WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

Ostatnio zmieniony 2022-01-25, 21:39 przez Dreamy Seattle, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To, że zwierzaki potrzebują nieco ruchu, było czymś wiadomym nie od dzisiaj. Tym bardziej będąc właścicielem przedstawiciela rasy powszechnie uważanej za wymagającą oraz agresywną jaką jest doberman, najlepszym rozwiązaniem było przywiązanie szczególnej uwagi do opieki nad takim psem. I chociaż Gabi zdarzało się nie raz i nie dwa narzekać w myślach na swój wybór i zastanawiać się, czemu nie postanowiła zaopiekować się mniej wymagającym, mniejszym psem, jednak musiała przyznać, że nie zamieniłaby Gałgana na żadnego innego psiaka. Nawet jeśli ten wymagał nieco więcej uwagi, niż kobieta mogła mu poświęcać w niektóre dni, gdy była od rana do wieczora zawalona robotą.
Starała mu się to wynagradzać w weekendy, gdy miała na tyle dużo czasu, by móc go zabierać na dłuższe spacery. Jednak nie tylko to sprawiało, że w wybrane dni kierowała swoje kroki akurat do tego parku, akurat na tę ławkę, biorąc praktycznie za pewnik to, że trafi tu na akurat tego mężczyznę. Kogoś, u kogo gdy tylko zaczynała mieć wrażenie, że go zna, uświadamiała sobie za każdym razem, że jest zupełnie odwrotnie. To było na swój sposób intrygujące, a rozmowy z nieznajomym stanowiło coś, dzięki czemu mogła chociaż na chwilę wyrwać się z codziennej rutyny i odgonić pesymistyczne myśli, które coraz częściej pojawiały jej się w głowie.
Pogoda stawała się coraz mniej przyjemna, szczególnie dla Gabi, zdecydowanie nie przepadającej za niższymi temperaturami. Niewiele wystarczyło do tego, by zaczęło jej być zimno, co widać było doskonale po jej nieco cieplejszym ubiorze - może jeszcze nie wyjęła z szafy puchowych kurtek, ale przyszedł czas na te skórzane w wersji z futerkiem. Niewiele czasu zostało już do tych dni, w których każde wyjście z domu na zewnątrz poprzedzane będzie odpowiednim przygotowaniem się do tego, by nie zamarznąć.
Pazurki Gałgana, maszerującego grzecznie przy nogach swojej pani, stukały rytmicznie o nawierzchnię alejki. Pies nie zwracał większej uwagi ani na przechodniów, ani na otoczenie, co jakiś wyciągając przed siebie pysk, gdy poczuł jakiś ciekawszy zapach. Znał to miejsce, nie był tu pierwszy czy drugi raz, co było widać po pewnej postawie jego ciała. Gabriella skierowała się do jednej z ławek pod drzewem, znajdujących się przy dość sporej polanie. Była jeszcze pusta i niezajęta, więc Gabi usiadła na niej wygodnie, zupełnie tak, jak podobno kobiecie nie przystoi - jakby tylko zwracała uwagę na takie szczegóły. Trzymana przez nią końcówka smyczy pieska została przywiązana do oparcia ławki.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

— 4 — Drobiny piasku chrupały pod podeszwami Geralda Bradbury'ego, jak zapowiedź leniwego południa z parującymi kubkami zielonej herbaty, które trzymał w przemarzniętych dłoniach. Białe obłoczki ciągnęły się za nim, gdy z wolna pokonywał ścieżkę miejskiego parku ze staromodnym nawykiem gazety pod pachą, wychodząc prawdopodobieństwo naprzeciw: pół na pół, że spędzi najbliższe dwie godziny samotnie pochłonięty niechcianymi myślami, udając, że czyta kolumnę sportową tuż po przeanalizowania kolejnego artykułu na temat śledztwa w sprawie Ducha, który spędzał sen z powiek jego żonie...
Skarcił się w myślach — prawie byłej żony.
Nie minął tydzień, odkąd spotkał się z Rain w Portage Bay Cafe's i kolejne dwa dni od spotkania z Thomasem Flinchem, profesorem prawa na Uniwersytecie Waszyngtona. Nie zamierzał iść na noże z panią prokurator, ale byłby durniem, gdyby nie poprosił osób postronnych o wyrażenie zdania w formalność rozwodowych — na co zwrócić uwagę, czego absolutnie nie akceptować, a co oznaczało, że ktoś próbuje go zrobić w bambuko.
Miał świadomość tego wszystkiego i powoli akceptował, że jego nowa rzeczywistość, którą przeniósł do murów Elm Hall — mały pokój po studentce grafiki komputerowej — nigdy nie będzie różowa. Tłumaczył sobie, że robił to z czystej miłości oraz chęci wyzwolenia Rain z okowów swoich problemów, lecz pomimo szlachetnych intencji nadal czuł w sobie drętwą pustkę, tak jak wtedy, gdy za późno wziął lekarstwa i skończył w szpitalnym oddziale ratunkowym, napotykając starego znajomego. Nic nie miało być łatwe, proste, a w szczególności przyjemne. Dlatego tak doceniał chwile, kiedy mógł żyć teraźniejszością odciętą od okrutnej rzeczywistości.
Na widełkach przy kładącej się wierzbie z całkowicie łysymi witkami w sezonie zimowym skręcił w lewo i schodząc po nasypie, natrafił na znajomy, acz nieco zaskakujący widok. Jego ławka była zajęta. Jego. Osobista. Wprawdzie nieoznaczoną tabliczką informacyjną, ale od dłuższego czasu uważał ją za swoją, jakby wszechświat miał się bez tego przeświadczenia rozpaść na drobne kawałeczki.
Podszedł bliżej i zauważył, jak siedzący obok pies unosi łeb, porusza uszami, a następnie odwraca się w jego kierunku. Nigdy nie miał obaw wobec najlepszych przyjaciół ludzi, ale nie był też na tyle głupi, aby podejść do obcego sobie psa bliżej niż na kilka metrów. Dopiero gdy przestąpił odrobinę w bok, wchodząc na zmarznięte resztki trawy przy zamazanej tabliczce "Nie deptać trawników", spostrzegł prawie rozkładającą się kobietę na ławce.
To coś nowego — zagaił sympatycznie, czując przemiłe zaskoczenie. — Najpierw nie ma cię od dwóch tygodni, a teraz przyprowadzasz towarzystwo. — Podszedł parę kroków bliżej, a dobreman stanął na równe łapy. Gerald zatrzymał się w miejscu. — W dodatku towarzystwo bezczelnie anektujące moją ławkę zgodnie z twoim obyciem. — Skrzywił się w udawanym niezadowoleniu. Wyciągnął dłoń z kubkiem, jakby odległość kilku metrów między nim a kobietą wcale nie stanowiła oczywistego problemu. — Jak się wabi?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Łapała się na tym, że coraz częściej w wolnym czasie zerkała na telefon, jakby wyczekując telefonu od ojca, że coś poszło nie tak z ostatnią dostawą. Lub że na wczoraj potrzebne są jeszcze kilka dokumentów, które w tej chwili ma donieść. Chociaż czas wolny w jej przypadku istniał tylko w teorii, prawda była taka, że musiała być ciągle pod telefonem. Nawet jeśli nieoczekiwane trudności pojawiały się niezwykle rzadko i z reguły nie przysparzały zbyt wiele problemów z rozwiązaniem ich, jednak nie sprawiało to, że stres magicznie zanikał. Chwile takie jak te, w których zdecydowała się spędzić trochę czasu w parku, w otoczeniu natury i zieleni, która podobno uspokajała, były czymś przyjemnym i miłym w jej zabieganym życiu, dlatego czasami reagowała zbyt emocjonalnie i nie na miejscu (przynajmniej w szerszej opinii publicznej), gdy jakiś dupek zajmował jak gdyby nigdy nic jej ulubioną ławkę. Upór, brak cierpliwości i permanentne napięcie niekoniecznie szły ze sobą w komplecie, co ostatnio zbyt często zdarzało jej się pokazywać.
Nie powinno być niczym dziwnym to, że to pies pierwszy zarejestrował pojawienie się kogoś w okolicy. Uniósł uszy do góry, próbując zlokalizować źródło dźwięku kroków - Gabi sprzeciwiała się kopiowania części ciała u psów ze względów zarówno, co dziwne, etycznych jak i estetycznych, więc Gałgan mógł strzyc nimi w całej swej okazałości.
To zachowanie czworonoga niż zmysły uświadomiły kobietę, że nie jest sama; bardziej konkretnie zareagowała jednak, gdy pies zmienił pozycję. Dopiero wtedy niemal odruchem odwróciła się, chcąc zobaczyć, kto się zbliży. Gdy jej wzrok natrafił na znajomą sylwetkę, schowała trzymany telefon do kieszeni, pozwalając sobie na lekki uśmiech.
- Spokojne i z reguły nie sprawiające problemów towarzystwo, mam nadzieję, że ci nie będzie przeszkadzać. - odparła. Jej czarne serducho miał opory przed zostawieniem psa samego, szczególnie, że ostatni tydzień w pracy miała zabiegany i w ciągu ostatnich kilku dni nie była w stanie poświęcić mu wystarczająco dużo czasu. Liczyła na to, że dłuższy pobyt w parku potraktuje jako przeprosiny… lub po prostu, zwyczajem właścicieli futrzaków, dopowiadała sobie wiele, gdy pies miał na to wszystko wywalone, o ile mógł się najeść i nabiegać.
- Spokój. Siad. - odezwała się, odruchowo nieco się prostując. Niby Gałgan miał kaganiec, więc nie był w stanie ugryźć, ale pazury wciąż miał ostre, a instynkt działał. - Spokojnie, nic ci nie zrobi, a miejsca na ławce wciąż jest wystarczająco, nawet jeśli chciałby się do nas przysiąść. - dodała zaraz, gdy doberman w końcu usiadł, nie spuszczając jednak wzroku z mężczyzny. Gabi kubka z oczywistych powodów nie wzięła, za duża odległość, a skoro już siedziała to miała zbyt dużego lenia żeby wstać.
- Gałgan. - na dźwięk swego imienia pies spojrzał na kobietę, machnąwszy przy tym raz ogonem. - Daje się głaskać, ale nie długo i bez gwałtownych ruchów.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gałgan — powtórzył mechanicznie i lekko przekrzywił usta, jak fachowy znawca godności zwierzęcej, po czym stwierdził krótko z rozbrajającą szczerością: — To dobre imię. — Przytaknął i powoli podszedł do ławki po łuku, dalej od dobermana, którego skojarzył wyłącznie z kasową serią horrorów o antychryście. Niemal słyszał w uszach rozszarpywane połacie skóry, choć zerkając na psa w kagańcu, wydawałoby się to niemożliwe; inteligentne zwierzę obłożyłoby napastnika metalowym pyskiem i tyle z tytułu najlepszego przyjaciela człowieka.
Parujący kubek spoczął w połowie ławki, jak te wkupne w łaski, a Gałgan podniósł odrobinę uszy, uważnie przyglądając się owłosionemu koledze — przynajmniej mieli coś wspólnego, bujny zarost na pysku.
Od zawsze byłem bardziej typem kociarza — przyznał, rozkładając gazetę od razu na dwie części: jedną z lokalnymi wydarzeniami, drugą z łamigłówkami. — Do niedawna miałem jednego. Nazywa się Fish. — Wyłowił z wewnętrznej kieszeni płaszcza długopis i wraz z rzucającą wyzwanie krzyżówką podał kobiecie, nie odwracając wzroku od psa. Nie mógł do końca się przekonać do towarzystwa czworonoga z czystego, zdrowego respektu względem wielkiego stworzenia o sile nacisku kilku ton zamkniętych w kagańcu. — Przybłęda. Znalazłem go w kartonie na parkingu. — Ta ich polityka milczenia o rzeczywistości oraz nazywania absurdalnymi imionami prawdziwych osób była czymś, czego Gerald dzisiaj potrzebował bardziej od rześkiego powietrza. — Nigdy nie sądziłem, że skończę jako właściciel kota w butach, ale z drugiej strony Królowa Elżbieta dość łatwo dała się do niego przekonać, choć raz prawie była gotowa go oddać do schroniska.
Rain z początku tylko trochę kręciła nosem na towarzystwo Fisha. Kto się zajmie kotem, Gerald? Co jeśli zniszczy meble? Osika kąty w mieszkaniu? Zerwie zasłonki? Poplami łapami moje teczki sądowe? Kochana żono, wtedy wyprowadzę się z nim pod most.
Może i nie skończył pod wiaduktem, estakadą pociągową ani nad rzeką, słuchając codziennie, jak po betonowym łączniku jednego brzegu z drugim przejeżdża tysiące aut dziennie, ale nie dało się ukryć, że sposępniał. Pociągnął nosem, odwrócił swoją część gazety na pierwszą stronę i wtedy spostrzegł, że Gałgan zbliżył się nieprzepisowe dwa kroczki w jego kierunku.
No tak, ale nadal śmierdzę kotem. — Pokręcił zabawnie brodą i zapytał: — Nie zacznie mnie gonić, jeżeli dam mu rękę do powąchania? Czy zje od razu z butami? — Zerknął do towarzyszki, łapiąc zaledwie kącikiem jedno z wolnych haseł u dołu. — Broń Atosa: szpada.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Nigdy nie przepadałam za kotami. Są... - zbyt leniwe? wredne? czyhające z pazurami na każdego, kto tylko ośmieli się pomiziać je po brzuszku? zbyt dużymi indywidualistami? - za bardzo do mnie niepasujące. - dodała, starając się w tych słowach zawrzeć w skrócie wszystko to, co miała na myśli. Nie była przeciwniczką kotów, nie miała nic przeciwko, gdy któryś z tych futrzaków znajdował się w jej pobliżu, jednak zawsze miała problem, by się z nimi dogadać. Co innego węże, pomimo ich egzotyczności miała wrażenie, że są to zwierzęta stworzone idealne dla niej. Nie wymagały za dużo uwagi i siedziały grzecznie w terrarium, dzięki czemu udawało im się żyć w dziwnej symbiozie. - Zresztą, Gałgan by pewnie żadnego nie zaakceptował. - dodała zaraz, jedną ręką drapiąc psa za uchem. Nie była pewna, jakby zareagował na nowego lokatora, ale miała podejrzenia, że niezbyt pozytywnie.
Sięgnęła po kubek z herbatą, chwytając go obiema dłońmi i niemal od razu wzięła jeden łyk, czując, jak przyjemnie ją ogrzewa. Niedługo zacznie się ten okres, w którym przynajmniej raz dziennie będzie narzekać na niskie temperatury i nieprzyjemną pogodę. Odstawiła go na bok dopiero po to, by odebrać od mężczyzny krzyżówkę, na którą niemal od razu przeniosła wzrok. Musiała przyznać w duchu, że taka forma rozrywki nie była u niej zbytnio popularna, chociaż w biurku w pracy miała schowany stary egzemplarz, w razie gdyby spotkania biurowe okazywały się zbyt nudne. Ze względu na pozycję mogła pozwolić sobie na taki przejaw arogancji, z czego zdarzało jej się korzystać.
- Zacznie gonić cię wtedy, gdy z nieznanych powodów postanowisz szybko stąd się ulotnić. - odparła, lekko unosząc jeden kącik ust w parodii uśmiechu. Instynkt, silniejszy od wychowania, nakazywał psu biec za czymś, co ucieka i na to nie mogła nic poradzić, oprócz kagańca i mocnej, porządnej smyczy. - Zjeść nie powinien, chyba, że jest głodny, a nie pamiętam, kiedy go ostatnio karmiłam. - dodała ciszej, jakby konspiracyjnym szeptem.
- A myślałam, że armata. Jakże wtedy muszkieterowie byliby bardziej ciekawi i wybuchowi, gdyby odstrzeliwali swoich przeciwników. - powiedziała, wpisując odpowiednie słowo w wyznaczone miejsce. W sumie, to ma sześć liter i to ma sześć liter, na upartego może pasować. Jest ryzyko, że odpowiedź inna niż założył twórca krzyżówki może kolidować z innymi hasłami, ale na ten problem też można znaleźć rozwiązanie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

SOUNDTRACK Nabrał powoli powietrza do płuc, a następnie wypuścił je gwałtownie, unosząc ręce ku górze i uśmiechając się do nich błogo. Zrobił parę kroków w bok, a następnie wrócił do poprzedniego miejsca, powoli opuszczając ręce w dół, wykonując nimi bliżej niezidentyfikowane kształty. Kiedy muzyka przybrała na energii, zaczął biec w miejscu, aby potem upaść na kolana i zacząć się tarzać wśród kolorowych liści, miękkich owoców oraz kawałków materiału. Śmiał się przy tym cicho, wodząc dłońmi wzdłuż swojego ciała. Czyżby to wszystko można było nazwać tańcem? Kiedy znów się podniósł i zaczął biegać po polanie, ściągając przy tym kurtkę, to już o wiele bardziej na to właśnie wyglądało. Kto by pomyślał, że Flint Fletcher potrafił się ruszać? Między chaotycznymi zrywami pojawiały się krótkie momenty machania biodrami, całkiem sensownego poruszania rękoma i ekspresji, która naprawdę pasowała do słuchanego przez niego utworu. Co prawda nikt inny nie mógł o tym wiedzieć, bo miał w uszach słuchawki, ale nic się teraz dla niego nie liczyło poza tą piosenką. Z resztą, był przekonany, że znajduje się w czymś na kształt pluszowego ogrodu, który przepełniony był kolorami i światłem. Jedyne co faktycznie miało odbicie w rzeczywistości, to worek brzoskwiń, które musiał kupić na samym początku jego fazy. Leżał on do połowy pełny na ziemi obok jego torby oraz kurtki, podczas gdy reszta była porozrzucana dookoła. Bawił się wybornie, ale nie miał zielonego pojęcia jak się tutaj znalazł, gdzie właściwie był i co zażył. Ostatnie co pamiętał, to powrót z pracy, a wszystko potem to już sen, którego nie potrafił sobie przypomnieć. Śmiał się coraz głośniej, czując sztuczne szczęście. Oczywiście w tamtej chwili był przekonany, że było ono prawdziwe, ale widział też różowe drzewa i kwiaty zamiast zwykłego trawnika, więc raczej nie można było brać jego słów na poważnie. Pod koniec piosenki znów padł na ziemię i wygiął się w łuk, brudząc palce poprzez drapanie w piachu i oddychając ciężko. Kiedy otworzył oczy, zauważył nad sobą postać. Była zamazana, więc nie potrafił jej zidentyfikować, ale powoli dźwignął się do pozycji siedzącej i zachwiał komicznie. - Czekałem na Ciebie - oznajmił z powagą, wciąż nie będąc w stanie odgadnąć tożsamości towarzysza. Ba, nawet na niego nie patrzył, bo nie miał siły unieść głowy tak wysoko.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Sztuczne szczęście.
Flint Keegan Fletcher czuł sztuczne szczęście.
Na skąpanej w niezdecydowanym jakby, marcowym (ale udającym, że "o, oho, ja już z czerwca!", ale wcale nie) słońcu polanie na skraju Beacon Hill. Z muzyką tylko dlań słyszalną - czy to dlatego, że niosła się z wciśniętych w uszy słuchawek? A może, ponieważ dobiegała ze środka? Z posiniaczonymi upadkiem brzoskwiniami chaotycznie rozrzuconymi u stóp. Wstawić go do jakiegoś muzeum w SoDo, a już mogłoby to uchodzić za performance i manifest artystyczny.
Ale on był tylko naćpanym (chyba?) dzieciakiem (już-prawie-nie), pląsającym w dziwacznych zrywach po niby-połoninie Jefferson Park.
Upojonym sztucznym szczęściem.

Serio?
A kimże my, kurwa, jesteśmy, żeby decydować, które szczęście jest realne, a które nie? I kim, do chuja pana, aby wartościować, na przykład, które lepsze, ważniejsze, cenniejsze od drugiego?
Nasze, czyjeś, wszystko jedno. Szczęście.
Które szczęście podpada pod definicję "prawdziwego", które można zaklasyfikować jako "fałszywkę", a które oscyluje gdzieś na cienkiej granicy pomiędzy - jak sztuczne brylanty najwyższej jakości, które dopiero podstawione pod mikroskop (i to taki z wyższej półki, za kilkadziesiąt koła, i to w rękach osoby, która naprawdę potrafi go używać) ujawniają swoją autentyczną naturę?
I czy to się tak w ogóle dało? Jedno odgraniczyć od drugiego?

Skoro czujesz się szczęśliwy, to jesteś szczęśliwy, Flint.

Tak mu kiedyś powiedział. Harper Jack, młodemu Fletcherowi. Lata temu całe, choć liczone raczej na palcach jednej dłoni, niż w dziesiątkach.
Skoro czujesz się szczęśliwy, to jesteś szczęśliwy, Flint.
Dlaczego więc to, co brunet właśnie obserwował (przycupnięty za nieodległym drzewem, jakoś tak głupio - jeszcze chwila, i ktoś wezwie nań psy!), wyglądało raczej jak skrupulatnie stworzona, napędzona czymś nielegalnym atrapa euforii, nie zaś euforia faktyczna?

A-chuj-to-wie.

- Fletcher. Flint. - Harper-Jack Dweller, doglądnąwszy przedstawienie do momentu, w którym małą scenę zajętą przez Fletchera osnuła ciężka i niewidzialna kurtyna, opuścił swój azyl w cieniu drzewa i przedarł się przez zaporę traw polany, by stanąć nad oddychającym ciężko na ziemi tancerzem. Tancerzem-impromptu, tak swoją drogą. Nie, żeby profesjonalnym.
Obrócił imię i nazwisko miedzianego chłopca (tak go nazywał, ale tylko w myślach i piosenkach, których nigdy nie napisał) w ustach zroszonych śliną o zapachu kawy. Obrał ze wszystkich możliwych warstw brzmienia.
F l e t c h e r. F l i n t.
Pozwolił nogom ugiąć się samym. Dał się im prowadzić - i w efekcie przycupnął obok chłopaka, mierząc go uważnym spojrzeniem.
- Gówno prawda, a nie czekałeś - rzekł, ale bez wyrzutu. Raczej w taki sposób, w jaki stwierdza się fakt może niekoniecznie przyjemny, ale i taki, z którym to nie można dyskutować (na przykład: "zostały Ci dwa dni życia"). - Czy ty mnie w ogóle pamiętasz?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zaśmiał się na dźwięk swojego nazwiska, a następnie imienia. Flint Fletcher, to chyba był on. Musiał przyznać, że rzadko kiedy ktoś zwracał się do niego w tak oficjalny sposób. Przeważnie był po prostu rudy albo gnojek, ale naprawdę nigdy nie Fletcher. Nabrał z trudem powietrza do płuc, a następnie równie ociężale je wypuścił. - Czekałem - postanowił zostać przy swoim. Na coś czekał na pewno, ale co to w zasadzie było? Wątpliwe też, że czekał na to dopiero dzisiaj. W głębi duszy wiedział, że nieustannie było mu za czymś tęskno i że na coś miał nadzieję, ale nawet na tak intensywnym haju nie potrafił tego nazwać. Jego blokady najwidoczniej miały wyjątkowo mocny system obronny. Za to oczywiście można było podziękować mieszkańcom Grotto, w szczególności jego tatuśkowi.
Uniósł wreszcie głowę do tego stopnia, aby móc spojrzeć na jego twarz. Kołysał się przy tym lekko, a dłoń nieświadomie położył na jego kolanie. Wymamrotał coś, czego nie rozszyfrowałby nawet najbardziej doświadczony lingwista, ale najwidoczniej musiało to być przekomiczne, bo roześmiał się głośno. Napad euforii urwał się nagle. Jego twarz wygiął silny grymas. - Cosmo? - mruknął, patrząc na niego z jakąś taką... nadzieją? Obraz wciąż był zamazany, chociaż w jego obecnym stanie mógłby na spokojnie pomylić brata z dawnym znajomym, choć tak naprawdę nie łączyło ich praktycznie nic (wizualnie rzecz jasna). Opuścił głowę po raz kolejny. - Ale tu gęsto - wybełkotał, odpychając się od jego kolana i padając niezgrabnie na ziemię. - Zabierzesz mnie do innego ogrodu? - zapytał, z trudem artykułując słowa. - Mam brzoskwinie - dodał, tak gdyby ten jeszcze się nie zorientował. Na jego twarzy ponownie zawitał błogi uśmiech. Po raz kolejny udało mu się odciągnąć myśli od postaci młodszego brata.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Acha? No dobra, uznajmy, że czekałeś... - zgodził się, jakże miłosiernie, takim tonem, jakim matka przytakuje w końcu dziecku upierającemu się, że to wcale nie ono rozlało na dywan cały dzban żywego w barwie wiśniowego kompotu, tylko skrzaty domowe, te małe bestie, co to tylko czekają, żeby jakoś napsocić - Ale na co? Bo na pewno nie na mnie. Więc? - przez chwilę oczekiwał na odpowiedź, ryjąc czubkiem sztybletu w rozmarźniętej już po zimie, rozmiękczonej pierwszym wiosennym słońcem glebie pod swymi stopami - Na sąd ostateczny? Na cud? Na co, Flint?
Może tak naprawdę chciał móc uwierzyć, że owszem, Fletcher rzeczywiście czekał właśnie na niego. Na nikogo innego, tylko na Dwellera we własnej osobie. Na jego uśmiech, zawadiacko-nieporadny. Na jego dłonie, jasne, szczupłe, o palcach długich i jakichś takich... pajęczastych. Na jego kroki, powolne ale pewne, nadciągające z południa. Może bardzo-bardzo-bardzo chciał uwierzyć, że "rudy albo gnojek" czekał właśnie na jego osobę.
Ale nie mógł. Nie mógł, nie potrafił.
Za duży już był, za dorosły, za mocno zahartowany bezwzględną szczerością życia, by się nabierać na podobne bajeczki.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale - i dokładnie w takiej właśnie kolejności - a) dotyk dłoni chłopaka kompletnie rozproszył go i wybił z chybotliwej równowagi oraz b) zdał sobie sprawę, że stan Fletchera jest chyba zbyt poważny - cokolwiek mogło to oznaczać - aby choćby próbować mu teraz przemówić do tej reszteczki ukrytego pod rudą czupryną rozsądku.
Majaczył. Fletcher majaczył. No bo, halo... Pomylić go z Cosmo? Pytać o drogę do ogrodu (Harper zakładał, że do rajskiego; szybko też zanotował sobie tę ideę, z myślą o kolejnej piosence do napisania)? Próbować przekupić garstką rozsypanych na ziemi brzoskwiń?
Było poważnie. I nie za dobrze. I byli tu tylko we dwóch.
- Dałeś sobie, co? - zamamrotał pod nosem, ułożywszy jedną dłoń na ramieniu rudowłosego, drugą zaś - pod jego pachą, windując go tym samym do pozycji względnie-pionowej. Wystarczyło jedno spojrzenie w oczy chłopaka - w te tęczówki, które prawie nie miały koloru, po brzeg niemal wypełnione tarczą źrenicy, by porzucić znak zapytania i pozostać przy stwierdzeniu faktu - Oj, dałeś sobie, Flint.
W głosie HJ'a pobrzmiewała jednak nie tyle surowość czy złość, a po prostu troska. Rozczulenie jakieś nawet?
-Nie. Cosmo to twój brat - Och, cudowna nieświadomości! - To ja, Harper-Jack. Mogę cię stąd zabrać, ale nie do ogrodu, raczej. Wiesz, co wziąłeś?
Bo jeśli coś czystego, to do siebie. Ale jak mieszankę jakąś, to raczej do szpitala.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Czekaaaaałem - powtórzył przeciągle, upierając się dalej, choć w gruncie rzeczy nie zależało mu na tym sporze nawet w najmniejszym stopniu. Był całkowitym przeciwieństwem tych osób, które zawsze musiały wypowiedzieć ostatnie słowo i przekonać wszystkich do swoich racji. Jeśli o czymś wiedział, to to było najważniejsze. Przywykł, że ludzie i tak uwierzą w to co chcą, że mają już wyrobione o nim zdanie (nieprzychylne) i że nic z tym nie może zrobić. A może mógł, ale mu się nie chciało? Już zapomniał jaka była właściwa odpowiedź. Wszystko było teraz potężnie pogmatwane, co sygnalizowała wielka zmarszczka, raz po raz pojawiająca się między jego brwiami. Trochę niczym linia życia na respiratorze, miarowo sygnalizująca rytm pracy serca.
Czy jeśli rozluźni twarz na dłużej, to serce Cosmo stanie w miejscu?
- Czekałem na Ciebie - powtórzył uparcie, choć nie miał zielonego pojęcia jakie słowa właśnie przeszły przez jego spierzchnięte wargi. Nie czuł, aby jego organizm działał w jednym tempie. Najpierw lewa ręka, potem myśli, a za nimi oczy, następnie prawa ręka, słuch i słowa, które gubiły już wcześniej zdobytą myśl, gdyż zbyt długo czekały na swoją kolej. Choć bardzo by chciał, ciężko było mu się wziąć w garść, ale tym z jakiegoś powodu zamierzał zająć się Dweller. Dlaczego? Kto by go tam wiedział. Flint był zbyt... gdzie indziej, aby w ogóle się przejąć jego motywem działania. Chyba wciąż nie do końca zdawał sobie sprawę z tego co się właśnie działo. Nawet kiedy ten podniósł go do pionu i trzymał przed sobą, badawczo patrząc mu w oczy.
- Może - wymamrotał i uśmiechnął się głupkowato, jedną dłonią chwytając stanowczo za materiał jego odzienia, tak gdzieś na wysokości łopatek, a drugą kładąc mu na klatce piersiowej. Wydawało mu się, że stał, ale kiedy tylko usadowił dłonie na ciele Harpera, to wyłączył nogi i przeniósł na mężczyznę niemal cały swój ciężar. Chwilę tak się na nim opierał, uniemożliwiając mu cokolwiek innego niż stanie i podtrzymywanie ich obu, ale kiedy znów padło magiczne słowo - Cosmo - to poderwał się jak poparzony. Spojrzał na niego w ogromnym szoku, a przez jego twarz przeszło wiele dziwnych emocji. Usta oraz nos drgały nerwowo, zwiastując jakiś wybuch. Oddech wyraźnie mu przyspieszył, podczas gdy druga dłoń wylądowała na torsie HJ. - Cos... - głos ugrzązł mu w gardle, a wzrok uciekł gdzieś w bok. Zaczął oddychać przez usta, czując tak potężną falę gorąca, że zaraz przystąpił do zdejmowania z siebie koszulki. Potrzebował do tego rąk, więc oparł się o klatkę Dwellera czołem, niezdarnie walcząc z materiałem czarnego t-shirtu, który nie chciał się z jakiegoś powodu podwinąć. Wydał z siebie przytłumiony krzyk, wielce poirytowany, a zarazem spanikowany. Wciąż nie udzielił mu odpowiedzi na pytanie o zażytą substancję, ale zaczął się trochę szamotać. Ze sobą, z Harperem, z negatywnymi emocjami, które rozpływały się po jego żyłach i z samym faktem istnienia, który tego wieczoru był wręcz nieznośny.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Czyli z życiem się szamotał, nie?
(I ze śmiercią, bo te zawsze w duecie)
Jak ryba, nie tylko najpierw bezlitośnie pochwycona w sieć, ale zaraz i wyszarpnięta z wody, rzucona na kocie łby nadmorskiego deptaka, pozostawiona na łaskę i niełaskę palącego słońca. I w lewo - próba oswobodzenia płetwy zakończona żenującym fiaskiem. I w prawo - staranie, by ogon wyplątać z poliamidowych więzów. I w górę - a tu słońce, słońce, jeszcze więcej słońca i parzyparzyparzy. I w dół - tutaj zaś twardo, zimno, nagi kamień pod słabnącym ciałem, jakże inny od miękkich obłości zoster i zielenic pośród których dane nam się było pluskać w oceanicznym stanie nieważkości. I boliboliboli. I sił do walki coraz mniej-mniej-mniej.
Och, Harper-Jack rozpoznał tę szarpaninę w trymiga, w ułamku sekundy dosłownie, zbyt dobrze zaznajomiony z jej widokiem, który to prezentował mu się bezustannie w taflach wszystkich bezlitosnych luster. To była walka (nierówna), co ją Eros i Tanatos prowadzili. Kostucha, świadomość śmierci, wiedza o własnej nieważności w zmaganiu ze światem w jednym narożniku. Wola życia, wola tańca, wola wgryzienia się w soczyste, słodkie brzoskwinie - w drugim.
Walka przegrana już gdy sędzia (ten, co spomiędzy chmur na nich spoglądał, niby?) pierwszy raz dął w gwizdek. Runda!
- No już, mam cię. - zapewnił, pozwalając, by Fletcher wczepił się palcami w materiał jego ubrania, a potem jakoś dziwnie wsparł czołem o wątławą płaszczyznę jego piersi. I tak, chłopak mógł być naćpany, i pewnie na karb jego nietrzeźwości właśnie większość obserwatorów zrzuciłaby te dziwne, drgawkowe ruchy ciała walczącego ze świadomością z koszulką, ale Harper od razu niemal zrozumiał, że to nie wyłącznie z bawełnianą płachtą Fletcher się szamocze.
On walczył z czymś zupełnie innym. Z czymś znacznie gorszym niż leciutki materiał tiszertu. I dlatego może tak wył? Zawodził - spomiędzy zębów zaciśniętych spazmem - jak ranione zwierzę. Frustracja, złość, przerażenie.
- Flint, hej... - w jakimś rzucie współczucia i z braku lepszych pomysłów, łagodnie zaczepił palce o krawędź koszulki rudego i pomógł mu wyswobodzić się z jej okowów. Było mu gorąco, co? HJ za dobrze wiedział, jak bardzo potrafi palić własna skóra, gdy człowiek wsunie na język o jedną tabletkę czegoś za wiele. A, że skóry nie da się zdjąć, to czasem trzeba wszystkie inne warstwy... - Hej, no już. Coś się stało, co? - teraz Dweller podtrzymywał już nie tylko Fletchera, ale i samego siebie, coraz bardziej przestraszony potencjalnym wyznaniem, jakie zaraz mogło paść spomiędzy spierzchniętych warg rozmówcy - Co się stało, skar...- bie - ...stary? Co się stało?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ze śmiercią było mu do twarzy.
Pracował w końcu na cmentarzu i chyba tam pasował, cokolwiek miało to znaczyć. Mało tego, na bank było kilka osób, które już teraz było święcie przekonanych, że ten rudy gnojek to musiał już wylądować w piachu. Przy takim sposobie życia egzystencji? Z tak niewyparzoną gębą? A tu proszę. Niczym ten mityczny karaluch, idąc w ślady swego ojca, trzymał się życia kurczowo podczas gdy inni, bardziej wartościowi ludzie, umierali.
Odetchnął w wyrazie chwilowej ulgi, kiedy koszulka wreszcie wylądowała na chłodnej trawie porastającej polanę. Niestety gorąco nadal nieprzyjemnie smagało jego ciało, szczególnie korpus, niczym bat karcący go za zażycie tajemniczej (dla HJ) substancji.
Szarpał się dalej, skamlał, zawodził, warczał(?), stękał i wzdychał. Być może próbował też coś powiedzieć, ale wszystko to szybko ginęło w zalążku, bo nie potrafił operować własnym głosem na tyle, aby wydać z siebie coś więcej niż zwierzęce odgłosy. W jego głowie trwało to godzinami, czuł przygniatające zmęczenie i bezsilność swojej sytuacji. W rzeczywistości dojście do siebie, na takie na jakie mógł sobie pozwolić, zajęło kilka minut.
Spojrzał na niego wreszcie i twarz miał całą czerwoną, zapłakaną i wygiętą w grymasie niezwykłego niezadowolenia. Wargi nieco rozchylone, teraz wypuszczały powietrze już coraz wolniej. Czyżby faktycznie się uspokajał, a może to tylko chwilowa przerwa w dostawie energii? - Zrobiłem.... sobie... Climax - parsknął, ale nie było to szczere. W jego minie oraz sposobie tego zaśmiania był wyłącznie jad oraz podszyta złość. Wcale nieukierunkowana w stronę Harpera, a we własną albo Cosmo, nie był w stanie określić. Co miał na myśli poprzez Climax? Dosłownie alkohol z LSD, które gwarantowały mu godziny oderwania się od rzeczywistości. Wcześniej zrobił to tylko raz i przez przypadek, ale tym razem doskonale wiedział do czego to doprowadzi. Może teraz tego nie pamiętał w taki sposób, ale kiedy tylko wytrzeźwieje, to na bank zacznie szukać kolejnego sposobu aby się znieczulić.
- Cosmo... - wymamrotał nagle, kręcąc powoli głową i patrząc mu prosto w oczy. Złość i smutek to jedyne emocje którymi teraz emanował. Być może towarzysz zaczynał już rozumieć ich genezę. Przylgnął do niego, twarz chowając między materiałem jego koszulki, a wyraźną linią szczęki. Był o niego parę centymetrów niższy i powierzchnia była nierówna, więc Dwellerowa szyja była idealnie na jego wysokości. - To powinienem być ja - wyszeptał cicho, wprost w jego skórę, owiewając ją przy tym gorącym oddechem. - To powinienem być ja - powtórzył znów, zaciskając mocno powieki w obawie przed następnym wybuchem.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Wartościowi ludzie, Flint? A co to w ogóle znaczyło? Jaką miarą określana ta wartość? Na jakich szalkach ważona? I kto, kto był sędzią, co wyrok tutaj wydawał? "Wartościowi na lewo, bezwartościowi na prawo" - niczym w tym, żywcem z koszmaru zaczerpniętym, procesie selekcji, której poddawano więźniów w obozach koncentracyjnych i łagrach.
"Cenni przejdą, nic-nie-warci zostają", wypowiedziane surowym tonem przez Świętego Piotra (albo kogokolwiek innego, kto rzekomo pełnił rolę klucznika przy Bramie Niebieskiej), co to wszystkich w kolejce ustawionych nie przepuści, kilku tylko - innych skazując na męki poniżej, w czyśćcu albo w żarze piekła.
Komu wolno było oceniać, że "to życie jest coś warte, a tamto - lepiej czym prędzej do piachu"? Flintowi? Dlatego tylko, że z nieboszczykami był za pan brat, że z większą ich ilością pogadał sobie pewnie w życiu niż przeciętny człowiek? A kim on, kurwa, był, by stwierdzać, że życie cudze coś warte, a jego - nic zupełnie? Że to on zasługiwał niby na gryzienie piachu, podczas gdy obcy żyć powinni, nie umierać?
I, w końcu, czy przyszło mu do głowy, że ktoś się z tym jego osądem mógł nie zgodzić? Harper-Jack taki, na przykład, co - choć obraz miał może skrzywiony, niewyraźny - więcej w nim widział wartości i dobra niż w innych.
Niż w sobie.
Chwilę jeszcze trwając w słodziutkiej niewiedzy, patrzył na towarzysza wzrokiem przepełnionym troską, ale i niepokojem. Złością? Nie, nie - to nie ta emocja. A jeśli nawet, to nie na niego, a na Życie po prostu. Życie, co to potrafi być czasem taką kurwą, że nic dziwnego, że trzeba po kwas z wódką sięgnąć, żeby dać z nim sobie radę (złudnie, tylko na chwilę, do następnego).
- Krzywdę sobie zrobiłeś, a nie Klimaks, Flint - mruknął, wiodąc wzrokiem za koszulką w jej dramatycznym locie na spotkanie z pokrytą wieczorną rosą murawą. Czemu, Fletcher? Mało mu było krzywdy na świecie, żeby jeszcze sobie jej dodawać?
I HJ miał już chyba na końcu języka pierwszą nutę w melodii pouczającej wypowiedzi, preludium do wykładu o tym, jak to strasznie nieodpowiedzialne i groźne było takie klimaksowanie w chłodzie i bez kogokolwiek, na kim można by się oprzeć - w przenośni, metaforycznie, ale i dosłownie (czyli tak, jak się teraz Flint opierał na Dwellerze), ale potem imię to przeklęte, przesycone bólem i poczuciem niesprawiedliwości, znów opuściło wargi rudego chłopaka, łamiąc muzykowi tak cały plan pogadanki, jak i serce (ciekawostka: to, co złamane, złamać można ponownie; wielokrotnie; do znudzenia).
- Och - był w stanie wyrzucić z siebie tylko, kompletnie zbity z pantałyku tak dotykiem Flinta, jak i nową świadomością, która uderzyła weń z prędkością gwiazdy spadającej z nieboskłonu. "Och" - śmieszne takie, głupie, nie na miejscu. "Och". Twój brat nie żyje? "Och." I myślisz, że to Ty powinieneś gdzieś tam leżeć, w kostnicy pewnie albo na szpitalnym stole, a nie on? "Och." Och, kurwa. Och.
A potem:
- Shhhh - i dłonie obydwie podtrzymujące półnagie ciało drugiego chłopaka, jedna wbita gdzieś na wysokości łopatek, druga zaczepiona pod pachą. Kurczowo, desperacko niemal. Dwóch grzeszników nie tyle w oczekiwaniu na Apokalipsę, co w samym jej już epicentrum. Jeden - Flint tutaj - bardziej zmęczony od drugiego. I drugi - Dweller, ma się rozumieć - mimo wszystkich swych słabości, zdolny jakoś, by pierwszego podtrzymać. Utulić.
Przycisnął Fletchera do siebie, przenosząc teraz dłoń na jego kark i potylicę, gestem tak kretyńsko czułym, że sam się chyba zdziwił iż go stać było na coś podobnego.
- Shhh, Flint - ale żadnego "nie mów tak" albo "przestań", tym samym więc przyznając chłopakowi prawo do mówienia wszystkiego, co cisnęło mu się na serce język - Shh, skarbie - teraz już bez tej jebanej cenzury - No, już. Już. Mam cię, okay? Trzymam cię.
I wiem, że wolałbyś, aby był to Cosmo. Ale życia innym przywracać jeszcze nie umiem.
Choć nie łudź się, że nie próbowałem.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Brak własnej wartości był mu wpajany od dziecka. Ojciec, rówieśnicy, ludzie mijani na ulicach - wszyscy patrzyli na niego z nutą obrzydzenia bądź kpiny. Te parę dobrych osób na jego drodze po prostu nie kalkulowało się z ogromem osądzających. Kiedy zrozumiał więc, że na nic zda się jego wysiłek, zaczął napędzać tę maszynę. Jeśli tylko ktoś dawał mu okazję i pomysł, udowadniał jak wielkim śmieciem potrafił być. Wyjątkiem była kradzież, bo to robił nie na pokaz, choć i tak ostatecznie wyszedł z tego niezły spektakl, ale tak czy siak potwierdzało to jego zdanie. Był nikim. Niczyim pierwszym wyborem. Nikt po przebudzeniu nie myślał - och, jak dobrze, że Flint jest w moim życiu i miał przeczucie, że niewiele osób by się zorientowało o jego śmierci. Znikanie na długie tygodnie również znajdowało się w jego asortymencie zachowań chujowych i nie obchodziło go, że ktoś mógłby się zmartwić. Niby kto? Chyba jego znajoma, która przetrzymywała mu graty w swoim garażu. Nic nie było w stanie przekonać go o tym, że miał wartość. To on powinien był się zaćpać, a nie Cosmo i jeśli dobrze pójdzie, to już niebawem się zobaczą. A może nie? Nie wierzył przecież w życie po śmierci. Cholera.
Wypuścił jedynie szybciej powietrze nosem, kiedy Harper wspomniał o robieniu sobie krzywdy. Nawet nie masz pojęcia.
Mógł je mieć. Wystarczyło przyjrzeć się odkrytemu teraz ciału Flinta, co było rzadko dostępnym dla kogokolwiek widokiem. Był wychudzony do tego stopnia, że skóra wręcz nieestetycznie opinała mu się na żebrach. Piegi na jego bladej skórze prezentowały się jak posypka na torcie, po tym kiedy cukiernikowi omknęła się ręką. Raz, drugi, trzeci. Na torsie znajdowało się kilka jasnych włosów, które zapuszczał prawdopodobnie od zarania dziejów. Trochę więcej można było ich znaleźć między pępkiem, a linią spodni, gdzie tworzyły charakterystyczną ścieżkę. Najciekawsze były jednak blizny. Różne, różniaste. Nie lubił się ograniczać, a nowe rodzaje bólu były dla niego interesującymi doznaniami. Jego boki miały wręcz chropowatą teksturę od natłoku śladów po rozcięciach, które wbrew powszechnej opinii - wcale nie były wołaniem o pomoc. Nikt nigdy ich nie zauważył, nigdy nie syczał teatralnie, kiedy materiał koszulki przylgnął do świeżych ran zbyt mocno. To była po prostu jego forma odreagowania bądź ukarania, już naprawdę sam nie wiedział. Czy byłoby totalnie pojebanym, gdyby przyznać wprost, że zwyczajnie to lubił? Widok spływającej powoli krwi i to lekkie pieczenie... Odnajdywał w tym spokój.
Trochę wyżej robiło się już o wiele ciekawiej. Tam najczęściej pojawiały się ślady po gaszeniu papierosa oraz najróżniejsze przebarwienia. Powiedzmy, że znudzenie i środki silnie żrące nie były w jego wypadku najlepszym połączeniem. Teraz kiedy ktoś miałby czelność oskarżyć go o to, że był szpetny i obrzydliwy, mógłby z zadowoleniem i pełną świadomością odpowiedzieć, że wiedział. Przecież sam o to zadbał.

Cała sytuacja stałą się dla niego mocno niewyraźna. Słysząc łagodny głos mężczyzny i tę świadomość, że już zrozumiał co miało miejsce, odbierał śmierć młodszego brata jako wyrok nieodwracalny. Było to już oczywiste w chwili, kiedy ogłosił to na SORze lekarz, ale jednak dopóki z nikim o tym nie rozmawiał, to prawie tak, jakby jeszcze wciąż miał czas. Jakby nadal istniała szansa.
Zawodził i to tak mocno, jak jeszcze nigdy w życiu. Śmiało można powiedzieć, że cierpienie które gromadził systematycznie przez całą swoją marną egzystencję było niczym w tym skupionym, palącym i zalewającym go uczucia rozdarcia. Mógł się zarzekać, że miał gdzieś swoją rodzinę. Mógł ich od siebie oddalać ile chciał, ale ten jebany szczyl zawsze pozostawał wobec niego cierpliwy. Starał się go integrować z pozostałymi i nie zniechęcał się całkowitym brakiem pozytywnych uczuć ze strony Flinta. Nie mógł uwierzyć, że ostatnim co do niego powiedział było nie rób sceny, tuż po tym jak sam zbagatelizował jego problemy i chęć otwarcia się przed nim. Nawet do niego nie napisał po tym wieczorze. Nie pobiegł za nim. Jakim cudem ktoś miał czelność w ogóle sugerować, że Flint Keegan Fletcher był wartościowym człowiekiem? Nie był. Po prostu nie był.

Szyja oraz koszulka HJ były wilgotne, wręcz przemoknięte, kiedy wreszcie się od niego lekko oderwał. Łzy przestały lecieć już jakiś czas temu, choć uspokojenie oddechu okazało się największym wyzwaniem. Bolała go cała twarz (powieki spuchły mu tak, jakby go ktoś uderzył) oraz gardło (wrzeszczał prosto w skórę biednego Dwellera z całych sił), a nogi uginały się pod nim z braku sił, jedzenia czy wody. Włosy miał przylepione do czoła od potu, który był z kolei efektem długiej bliskości z drugą osobą. Nawet brak koszulki nie zrównoważył otrzymanego od HJ ciepła, tego fizycznego i emocjonalnego. Spojrzał na niego z lekką dezorientacją, dopiero teraz orientując się, że obejmował go kurczowo w pasie. Rozluźnił ostrożnie ten uścisk i z trudem przełknął ślinę. Chciał coś powiedzieć. Poprosić, aby zostawił go samego. Zapytać skąd się tu do cholery wziął. Czy aby na pewno nie był halucynacją. Niestety nie potrafił powiedzieć nic, a to rzadko się zdarzało w jego przypadku.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Jefferson Park”