WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

Obrazek
Ostatnio zmieniony 2022-11-27, 20:32 przez Dreamy Seattle, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rapture miało dwa oblicza. Klienci upojeni alkoholem cieszyli się ze zjawiskowych wnętrz, świetnej muzyki i doskonałych, serwowanych w kilku postawionych barach drinków. Ale niektórzy zdawali sobie sprawę z tego, jak długie cienie potrafiły rzucać neonowe światła. Wiedzieli i unikali tego adresu w Squire Park jak ognia, lub akceptowali jego dwulicową i zdradziecką naturę.
Jedną z tych osób była Wallace. Tego wieczora obserwował, jak włada nad sceną w równym stopniu, jak muzyka zawładnęła jej duszą. Nie siedziały przy nim żadne inne kobiety, loża była pusta. Z drinkiem w dłoni chłonął to przedstawienie, w jakiś chory sposób rozumiejąc, że było tylko dla niego. Że mężczyźni i kobiety za jego plecami, klaszczący i uśmiechający się do niej zachęcająco byli zaledwie tłem w przedstawieniu ich dwojga.
Gdy wkradła się w jego ramiona, dużo czasu spędzili w klubie. Bez Jasonów, bez Ellie dorzucających się do gwaru, który mieli za plecami. Od wielu dni nie potrzebował już niczego, ani nikogo innego spędzając czas w Rapture w poszukiwaniu rozrywki, towarzystwa i satysfakcji. Gdy wieczór chylił się ku końcowi, odprowadził ją na zaplecze, a później pod samo wejście, przez które nie dał się jednak wyciągnąć na zewnątrz.
Doceniał to, że nie dopytywała. Wiedziała, że nie miał dla niej żadnej, szczerej ani miłej odpowiedzi. Hasło praca ucinało tego typu rozmowy, a on nieugięcie kręcił głową gdy żartami sugerowała, że mógłby pochwalić się czymś więcej. W jego oczach nadal mógł zostać biznesmenem. Mogła znać drugą naturę klubu i jego zarazem, ale nie musiała w tym uczestniczyć. Pożegnał więc ją ciepłym pocałunkiem w ten zimny wieczór, po czym wrócił do wnętrza.
Pozostałości klienteli wyprowadzane były przez ochroniarzy. Choć słońcu daleko było do wzejścia nad horyzontem, zbliżała się godzina zamknięcia. Zbyt pochłoniętych zabawą, alkoholem lub sobą nawzajem trzeba było nakierować do drzwi, ale wymijał ich swobodnie, wiedząc, w które miejsce samemu musi się udać.
Zaplecza klubu były spore. Nie były tylko jednym pokojem, w którym obsługa mogła zrzucić swoje płaszcze przed przejściem na swoje miejsce. Były szeregiem pomieszczeń, złączonych długim, skąpanym w jarzeniówkowym świetle korytarzu.
- Dziewczęta - rzucił, uśmiechając się pod nosem do dwóch kobiet stojących przed drzwiami, do których musiał przejść. Ich przeznaczenie rozpoznał od razu - były zbyt ładne na barmanki i zbyt wątłe na ochronę. Wiedziały, do których loży przypałętać się pod pozorem bawienia się w klubie, a za ich westchnienia, mężczyźni zamiast pieniędzmi płacili informacjami.
Odsunęły się posłusznie, umożliwiając mu przejście ruszając w przeciwnym kierunku. Druga zmiana klubu wybierana była znacznie dokładniej i wiedziała, w których pokojach lepiej nie szukać ekspresu do kawy lub chwili wytchnienia od hałasu na zewnątrz.
Roger Bennet był człowiekiem ambitnym, a zarazem piekielnie głupim. Obeznanym w swojej dziedzinie i ślepym na wszystkie inne. Wolnym i zaginionym, a jednocześnie siedzącym teraz na krześle na środku pomieszczenia, pilnowanym przez trójkę stojących nad nim ochroniarzy.
Zamknął za sobą drzwi, przyglądając się, jak oczy mężczyzny rozszerzają się ze strachu na jego widok. Nawet głupota nie przysłaniała mu świadomości tego, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł.
- Vinnie, ja... - rzucił się, podrywając na nogi, zmuszając stojącego obok niego mężczyznę do chwycenia go za ramię i posadzenia z powrotem na krześle.
Monroe cmoknął cicho, zsuwając marynarkę z ramion i odkładając ją na szafkę obok. Czuł, jak na jego karku pojawia się gęsia skórka, reprezentująca nie strach, nie chłód, a dreszcz emocji.
- Mądry człowiek uciekłby z miasta - stwierdził na powitanie, podchodząc bliżej. Bennet nie był nawet spętany, nie musiał. Wiedział, że w swojej sytuacji ucieczka nie była rozważna, nie przy takiej przewadze. Nie dotarłby do drzwi zanim ktoś nie powaliłby go na ziemię. - Wiem, że jesteś idiotą, ale kto kurwa chowa się u swojej matki? Aż tak się nie lubicie?
Parsknął śmiechem, pochylając się w jego stronę, opierając ręce o kolana. Przyglądał mu się otwarcie, z uśmiechem tryumfu wymalowanym na ustach. Widział, jak dotychczasowy menadżer klubu kuli się w sobie. Widział, jak drży na myśl o konsekwencjach tego, co zrobił, jak panicznie szuka ucieczki z tego pokoju w swoich słowach.
- Przysięgam, przysięgam, to nie moja wina! To nie...
Uderzenie stłumiło jego ostatnie słowa, a knykcie Monroe zapiekły. Nie znosił kiedy ktoś mu przerywał. Nic tak mocno go nie denerwowało, co w sprzeczności z jego odczuciami, sprawiło, że uśmiechnął się szerzej, patrząc, jak Roger podnosi głowę do pionu. Wyobrażał sobie posmak krwi, który musiał czuć w ustach.
- Gdybyś robił, co miałeś zrobić zamiast pieprzyć się z laską w pokoju obok, nie byłoby tu ani ciebie, ani mnie - westchnął, prostując się. W klubie nie nosił przy sobie broni. Była niepraktyczna i niepotrzebna. Gdy sięgnął do paska, po chwili w dłoni trzymał sprężynowy nóż. - Wiesz, ile pieniędzy nas kosztujesz?
Znów pochylił się w jego kierunku. Podszedł bliżej, stając z nim oko w oko, zmuszając go, by patrzył. Z bliska, Bennet emanował zezwierzęceniem. Jego zalana potem, rumiana twarz wykrzywiona w grymasie bólu, jego paskudny oddech, jego wyłupiaste, wlepione w niego gałki oczne. Nie mógłby czuć współczucia to kreatury, która tak go brzydziła.
Wyciągnął z kieszeni telefon, jakby nie pamiętał numeru, który zaraz pojawił się na jego ekranie. Gdy przystawił mu go do twarzy, znów zmuszając do odczytania go, mężczyzna spazmatycznie wciągnął powietrze do ust, jakby zagrożono mu bronią, a nie telefonem komórkowym.
- I co ja mam teraz z tobą zrobić? - znów cmoknął, a w jego głosi zabrzmiało szyderstwo. - To trochę dużo palców.
- Błagam, nie. To nie moja wina, przysięgam!
Głowa Rogera wystrzeliła w bok, a z ust trysnęła krwista ślina. Był mu wdzięczny za to. Za każdą okazję do następnego uderzenia, za każdy powód do utraty nad sobą kontroli. Nie zasługiwał na jego czas, nie musiał tego robić, mógł zostawić to ochroniarzom.
Ale chciał to robić.
- Z drugiej strony, tyle musi być warta twoja nerka - parsknął śmiechem, stając za mężczyzną. Łapiąc go za lepkie od potu włosy i odginając jego głowę do tyłu, tak, by jak najlepiej mógł słyszeć to, co miał powiedzieć następne. - Które wolisz?
Mężczyzna zaszlochał w odpowiedzi. Nie słuchał go. Przecież zadawał proste pytania, na które były proste odpowiedzi. Czy wymagał od niego tak wiele? Nie chciał jego płaczu, chciał odpowiedzi.
Więzień wrzasnął, gdy nóż wbił się w jego udo. Skurczył w sobie, chwycił za nogę, wydając z siebie odgłos, który wydawał się zwierzęcy.
- Kazałem ci wybrać! - krzyknął do niego Monroe, obchodząc z wolna jego krzesło. Podchwycił błagalne spojrzenie, z którym Bennet spoglądał na przypatrujących im się ochroniarzy. Nie miał prawa podnosić na nikogo z nich wzroku. Był nikim. - Czekasz, aż cię ochronią? Mają robić to, co do nich zależy?
Drwił, ale w jego sercu zagościła furia. Nie widział w siedzącym na krześle człowieka, widział bezużytecznego pasożyta, uzależnionego od swoich żądzy, przeświadczonego o swojej wielkości przez pieniądze, których nie zdobył sam, a które teraz utracił.
Złapał za wystającą z jego uda rękojeść, skąpaną w krwi zalewającej mu spodnie. Wyciągnął nóż z jego uda, świadom tego, że musiało to wywołać większą falę bólu niż jego umieszczenie tam w pierwszej kolejności. Pchnął kopniakiem jego krzesło, zrzucając na ziemię, tam, gdzie mógł wić się na ziemi jak robak, którym był w istocie.
- Może gdybyś ty, kurwa, robił co do ciebie należy... - warknął, pochylając się. Znów podnosząc go za koszulę do pionu, popychając na ścianę, na wypełnioną butelkami ladę, które zrzucił swoim cielskiem, zbijając część. Powtarzał się. Dlaczego musiał się powtarzać? - To nie bylibyśmy w tej sytuacji, Bennet.
Jego ręka zacisnęła się na jego włosach, wystrzeliwując do przodu. Uderzając jego twarzą o pokryty rozbitym szkłem blat, patrząc, jak z chrzęstem zbijanych kawałków odbija się od niego jego głowa, nim mężczyzna, wyjąc, opadł z powrotem na ziemię, w kałużę własnej krwi.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– well – Rapture miało dwa oblicza, podobnie, jak Vincent Monroe.
Pierwszym z nich było jego łagodne usposobienie. Ujawniało się, kiedy po udanym występie siedzieli schowani w skórzanej loży, kiedy z największym namaszczeniem obdarowywał ciało blondynki gorącymi pocałunkami, kiedy wpatrywał się w nią z taką intensywnością, jakby reszta świata nie istniała. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że występy, teoretycznie kierowane do wszystkich gości klubu, w rzeczywistości wykonywane były z cichą dedykacją dla jego właściciela. Wskazywał na to każdy, zalotny uśmiech czy puszczenie oka w jego stronę.
Drugim zaś była praca. Wystarczyło jedno zdanie rzucone w eter, aby wiedziała, że ich wspólny wieczór właśnie się skończył. To wtedy wyraz jego twarzy zmieniał się – tężał, uwydatniał nieliczne zmarszczki, a i tak ciemne tęczówki, stawały się prawie czarne. Zwracała też uwagę na palce dłoni to zaciskające się w pięść, to rozprostowujące.
Dlatego i dzisiaj nie podejmowała dyskusji, kiedy jasno poinformował ją, że spotkają się dopiero kilkanaście godzin później.
Powrót do klubu miał służyć jedynie zabraniu kluczy do mieszkania, które musiały wypaść z jej płaszcza, kiedy wychodziła z garderoby.
Kazałem ci wybrać!
Usłyszawszy dziwnie znajomy głos, przystanęła w miejscu. Tembr furii, przerywany jedynie żałosnym zawodzeniem, niósł się po korytarzu, którym jeszcze przed chwilą pewnie kroczyła do przodu. Obecnie wpatrywała się w snop światła, przedostający się spomiędzy na wpół otwartych drzwi, gdzieniegdzie wyłapując tańczące cienie sylwetek. Domyślała się, co za nimi zastanie i wiedziała, że wycofanie się było najlepszym rozwiązaniem, a jednak moment niepewności wykorzystała na rozważenie pozostałych opcji.
Od samego początku nie chciał, żeby babrała się w tym samym gównie, co on. Nie bez powodu, wiedząc, że ma jeszcze coś do zrobienia, żegnał ją gorącym pocałunkiem i uważnym wzrokiem odprowadzał do taksówki. Gdy czekały na niego obowiązki, upewniał się, że Kiara danej nocy już nie pojawi się na zapleczu. Chronił ją.
Dotychczas szanowała wybór biznesmena i nie dopytywała. Nie komentowała też ran na kostkach dłoni, gdy kolejny raz z rzędu podawała mu woreczek z lodem na opuchliznę lub gdy po nagłym telefonie mówił, że musi wyjść.
I choć instynkt z całych sił podpowiadał jej, aby natychmiast się wycofała i wróciła do bocznego wyjścia z klubu, zrobiła to, co ostatnimi czasy wychodziło jej najlepiej – nie posłuchała go.
– Kiara… Pomóż mi… – gdyby nie zwróciła uwagi na wielki, złoty zegarek na nadgarstku, miałaby spore trudności w rozpoznaniu ofiary. Napuchnięta, umorusana krwią twarz, w połączeniu z podbitymi oczami, grymasem bólu i skuloną pozycją, w pierwszych sekundach skutecznie komplikowała jego identyfikację. Ale dzięki charakterystycznemu zegarkowi wiedziała, że ma do czynienia z Rogerem, który swoim idiotycznym zachowaniem przekroczył granicę cierpliwości Monroe, za to teraz płacił drastycznym kresem.
A więc tak wygląda upadek człowieka. Bennet zaiste przypominał dżdżownicę, wypełzającą na ulicę po deszczowej nocy, aby finalnie stracić życie pod butem nieuważnego człowieka.
Powinna czuć cokolwiek. Strach, bo wbrew swojej woli stała się współuczestnikiem przestępstwa. Współczucie, bo manager w teorii nie zasłużył na tak okrutne traktowanie. Obrzydzenie, bo strużka krwi, przemieszczając się po poszarzałych fugach, ostatecznie dopłynęła prosto pod jej but. Chęć pomocy, skoro już o nią błagał, celując ręką w jej stronę.
Ona jednak, uniósłszy brew ku górze, nie poruszyła się ani o centymetr. Zamiast tego, beznamiętne spojrzenie przeniosła na bruneta.
– Vincent – powoli rejestrowała to, jak wyglądał. Ogłuszony wściekłością i ubrudzony brunatną posoką w niczym nie przypominał mężczyzny, z którym rozstała się zaledwie trzydzieści minut temu.
Rozsądna kobieta odwróciłaby się na pięcie i uciekła. Kupiła bilet do Kanady, Meksyku czy pierdolonego Urugwaju i unikała Seattle jak ognia. Zmieniła numer telefonu, ufarbowała włosy, stałaby się niewidzialna, byleby nie ponieść konsekwencji podobnych do tych, które na własnej skórze odczuwał Roger.
Ale Wallace nie była normalna.
– Zostawiłam klucze – rozejrzała się po pomieszczeniu i gdy wzrokiem odnalazła zgubę, podeszła bliżej i zgrabnie zgarnęła ją z ziemi, wkładając palec wskazujący w metalowe kółko. Nie mogli przeoczyć krwawych odcisków, jakie pozostawił za sobą biały kozak.
Dlaczego sprawiała wrażenie, jakby nigdzie się nie wybierała?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Upadek człowieka.
Bennet reprezentował wszystko, czym gardził. Wijące się na ziemi stworzenie złożone z bólu i przerażenia. Stworzenie, które niegdyś myślało, że znalazło się na szczycie. Że może wskoczyć na plecy kogoś innego i dojechać na nich aż do sukcesu, nie dając od siebie niczego w zamian. Nigdy nie mieli względem niego wielkich wymagań. Roger nie był gangsterem z krwi i kości, uważał się za dobrego, porządnego człowieka, który po prostu przymykał oko na to, co niewygodne, jednocześnie spijając śmietankę. Pieniądze nie zmieniały jednak człowieka. Czy z ekskluzywnym klubie w centrum Seattle, czy w baraku w South Park, był tak samo nędzną kreaturą pozbawioną kręgosłupa moralnego, wijącą się na ziemi w bólu, duszącą krwią zmieszaną z plwociną.
Wciąż nie zdecydował, co zamierzał z nim zrobić. Frank dał mu wolną rękę. Okrucieństwo wyznaczało bardzo cienką granicę. Po jednej jej stronie leżała bezwarunkowa lojalność, wywołana strachem. Po drugiej - chęć zemsty. Nie wiedział, czy chciałby tym ryzykować, ale jednocześnie powątpiewał w umiejętności Rogera. Miał tylko ich.
Dźwięk otwieranych drzwi dotarł do niego z opóźnieniem. Przedarł się przez grubą zasłonę emocji przysłaniających mu wszystkie inne, zewnętrzne sygnały. Sprawił, że zmuszony był oderwać wzrok od pokaleczonej, brzydkiej twarzy menadżera i unieść go w kierunku wyjścia. Dostrzegając znajomą twarz w przejściu, zamarł w miejscu, w przeciwieństwie do ochroniarzy, którzy jak jeden mąż odwrócili się w jej kierunku, gotowi do ataku.
Kurwa.
Nie miała prawa tu być. Nie miała prawa tego widzieć. Dopiero teraz docierało do niego, co działo się dookoła. Widział kałużę krwi, w której leżał mężczyzna, krew na blacie, krew na swojej koszuli i krew na własnych rękach. Czuł jej ostry zapach w powietrzu. Widział kawałki szkła rozrzucone dookoła, w tym jeden wbity w szyję menadżera, którą wygiął w jej kierunku.
Nie miała prawa przywracać go z powrotem do rzeczywistości kiedy był w tym stanie.
Głos mężczyzny był jak zapalnik. Jak iskra wywołana w wypełnionym łatwopalnymi materiałami pomieszczeniu. Nie myśląc o tym, że stała o tym, o tym, że na niego patrzyła, bez chwili zawahania zdusił jego prośby kopniakiem. Wcisnął jego pokaleczoną twarz w ceramiczne płytki, dostrzegając, jak ciało Benneta wiotczeje, gdy traci przytomność przy ostatnim uderzeniu.
Nie miał prawa na nią spojrzeć, a co dopiero wymówić jej imię.
- Kiara.
Odsunął but od głowy mężczyzny, stając obok. Patrząc w ciszy, jak podnosi swoje klucze, choć w jego sercu nadal szalała wściekłość. Ignorując spojrzenia ochroniarzy, rozpaczliwie szukających u niego polecenia, wskazówki, jak mieli ją potraktować. Bo gdyby była kimkolwiek innym, rzuciliby się w jej kierunku od razu. Zaciągnęli do innego pokoju, w którym zamknęliby ją na cztery spusty. Musiałaby poczekać w kolejce, aż skończy z menadżerem i znajdzie dla niej chwilę czasu.
Ale wiedzieli, kim była. A co najważniejsze - kim była dla niego.
- Na zewnątrz - powiedział zimno, ale stanowczo. Ruszył w jej kierunku, obracając się przez ramię do jednego z mężczyzn stojących w środku. - Ma być przytomny jak wrócę.
Jeszcze z nim nie skończył. Weszła zbyt szybko, nawet nie w połowie. Przerwała coś ważnego, coś, co pozwalało mu wyładować wściekłość na kimś, kto był tego wart. Naiwnie myślał, że Wallace szybko opuści teren lokalu, umożliwiając mu powrót do pracy.
Widząc, jak nie zbiera się do wyjścia, zacisnął palce na jej ręce, wyciągając ją za sobą z pomieszczenia. Wprost na ciemny korytarz, a z niego skręcając w stronę baru. Wnętrze klubu wciąż było rozświetlone, ale, zgodnie z jego poleceniem, w środku nie było już nikogo. Rapture było puste, gdyby nie liczyć jego współpracowników.
Milcząc, puścił jej rękę dopiero przy barowym hokerze. Podwinął rękawy swojej koszuli, świadom tego, jak umorusane we krwi ma ręce. Z każdym oddechem starał się uspokoić dla niej. Nie kierować tych emocji w jej stronę. Mimo tego, gdy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewał gniew.
- Nigdy więcej tego nie rób. - sięgnął za ladę, do butelki wódki odłożonej w pośpiechu, do szklanki, która z jakiegoś powodu była istotna, jakby picie z gwinta w tej chwili nie było mu bez różnicy. - To nie twoje miejsce - dodał, nalewając sobie alkoholu, choćby po to, by zwilżyć suche gardło.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie znała Benneta i nigdy nie chciała go poznać bliżej. Dla niej pozostawał jedynie przełożonym, o ile to nazewnictwo było adekwatne, bo raczej informowała mężczyznę o swoich zamiarach, aniżeli pytała o pozwolenie. Od pierwszego spotkania przypominał wyjątkowo obślizgłą kreaturę. Drażnił ją swoją ulizaną fryzurą, cwaniackim uśmieszkiem, pociągiem do koszul z dziwnymi printami i dłońmi, które za często przypadkiem lądowały na lędźwiach kobiety. Pomyślała, że prawdopodobnie zasłużył na każde uderzenie zadane przez Monroe, choć wydawało się, że ten jeszcze nie rozprawił się z nim do końca. Że granica między zwykłym okrucieństwem a jawnym szaleństwem, w dalszym ciągu nie została przekroczona i najgorsze dopiero go czekało.
Spokojnym wzrokiem obserwowała wijące się ciało, jakby zupełnie nic dla niej nie znaczyło. Wierzyła, że V. nie zrobiłby nic bez konkretnego powodu i nie dostrzegała podłości kryjącej się za ranami menadżera. Nie dostrzegała też podłości za przyspieszonym biciem serca, które bynajmniej nie oznaczało strachu, a niezdrową fascynację.
Podniecał ją.
Nie współczuła Rogerowi. Nawet gdy dotarło do niej, jak bardzo jest zmasakrowany i że głęboka rana na udzie prawdopodobnie niebawem doprowadzi do jego wykrwawienia się, nie podeszła bliżej, aby mu pomóc. Ciche jęki i zawodzenie przerywane gardłowym dławieniem się oraz obrzydliwymi splunięciami krwią, irytowały ją. Wwiercały się w czaszkę niczym fałsz w muzyce, którego szczerze nienawidziła. Dlatego, gdy Vinnie jednym kopniakiem pozbawił go przytomności, poczuła… Ulgę.
W końcu miała pojęcie, co robił. Nie musiała już snuć domysłów. Nastał moment kulminacyjny, w którym dostała wyjątkowy przywilej – mogła się wycofać. Nikt normalny nie powinien wyobrażać sobie przyszłości z kimś, kto prawie zabił człowieka, a co więcej, niewątpliwie nie był to jego pierwszy taniec ze śmiercią.
Ale ona bezwiednie przeniosła spojrzenie na właściciela ubrudzonego makabrycznymi kolorami i wpatrywała się w niego przez kilka, długich sekund. To, że finalnie nie opuściła Rapture, jednoznacznie oznaczało, że pakt został podpisany.
Ani razu nie zwróciła uwagi na pozostałe osoby znajdujące się na zapleczu. Ochroniarze nie zrobiliby jej krzywdy, nie bez bezpośredniego pozwolenia od biznesmena, który przecież nie zgodziłby się na to, aby użyli wobec niej siły. Wrzuciła więc odnaleziony pęczek kluczy do małej torebki i skinęła głową w ramach niemej zgody na wyjście.
– Dobrze, szefie – usłyszeli jeszcze, kiedy po przejściu przez próg drzwi, metaliczny fetor posoki mimowolnie zmieszał się z zapachem dymu papierosowego i alkoholu rozlanego na podłodze podczas imprezy.
Była wyprana z wszelkich emocji i sama nie wiedziała, czy był to przejaw zwykłej obojętności, czy reakcja organizmu na pierwszy szok.
Jednak nic się nie zmieniło, gdy złapał ją za ramię i wyprowadził pomieszczenia.
Nic się nie zmieniło, gdy dumnie kroczyli w stronę baru, w trakcie krótkiej podróży nie wypowiadając ani jednego słowa.
Nic się nie zmieniło, gdy usiedli przy marmurowym blacie i gdy brunet zwinnym ruchem zgarnął zza niego butelkę wódki, a ona pozwoliła kącikom ust unieść się ku górze.
Jak rasowa psychopatka.
Nie chciała pić. Nie potrzebowała alkoholu, aby poradzić sobie z traumą, która de facto nie istniała. Powinna płakać, wrzeszczeć, drżeć w rozpaczy, po tym, co zobaczyła, a zamiast tego siedziała wyprostowana i z nieodgadnionym wyrazem twarzy uważnie studiowała ciemne tęczówki partnera.
Miała świadomość, że jest porywczy. Przekonała się o tym na własnej skórze, kiedy wściekle dobijał się do jej mieszkania, wrzeszczał i zasypywał ją zarzutami wyssanymi z palca. Impulsywność bruneta ujawniała się w różnych sytuacjach, a Kiara zdążyła poznać go na tyle dobrze, że początki narastającej złości rozpoznawała niezwykle szybko. Mocno zaciskał szczękę, wargi stawały się cienką linią, oczy błyszczały niebezpiecznie, podniecone zbliżającym się atakiem furii; tak, jak teraz. Czasem powstrzymywała go – siadała mu na kolanach, raczyła słodkim pocałunkiem, starając się odwrócić uwagę mężczyzny od katalizatora gniewu. Robiła to w momentach, w których wiedziała, że pokazanie swojej drugiej strony nie wyjdzie mu na dobre. Goście przychodzili do Rapture w poszukiwaniu dobrej zabawy, niezawiązanej z gangsterskimi przepychankami.
– Nie zrobiłam tego specjalnie – odparła z opanowaniem i założyła nogę na nogę. Z torebki wyjęła paczkę złotych Marlboro i wsunąwszy jednego między wargi, przysunęła ją w stronę Monroe. Odpaliła papierosa, zaciągając się głęboko, po czym wydmuchała dym w bok. – Tak sądzisz? – zapytała. Nie bawiła się w kobietę mafii. Nie zamierzała przekonywać go, że powinien występować dla niej tak samo, jak ona występowała dla niego. Zawrócenie taksówki nie było sprytnie uknutym planem. Mimo wszystko pragnęła poznać wszystkie myśli krzątające się w jego umyśle.
– Co zrobił? – strzepała nadmiar popiołu do pustej szklanki stojącej obok.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rapture wyglądało inaczej, gdy jego sal nie wypełniały tłumy tańczących ludzi. Światła nie zatrzymywały się na skąpo ubranych ciałach, tylko odbijały się od podłóg, kąpiąc wnętrza w neonowych kolorach. Wiedział, że kamery monitoringu były skierowane w ich stronę, ale nie musiał się tym martwić. Tak samo jak nie martwił się potencjalnymi ochroniarzami przechadzającymi się po drugiej stronie sali, czy ekipą sprzątającą czekającą cierpliwie, zajmującą się innymi piętrami póki na to nie zostaną wpuszczeni.
Gdyby nie to, w jakiej sytuacji się znaleźli, może poświęciłby więcej uwagi na jej zachowanie. Dostrzegł, że nie panikowała, że nie kostniała pod wpływem napływającego strachu. Nie wzdryga się na widok krwi, nie zareagowała na prośbę pomocy, nie spojrzała na niego z obrzydzeniem, które żywiła wyłącznie do leżącego na ziemi Rogera.
Kiara Wallace faktycznie nie była normalna.
Nie w podstawowym tego słowa znaczeniu. Nijak miała się do innych kobiet i mężczyzn, których wyganiali z budynku zanim cokolwiek takiego będzie miało miejsce. Bo inni woleli żyć w niewiedzy. Woleli myśleć, że to, co się dzieje będzie dziać się również i bez ich udziału, więc nie robią różnicy, nie wtrącając się w nieswoje sprawy. Że jeśli nie widzą krwi na podsadzce, to nie znajduje się też na ich rękach. Że nie przytrzymując nikogo w miejscu, nie pomagali go okładać swoim milczeniem.
Ale w tej wściekłości nie widział, ani nie doceniał tego, jak zareagowała. Nie widział kolejny raz swego odbicia, nawet jeśli było zakrzywione. Podobieństw między nimi, zrozumienia w jej oczach i fascynacji, która odbijała się w jego.
Widział tylko zagrożenia. Ryzyko, które stwarzała dla siebie, wchodząc do tamtego pomieszczenia, nie czując w żaden sposób skruchy. Świadomość tego, jak ciężkim zadaniem była ochrona kogoś, kto uważał, że tej ochrony nie potrzebował, była jak cierpki posmak w ustach, który usiłował zmyć alkoholem.
Usiadł na hokerze obok, choć nie chciał. Chciał krążyć dookoła baru, zebrać myśli, zamknąć oczy i pomyśleć, skupić się na uspokojeniu oddechu. Ale w tym stanie był zbyt wściekły tym, jak mogła byćgłupia, jednocześnie pamiętając, że wcale głupia nie była.
Drugiemu obliczu Rapture wtórowało jego własne.
- Tak, tak kurwa sądzę - warknął, wyjmując papierosa z jej paczki. Nie robiło mu to różnicy co kupowała, przywykł do tego, że dobry tytoń się docenia, a tanim nie wzgardza. Złość tylko pozbawiała go resztki wymagań. - Co ty sobie wyobrażasz? Że nic się nie stanie, jak sobie popatrzysz? Jak ludzie cię zobaczą na zapleczu klubu? Że wcale sięw to nie mieszasz?
Odpalił papierosa, trzymając go w ustach i odrzucił zapalniczkę na blat. Dym wlatujący do płuc nie uspokajał tak, jak powinien, nie na tym etapie, nie przy pierwszym zaciągnięciu się.
Zignorował jej pytanie, nie zamierzając na nie odpowiadać. Nie musiała wiedzieć, to nie była jej sprawa. Nie zamierzał zaspokajać jej ciekawości i jej fascynacji, nawet, jeśli na swój sposób mu się podobała. Ryzyko było zbyt wielkie.
- Nie zamierzam patrzeć, jak lądujesz w pierdlu, albo związana przez jakiegoś psychola w piwnicy - oświadczył, wilżąc usta alkoholem. Oderwał od niej spojrzenie, uparcie przenosząc je na rząd butelek ułożonych pod ścianą. Nie zwracał uwagi na zasychającą na jego koszuli krew, ani na zwykle ułożone włosy, które teraz opadały luźno na jego czoło.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Klub był pusty. Od ścian odbijało się głuche echo, a dym dotychczas unoszący się nad parkietem, powoli rozmywał w powietrzu. I ona nie zwracała uwagi na ochroniarzy krzątających się w pobliżu, bo wiedziała, że albo ich nie słuchają, albo celowo nie zapamiętywali żadnego ze słów. Dlatego skupiła się całkowicie na biznesmenie, obserwując szybko poruszającą się klatkę piersiową i choleryczny chód, kiedy nie wiedział, czy powinien zostać za blatem czy usiąść w jednym miejscu.
Od ich pierwszego spotkania domyślała się, że Rapture jest przykrywką dla innego rodzaju działalności. Pokoje, które podczas imprez zawsze były zamknięte, znane w Seattle osobistości pojawiające się przy barach, a nawet liczba ochroniarzy, która znacznie przewyższała tę w okolicznych klubach, dawały do myślenia. Wystarczyło rozejrzeć się dookoła.
– Powtórzę, bo chyba nie dosłyszałeś za pierwszym razem. Nie wróciłam specjalnie – bezczelnie lekceważyła słowa bruneta, uważając, że za bardzo się przejmował. Traktował Kiarę jak małą dziewczynkę, która pierwszy raz doświadczyła bądź zobaczyła przemoc. Jednak czy zachowałaby się w ten sposób, gdyby nigdy wcześniej nie miała z nią do czynienia? A co gorsze, czy zachowałaby się w ten sposób, gdyby okrucieństwo wymierzone w stronę menadżera jej nie odpowiadało?
– Jak miałam dostać się do mieszkania bez kluczy? – rzuciła małym kłamstwem, bo w rzeczywistości możliwości miała sporo. Mogła napisać do niego wiadomość z prośbą, żeby poszukał kluczy i zniósł je na dół, mogła nocować u Idy, mogła odczekać trochę dłużej, wiedząc, że zajmuje się pracą. Tymczasem wróciła na salę i słysząc, że za drzwiami zaplecza dzieje się coś, czego nie powinna ani słyszeć, ani widzieć, nie wycofała się. Ciekawość stała się katalizatorem i był to moment, w którym z pełną premedytacją postanowiła zajrzeć do środka.
Podjudzanie złości mężczyzny nie było najlepszym pomysłem; wciąż kipiał furią, choć teraz nie ujawniającą się pod postacią uderzających w czyjąś twarz pięści, a nerwowo poruszającą się nogą, opartą o barowy stołek.
– Przesadzasz – kolejne zaciągnięcie, przekrzywienie głowy i uśmiech; nieodgadniony i tajemniczy. Palcem zakręciła kółko na wierzchu szklanki, która teraz przyjęła funkcję popielniczki. – Nic mi się nie stanie przez to, że przypadkiem zobaczyłam… Cokolwiek robiłeś z Rogerem – wzruszyła ramionami w akcie zrozumienia. Nie prosiła go przecież o wytłumaczenie, nie zalewała się łzami, krzycząc, że jest potworem. Nastawienie blondynki do partnera nie zmieniło się, mimo ciała nieprzytomnego mężczyzny, które zostawili za ścianą i chciała, żeby finalnie zwrócił na to uwagę. Nic się jej nie stanie, bo nie zamierzała dzielić się niczym z osobami postronnymi.
To nie była jej sprawa, ale i tak zapytała. Żyła w przeświadczeniu, że skoro zobaczyła aż tyle, to nie ma różnicy, czy wyjawi jej, co się wydarzyło i czym Roger zasłużył sobie na podobne traktowanie. Monroe nadal pozostawał dla niej nieodgadnionym elementem, który nagle wtargnął do jej życia, a to, na co dzisiaj trafiła, tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że wie o nim zdecydowanie za mało.
– Nikomu nic nie powiem i umiem o siebie zadbać, koniec tematu – wzrokiem wierciła dziury w jego sylwetce. Zatrzymywała się na zaczerwienionej twarzy czy kosmykach niedbale opadających na czoło. Krew na koszuli powoli zmieniała kolor na ten bardziej brunatny, ale wiedziała, że tej nocy jej materiał niewątpliwie ożywi jeszcze szkarłat.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Z każdym wypowiadanym przez nią słowem coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie rozumiała skali tego, co działo się dookoła. Była różnica między głupotą, a nierozważnością. Iskra w jej oku go napędzała, nawet teraz, widząc fascynację w jej oczach, jakaś dzika cząstka jego podświadomości chciała pochwycić ją w ramiona, choćby nawet mieli wylądować za barem, prymitywnie i podrzędnie, jak zrobili to wcześniej, pod bocznym wyjściem z klubu. Ale on miał świadomość tego, jak niebezpieczne mogło być ściągnięcie ją do tego świata. Wychowanie w South Park nie czyniło z niej zatwardziałego gangstera, nawet jeśli lubiła podstępnie się uśmiechać i całą sobą pokazywać, że niczego się nie boi. Nawet jeśli bezczelnie kłamała, jakby nie wiedziała, że nie powinna wchodzić do tych pomieszczeń, jakby zapomniała, a pilnie potrzebowała kluczy. A oboje dobrze wiedzieli, że tak nie było. Nie musiała wracać do klubu, nie musiała wchodzić do pomieszczenia, zza którego dobiegały do niej wrzaski. Zrobiła to z własnej, czystej ciekawości, przekonana o tym, że jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, to jakoś sobie poradzi.
- Bogate doświadczenie sprawia, że jesteś tego taka pewna? - skwitował z ironią, strzepując nadmiar popiołu do tej samej, pustej szklanki, której używała w tym celu ona. Ręka mu drżała, papierosa ściskał zbyt mocno, bezwiednie gniotąc tuż za filtrem. Obracał go w palcach, przyglądając się jego żarzącej końcówce, nie chcąc w tej chwili na nią patrzeć.
Nienawidził tego. Nigdy nie uważał siebie za osoby, która czymkolwiek sterowała. Miał świadomość tego, że nie znalazłby się w tym miejscu gdyby nie trafił na odpowiednich ludzi, że nawet teraz mogli być potęgą i upaść na samo dno w ciągu miesiąca. W miastach jak Seattle takie rzeczy zmieniały się z chwili na chwilę. Wystarczył jeden, celny zamach, jedna, niechciana informacja wypuszczona przez kogoś. Nie zajmował się tym tak dokładnie, jak robili to inni. Jego wartość leżała w umiejętnościach i bezgranicznej lojalności, a nie umiejętności prowadzenia biznesu.
Ale to wszystko zaczęło się od ich trójki.
- Nie jesteśmy tylko w Rapture, Kiara. Nie jestem jednym z pionów w mafii, których można wymienić. Zaczęliśmy to. Ja, Frank, który tym pierdolnikiem rządzi - warknął, wściekły na nią za to, co mówiła i na siebie, że musi o tym mówić. Jakby nie mogła po prostu zaakceptować tego, że jej pojęcie o skali tego przedsięwzięcia było gówniane. - Wystarczy im furtka. Przeze mnie mogą dostać wszystko. Klub, konta bankowe, naszych ludzi, nasze miejsca. Franka.
Odstawił szklankę ze stukotem na blat, gdy w środku nie zostało już nic. Odwrócił się go niej przodem, pochylając do przodu. Zaciskając zęby w złości, uparcie patrząc na to jej zaciekawione spojrzenie, na kąciki ust uniesione w bezczelny sposób, jakby to wszystko dla niej było gierką, kolejnym pokazem władzy, który ją podniecał jak nic innego.
- Zadbasz o siebie jak ktoś wejdzie do twojego mieszkania w nocy z bronią w ręku? - warknął, zapominając o trzymanym w dłoni papierosie, z którego popiół spadł na ziemię obok. - Poradzisz sobie, kiedy ktoś porwie cię z ulicy, założy worek na łeb i posadzi na krześle w jakiejś piwnicy?
Zgasił peta w szklance obok. Nienawidził jej za to, że zmuszała go do mówienia tych rzeczy, do wyobrażania ich sobie. Dla nie były tylko abstrakcją, straszakiem, który miał trzymać ją z dala. Hipotezami, które nie miały się spełnić, bo przecież będzie uważna, bo to był tylko Roger, tylko jego ludzie.
Ale nie uwierzyłby, gdyby powiedziała, że to było jednorazowe. To, co popchało ją w stronę drzwi nie było potrzebą odzyskania kluczy, których obieca, że nigdy więcej nie zgubi.
- Nikomu nic nie powiesz, jak ktoś pojawi się przed drzwiami 1047 S Henderson Street? - wycedził, patrząc na nią wprost.
Joe Wallace nie należał do ludzi trudnych do odnalezienia w tym mieście.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chce wywołać w niej lęk.
To pierwsze, co przyszło jej do głowy, gdy w ponownym ataku furii wyrzucał z siebie ogrom zdań, których pewnie wcale nie miał na myśli. Przynajmniej w to chciała wierzyć – że kierowała nim wściekłość, przysłaniająca zdolność logicznego myślenia i że za kilka minut, godzinę, dzień zrozumie, co zrobił. Będzie żałować wszystkiego, co wyszło spomiędzy jego warg podobnie, jak żałował, że wtedy wyszedł z jej domu.
Z każdym kolejnym słowem próbował ją coraz bardziej nastraszyć i trzeba było mu oddać, że opisywane przez niego, potencjalne zdarzenia, ruszyły wyobraźnią Wallace. Byłaby nieskończenie głupia, gdyby wchodziła z nim w dyskusję i utrzymywała, że jest w stanie wybrnąć z takich sytuacji, bo doskonale wiedziała, że nie jest. Nie miała swoich zasobów ludzkich, nie należała do grupy przestępczej, a jedyne, co mogłoby jej pomóc, gdyby napastnik rzeczywiście pojawił się w jej domu, to prowizoryczna umiejętność posługiwania się bronią i lekcje samoobrony, na które kiedyś chodziła.
Żałosne.
Czyżby nastał czas, kiedy to ona pokaja się przed brunetem?
Jego słowa miały jednak jeden, duży mankament – od kilku tygodni widywano ich razem. Jeżeli plotki w przestępczym światku rozchodziły się tak szybko, jak sugerował, blondynka niewątpliwie nie była już anonimowa. Po jej występach wspólnie zajmowali loże, a gdy tylko nie musiał zostawać dłużej w pracy, wychodzili z klubu równocześnie. Obdarowywali się namiętnymi pocałunkami i wodzili dłońmi po rozgrzanych ciałach, nie przejmując się tym, że dookoła nadal są ludzie.
Równie dobrze ktoś mający na pieńku z nim i Frankiem, mógł założyć jej worek na głowę i porwać pięć minut po wyjściu z klubu.
Bo nastał moment, w którym zbyt wiele osób wiedziało, kim Kiara Wallace jest dla Vincenta Monroe i vice versa. Nic, co zobaczyła dzisiejszej nocy, tego nie zmienia. Szczególnie że wciąż pozostawali w wewnętrznej grupie. W pomieszczeniu znajdywali się tylko ochroniarze i sam Roger, który – umówmy się – raczej nie ujrzy już światła dziennego.
Ich znajomość czy związek, jakkolwiek chcieliby to nazywać, sam w sobie był ryzykowny, a ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Mimo wszystko nie odrzuciła go, wciąż była obok i owe ryzyko podejmowała, bo od samego początku czuła, że jest tego wart. W niewytłumaczalny sposób, nie umiała sobie odpuścić postaci biznesmena.
Sama ekscytacja czymś nowym i niebezpiecznym w połączeniu z dzikim spojrzeniem były tylko interesującym dodatkiem do niego.
– Czy to nie jest ryzyko, które wspólnie podjęliśmy, od kiedy pierwszy raz pokazałam się z tobą w klubie? – uniosła brew do góry, tym razem nie dodając temu ironicznego zabarwienia. Pytała poważnie, była poważna i wszystko na to wskazywało; gesty, mimika twarzy i sposób, w jaki się zaciągała. Żarty się skończyły. – Myślisz, że chcę mieć dostęp do wszystkich informacji? Przeglądać wasze wyciągi z banku? Bawić się w kreatywną księgowość i pozować na kobietę mafii? Jedyną rzeczą, którą chcę naprawdę, jesteś ty, i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Więc skończ pieprzyć, bo gdybym nie weszła na zaplecze dzisiaj, to pewnie zdarzyłoby się to za miesiąc. To było nieuniknione – ściany miały uszy, a echo roznosiło słowa blondynki po piętrze.
I gdy chciała kontynuować, przedstawić mu swój punkt widzenia, bo przecież tak robią normalni ludzie – dyskutują, szukają argumentów, aby finalnie znaleźć upragniony złoty środek – usłyszała adres.
A to zadziałało na nią, jak płachta na byka. Joe zawsze był jej czułym punktem. Jednym ruchem wrzuciła papierosa do prowizorycznej popielniczki i wlepiła w niego wściekłe spojrzenie. Policzki zaczerwieniły się, a wargi zacisnęły w cienką linię, kiedy powstrzymywała się przed uderzeniem go prosto w twarz z wymalowaną na niej dumą.
– Odpierdol się od niego, Vincent. Dobrze ci radzę – syknęła, choć jej groźby bez pokrycia brzmiały śmieszne. Jedynie, co mogłaby zrobić, to odciąć się całkowicie od Monroe. Tylko czy on postrzegałby to jako karę? A może ponowne odzyskanie wolności? – Po co go znalazłeś? – zapytała podniesionym głosem, przeczesując jasne pukle drżącymi palcami.
Jeżeli chciał sprawić, aby w końcu coś zrozumiała, to teraz mu się udało.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Normalni ludzie dyskutowaliby. Znalazłaby argumenty, które pokazałyby mu, że nie było różnicy między ich byciem razem poza biznesem, a razem z nim. On wiedziałby, jak jej pokazać, że ryzyko było znacznie większe, niż sobie wyobrażała. Bo przecież nie znalazł adresu jej ojca po to, żeby w jakikolwiek sposób jej grozić, żeby być wygrywającą stroną konfliktu, czy mieć argument, którego nie potrafiła zbyć, który zamknąłby jej usta i powstrzymał ciekawość.
W zasadzie, to ostatnie było jednak prawdą.
Nie chciał myśleć o tym, co mówiła. Nie chciał dopuszczać do siebie tego, że pozostali wiedzieli jak ważne miejsce zajęła w jego życiu. Że stwarzał dla niej zagrożenie tylko tym, że pozwalał sobie na bycie z nią wbrew rozsądkowi. Nie chciał znów wracać do tego konfliktu, który rozdzierał go na pół. Był świadom tego, że te wątpliwości i racjonalne myśli nigdy nie znikały, że tkwiły głęboko osadzone w jego podświadomości, sprawiając, że czasami czuł się nieswojo. Że czasem pociągał za łyk alkoholu z butelki gdy przez myśl przechodziło mu, że mógłby ją utracić przez to, że nie wyszedł po raz drugi, gdy dała mu taką szansę.
Dlatego przecząco kręcił głową, choć wiedział, że w jej słowach było dużo racji. I dlatego nie zamierzał się z nią zgadzać, pod żadnym pozorem.
- Ochroniarze nie są lojalni do końca życia. Nie wszyscy, to nie pieprzone maszyny. Prawie każdego da się przekupić. Nie jesteś bezpieczna tutaj, bo jesteś w znajomym gronie, które niczego nie wyniesie poza mury klubu - odrzucił, ze szczerą prawdą wymalowaną na ustach i pobrzmiewającą w głosie, drżącym od emocji i gniewu. - Bycie ze mną to ryzyko. Ale jeśli będziesz swobodnie dopuszczana do tego, co robię, to staniesz się celem nie tylko przeze mnie, ale przez to, że sama możesz coś wiedzieć.
Inną rzeczą było wykorzystanie jej, by wywołać w nim reakcję. Pociągnąć za odpowiednie struny, wywołać wściekłość i żal w sercu, sprawić, by z obawy o jej utratę popełnił błąd. Siedząc z nim tylko w loży, niczego nie wiedziała.
Skrycie wiedział też, że mógłby udawać, że niczego dla niego nie znaczy. Że spotykał się z kilkoma, a ją w Rapture lubił najbardziej. Nie chciał, żeby dowiedział się o tym Frank, nie chciał słyszeć jego cholernych rad i pytań, czy warta konsekwencji. Zbyt wiele lat przeżył samemu, żyjąc na jego modłę, którą uznawał za swoją własną, nie dopuszczając do siebie nikogo, kto nie znał w pełni ryzyka, kto nie był w stanie z nim żyć.
Dostrzegł zmianę w jej postawie jeszcze zanim się odezwała. Dostrzegł, że zaczyna go pojmować, ale też jego ingerencja w jej życie wzbudza w niej złość. Chciał tego. Nie chciał, żeby cierpiała, ale tak cholernie próbował coś jej uświadomić, że nawet nie zwracał uwagi na to, czy robi to w odpowiedni sposób.
- Bo każdy inny też może - syknął, choć nie było to żadną odpowiedzią. Nie wycofywał się, widząc, że przechodziła do ofensywy. Siedział w miejscu, pochylony w jej kierunku, patrząc, jak zbliża się gdy dobitnie chciała mu pokazać, że pożałuje, jeśli wmiesza w to jego ojca. - Pomyślałaś o tym, że nie dopuszczam cię do tego bo nie jestem cholernym egoistą? Bo nie chcę, żebyś kiedykolwiek musiała wybierać, kiedy ktoś znajdzie twój czuły punkt i na niego naciśnie?
Wyprostował się, orientując, jak bardzo schylił się w jej kierunku. Kątem oka dostrzegł, jak z korytarza, z którego wyszli, wychodzi jeden z ochroniarzy. Sprawdza, patrzy, gdzie są i wraca z powrotem do środka, spełniając swoje zadanie cichego przypomnienia o tym, że Bennet nadal wykrwawiał się na podłodze.
- Powiedz mi, że rozumiesz konsekwencje - odrzekł, zimnym i niskim głosem, którym daleko było do krzyków, jakimi wymagał odpowiedzi od skomlącego mężczyzny. - Że zdajesz sobie sprawę z tego, że wszystko w twoim życiu może runąć w gruzach. Że twojego ojca może jutro tutaj nie być, przeze mnie.
Nie zorientował się, kiedy jego osoba pojawiła się wypowiadanych przez niego słowach. Nie potrafił usiedzieć już w miejscu. Nie znał słów, których mógłby użyć, żeby pokazać jej to, co ściskało jego żołądek w supeł i nie chciało puścić.
- Powiedz to, a proszę, pokażę ci wszystko - warknął, samemu nie wiedząc, na ile skłamał świadomie, a na ile ponosiły go emocje.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wciąganie w ich rozmowę Joe było tak jedynym punktem, który naprawdę ją rozsierdził. Jedynym argumentem prawdziwie przemawiającym za tym, że to, co mówił, było prawdą i miało swoje podstawy. Od wielu lat siedział w światku, o którym ona nie miała bladego pojęcia. Zawsze była odważna, nie bała się wyzwań i niełatwo było ją wystraszyć, a jednak jemu udało się dzisiaj osiągnąć rzecz pozornie niemożliwą. Podświadomie wiedziała, że powinna zdusić tę dyskusję w zalążku – złapać opchniętą dłoń, kiwnąć głową i przyznać mu rację. Obiecać, że już nigdy więcej tego nie zrobi, że będzie na siebie uważała.
Ale nie mogła.
Bo zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli nadal będą się spotykać, to prędzej czy później historia się zapętli, a ona znów wpadnie na Vincenta i jego ochroniarzy w dwuznacznej sytuacji. Zdawała sobie sprawę, że nie przesiedzą reszty życia w Rapture i będą wychodzić poza klubowe mury, a skoro stanowił obiekt obserwacji konkurencji i typów spod ciemnej gwiazdy, to i ona finalnie pojawi się na ich celowniku. Z tej sytuacji zwyczajnie nie było dobrego wyjścia; nie dało się w niej znaleźć złotego środka, który zadowoliłby i ją, i jego. Nie istniała możliwość, aby skończyli tę rozmowę ukontentowani, ze świadomością, że wszystko będzie dobrze. Jedno z nich musiało wybrać, jakkolwiek bolesny i ściskający żołądek byłby to wybór.
Nie chciała napawać go niepokojem, nie chciała, by budził się w środku nocy zalany potem z myślą, że coś mogło jej się stać. Ona sama nie wyobrażała sobie trwać w bezkresnej defensywie i po każdym wyjściu z domu obracać się przez ramię, jakby w ramach upewnienia, czy aby na pewno kroczy przed siebie sama.
I kiedy poukładała chaotyczne myśli w całość, doszło do niej, że żadne z tych uzasadnień nie jest wystarczające, jeżeli mieli tylko jedno rozwiązanie - ich koniec.
Po tak krótkim czasie spędzonym w ramionach bruneta nie wyobrażała sobie, że jutro mogłoby go nie być przy niej. Że do loży zapraszałby inne kobiety i to je obdarowywał czułymi gestami, na które potrafił się zdobyć, gdy tylko chciał. Że to na nie patrzyłby spojrzeniem przepełnionym pasją i zaintrygowaniem, podczas gdy Wallace każdego dnia byłaby odkładana do puli starych, nic nieznaczących wspomnień.
– Dobrze wiesz, że nie mówię tylko o ochroniarzach. Myślisz, że nie widzę, ile dziwnych typów kręci się tu każdego wieczora? Że nigdy nie zwróciłam uwagi na pokoje, które nie są przeznaczone ani dla gości, ani dla pracowników, a jednak wciąż ktoś ich pilnuje? – oblizawszy wargi, westchnęła ciężko, tym samym próbując uspokoić rozszalałe bicie serca. Odwracał kota ogonem i udawał, że nie rozumie jej słów. Nic jej bardziej nie irytowało. – Wszyscy, którzy przewinęli się przez Rapture od momentu naszego poznania, widzieli nas razem. Nie byliśmy dyskretni.
Gdy usłyszała otwierane drzwi, odwróciła głowę i wlepiła w jednego z piesków Monroe mordercze spojrzenie, z którego najprawdopodobniej nic sobie nie zrobił. Nie trzymała już jednak nerwów na wodzy, więc i Vinnie widział jej nowe oblicze. Ostatnio, w mieszkaniu na Fremont, była jeszcze spokojna. Dopiero słysząc charakterystyczny trzask zamykanego zaplecza, uwagę na powrót skupiła na biznesmenie.
– Musielibyśmy zupełnie o sobie zapomnieć, żeby zniwelować każde z tych zagrożeń – słowa przypieczętowała ciszą i odwróconym wzrokiem. Tak jakby półka z alkoholem nagle stała się ciekawym dziełem sztuki, w które warto było wpatrywać się godzinami.
Przełknęła ślinę. Zadał jej pytanie, na które nie było dobrej odpowiedzi. Wyczuł, że ojciec jest dla niej jedyną, bliską osobą. Wyczuł, że jej na nim zależy. Gdyby tylko wiedziała, że wykorzysta Joe jako kartę przetargową, do samego końca trzymałaby jego osobę w tajemnicy. I choć bardzo chciała wstać z hokera, ruszyć w stronę wyjścia i już nigdy nie przekroczyć progu Rapture…
Nie potrafiła.
– Rozumiem… – powiedziała cicho, lokując błękitne tęczówki na pochylonej sylwetce. – Rozumiem – powtórzyła, tym razem pewniej i nieco głośniej.
Vincent Monroe zatrzasnął ją w emocjonalnej klatce.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miała rację. Wiedział to wtedy, kiedy w złości stał w jej mieszkaniu, miotając się po pomieszczeniu bez celu, przytłoczony beznadziejnością tej sytuacji. Jedynym wyjściem, które ratowałoby w tej chwili ich oboje, było to dosłowne. Któreś z nich musiało zatrzasnąć za sobą drzwi i nigdy nie oglądać się przez ramię. A on wiedział, że tego nie potrafił. Nie wyobrażał sobie nie widzieć jej już nigdy, a wiedział, że nie byłby w stanie oglądać jej przedstawień. Że trzymałby się z dala od nich, że łapałby się na przejeżdżaniu koło jej mieszkania i zastanawianiu się nad tym, z kim spędzała noc. Żadna inna kobieta nie byłaby w stanie wypełnić pustki, którą pozostawiłoby po sobie jej zniknięcie i choć myślał, że z czasem jego strach przed tym zmaleje, on wydawał się narastać.
Nie wierzył w przeznaczenie, zrządzenia losu i inne głupoty, które powtarzali sobie ludzie by wyjaśnić niektóre aspekty swojego życia. Ale we własnym widział tak wiele, by rozumieć, jak istotna była Wallace. Jak niepowtarzalna i unikatowa była więź, która pchnęła ich we własne ramiona, wbrew rozsądkowi, wbrew próbom zachowania kontroli, którą oboje lubili mieć nad sytuacją. Wiedział, że skinąłby głową na każdą jej prośbę, że swoim błękitnym spojrzeniem sprawiłaby, by porzucił wszystko dookoła, zapominając o otaczającym ich świecie. I właśnie dlatego, by móc to dla siebie zachować jak najdłużej, był gotów spoglądać w ciemne oczy swojego biznesowego partnera i kłamać tak, jak nigdy nie musiał. Bał się, że pokazanie mu, jaką miała nad nim kontrolę sprawi, że Moretti skłonny będzie zareagować.
Widząc, jak mimo tych wszystkich czerwonych flag powiewających nad jego głową, nadal uparcie usiłuje się do niego zbliżyć, wiedział, że musiała po prostu być na nie ślepa. Musiała widzieć jedną, może dwie, ale nie miała pełnego obrazu sytuacji. Nie wiedziała, co tak naprawdę było na szali, czyim życiem szachowała, bo nie tylko własnym. Że to wszystko może doprowadzić ich do grobu i mówiąc to wszystko, nie traktował tego jako żadnego pokazu władzy. Nie mówił tak, by uderzać, nie po to, by wzbudzić w niej strach dla samego strachu. Chciał, żeby zaczęła się bać, tak jak bał się on. Żeby była świadoma tego, że daleko jej do kobiety, która nie ma nic do stracenia, za którą podawała się w Rapture kilka tygodni temu. Bo nie wyobrażał sobie, żeby była w stanie zaakceptować to wszystko wiedząc tyle, ile wiedział on.
Wypowiedziane przez nią słowo brzmiało w jego uszach głucho. Odbiło się echem w jego głowie, sprawdzając, że z klatki piersiowej uszło powietrze, a ramiona opadły lekko, w nagłym otrzeźwieniu, wbrew temu, w jakim gniewie zaciskał przed chwilą pięści. Milczał, przez krótką chwilę wyłącznie jej się przyglądając, czując, jak z każdym jego oddechem złość chowa się w środku, powstrzymywana przez coś zupełnie innego.
Jak mógł jej te rzeczy mówić?
Zdecydowanie nie byli normalni.
- Nie dopuszczę do tego - powiedział cicho, wstając z hokera. Stają obok niej, zapominając o tym, że jego dłonie były umorusane krwią. Unosząc jej policzki w dłoniach w górę, zmuszając do spojrzenia na pewność, która nagle wstąpiła w jego spojrzenie i odbiła się w tonie głosu. - Nie pozwolę, żeby coś ci się stało. Nigdy.
Obietnica, która musiała być przejawem naiwności, ale gdy ją wypowiadał, wiedział, że zrobi wszystko by jej dotrzymać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ale rozumiała. A raczej zrozumiała, kiedy jeszcze przed chwilą bezpardonowo wymieniał potencjalne konsekwencje jej wiedzy. Wiedziała, że nie są to wszystkie możliwości, że mafijny półświatek znalazł wiele sposobów na wyrządzenie komuś krzywdy, a dodatkowo, pomiędzy słowami dawał jej znać, że nie tylko ich konkurencja stanowiła realne zagrożenie.
Nie znała Franka, nie znała jego temperamentu i umiejętności podejmowania bezlitosnych decyzji, nawet jeżeli te skutkowały zranieniem osoby pozornie mu bliskiej. Dziś zrobiła niewielki krok w stronę odkrycia, co dzieje się za drzwiami drugiego oblicza Rapture i czuła, że czekają ją kolejne przeprawy, mimo tego, że Monroe będzie ją przed nimi bronił własną piersią.
Dziś pierwszy raz się przestraszyła – niezakrwawionego człowieka na zapleczu, nieumorusanego krwią Vincenta, niewyimaginowanego porwania, a nieszczęść, które mogłyby się przytrafić jej bliskim. Wyobraziła sobie poczucie bezsilności zalegające na poszarpanej duszy, gdyby Joe stało się coś złego i jawiło się ono jako absolutnie przerażające. Zaczęła pojmować egoizm właściciela i targające nim emocje, które jeszcze niedawno uważała za bezzasadne.
To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że połączyła ich nieprzerywalna więź; wiedzieli to od pierwszego spotkania. Kiara również nie wierzyła w przeznaczenie, nie wierzyła w to, że los z premedytacją krzyżuje ścieżki dwójki ludzi, którzy są sobie zapisani. To, że się poznali, zawdzięczali jedynie sobie. Swoim charakterom, magnetycznemu przyciąganiu i tajemniczymi półsłówkami, które doprowadziły do tego, że chcieli więcej, a teraz nie potrafili o sobie zapomnieć.
Kłamstwo wypowiedziane pierwszego wieczoru rozmyło się na tle ostatnich wydarzeń, bo w rzeczywistości nigdy nie była kobietą, która nie miała nic do stracenia. Stała się jednak kobietą, która była w stanie stracić wszystko dla niego.
Podjęła decyzję i nie zamierzała się z niej wycofać.
Słowa Monroe zadziałały kojąco. Serce zaczynało bić wolniej, krew nie buzowała już w żyłach. Wierzyła mu. Bezgranicznie ufała, że to, co mówi, jest prawdą i choć zdawała sobie sprawę, że wielokrotnie będą borykać się z podobnymi problemami, tym razem wiedziała, że przejdą przez nie wspólnie. Że ta rozmowa odpowiedziała na wszystkie dotychczasowe wątpliwości, które zbierały się w nich od wielu dni i przypieczętowała jedno: nie zamierzali się poddawać.
– Ufam ci – przymknęła powieki, czując dłonie mężczyzny na swoich policzkach. Nie przejmowała się faktem, że są brudne od cudzej, zaschniętej krwi, bo liczyło się tylko to, że był obok. Nigdy wcześniej nie wypowiedziała tych słów do kogoś, kogo znała tak krótko. Ale wszystko, co wiązało się z nimi, było nieprzewidywalne. – Jakoś to ułożymy – dodała jeszcze, bo chciała, żeby miał poczucie, że ona również jest dla niego. Musiał wiedzieć, że niecałe brzemię leży na jego plecach i nie jest to jednostronna walka.
W tym momencie drzwi na zaplecze ponownie się otworzyły. Nieco poddenerwowany ochroniarz wyjrzał za próg i wbił w szefa wymowne spojrzenie. Kiwnął głową na znak, że powinien ponownie kierować się do środka.
– Wykrwawi się, jeśli tam nie wrócisz – odchrząknęła cicho i umiejscowiła wzrok na jego twarzy. Miała łagodny wyraz, w przeciwieństwie do tego sprzed kilkunastu minut.
– Co z nim zrobisz? – wolała wiedzieć. Nie mógł zapominać, że nadal była pracownikiem klubu i słyszała, co mówi się na korytarzach, a ludzie już zaczynali zastanawiać się nad zniknięciem Rogera. Jednym zdaniem mogła zamknąć ich usta i przywrócić morale.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jak na razie ich metoda rozwiązywania konfliktów nie wypadała na zbyt skuteczną, jeśli spojrzeć na to przyszłościowo. Za pierwszym razem godzili się po wielu wrzaskach i z bronią leżącą na stole, zapewne tworząc wiele pytań w głowach sąsiadów. Za drugim, jego ręce były brudne od krwi mężczyzny, którego kopniakiem pozbawił przytomności na jej oczach.
Dlaczego, mimo tego, znów czuł taką ulgę? Dlaczego nie kwestionował tego, co wyrabiali oboje, jak chore musiało to być dla każde osoby oglądającej to z boku?
Jedno spojrzenie na nią przypominało mu, jak mało obchodzili go wszyscy inni. Jak wiele byłby w stanie dla niej zrobić, jak cieszył się, gdy mówiła mu, że mu ufa. Bo na jej miejscu nie byłby tego taki pewien, ale tylko dlatego, że pozwalał sobie na włączenie pragmatyzmu.
Nic w ich relacji nie było pragmatyczne. Ciągnęło ich do siebie to, czego zwykle nie szukali w innych osobach. Patrząc na inne kobiety, szukał w nich tej żądzy uwagi, która czyniła je łatwymi. Posłuchu, gdy karmił je opowieściami, które nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością. Wyzwania, po którego zdobyciu znów sprowadzał je do poziomu wszystkich innych. Kiara, choć miała wiele cech kobiet przychodzących do Rapture, jednocześnie nie przypominała żadnej z nich.
- Jakoś to ułożymy - powtórzył za nią, bez zawahania. Pochylił się w dół, składając na jej ustach pocałunek, łapczywy, tęskny, jakby chciał zagłuszyć nim odgłos otwieranych w oddali drzwi.
Nie chciał wracać do środka, chciał chwycić ją w ramiona. Posadzić ją na blacie, kazać wszystkim innym wyjść. Skupić się na niej, na tym, co ich łączyło, co sprawiało, że przyciągała go do siebie mocniej niż każdy narkotyk, który gościł kiedyś na jego stole. Wbrew instynktom, które przypominały mu o natarczywym spojrzeniu ochroniarza, które czuł niemal na swojej skórze, jego dłonie zsunęły się w dół, na jej gorące uda, częściowo skryte spódnicą, której koloru nie rejestrował. Ani tego, czy jego ręce zostawiały na nich plamy.
Bennet psuł mu plany. Wiedział, że mężczyzna powinien tam się wykrwawić. Mógł każdej innej osobie uratować go lub dobić, nie musiał tam być. Ale Moretti chciał, żeby takich rzeczy doglądał osobiście, jakby to robiło różnicę leżącemu na ziemi mężczyźnie. Jeden kat, drugi kat, trzeci kat. Każdy z nich potrafił być równie okrutny, efekt końcowy był jeden. A wiedział, że Bennet musiał zginąć.
Nie wiedział tego wtedy, w pomieszczeniu. Wciąż łudził się, że dostrzeże w jego wzroku zrozumienie. Dostrzeże tę ślepą lojalność, tę niemożliwą do złamania chęć poprawy, dzięki której już nigdy więcej nie musieliby martwić się o to, że zaniedba swoje obowiązki. Do końca swojego nędznego życia spełniałby się dla nich, gdyby tylko ból zadziałał na niego w odpowiedni sposób.
Ale Roger popełnił błąd. Uniósł na nią spojrzenie, wyciągnął ku niej rękę. Spojrzał na Kiarę i zarejestrował to, że mu nie pomogła. Dostrzegł obojętność na jej twarzy nim but pozbawił ją przytomności. Z racjonalnego punktu widzenia, nie mógł pozwolić, by mężczyzna chował do niej urazę, by kiedyś potencjalnie się zemścił.
A przynajmniej to mógł wmawiać sobie, gdy w jego sercu znów szalała wściekłość na wspomnienie tego, że ośmielił się zwrócić do niej po imieniu.
- Zabiję go - powiedział cicho, nie odsuwając się od jej ust.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ale tu i teraz metoda była skuteczna. Już dawno przestała przejmować się opinią innych i analogicznie nie patrzyła nikomu na ręce. Byli dorośli, podejmowali dojrzałe i świadome decyzje, nawet jeżeli sterowały nimi rozszalałe emocje. Jeżeli ktoś spoglądał na nich z boku i odważyłby się przedstawić swoje zdanie, niewątpliwie kategoryzowałby ich jako relację dysfunkcyjną. Niezdrową. Taką, z której ludzie wychodzą zaopatrzeni w traumę lub nie wychodzą wcale.
Ale to, obecnie, nie miało żadnego znaczenia. Jedno spojrzenie mężczyzny sprawiało, że miękła i nie liczyło się nic, co mogłoby chcieć ich rozdzielić. Vincent miał w sobie sporo z facetów, z którymi spotykała się przed nim, a jednocześnie był zupełnie inny Nieprzewidywalny i groźny, z każdym spotkaniem fundował jej dawkę nieznanych wcześniej doznań. Ekscytacja wynikająca z odkrywania go karta po karcie oferowała kobiecie szereg endorfin, których egoistycznie nie potrafiła sobie odpuścić. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że przed jego poznaniem jej życie było nudne, ale teraz zdecydowanie nabrało nowych, intensywnych kolorów. Takich, na które patrzyło się z przyjemnością.
Dlatego przywarła do jego ust łapczywie, z odczuwalną tęsknotą. Westchnęła ciężko, gdy dłonie Monroe zaczęły wodzić po jej udach, kierując się coraz wyżej, pod biało-czarną sukienkę. Nie zwracała już uwagi na ochroniarza, nadal wychylającego się zza progu i ewidentnie czekającego na rozkaz przełożonego. Nie pierwszy raz widzieli ich w takim wydaniu; dzikich i nieokrzesanych. Bezwiednie zsunęła się ze stołka i stanęła naprzeciw biznesmena. Oplotła go ramionami i przywarła do niego całym ciałem, nawet nie myśląc o plamach krwi i czując charakterystyczne ciepło w podbrzuszu.
Jednym gestem mógłby sprawić, że zostaną na sali sami, ale obowiązki wzywały.
Nadal nie miała pojęcia, czym zawinił menadżer, ale ufała, że działania bruneta były poparte dowodami. Jego decyzja wydawała się być racjonalna. W tej chwili nie przemawiała przez niego już tylko wściekłość, a rozsądna zapobiegliwość. Imponował jej sposób, w jaki prowadził dobrze naoliwioną machinę i wiedział, co robi. Nie mógł pozwolić na puszczenie pary przez Rogera i nie mógł pozwolić na to, że zapamięta Kiarę jako osobę, która nie dość, że nie udzieliła mu pomocy, to jeszcze wpatrywała się w niego beznamiętnym wzorkiem, pozwalając na to, aby się wykrwawił.
Stanowił przeszkodę, niepotrzebny balast, którego należało się pozbyć raz, a dobrze.
Wallace ani razu nie poczuła zgorszenia czy obrzydzenia.
– Poczekać na ciebie? – pytanie zadała, nie odrywając ust od bruneta. Dłonie wciąż trzymała na jego biodrach, tak jakby chciała zatrzymać go przy sobie jak najdłużej, choć zdawała sobie sprawę, że niebawem będzie musiała go oddać w imię dopełnienia zobowiązań.
Czy była skrajnie złą osobą, jeżeli nie przejmowała się losem Benneta? Czy piekło szykowało dla niej specjalne miejsce, bo tak samo nie przejmowała się losem wszystkich innych osób, którymi Vinnie w pewnym momencie będzie musiał się zająć? Sama nie wiedziała, czy znieczulica wykształciła się w niej, bo za wszelką cenę pragnęła pozostać ślepa na czyny partnera, czy… Była tam od zawsze, ale dopiero otrzymała możliwość zaprezentowania się przed światem.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Rapture”