dwadzieścia minut, a oni dalej tkwili w początkowym punkcie. Siriusowi to zadanie wydawało mu się znacznie cięższe od poprzedniego. Po pierwsze musiał zacząć myśleć nieszablonowo, a po drugie miał obok siebie Fernandę. Ich zadania nie pokrywały się ze sobą, lecz mimo tego powinny w jakiś sposób współgrać.
W pewnym momencie Sirius znowu rozsiadł się na ławce. Wyciągnął nogi i ramiona, jednocześnie kierując głowę w bok. Wtedy natknął się spojrzeniem na zeszyt Fernandy, którego okładkę tytułowało nazwisko.
Hamilton— przeczytał na głos. Sam wydźwięk tego słowa przeszył jego skórę nieprzyjemnym dreszczem. Przełknął ślinę, uważając, że to jeszcze nic nie znaczyło. Z trwogą spojrzał w oczy Fernandy i intuicyjnie zaczął doszukiwać się w jej twarzy podobieństw do Darrena Hamiltona. Wielokrotnie widywał go na podjeździe przed swoim domem. Często zabierał Ursulę na miasto i odwoził dawno po wybiciu północy. — Tak się nazywasz? — Wtedy przypomniał sobie ich rozmowę z profesor Beth. Kobieta zwróciła się do nich pełnymi imionami i nazwiskami, ale wcześniej nie zwrócił na to uwagi.
Impulsywnie zadarł głowę, aby lepiej widzieć twarz Fernandy.

autor

P o l a

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Słysząc odpowiedź Siriusa, w kieszeni Fernandy automatycznie, otworzył się przysłowiowy "nóż" to, że ta dwójka nigdy nie dojdzie ze sobą do porozumienia, było jasne, jak słońce. Jednak w tym wszystkim, istniała przynajmniej jedna kwestia, której młoda Hamilton za nic w świecie nie potrafiła zrozumieć. Jeżeli oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie potrafią ze sobą współpracować, to dlaczego do jasnej cholery, Bosworth tak kurczowo się jej trzymał przy tym kolejnym, wymuszonym przez sytuacje projekcie? Przecież do wyboru miał 14 innych osób, a mimo to niemalże od razu to właśnie do niej skierował swoje kroki. Jaka szkoda, że nie zdążyła zastosować tej samej taktyki, jaką wybrała zdesperowana Sonya, gdy Traverian tak namiętnie szukał jej swoim wzrokiem...
- Oczywiście, że nie mam zielonego pojęcia o sztuce. Dlaczego miałabym mieć, skoro jestem tylko pustą blondynką z mózgiem wielkości fistaszka...- Kpiła, będąc jawnie urażoną jego niezbyt tyrafną uwagą. Niestety najgorsze miało dopiero nastąpić. Ręce dziewczyny całkowicie opadły, gdy ciemnowłosy na jej oczach, zgniótł efekty swojej dotychczasowej pracy. Na domiar złego, nie zamierzał również przystać na proponowaną przez nią formę pracy. Czy mogło być gorzej?
- Nie wiem, czy Ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, jak idiotycznie zabrzmiało to, co przed chwilą powiedziałeś? - Fer niedowierzała w obecny stan rzeczy oraz to, że zdążyli zmarnować już połowę czasu przeznaczoną na powierzone im zadanie, a nie mieli praktycznie nic, co nadawałoby się na prezentację. - Poprzednim razem było po prostu kiepsko, ale jakoś udało nam się z tego wyjść. Teraz będzie katastrofa. - Prychnęła, kręcąc głową z wyraźnym zrezygnowaniam. Blondynka nie bardzo wiedziała, co jeszcze w takiej sytuacji mogłaby uczynić, aby przemówić temu gburowi do rozumu?
- Gdybym tylko wiedziała, że przez Twoje fanaberie nie zaliczę dzisiejszego projektu, to pewnie w ogóle nie pojawiłabym się na uczelni. Wyszłoby na to samo, a nawet lepiej, bo przynajmniej nie zmarnowałabym tyle czasu na nic...- Dodała, mając ochotę po prostu wstać i udać się w zupełnie nieznanym jej kierunku, ale nie zdecydowała się na to, ponieważ Sirius doznał nagle jakiegoś dziwnego "olśnienia" względem jej osoby.
- Tak. Tak właśnie się nazywam. A dlaczego w ogóle o to pytasz? - Teraz ona zadała pytanie jemu, gdyż nie rozumiała dziwnego we własnym mniemaniu zachowania swojego towarzysza. Po chwili jej komórka, znajdująca się obecnie w plecaku, rozdzwoniła się w najlepsze. Sięgając po nią, Fernanda na wyświetlaczu ujrzała numer brata.
- Przepraszam Cię na chwilę, muszę odebrać...- Wyjaśniła pokrótce, po czym wstała i odeszła trzy kroki dalej, odbierając.
- Darren? Czemu do mnie dzwonisz? Przecież wiesz, że mam zajęcia...- Odparła niezbyt przyjaźnie, będąc wyraźnie poirytowaną całym dzisiejszym dniem. - Nie... Nic się nie stało. Po prostu mam ciężkie zajęcia przed sobą.- Odparła już nieco spokojniej, w ten sposób wyjaśniając bratu swoje niecodzienne zachowanie. - A po co Ci mój aparat, nie masz swojego? Dobra, mniejsza z tym... Znajdziesz go w drugiej szufladzie komody w przedpokoju. Zapasowe klucze do mieszkania są tam, gdzie zawsze...- Po tych słowach, blondynka zakończyła połączenie, wracając do Boswortha.
- Masz nietęgą minę... Wszystko w porządku? - Dopytała, ponieważ od dobrych kilku minut chłopak naprawdę dziwnie się zachowywał.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”