WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rzeczywistość, od której Lana tak zdecydowanie chciała uciec, dla Vincenta była domem.
South Park nie był gniazdkiem, loftem z centrum miasta - był domem. Jego zaułki, ciemne i nieprzewidywalne, były jednocześnie znajomymi obrazkami jego dzieciństwa. Znał każdy róg, każde spojrzenie stojącego na nim handlarza, każde, kuse udo kobiety stojącej co noc w tym samym miejscu, z papierosem w dłoni i zmęczonym wzrokiem na twarzy. Bo South Park było jego. Było terytorium, które pozostawało pod ich kontrolą, w którym każdy chłopiec na posyłki przemieszczający się nocą ulicami wiedział dokładnie, jakie było jego zadanie - i jaka była cena odniesionej porażki.
Vincent Monroe nie chciał od tego uciekać, bo znajdował się na samym szczycie. Jego kawalerka w South Park była jedynie nostalgicznym wyborem, a stare auto - klasykiem, w którym widział duszę. W żaden sposób nie reprezentowały tego jak w istocie się czuł.
A czuł wiele rzeczy, spoglądając na zbliżającą się kobietę, wsuwającą powoli za bar. Czuł dystans, niegdyś tak bolesny, uświadamiający mu to, jakie miała o nim zdanie - teraz wzmacniający jego pogardę względem tego jak skończyła. Oboje byli tego wieczora razem, w tym ciemnym wnętrzu Rapture, skryci w oparach tytoniowego dymu.
Nie odpowiedział nic na jej słowa, przynajmniej z początku. Świadom tego, jak wygląda w obecnej chwili, jak choćby w drobnym stopniu może dostarczać jej pożywki do wzniosłości ponad ich zajęciem, milczał, z papierosem utkwionym w jego ustach.
W końcu był na szczycie.
Szczyt oznaczał piekący ból w knykciach, który wracał w nicość wraz z przyłożeniem do jego dłoni kostek lodu. Szczyt oznaczał sztywność jego karku, niemal uniemożliwiającą mu uniesienie głowy wystarczająco w górę, by zrównać się spojrzeniem ze stojącą obok kobietą. Szczyt był bólem w żebrach, gdzie wylądowało jedno, zabłąkane uderzenie upadającego i zimną czerwienią przyklejoną do jego ciała.
Szczyt był kurewsko bolesny.
- Leży na zapleczu, zawsze możesz sprawdzić - warknął, pod nosem, czystym kłamstwem, które miało ją od niego zdystansować.
Chwycił za lód, który trzymała przy jego dłoni i złapał go samemu. Opadł na wątłe oparcie krzesła, odsuwając się od blatu i jej, samemu trzymając kostki przy swoich knykciach, nim chęć sięgnięcia po szklankę z alkoholem dała za wygraną. Odłożył pakunek, dopijając zawartość naczynia, po czym obserwował, jak barman przeciska się w miejscu obok niej, chcąc dolać mu alkoholu.
Spoglądając w górę, w stronę przykrytych półmrokiem i kolorowym światłem oczu, kalejdoskop emocji przelewał się przez jego umysł. Czuł satysfakcję, dostrzegając każde, drobne załamanie w jej mimice, ukazujące światu prawdę o jej nieszczęśliwości. Pogardę do jej wydętych ust, którymi uśmiechała się lekko, chcąc nawiązać z nim kontakt. Irytację jej brakiem świadomości, jej zaproszeniem się za bar podczas gdy barman stojący obok spojrzeniem szukał aprobaty u niego przed potencjalnym wyrzuceniem ją na zewnątrz. Na samą myśl o tym, że nawet w takiej sytuacji czułaby się jak u siebie w domu w miejscu, w którym została sprowadzona do absolutnie niczego, jego twarz wykrzywiał grymas złości.
To, w jaki sposób neonowe światło grało na jej twarzy i dekolcie, podkreślając piękno ukryte pod zmęczeniem, zepchnął w tył swojej świadomości.
- Marizzano - odrzekł mało elokwentnie, zaciągając się głęboko tytoniowym dymem. - Dorabiasz po godzinnach? - dodał, spoglądając na nią spomiędzy kłębów dymu, ze złośliwym uśmiechem na twarzy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dom na wiele znaczeń. Dom jest wtedy, kiedy człowiek czuje się bezpieczny albo ewentualnie ma kogoś bliskiego, który czeka na ciebie każdego wieczoru i gotujecie razem kolację. Dom jest wtedy, kiedy nie musisz obawiać się o swoje życie w żaden sposób, bo ta druga osoba cię obroni. Dom charakteryzuje się miejscami doskonale znanymi i znajomościami, spojrzeniami świadczącymi o swojej wielkości. Vincent czuł się dobrze w South Park, bo było jego. I choć Lana spędziła w tej dzielnicy mnóstwo czasu, lata zamieszkane u rodziny Hale’ów dały jej słodkie zapomnienie. Oni byli jej domem, ale przecież nie wróci do nich teraz. Już swojego miejsca na ziemi mieć nie będzie i choć powinna się z tym pogodzić, nie potrafiła. To nie kwestia pieprzonej nadziei. To kwestia bezsilności, która dominowała jej życie od kilku miesięcy.
Znała Vincenta jeszcze z ulicy. Tego łobuza, u boku drugiego. Wiedziała, którędy iść ze szkoły do domu dziecka, by ich nie spotkać. A teraz? Nie było opcji unikać tych dwóch, z czego była wielce niezadowolona. Mimo to, z własnej woli, podeszła tej nocy do niego. Chciała ulżyć mu w bólu, choć on sprawiał jej go codziennie samym faktem, że nie pomógł jej wtedy, gdy błagała o to.
Zastanawiała się intensywnie nad tym, co się wydarzyło tak niedawno. Czyja krew to była? Podeszła do rozjuszonego, choć zmęczonego, byka i sama ryzykowała życiem. Ale co to za życie! Może chociaż raz uda się wyprosić śmierć? Skoro sama jest takich tchórzem, by wtargnąć nie się na swoje życie, Vincent jej mógłby pomóc raz.
Gwiazda zgasła, uśmiech zniknął. Wzrok Marizzano uciekł w popłochu, aż kurzyło się za nim. Nie miała pojęcia, dlaczego liczyła na jakiś żarcik z jego strony. Nie powinna z nim zadzierać w żaden sposób. Zerknęła na barmana, ściągając brwi. Tchórz. Pies uwiązany na smyczy, co sam nie potrafi nic zrobić, bo się tak boi. Rzuciła mu pogardzające spojrzenie (och, pamięta coś z przeszłości!), po czym sama wyszła zza baru, by usiąść na krześle obok Vincenta. Kolejny krok do samobójstwa. A jednak zdolna dziewczyna.
Unikała wciąż czystego spojrzenia na Monroe. Nie chciała dostać już więcej obelg pod swoim adresem. Mimo to, kątem oka, obserwowała Vincenta uważnie. Widziała satysfakcję na jego twarzy, która wynikała najpewniej z sytuacji związaną z Laną. Widziała jeszcze chwilę temu również jak irytowało go, że weszła za bar bez żadnego pozwolenia. Zaraz również posunie się jeszcze dalej, bo gdy tylko barman dolał alkoholu szefowi, ona przysunęła sobie szklaneczkę i wyczyściła ją, krzywiąc się przy tym przeokrutnie.
- Nie, bo dobrze mi płacą, nie warto – odparła ochryple, by zaraz odchrząknąć. Chryste, jakie to było obrzydliwe. Antonio pił raczej tylko wino, a przynajmniej przy niej i zawsze dawał jej próbować. Nigdy nie miało to takiego smaku jak to, co miał teraz pił Vincent. Chwyciła lód ponownie, przykrywając poranione knykcie mężczyzny. - Przykładaj, bo jak na razie słabo się reprezentujesz. – Zsunęła się z krzesła, zatrzymując się na ułamek sekundy bliżej Vincenta. Znów czuła te perfumy, co za pierwszym razem tutaj, w Rapture. I podobały jej się, a nie powinny, skoro nienawidziła człowieka z całego serca. – Ja... czy... mogę tu przenocować? Zgubiłam klucze do mieszkania – podjęła jeszcze, kłamiąc równie dobrze co on. Odchodzić nie chciała, ale on bardziej nie chciał jej tutaj.
Wbrew własnej woli dotknęła krwi na jego koszuli, unosząc po chwili dłoń brudną od czerwonej mazi. Zerknęła na Vincenta z pewnym strachem, bo zawsze mógł potraktować ją w podobny sposób. Przyzwyczajona była do przemocy ze strony męża, ale nie od Vincenta.
Ostatnio zmieniony 2021-08-18, 08:47 przez lana marizzano, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Długi czas zastanawiał się nad prawdziwymi intencjami Marizzano. Jej zachowanie, przynajmniej z początku, wydawało mu się dziwne. Przypominała nierozwikłaną zagadkę, do której rozwiązania nie był w stanie się zbliżyć. Nie znał jej niemal wcale, poza tym, co było w tak wyraźny sposób oczywiste dla wszystkich dookoła. Niegdyś mająca wszystko, teraz upadła tak nisko, jak wielu nigdy nie ośmieliłoby się spojrzeć. Właśnie przez to, nie miał pojęcia co mogło dziać się w jej głowie. Wiedział, jak działali ludzie tacy jak on - doceniający każdy pełny wdech i wydech, każdy dzień na szczycie, na który wspiąć musieli się po krwawicy tych, których niżej strącali butami.
Ale czymże była ta sytuacja dla manipulantki?
Pięknej, świadomej aury, którą wytwarzała dookoła siebie. W chwili, w której wchodziła do pomieszczenia, dostrzegał zmianę w spojrzeniach kelnerów i krążącej wokół obsługi. Widział chwile, w których barmani się zwieszali w połowie wykonywanych czynności, wlepiając w nią swoje ślepia. Nie dziwiło go to. Rozumiał to. Ale dopiero dostrzegając ten sam typ spojrzenia u wyszkolonych, świadomych zagrożenia ochroniarzy, zdał sobie sprawę z tego, jaki wpływ potrafiła wywrzeć by osiągnąć swój cel.
Tylko co miało nim być?
Nie było ucieczki. Nie od tego, co zrobiła, nie w miejscu, w którym przebywała. Nawet, gdyby udało jej się opuścić miasto, Frank zdołałby ją odnaleźć. A gdyby zaszyła się w dziurze tak głębokiej, że nie docierają do niej promyki świetlistej cywilizacji, szybko przechwyciłby każdego, kogo potencjalna śmierć mogłaby wywabić ją z ukrycia.
Na swój sposób, wszyscy byli manipulantami.
Pozostawała inna opcja. Ta, którą buńczucznie rzucił jako coś, co wybrałby na jej miejscu pierwszym razem gdy zobaczyli się w Rapture. Z jakiegoś powodu jednak wątpił, by chciała palnąć sobie w łeb. Wydawała się innym typem. Typem, który przetrwa, cokolwiek by się nie dało - znajdzie sposób, znajdzie okazję, lub okruszki nadziei, które utrzymają ją przy życiu.
- Nic mi nie jest - burknął, odciągając dłoń od trzymanego przez nią lodu, zupełnie ignorując to, że w istocie koił pieczenie jego knykci.
Gdy adrenalina powoli opuszczała jego ciało, na jej miejsce wreszcie wkradało się zmęczenie, które z kolei grzało tylko miejsce bólowi. Odrętwiałe od nocy pracy mięśnie nie utrzymywały już jego pleców w dumnym wyprężeniu, zamiast tego pozwalając im opaść pod ciężarem nocy.
Odruchowo wstrzymał oddech gdy przysunęła się bliżej. Nie był ślepy. Nie był głuchy, ani nie był wyrwany z rzeczywistości. Dostrzegał jej drobne gesty, niewinne uśmiechy, spojrzenia, które on interpretował w sposób jednoznaczny.
Jakiekolwiek były jej prawdziwe zamiary, wątpił w jej szczerość. Nie zamierzał być jej sposobem na złagodzenie kary, którą wyznaczyło jej życie. Dlatego nie poruszył się nawet, nie uniósł głowy, nie odwzajemnił jej spojrzenia. Zamiast tego, siedząc w swoim miejscu, po prostu uniósł papierosa do ust i zaciągnął się mocno tytoniowym dymem, który po chwili wypuścił w kierunku sufitu.
- Po co w ogóle tutaj jesteś? - spytał wprost, jak gdyby jej poprzednia odpowiedź go nie satysfakcjonowała, bo jego pytanie z natury było inne. - Wiesz dobrze, że w niczym ci nie pomogę. Narobiłaś sobie gówna, to twoja sprawa.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Już nigdy nie powróci do stanu sprzed donosu. Ona raczej nie odetchnie pełną piersią, zadowolona z dnia pełnego wrażeń. Wciąż nie może wziąć pełnego oddechu i spokojnie spać, czując na sobie wzrok goryli, którzy mieli za zadanie pilnować jej dzień i noc. Bała się każdego dnia, bardziej niż wcześniej, gdy tylko podejrzewała szemrane interesy Antonio. Łapała się każdej nadziei, nawet jeśli opierała się ona o jakąkolwiek relację z Vincentem. Niedobrze jej się robiło, gdy patrzyła na niego; zwłaszcza teraz, gdy miał na sobie plamy krwi. Czyjejś krwi. Prawdopodobnie pozbawił kogoś życia z łatwością, nawet przy tym nie wahając się. Może rzeczywiście śmierć byłaby łatwiejsza niż tkwienie w tym wszystkim.
Inne kobiety w klubie ją poniżają. Nie wiedzą do końca jakim sposobem znalazła się tutaj, ale robiła im wielką konkurencję. Nie lubiły jej z zazdrości i choć to nie miało dla Lany jakiegokolwiek znaczenia (bo w takich chwilach czuła się jak dawniej – wyższa i lepsza), ale brakowało jej zaufanej koleżanki, której mogłaby powierzyć swoje sekrety i zmartwienia.
Mając za przewagę swoje ciało, rozglądała się w możliwościach ucieczki. Miała świadomość, że życie w ukryciu wcale nie byłoby przyjemne. Och, tak, znaleźliby ją. Bez zawahania pozbawiliby życia albo… albo nie. Frank z pewnością zrobiłby wszystko, by wciąż była na uwięzi, bo śmierć to luksus w tym przypadku. Czasem przez myśl jej przeszło, że może gdyby uwiodła jednego z nich – Franka albo Vincenta – może kara byłaby łaskawsza? Pomysł ten szybko pryskał, gdy widziała twarz jednego z nich; zwłaszcza Franka. Robił wszystko, by doprowadzić ją końca wytrzymałości.
A była już naprawdę blisko, bo okruszki nadziei kończyły się szybciej niż sądziła.
- Właśnie widzę – odparła z westchnieniem, przykładając sobie lód do głowy. Bolała ją już permanentnie: od wiecznie dudniącej muzyki, półmroku jaki panował w klubie, dymu papierosowego i wszelkich dramatów, które musiała znosić za zasłoniętą kotarą.
Obserwowała wciąż Vincenta, upewniając się tym samym czy wszystko z nim w porządku. Dlaczego? Nie potrafiła odpowiedzieć na te pytanie. Może musiała wymknąć się z klubu, zanim on zemdleje? Inaczej wina spadłaby na nią i nieważne byłoby, że miała barmana za świadka. Zerknęła jeszcze w jego stronę i dostrzegła jakiś uśmiech triumfalny, a może bardziej pogardy, bo osiągnęła klęskę w kwestii relacji z Vincentem. Westchnęła ciężko, wyciągając rękę do baru po whisky i nalała sobie do szklanki, którą wcześniej opróżniła z trunku Monroe.
Zerknęła na Vincenta, upijając alkoholu i uśmiechnęła się, jakby w ten sposób chciała złagodzić jego złość za swoje zachowanie. Może i dostanie za to reprymendę, ale ponownie – czy ma coś do stracenia? Dopóki nie wiedzą o jej rodzinie, o Lavie, mogła czuć się bezkarna w wielu kwestiach.
- Po co tu jestem? Hm, pomyślmy – oparła się o blat tyłem, nogę zakładając na nogę i upiła znów mocnego trunku. Chwilę udawała, że się zastanawia nad odpowiednią odpowiedzią, aż jej twarz rozjaśniała. – Myślę, że chcę być po prostu blisko ciebie, wiesz? Jesteś taaaak nieziemsko przystojny, że nie potrafię ci się oprzeć – powiedziała, siląc się na wesoły ton, aż jej mina wróciła do normy, wyrażając jedynie wstręt i niezadowolenie. Przesunęła językiem po wargach, nie spuszczając spojrzenia z Vincenta. – Moja współlokatorka zabroniła mi wracać do domu, bo ma dziś ważną randkę. Ale wiesz co? Przynajmniej nie spóźnię się jutro do pracy, jeśli tu zanocuję. Pracownica roku. Powinniście być dumni, ty i Frank.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy był bezdusznym potworem? Przyglądającym się nieludzkiemu zachowaniu, jakiemu była poddawana, samemu nie czując względem niej żadnego współczucia?
Nie.
Ponieważ spoglądając w oczy siedzącej obok niego kobiety, nie widział niewinnej, pokrzywdzonej zrzędzeniem losu kobiety. Widział wredną, arogancką manipulantkę - kogoś, kto zdecydowanie zasłużył na to, w jakim kierunku potoczyło się życie. Co gorsza, kogoś, kto kiedyś ugodził w jego dumę, wykorzystując własną przewagę, nawet jeśli stworzona była przez jej męża.
Czy tak nie działała karma?
Jednak gdy przyglądał się jej w pół oświetlonemu profilowi, dostrzegał jednocześnie wątłe przejawy prawdziwych emocji skryte w cieniu. Odruchowo wyciągnął rękę do przysuniętej mu szklanki, gdy barman ponownie napełnił jego naczynie alkoholem. Uniósł je w górę i zwilżył usta, świadom własnego zmęczenia.
Gdyby w ogóle go znała, wiedziałaby, że nie pokazywał się w ten sposób innym - nie na ogół. W takim stanie lubił zaszywać się w swoim gabinecie na zapleczu. W spokoju, ciszy i samotności opróżnić część zawartości butelki alkoholu, po czym w łazience doprowadzić do porządku. Jednak dziś, po prostu, zwyczajnie, miał już dość.
I być może to przez to dość, zaczynał dostrzegać w niej ludzką słabość, prześwitującą przez załamania w wypracowanej, pełnej pogardy masce.
Dlatego zignorował jej pełne ironii słowa, po prostu dalej sącząc swój alkohol.
- Mnie do tego nie mieszaj - odrzucił, zanim zdążył powstrzymać się i ugryźć język. Odetchnął głęboko, wypuszczając powietrze z ust i odwracając od niej spojrzenie, zamiast tego wbijając je w dowolny punkt przestrzeni. - To wszystko to wymysł Franka - dodał pod nosem, nim łyk alkoholu na powrót zamknął mu usta.
Nieważne jak źle wspominał spotykanie jej w przeszłości - dla niego taka forma zemsty była... zbędna. Nie odczuwał żadnej przyjemności z poniewierania jej na lewo i prawo, korzystając z władzy, którą miał. Upajał się swoją pozycją, ale nie widział zalet w przymuszaniu kobiety do robienia czegoś, czego nie chciała.
Zresztą, jego duma sprawiała, że nawet do dziwek nie zbliżał się często, świadom tego,że zawsze znajdzie lgnące do niego, chętne dziewczyny w klubie, które nie będą kosztować go więcej niż wynoszą drinki na barze.
- Musiałaś wiedzieć, że to może się tak skończyć - dodał z przekąsem, choć tym razem porzucił ironię. Zamiast tego, mówił w pełni poważnie, na powrót powracając do niej swoim wzrokiem, w którym połyskiwało teraz zainteresowanie. - Wiedziałaś, co robił twój mąż. Wolałabyś wylądować razem z nim w pierdlu?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Problem polegał na tym, że to nie ona zgotowała sobie ten los. Wszystko zadziałało się przypadkiem, zaczynając od poznania Antonio, po donos na niego. Gdyby był lepszym mężem, który nie bije żony jak tylko wścibskie spojrzenia odsuwają się od nich, wszyscy byliby szczęśliwi po dziś dzień. Gdyby tylko miała świadomość, czym zajmował się Antonio (czymś nielegalnym, a nie nieruchomościami), nie siedzieliby tu teraz.
Nosiła maskę przez cały czas, by nie dać się innym. Od dziecka musiała udawać silniejszą niż była naprawdę, a także wybierać pomiędzy grupami: która jest lepsza w South Park, a która ma większe plecy? Ciągłe wybieranie, udawanie i odgrywanie silnej dziewczynki. Interesy północy z południem. Teraz miała wrażenie, że wróciła do przeszłości, gdy znów musiała dusić w sobie wszelkie emocje, by nie okazać swojej słabości. Było to trudne. Zwłaszcza, że była już tym zwyczajnie zmęczona. Kiedyś odnalazła rodzinę Hale’ów, a jej bezpieczną przystanią stały się matka i Lava. Teraz? Teraz nawet im nie mogła nic powiedzieć. Samotność stała się jej największą przyjaciółką.
Czuła na sobie jego spojrzenie. Miała wrażenie, że jej rola przestaje mieć wiarygodność, bo przyłapywała się na pewnych gestach czy słowach, które nigdy nie powinny mieć miejsca w jej sytuacji. Zauważała również zmęczenie Vincenta. Może dlatego chciała wykorzystać sytuację i powierzyć mu swoją nadzieję? Rzeczywiście, jeszcze nie widziała go przy barze o tej porze (i w takim stanie). Nie dziwiła mu się absolutnie wcale. Właściwie, cieszyła się, że ma towarzystwo, którym nie jest Frank. Z czasem coraz bardziej przyzwyczajała się do wyższości Vincenta, którą napawał się po całości.
- Naprawdę? Bo liczyłam, że ugram z tobą jakąś podwyżkę. Miałam dzisiaj tego jebanego Chinola z Ballard. Na obiad miał sos czosnkowy. Nie zapomnę tego zapachu przez najbliższy miesiąc. Nawet nie ogolił się, strasznie to było… przeszkadzające – ściągnęła brwi, odruchowo pocierając dłonią wnętrze ud, krzywiąc się przy tym. Dostawała możliwie najgorszych klientów; sort, którego żadna z dziewczyn by nie chciała, a Frank przecież dbał o jej samopoczucie. Niemal każdy dobierał się do niej, chcąc czegoś więcej, z czego wynikało sporo awantur.
To wszystko to wymysł Franka.
- Może to i jego wymysł, ale zgadzasz się na to, Vincent, więc siedzicie w tym po równo – dodała po dłuższym milczeniu, przysuwając do siebie butelkę, chcąc pociągnąć z gwinta. W ostatniej chwili zrezygnowała, żałując alkoholu, który poszedłby na zmarnowanie przez tak karygodne postępowanie.
Zwiesiła głowę, podpierając ją na dłoni. Jej palce zacisnęły się na rozpuszczonych włosach, które falowały się. Czuła jak układają się miękko na jej ramieniu i drażnią szyję, rozpaloną od całonocnych tańców oraz wlewanego w siebie alkoholu. Miała słabą głowę.
- Nie wiedziałam czym się zajmuje. Zaczęłam się domyślać, ale bardziej przeszkadzało mi, że mnie leje. Nie było dnia bez ciosu. A oni mieli mnie ochronić, więc nie, nie miałam pojęcia, że to się tak… skończy. Gdybym wiedziała… palnęłabym sobie w łeb – mruknęła, zerkając na Vincenta niemal szklanymi oczami. Znów przysunęła do siebie szklankę mężczyzny, pociągając z niej trunku. Miała świadomość, że teraz w więzieniu nie przetrwałaby doby. Kapusie mają tam najgorszy los, piekielny wręcz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Siedzicie w tym równo.
Bardzo zabawne słowa w kontekście tego, czym się zajmowali. Może nie powinien widzieć jej jako części tego całego przedsięwzięcia. Gdyby tylko miał dystans, którego tak bardzo mu brakowało, dostrzegłby w niej ofiarę. Osobę, która nie mogła "po prostu" zostawić swojego męża. Wyjść ze związku, w który wpakowała się sama. W jego oczach, wbrew pozorom była to dość prosta do rozwikłania sytuacja.
Szczególnie, że choć dostrzegał momentami w niej elementy człowieczeństwa, które rozumiał aż zbyt dobrze, wspomnienia łapczywie zgarniały każdy, potencjalny argument przeciwko niej, przypominając mu co rusz,że daleko jej było do bezbronnej, delikatnej czy nieporadnej, mogącej wzbudzić jego współczucie.
- Co według ciebie powinienem zrobić? Postawić się temu, co jest złe, choć mnie nie dotyczy? - spytał wprost, z pogardą, która znów wkradła się do brzmienia jego głosu. Prychnął głośno, wypuszczając tym samym resztki dymu z płuc. - Tak jak ty postawiłaś się Antonio? Dla ciebie skończyło się to bardzo dobrze - zakończył sarkastycznie, zgniatając żarzącą się końcówkę papierosa o dno popielniczki.
Nie wiedział, z jakich pobudek Lana postanowiła zdradzić swojego męża. Zakładał, że chodziło wyłącznie o ugodę. Nie wybrażał sobie, by ryzykowała swoim życiem, lub, co gorsza! Dobrobytem tylko po to, by sprzeciwić się czemuś, co było niewłaściwe. Właśnie dlatego nie potrafił zignorować hipokryzji, która sączyła się z wypowiadanych przez nich słów.
Prawda była taka, że na jego miejscu, niczego nie zrobiłaby z tą sytuacją. Nieważne, czy byliby zamienieni płciami, czy to on byłby skrzywdzoną przez zbyt szorstki osąd osobą, wątpił z całego serca w dobroć Marizzano. Tę prawdziwą, niepodszytą ukrytymi zamiarami dobroć.
Wierzył za to, że zrobiłaby wszystko by utrzymać się na powierzchni wody. Nawet, jeśli kosztem tego byłoby wepchanie go w otchłań głębinową.
- Ochronić? - rzucił, nagle, ot, samo mu się wyrwało, gdy jej słowa nagle zawaliły jeden z jego obrazów, jakie malowała w jego głowie. Odchrząknął, odsuwając od niej szklankę, przysuwając zamiast tego butelkę- kosztowała już alkoholu z obydwu, więc równie dobrze mogła zachować sobie duże szkło. On wolał zachować własne, podświadomie będąc w gotowości w jej towarzystwie, jakby wszystko, co robiła było wyłącznie elementem taktyki. - Nie jesteś głupia, Marizzano. Nie aż tak - westchnął, obracając szklankę w dłoni. - Dobrze wiedziałaś, że to może się tak skończyć. Wyjebaniem twojego życia do góry nogami. Twój mąż był kawałem skurwysyna.
Dopił resztkę alkoholu, czując przyjemne gorąco rozlewającym się po jego klatce piersiowej. Barman zjawił się od razu przy nich, jak zawołany głuchym gwizdkiem pies, dolewając więcej z nowej butelki.
- Takim, który akceptowałby to co się z tobą dzieje bez zmrużenia oka - mruknął, przypatrując się, jak trunek przelewa się do jego naczynia. - Nie przeszkadzało ci to w osuszaniu jego kont bankowych przy każdej możliwej okazji.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nigdy nie oczekiwała, że zrozumie jej sytuację. Miała wrażenie, że Monroe ma klapki na oczach; takie, które nakładane są codziennie, niezależnie od sytuacji. I nawet teraz, po godzinach wciąż nie potrafił zrozumieć życia Lany. A może nie chciał? Na jego miejscu również by nie chciała, ale bardziej z powodu ewentualnej chęci pomocy. On nie wydawał się skory do negocjacji jej losu. Frank miał swoje zdanie, Vincent swoje – mieli podobno wspólne zdanie, więc właściwie musiałaby skłonić do zmian obu mężczyzn. To nie było już takie proste. Frank pokazał jej, co o niej sądzi. Była tu tylko pionkiem, który szedł na wojnę bez żadnych zabezpieczeń.
Chciałaby przekonać chociaż jednego, że naprawdę wszystko to zrobiła w ramach samoobrony. Bała się swojego własnego męża. Początkowo uśpiona była, rozpraszając się jego przystojnością. Nigdy nie miała mężczyzny z takiej ligi. Zawsze byli to chłopcy z ulicy, z którymi znała się od dziecka i którzy nie prosperowali na jakąkolwiek przyszłość. Wtedy też zaliczała do nich Vincenta, przez co niewiele się pomyliła. To, że prowadził swój klub, o niczym nie świadczyło. Wciąż lał się z innymi, na co dowód ma przed sobą, na jego koszuli i poobijanych knykciach.
I mogłaby tym się chełpić, gdyby nie fakt, że również jej nie wyszło. Miała wiele kursów do wymarzonego zawodu, ale co z tego? Tańczyła teraz w klubie i usługiwała właścicielom, nie mając często prawa do prywatności. Wciąż widziała jak podąża za nią ktoś, pilnując zapewne, czy z pracy idzie prosto do domu. Tak o nich dbała, że tej nocy nie ruszała się z Rapture, bo szanowna pani Casey pragnęła mieć chatę wolną od zdzir. Bała się, że Lana wpadnie w oko jej chłopakowi i może gdyby miała więcej siły i chęci, zrobiłaby teraz wszystko, by zerwał z Casey dla niej, dla Lany.
- Wystarczyłoby pogadać z Frankiem, by… wiesz, nieważne. Masz rację, jeszcze pokłócisz się ze wspólnikiem, bójcie się narody – mruknęła, unosząc dłonie w geście poddania się. Gdyby wiedział, jak traktują ją za zasłoniętą kotarą, może by zareagował. Wątpiła, że Frank poczułby się zazdrosny? W końcu teraz należy do niego poniekąd. Och, całe szczęście, że dziś nie chciał jej.
Rzeczywiście, chciała wygrać tę wojnę, nawet kosztem Vincenta. Czuła, że długo takiego życia nie pociągnie. Wolała postawić siebie na pierwszym miejscu niż dupków, którzy chełpili się, że wykorzystują żonę swojego przyjaciela. Świetne lekcje dają innym. Na pewno żadna panienka z klubu nie wsypie swojego męża, nawet jeśli nie byłby powiązany z tym światkiem, a po prostu zdradzał je z młodszą sekretarką. I gdy rękę na nie podniesie, nigdy tego nie zgłoszą, bo przecież gorzej może być, prawda?
Skinęła głową, przechwycając z powrotem butelkę i pociągając z niej. Krzywiła się przy tym, wciąż nieprzyzwyczajona do cierpkiego i mocnego smaku. Odchrząknęła, zwilżając usta językiem.
- Naprawdę… nie wiedziałam. Myślałam, że da mi rozwód i tyle z wielkiej miłości. Nie chciałam jego pieniędzy. No, może z początku, gdy byłam w fazie wściekłości – westchnęła ciężko, opierając policzek na chłodnym szkle butelki. Wbiła spojrzenie w blat, myślami powracając do wydarzeń sprzed kilku miesięcy. Gdyby tylko wiedziała…
Zerknęła na barmana ukradkiem, zaraz znów ignorując jego obecność. Uśmiechnęła się gorzko na słowa Vincenta, lekko kręcąc głową niedowierzająco. Czyżby Vincent znał lepiej jej własnego męża niż ona? Zerwała się z krzesła nieporadnie, bo alkohol zaczął buzować w jej krwi, zaburzając przy tym zdolność równowagi i wbiła palec w klatkę piersiową Vincenta.
- Nie masz prawa tego mówić, bo o niczym nie masz pojęcia. Kazał mi chodzić na zakupy i wydawać ten majątek. Zabronił mi pracować. Za każde spojrzenie w bok, bo ktoś prawie wjechał we mnie na rowerze, obrywałam. Nic, kurwa, nie wiesz, Vincent. Chciał eleganckiej, zarozumiałej żony? To ją dostał. Ale nie zarzucaj mi, że robiłam to z własnej woli, bo jak wychodziłam za niego, doskonale zatuszował swoje skurwysyństwo. To całe życie jest do dupy – jęknęła na koniec, ponownie opierając się o blat, by spróbować wsiąść na wysoki stołek.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tak, jak on za nic nie rozumiał Lany i jej życia, tak ona nie rozumiała jego.
Monroe od dziecka był samolubny. Musiał być. Głównym sposobem jego przetrwania było przekładanie swojego dobra nad każde inne. Z początku manifestowało się to jako drobne nieuprzejmości - niepożyczenie swojego koca innemu chłopcu w jego pokoju sierocińca. Kradzieżą drobnych z kieszeni opiekunek gdy zajmowały się czymś w innym pokoju. Później granica tego, co właściwe, przesuwała się z wolna do przodu, aż wreszcie zupełnie rozmyła w kałuży spozierającej spomiędzy betonowych płyt chodnika. Nawet, jeśli jako dziecko posiadał altruistyczne zapędy, dorastanie w tym środowisku szybko wypleniło z niego wszystkie cechy, których nie potrzebował do przeżycia.
W jego życie nigdy nie wjechał odpowiednik księcia na białym koniu. Nikt nie ratował go przed biedą, niebezpieczeństwem i ciemnymi zakamarkami ulic. Wszystko, co posiadał zawdzięczał właśnie tym cechom charakteru, przez które Lana uważała go za samolubnego, obojętnego na ludzkie cierpienie dupka, którym w stosunku do niej w istocie był. Ale nawet, gdy spoglądał na nią ignorując pryzmat ich wspólnych doświadczeń, widział jedną z dziesiątek, biednych dziewczyn, które Frank wrzucał do worka ludzi nieistotnych.
W końcu żeby ktoś był zwycięzcą, kto inny musi być przegranym.
- I niby dlaczego miałbym to zrobić? - spytał, wprost, bez cienia złości w swoim głosie. W dziwnym yin-yang, widząc jak Marizzano zaczynają kierować emocje, jego serce przestały drżeń od złości i adrenaliny. Były sytuacje wymagające eskalacji. Ale były też takie, których nie było celu napędzać. Efekt końcowy byłby zupełnie taki sam - sytuacja nie ulegnie żadnej zmianie. - Mam teraz chodzić i uwalniać wszystkie dziewczyny wokół? Nie bawię się w zbawcę, Marizzano. Nawet cię nie znam. Tak działa ten świat.
Nie powiedział, że przykro mu było, po której stronie się znalazła. To nie tak, że jej nie współczuł - gdy satysfakcja z obserwowania jej nauczki przeminęła wraz z wściekłością na jej zachowanie z przeszłości, dostrzegał jej zmęczenie, gdy wychodziła z Rapture nocami krokiem osoby, która tak naprawdę nie miała gdzie się udać. Żadne miejsce, ani żaden czas nie gwarantował bezpieczeństwa lub odpoczynku od gnębienia. Ba! Nawet jej się nie dziwił, że tutaj wróciła.
W końcu co czekało na nią w pustym mieszkaniu, czego nie było tutaj? W obu miejscach w rogach pomieszczeń kryły się cienie.
Obrócił się w krześle lekko, zaskoczony jej nagłym wybuchem złości. Dla niego jej rola w byciu trophy wife była dość jasna i nie do podważenia. Wątpił, by ktokolwiek cierpiał tak, jak cierpiało się w biedzie. Mógł poklepać ją po plecach, gdy ocierała swoje łzy dolarami, ale nie czuł przez to do niej żadnej sympatii gdy grała swoją rolę. Wątpił, by nienawidziła każdego aspektu swojego życia.
- Designerskie buty na pewno też były niewygodne - odrzucił z przekąsem, nie potrafiąc się powstrzymać. Widząc jej powrót na wysokie krzesło, nie zamierzał w żaden sposób jej pomóc, choć ukrył za krawędzią własnej szklanki westchnienie.
Miał wrażenie, że został wciągnięty w dramat złożony z trzech aktów, w którym bardzo nie chciał uczestniczyć. Znacznie łatwiej było ignorować to, co czekało za kurtyną, jeśli wychodziło się w preludium przedstawienia.
- Nikt tak obrzydliwie bogaty nie jest niewinny. Powinnaś pójść po rozum do głowy i zrozumieć to, na co się piszesz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rzeczywiście, nie rozumieli się nawzajem, choć pochodzili z bardzo podobnego środowiska. Różniło ich to, że Lanie poniekąd udało się wyrwać z biedoty, ale zamiast do szczęśliwej rodziny i życia z perspektywą, trafiła w możliwie gorszy sort: w niewiedzę, która trawiła ją powoli, gdy chodziła na zakupy, by roztrwaniać brudne pieniądze własnego męża. Nawet Antonio nie rekompensował jej tego, kiedy myślała o swoim małżeństwie, bo raczył ją soczystymi siniakami. Wymuszał na niej zajście w ciążę, więc brał co chciał i kiedy tylko chciał. Fantazjowała wtedy o cudownym powrocie do sierocińca, bo wtedy martwiła się tylko tym, że nikt nie chciał jej adoptować. Do rodziców nie mogła wrócić, bo wstyd zawitał do jej oczu już na stałe.
Zawiódł ją, ale czego mogła się po nim spodziewać? Ratunku? Przezabawne. Liczyła na jakikolwiek ruch z jego strony, na jakieś słowo wsparcia, gest, który pomoże jej jakoś poprawić swój byt tutaj, ale dostała jedno wielkie N I C. Dlaczego miała nadzieję na cokolwiek? To z pewnością ta nadzieja Głupich. Nie odpowiedziała nic, upijając whisky w zamyśleniu. Musiała opracować nowy plan, skoro poległa na Vincencie. Nie miała żadnego planu awaryjnego, B, czy nawet C i D.
Nie współczuł jej, to było jasne. Była kolejną zdobyczą jego i Franka, która musi swoje odpracować (lub w tym przypadku odpokutować). Narobiła im wiele nieprzyjemności, chcąc się tylko i wyłącznie ratować z przemocowego małżeństwa. Nie miała pojęcia do dnia dzisiejszego, czym zajmował się Antonio. Miał jednak wciąż pewną władzę zza krat. Od czasu do czasu widywała jego rozzłoszczoną twarz wśród tłumów w metrze czy w sklepie. Strach trzymał się jej permanentnie.
Zdenerwował ją swoim spokojem, którym uraczył ją podczas swojego wybuchu. To dodatkowo ją wściekło, ale nie miała już więcej sił na awanturę z innego powodu. Nie zamierzał się obruszyć, poklepać ją po plecach, ani tym bardziej pomóc z powrotem usiąść na zbyt wysoki stołek. To było dla niej doskonale zrozumiałe, że nie chciał jej towarzystwa tutaj. Nie dziwiła się temu absolutnie wcale. Ona nie chciała jego, a jednak siedziała w jego klubie i gdzie by nie ruszyła się, wpadała na niego. Nie mieli poniekąd wyboru.
- A żebyś wiedział, że były niewygodne. Nienawidzę szpilek – mruknęła trochę za bardzo płaczliwie, podpierając głowę na dłoniach. Nie mogła wejść na stołek. Kręciło jej się w głowie od ilości wypitego alkoholu, od dymu, którym uraczyli ją klienci tego dnia i od całego, kurewskiego życia. Odetchnęła głęboko, zerkając na Vincenta już zmęczona jego towarzystwem. – Zrobiłbyś wszystko, by wyrwać się z biedy, więc myślę, że doskonale wiesz, co czułam. Poza tym, ten pierścionek robił wrażenie – odparła tylko, chwytając butelkę z resztkami whisky. – Prześpię się na zapleczu.
Ucinając resztę dyskusji, odeszła od niego z jeszcze gorszym humorem. Vincent działał na nią jak czerwona płachta na byka. Zawsze liczyła na jakąś pomoc z jego strony i zawsze przeliczała się. Tonący brzytwy się chwyta, a ona tonęła. Wprowadzano ją na scenę, choć tego nie chciała. Czuła się jakby miała odgrywać rolę Julii i zażyć truciznę na oczach całej publiki. Wszyscy zapewniali ją, że to tylko sok winogronowy, ale ona wiedziała, że ktoś dorzucił tam cyjanku, który zabije ją w ułamek sekundy.
Tylko weszła na zaplecze i od razu poczuła jak jej policzek zapłonął z bólu. Dotknęła go, orientując się, że upadła na posadzkę, tuż obok swojej rozbitej butelki z whisky; w dłoń wbił jej się kawałek szkła. Jęknęła, zdezorientowana, lecz gdy tylko uniosła spojrzenie na swojego oprawcę, ten kopnął ją i chwycił za szyję, zmuszając do wstania. Musiała stawać na palcach, by całkowicie nie poddać się w tej walce. Znała tego chłopaka. Kręcił się po Rapture, chociaż zazwyczaj stał za barem. Wiedział, że tu będzie? Jak? Wierzgała nogami, zrzucając szklanki i karafkę ze stolika obok. Palce zacisnęła na nadgarstku mężczyzny, a zęby zacisnęła. Czuła jak uchodzą z niej resztki sił.
- Vin… Vincent – i choć wydawało jej się, że krzyknęła, ledwie wydusiła z siebie gardłowy szept.
A więc to tak będzie? Tak wygląda jej koniec.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Oczywiście, że zrobiłby wszystko by wyrwać się z biedy. Jego rozwiązania były jednak zupełnie inne, a przynajmniej takie mu się wydawały z początku, na pierwszy rzut oka. Im dłużej jednak o tym myślał, tym więcej dostrzegał podobieństw w tym, w jaki sposób mogły potoczyć się ich losy. Oboje z pierwszej ręki dowiedzieli się, że siła tkwiła w ilości - żadne z nich nie mogło poradzić sobie w samotności. Towarzystwo oznaczało bezpieczeństwo, a im większa grupa lub im mocniejsi sojusznicy, tym większa władza jaka szła z tym w parze.
Nie komentował jej odejścia. Ich rozmowa pozostawiła w nim wyłącznie konflikt tego, w jaki sposób ją postrzegał z tym jak prezentowała się rzeczywistość. Współczuł jej. Dotarło to do niego po dłuższym czasie ciszy, która nastała gdy kobieta odwróciła się na pięcie i ruszyła na zaplecze.
On też mógł popełnić błąd. Zaufać złej osobie, wpaść w pułapkę przez swój brak doświadczenia czy rozeznania w terenie. Gdyby nie to, że poznał Franka jeszcze za dzieciaka, wątpił, by roztropnym byłoby mu zaufać teraz. Moretti pruł do przodu zgniatając pod podeszwami swoich butów ciała współpracowników, których kosztem wznosił się coraz wyżej. Ufali sobie nawzajem, w obopólnym zrozumieniu roli każdego z nich we wspólnym biznesie. W chwili, w której Frank mógłby podejrzewać go o nagły przyrost ambicji, podejrzewał, że ich współpraca rozpadłaby się w mało subtelny sposób.
A Vincent znał swoje miejsce.
Nie widział siebie w roli narkotykowego barona czy mafiozy na szczycie łańcucha pokarmowego. Wiedział, że ci ludzie zbyt często się zmieniali. Nie lubił oglądania się za siebie przy każdym rogu ulicy, nie zamierzał mieć na sobie aż takiego targetu wymalowanego na plecach. Dobrze było mu tak, jak było.
A to, co robił Moretti za zamkniętymi drzwiami było wyłącznie jego sprawą.
Z tym nowym postanowieniem, dopił zawartość swojej szklanki. Gorzki posmak w jego gardle wydawał się nie mieć wiele wspólnego z wódką. Pomimo chaotycznego toku myśli, który doprowadził go do względnego spokoju i pomimo jej odejścia, nie czuł się ani trochę lepiej niż gdy tutaj przyszedł.
Może dlatego, wreszcie wstał. Rapture nie przynosiło mu tej nocy ukojenia. W mrokach przygaszonego pomieszczenia chowały się cienie, a nie ciepłe objęcia nocy. Gdy podniósł się z krzesła, malutkie igły migreny wbiły się w podstawę jego czaszki, zmuszając płuca do wypuszczenia trzymanego w ich wnętrzu powietrza. Nogi zachwiały się lekko pod wpływem zmęczenia.
Miał dość.
Noc w gabinecie nie wydawała mu się nagle tak zła. Powrót do South Park przypominał o tym, jak nie znosił centrum Seattle - i jak daleką drogę miał do pokonania, teraz, w środku nocy. Zawsze w takich sytuacjach przechodził na automat. Nie pożegnał się z barmanem, który w ciszy skinął mu głową gdy odchodził. Ruszył w kierunku zaplecza, na którym zostawił kurtkę, jeszcze będąc w trakcie podejmowania decyzji o tym, w jakim miejscu zostanie.
Z początku, zignorował huk. Wiedział, jaki rodzaj biznesu często przypada na tę porę nocy, w tych pomieszczeniach. Dopiero gdy się zbliżył, obojętnie przecinając korytarze usiłując dotrzeć na miejsce możliwe najszybciej, usłyszał cichy, kobiecy krzyk, który wydawał mu się znajomy.
Właśnie wtedy, czas na krótką chwilę, bezlitośnie zwolnił uświadamiając mu decyzję, którą miał do podjęcia. Choć jego umysł chciał to zignorować, chciał wmówić sobie, że w głosie kobiety nie było nic znajomego, nieustępliwa myśl w tyle jego głowy nakazywała mu to sprawdzić. Przypominała o tym, w jakim stanie stała koło baru Marizzano.
To nie była jego sprawa.
Powtarzał sam do siebie, gdy kroki niosły go do przodu na autopilocie.
Nie jego sprawa.
Frank mógł robić na co tylko miał ochotę. Lana była mu całkowicie obojętna. Gdyby miał litować się nad każdą pokrzywdzoną duszą, dalej rozkradałby samochody pozostawione na parkingach na noc.
Nie jego sprawa słaniała się na nogach, z dłońmi trzymanymi przez mężczyznę z logo Rapture na uniformie. Dostrzegł ją przez szparę w drzwiach, koło których się zatrzymał, sam nie wiedząc po co.
A potem w transie pchnął drzwi do przodu, wchodząc do środka.
- Nie w moim klubie - warknął, nie zdając sobie sprawy z tego, że jego głos drży od gniewu.
Frank mógł robić na co tylko miał ochotę.
Za zamkniętymi drzwiami. Na swoim terenie. Tak, by Monroe łatwo było odwrócić wzrok i udawać, że nie widzi niczego. Tak, by nie zostawał wciągnięty w to pieprzone przedstawienie. Ale to nie był Moretti, a drzwi były otwarte.
A on nie potrafił zostawić jej pijanej na pastwę jakiegoś gnoja ślepego na granice, których nie wolno mu było przekraczać.
Adrenalina była słodka. Na tyle, by posmak z jego ust zniknął, a odrętwiałe ciało napięło we wściekłości. Rozszerzone źrenice odwracającego się w jego stronę, młodego chłopaka działały na niego jak płachta na byka. Stał tutaj, przed nim, dłońmi wciąż ściskając szyję zdobyczy, jak myśliwy, który wcale nie zapracował na efekty swoich łowów. Młody, gniewny, nieskalany rozumem, myślący, że wszystko mu absolutnie wolno, a świat był dla niego do wzięcia.
Nienawidził go, ani nie panował nad sobą. W furii, ledwie widział co robi, odciągając go w bok, chwytając za potylicę i uderzając jego twarzą w blat. Nie słyszał stłumionego jęku, gdy jego policzek szorował po blacie przykrytym szklanymi odłamkami pękniętej karafki. Nie wyczuł chwili jego utraty przytomności, gdy osunął się puszczony przez niego na ziemię po kolejnym uderzeniu.
Dopiero po chwili zorientował się w swoim otoczeniu. W tym, jak znów jego knykcie krwawiły od pękniętych strupów, a on dyszał, ze złości nie zmęczenia.
Nie w moim, kurwa, klubie.
Podniósł wzrok na Marizzano dopiero po chwili, nie w pełni świadom tego, że cały czas tutaj była.
- Nie wpierdalam się w interesy Franka. Ale jeżeli ktokolwiek w tym klubie podniesie na ciebie rękę, przychodzisz do mnie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Współczuła mu również, bo musiał współpracować z Frankiem. To właśnie jego znienawidziła od pierwszego spojrzenia. Miała świadomość, że to on będzie teraz wyznaczał jej los. Była pewna, że nie będzie to nic przyjemnego, chociaż może dla niego miało to też i takie znaczenie. Kiedy brał ją do siebie, gdy nikt nie patrzył, dbał jedynie o siebie, o swoją satysfakcję i o odpowiednie upokorzenie zdrajczyni. Nie mogła nic zrobić, nikogo prosić o pomoc. Skreślono ją wraz z pierwszym zgłoszeniem na policję. Świat sprawiedliwości i świat, do którego należał Vincent nagle połączyły siły w jakiejś pieprzonej wendecie, wykluczając Lanę Marizzano z życia. Bo życiem nie można nazwać tego, przez co teraz prowadziła.
Nie mogła powiedzieć nic nikomu, a przyjaciół właściwie nie miała. Zazwyczaj nie ufała nikomu, od dziecka, aż po dziś dzień. Pragnęła zmienić to, zanim poczucie samotności wyżre ją do reszty. Nie miała żadnych sojuszników, a nie zdobędzie ich, dopóki w każdym cieniu doszukiwać się będzie prześladowcy. Dostrzegała go jeszcze zanim Antonio trafił do więzienia. Zawsze był niespokojny, gdy gdzieś wspólnie wychodzili. Zawsze oglądał się za siebie, pomimo licznych ochroniarzy wokół. Zdradziła go własna żona, co było gorsze niż kulka prosto w serce. Nikt nie spodziewał się takiego ruchu, a ona nie miała pojęcia, że wszyscy ją znienawidzą. Policja była bezsilna. Nawet palcem nie kiwną, by jakkolwiek poprawić sytuację Lany.
Przed nią więc jeszcze więcej nocy spędzonych na zapleczu albo w gabinecie Franka. Jeszcze więcej spojrzeń współlokatorki, które zawierały w sobie pełno pogardy i obrzydzenia, nawet jeśli nie znała jej historii. Wystarczyło to, że zarabiała ciałem (nawet jeśli te zarobki były dość marne). Lepsza nie była, ale znalazła w końcu kogoś z gorszego sortu niż ona.
Nie miała domu.
Nie miała nikogo.
W głowie wciąż dudnił jej głos siostry, która chciałaby pomóc jej za wszelką cenę, ale gdyby tylko weszła w ten świat, nie wyszłaby z niego żywa.
Coraz częściej żałowała, że nie strzeliła sobie w łeb, gdy miała ku temu okazję. A mimo to teraz, czując coraz mocniejszy uścisk męskich palców na swoim gardle, nie chciała umierać. Z każdą sekundą traciła szanse na wszystko, czego pragnęła. Nie będzie miała swojej własnej rodziny, co jest zaskakujące, bo do tej pory nie czuła chęci i potrzeby bycia matką. Nie pokocha już nigdy nikogo miłością prawdziwą, nie taką, co opiera się na pieniądzach. Nie pojedzie na Hawaje, ani do Francji czy Włoch. Zaraz duch życia ujdzie z niej raz na zawsze.
Łzy spływały po jej policzkach z wysiłku łapania każdego możliwego oddechu. Kątem oka zauważyła jakiś ruch, jak za mgłą. Usłyszała groźny głos, niby znajomy, ale dość obcy. Gdy tylko uścisk zelżał, opadła znowu na podłogę, raniąc się kolejnymi elementami zbitego szkła. Przyłożyła dłonie do gardła, wodząc wzrokiem za szamotaniną oprawcy i Vincenta, którego poznała dopiero po dłuższej chwili. Patrzyła na zakrwawioną twarz chłopaka, który jeszcze przed chwilą bliski był pozbawienia jej życia. Nie wierzyła.
Uniosła dłoń, w której utknęło szkło, by przyjrzeć jej się dokładniej. Jeszcze nie do końca czuła w niej ból. Teraz bolała ją krtań, kaszląc, gdy próbowała wziąć głębszy oddech. W tej chwili miała jednak pewność, że może zaufać Vincentowi. Zmiażdżył swojego pracownika.
Boże, ocalił ją, choć nie musiał.
Skinęła głową lekko, co spowodowało zawroty głowy, więc położyła się na podłodze. Straciła wszelkie siły na jakąkolwiek walkę; choć raczej ten chłopak nie zaszkodzi jej już w żaden sposób. Gdyby miała mówić Vincentowi o każdej sytuacji, w której ktoś podniósł na nią rękę tutaj, zabrakłoby mu pewnie czasu. Dziewczyny gardziły nią, a niektóre robiły wszystko, by zdobyć lepszego klienta. A gdy Frank robił z nią, co chciał? To przecież nie liczyło się, bo był ponad wszystkich. Ponad Vincenta.
- Nie chcę umierać, Vincent – szepnęła ochryple, ściągając brwi, gdy poczuła jeszcze większy dyskomfort. Odchrząknęła lekko, powoli podnosząc się do siadu. Nie zostanie tu ani chwili dłużej. Do domu nie wróci, ale znajdzie sobie miejsce.
Raczej znajdzie.
Wstając z podłogi, zachwiała się niebezpiecznie, więc oparła się szybko o ścianę plecami. Wtedy też poczuła jak dłonie pieką ją z bólu. Spojrzała na Vincenta, po czym dotarła do niego i oparła się o jego ciało bezwiednie, oglądając się na drzwi. Przed nią długa droga.
- Idę - oznajmiła, z miejsca jednak się nie ruszając. Nie miała sił.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gdzie leżała granica tego, co nie było jego sprawą?
Jakaś dzika cząstka jego umysłu nie chciała spokoju, któremu ustępowała miejsce złość. Nie chciał zmęczenia, które pojawiało się z ucieczką adrenaliny z jego żył. Nie chciał konfrontacji z konsekwencjami swojej decyzji i tego, co zrobił. Chciał być obojętny. Chciał usunąć się z tej sytuacji, chciał być tym psychotycznym skurwielem, któremu takie rzeczy sprawiały przyjemność. Który widział ofiary w trzęsących się nogach i zamglonym alkoholem spojrzeniu. Z całego serca pragnął być tym nieczułym, zimnym skurwielem, którego łatkę przypisała mu wcześniej, na co nie zwracał nawet uwagi.
Z całą pewnością nie chciał być bohaterem. Wiedział, kiedy nie tylko zamknąć usta, ale też wyłączyć myślenie. Nie miał za grosz empatii w stosunku do ludzi kręcących się w ich biznesie, znających ryzyko, którym daleko było do aniołów. Wszyscy operowali w końcu w odcieniach szarości. Zły nie był ten, który wyrządził gorsze krzywdy, ale ten którego złapano. O winie orzekał sąd, nie pieniądze.
Ale nauczka, którą Frank przygotował dla Marizzano była niepotrzebna.
Nie była knującą żmiją, za jaką on sam miał ją z opowieści, które krążyły wymieniane z plotkami między ludźmi. Nie wcisnęła się w ten świat dla pieniędzy i sławy. Popełniła głupi błąd, nieświadoma tego, w jakiej rzeczywistości się znajduje.
Być może to przedstawienie było tak zabawne, jak upokarzające, przez pierwsze kilkanaście dni. Ale teraz? Teraz było niepotrzebne.
Gdyby znał dobre odpowiedzi, nie milczałby, tak jak teraz. Zajęty wewnętrzną walką, patrzył, jak jej dłonie drżą lekko, a wzdłuż palców na ziemię spadają krople czerwonej posoki. Obserwował, jak z oczami wypełnionymi strachem, z trudem się prostuje, ignorując to, jak potwornie trzęsło się jej ciało. Jak zadziera lekko podbródek w górę, w tej kuriozalnej sytuacji usiłując zachować godność i autonomię w świadomości tego, że nie był w stanie jej pomóc.
- Niby gdzie? - westchnął, opierając się plecami o blat, którego powierzchnię wypełniało szkło.
Nie zamierzał być bohaterem. Ale w tej sytuacji stanie bezczynnie czyniło go katem. Puszczenie jej w takim stanie na zewnątrz, w pełnej świadomości tego, że przez swojego męża i nadany jej status wokół miała jedynie wrogów, było jednocześnie wydaniem na nią wyroku.
A z niego żaden był sędzia.
- Trzeba to zszyć - dodał z irytacją, która bardziej niż z nią, związana była z jego powolną akceptacją tego, w jakim kierunku potoczył się ten wieczór.
W tej chwili nienawidził Morettiego za uczynienie z niego niańki. A przynajmniej to powtarzał sobie w myślach, chcąc zamaskować to, że nie pozwoliłby jej w obecnej sytuacji wyjść przez własne, kalekie sumienie.
Pochylił się, sięgając do leżącego na ziemi ciała nieprzytomnego mężczyzny. Z kieszeni w jego kamizelce wyjął materiałową, elegancką chusteczkę z wyhaftowanym logo.
- Nie pomogę ci tutaj, chodź - rzucił, przestępując nad pracownikiem, wyciągając do niej rękę z chusteczką i wskazując, by ostrożnie przyłożyła ją największej rany, nie wyjmując jeszcze niczego z wewnątrz by uniknąć krwotoku. - Zanim się rozmyślę - mruknął, stając w przejściu i czekając, aż ruszy za nim wgłąb zaplecza - a z niego na zewnątrz.

ztx2

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

cztery | outfit

Czy w końcu będzie miała spokój od kłótni i ciągłego uciekania ze swojego domu, nie swojego męża? Najwidoczniej nie, skoro ledwo co się pogodzili, to Hope po raz kolejny musiała uciekać do swojej koleżanki, żeby to u niej kilka kolejnych nocy spędzić, z dala od - mówiąc już kolokwialnie - wkurwiającego małżonka, z jakim się już kompletnie nie dogadywała. I żeby to było jedynie brak dogadywania się... sprzeczki między nimi dochodziły do naprawdę wysokich lotów, przez co Luke tracił niekiedy panowanie nad sobą. Co prawda, jeszcze jej aż tak źle nie potraktował, ale przecież zawsze mogło być gorzej, zgadza się? Tak pocieszała się nauczycielka wychowania fizycznego, bowiem tak w istocie nie powinno być nigdy - a gdy dochodzi do takich problemów pomiędzy dwójką dorosłych ludzi, powinni na spokojnie przedyskutować fakt rozstania. Zamiast tego - ona obawia się podjęcia tego tematu, natomiast głowa rodziny ani myśli pozbawiać siebie małżonki.
Kumpela wpadła na genialny pomysł. Jest weekend, mają wolny wieczór… i nie mają co robić za bardzo. Dlatego też ubrały się w najlepsze ciuchy - a raczej Hope pożyczyła od niej odpowiednią kieckę, dzięki której nie będzie widać siniaków na ramionach, jakie pozostawił jej małżonek, bo przecież żadnych takiego typu ciuchów nie zabrała ze sobą do niej. Podkreśliła swoje atuty za pomocą makijażu, dodała do tego niezbyt oczywiste obuwie - chociaż do tej kreacji pasowały jak znalazł -bo przecież i tak już jest dosyć wysoką kobietą, więc nie potrzebowała obcasów. Ułożyła niesforne włosy w ogólny ład, uznając że jest gotowa do wyjścia. A gdy obie były przygotowane - skierowały się do wybranej na szybko miejscówki, chcąc zwyczajnie się zabawić.
I rzeczywiście - Hope zdecydowanie postawiła na zabawę. Na tyle, że porządnie się upiła, chociaż nadal ogarniała co się wokół niej dzieje. Jeszcze. - Może wrócimy już do domu? - zagaiła do niej przyjaciółka, widząc w jakim stanie jest Johanson. - Sama chciałaś się dobrze zabawić, to nie udawaj teraz takiej świętej! Zostajemy, bo dopiero teraz czuję, że zaczyna się dobra impreza! - zawołała zadowolona, dając się ponownie porwać jakiemuś nieznajomemu gościowi na parkiet. Szkoda jednak, że ów jegomość, jako pierwszy ze wszystkich, z jakimi miała przyjemność już wykonać choć jeden taniec, nie potrafił utrzymać rączek przy sobie. Gdy w końcu przestało się podobać zachowanie kolesia, odepchnęła go od siebie. - Odwal się. Nie potrafisz tańczyć, to lepiej się za to nie bierz - może i była pijana, ale nadal mówiła całkiem składnie i zrozumiale. Facet nie odczepił się - a nawet złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie ściślej.
- No nie uwierzę jak mi powiesz, że nie masz ochoty na rozwinięcie imprezy - wymruczał jej do ucha, na co aż Hope się mocno skrzywiła, ponownie odsuwając się od nieznajomego. - Ja pierdole, odpieprz się. Nie mam ochoty i radzę Ci odpuścić - może te słowa zabrzmiały by bardziej złowrogo, gdyby nie była taka nawalona… a tak? Przytulił ją bardziej do swojego ciała, a wuefistka zaczęła się szarpać. - Puść mnie!

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Cztery!

Walka poszła gładko, przeciwnik nawet nie zawiązał zbyt dużej ilości akcji, ponieważ już w drugiej rundzie został położony na deski. Stracił przytomność, a Dante wygrał nokautem, co oczywiście zadowoliło tłum, który w dzikim ryku podniósł wrzawę. Ludzie oblewali się piwem, krzyczeli, ściskali, na końcu skandując jego imię tak donośnie, że ledwo słyszał trenera. Jedna rzecz która mu nie pasowała to… brak Hope. Widział jej męża ze znajomymi, którzy tak samo reagowali na zwycięstwo jak reszta tłumu. Zaprosił ich później na małą pogawędkę. Oczywiście każdy nie mógł uwierzyć, że faktycznie rozmawiają z mistrzem! Rozdał im kilka autografów a później zwinął się do domu, gdzie czekała już na niego Gabs z milionem informacji dotyczących rzekomych plotek na temat jego mnogich romansów. Szczerze? Mało go to obchodziła bo kobieta w której ewidentnie się zadurzył nie pojawiła się na walce. Zapewne, wolała zostać w domu, bądź wyjść z koleżankami. Tak jest łatwiej zapomnieć. Dobrze, że chociaż dla niej to funkcjonowało, bo on jakoś nie do końca mógł się oswoić z myślą, że jej nie zobaczy. No ale to nic.
Kolejne kilka dni zleciało mu na odpoczynku. Regeneracja była teraz najważniejsza. Masaże, lekki jogging, pływanie w basenie. Rzeczy które sprawiały mu radość. Całkowite odcięcie się od mediów jakie miał zapewnione w domu, sprawiało iż mógł wyczyścić głowę. Spotkał się z siostrami oraz rodzicami, ponieważ Jose był poza zasięgiem. Jak nic wybrał się w podróż do Meksyku aby na własnej skórze wypróbować najlepsze plaże. W końcu musiał wiedzieć, gdzie one są jeśli chciał tam posyłać swoich przyszłych klientów.
Tonio zaproponował wyjście do jednego z lepszych klubów. Kim był pięściarz aby odmawiać? Zresztą lubił takie klimaty dlatego wybrali się tam we dwójkę. Może zabawi się i znajdzie jakąś chętną dziewczynę na jedną noc. Przy okazji wzmocni pożywkę dla mediów! Zbije później na tym kupę kasy. Zarzucił na siebie przeciętne ciuchy, bo w takich łatwiej mu pozostać anonimowym. Na nosie znalazły się ciemne okulary i ruszyli samochodem Antonia we wcześniej obrane miejsce.
Nie spodziewał się już na samym wstępie takiej rewelacji. Weszli powoli, menadżer poszedł załatwić drinki, a Dante wzrokiem zlustrował pomieszczenie w jakim się znajdowali. Nie było źle i wtem… usłyszał może nie krzyk, ale ostre słowa. Głos był mu doskonale znany, dlatego gdy ujrzał, że jakiś chłop dobiera się do Johanson, wystrzelił jak sprężyna. Popukał mężczyznę w ramię a gdy ten się odwrócił, zasadził mu takiego sierpowego, że podrywacz zrobił obrót wokół własnej osi i… wylądował na ziemi. Oczywiście zaraz pojawiła się ochrona, na szczęście gdy zobaczyli z kim mają do czynienia, wycofali się, zabierając nieprzytomnego palanta.
- Wyglądało jakbyś potrzebowała księcia. – uśmiechnął się tymi swoimi białymi ząbkami i zaraz zawołał Antonia, który niósł drinki. Wziął oba, mimo protestów menadżera i podał jednego Hope. - A to żeby Ci udowodnić, że nie każdy facet to świnia. – stuknął w jej szkło i przeszli usiąść na kanapie w kącie klubu. - Przyszłaś tutaj sama? - podpytał bo nie był pewien czy jest to odpowiedzialny ruch. Po chwili przyszedł do nich również Tonio, ale on raczej obserwował czy nikt nie szuka zwady, no i może jakiejś… dziewczyny?

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Rapture”