WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Och, a zatem - w ostatniej chwili dezerterując przed nadciągającym atakiem jakiegoś wyjątkowo rozmownego, i wyjątkowo chętnego do integracji krytyka sztuki, który zbliżył się doń niezwykle żywiołowym krokiem, i już otwierał usta, by zalać go niepowstrzymaną falą monologu - stając u wylotu galeryjnych drzwi, Arson wyglądał jakby sam miał już w czubie?
Wybornie.
Przynajmniej mógł mieć pewność, że dostanie angaż, jeśli kiedykolwiek przyszłoby mu do głowy starać się o rolę w Georgia Mertching Is Dead.

Pozwalając sobie na kąśliwy komentarz wypowiedziany pod adresem waszyngtońskiej śmietanki artystycznego półświatka, i towarzyszące mu głębokie, udręczone westchnienie, nie przypuszczał, ani też nie przeczuwał, że znajdzie się pod ostrzałem bacznego (no, na tyle oczywiście, na ile baczne może być spojrzenie kogoś, kto ponoć od trzech lat nieprzerwanie znajdował się w stanie wskazującym na spożycie) spojrzenia przyczajonego nieopodal obserwatora. Prowadzony dźwiękiem kobiecego głosu, powiódł wzrokiem w stronę, z której ów dochodził - i napotkał spowity czernią satyny, i czerwienią szminki, ludzki bałagan, ozdobiony dodatkowo zwisającym z kącika warg papierosem. Zmarszczył brwi; kobieta wyglądała jakoś znajomo, ale jednocześnie za cholerę nie mógł dopasować żadnego imienia, ani nazwiska (ani nawet pseudonimu, którym mogła się potencjalnie posługiwać, jeśli była awangardową malarką, burleskową tancerką, albo gwiazdą filmów porno), do jej smukłej i ładnej, ale i wyostrzonej ewidentnym zmęczeniem twarzy. Zrobił kilka kroków, znalazłszy się teraz o wiele bliżej, i najpierw przeczącym gestem dał brunetce do zrozumienia, że nie, dziękuje, ale nie pali, a potem, bez większego namysłu, odpowiedział na jej pytanie:
- Ojciec.
Nawet, jeśli Maude w gruncie rzeczy pytała go o coś zupełnie innego, to była standardowa, i szczera jednocześnie responsa na wszystkie pytania z gatunku: Kto cię zniszczył, Arson (i nigdy nie n a p r a w i ł)? Kto cię tak załatwił? Kto cię tak urządził?, i wreszcie też klasyk: Kto ci to zrobił?, zadawane mu przez byłe i niedoszłe dziewczyny, psychoterapeutów, teatralnych mentorów próbujących wedrzeć mu się pod skórę trafnymi pytaniami i spontanicznie snutą diagnozą jego traum wczesnodziecięcych.
Chciał zrewanżować się rozmówczyni zuchwałym: A Ciebie?, ale albo nie był zainteresowany odpowiedzią, albo też nie chciał przedwcześnie jej spłoszyć, stawiając pod metaforycznym murem, i ostrzeliwując nietaktownymi pytaniami. Dlatego też sprowadził swoją reakcję do posłania jej kwaśnego pół-uśmiechu, i zaczerpnięcia z kieliszka skromnego łyka szampana.
- Hm? Nie potrzebuję wymówek. Jestem tu sam - rzucił także zaraz, zastanawiając się przy tym, czy jest to aż tak diabelnie niepopularna odpowiedź. Oczywiście rozumiał, że wiele osób lubiło wykorzystywać wszelkie możliwe okazje do spędzenia czasu z małżonkiem - na artystycznej wyprawie, albo podczas spaceru do osiedlowego spożywczaka, chociażby, ale Ettel i ona szczycili się tym, jak dużą dawali sobie nawzajem wolność, i jak hojnie obdarzali się swobodą. Lubił myśleć - i, jeszcze bardziej, mówić o tym swoim znajomym - że po pięciu latach związku żywili do siebie wystarczające zaufanie, by nie musieć ciągać się nawzajem na budzące w nich średni entuzjazm wydarzenia i eventy. Co, jak co, ale Arson nie wyobrażał sobie małżeństwa, w którym przyrośnięty byłby do partnerki niczym jej syjamski bliźniak. Nawet, jeśli mowa była wyłącznie o sferze emocjonalnej.
- De Loughrey-Cox. Arson - zaoferował, do pary z pełnym nazwiskiem, i pretensjonalnym imieniem, podając Maude Bosworth dłoń - Zanim powiem cokolwiek więcej, błagam, powiedz, że nie wisi tam żaden z twoich obrazów. Wolałbym nie strzelić sobie w stopę jakąś ordynarną krytyką. - Ostrzegł z krótkim chichotem.
W końcu nigdy nie wiadomo, na kogo można trafić na dziedzińcu pod galerią sztuki.

autor

Awatar użytkownika
32
169

czarna owca seattle (niemalująca malarka)

bezdomność w seattle

elm hall

Post

Cierń w oku przeistaczał się w mglistą mgłę - nie było już żadnego horyzontu do ucieczki, dany „cierń” zaciskał jej gardło - doprowadzając do katastrofalnych skutków. Maude Bosworth nie żyła; samotnie dryfowała po ocenie zguby, starając się wstrzymać oddech - w pobliżu nie widziała nikogo; choć jednej krwistej istoty, która mogłaby ocalić przybłędę. Owa podróż nie posiadała celu - lecz w tym błahym istnieniu nie pozwalała kobiecie powrócić na ląd. Karciła ją, zbywała - sprawiając, że dni spinały się w całość - a nienawiść malarki do samej siebie przekraczała najsilniejszy umysł ludzki.
Wegetacja trwała od ponad trzech lat (od śmierci córki) - w tym czasie wydarzył się rozwód, dwie próby samobójcze (za każdym razem ratował ją były mąż) - zrażenie do siebie wszystkich osób, którym [jeszcze] zależało - utrata pracy, spalenie swoich dzieł - a także stracenie domu (nie było ją stać). Zniknęła z towarzystwa waszyngtońskiej śmietanki - i wtedy narodziły się plotki (piję, ćpa, puszcza się, zabiła kogoś (może własne dziecko?) - powinna siedzieć. Wprawdzie tylko dwa wymienione były rzeczywiście prawdą. Nie umiała wytrzymać dnia bez chociażby szklanki whisky, lecz to był jej problem - choć w sumie alkoholizm nie znajdował się nawet w pierwszej dziesiątce chaosu jaki rozprzestrzeniał ścieżki w egzystencji Maude Bosworth.
Dlatego nie rozumiała po co tu przyszła.
Nie potrafiła pojąć swojej decyzji - co sprawiło, wstała z łóżka, wyszła z mieszkania (najtańszego w Chinatown) i uszykowała się! (od trzech wiosen wyglądała niczym bezdomny, którego mija się na ulicach deszczowej metropolii, oraz widzi śpiącego na przystanku), a jej nogi zaprowadziły ją do galerii sztuki. Jednak nie weszła do środka, stała nieruchomo łudząc się, że może dzięki temu uzyska wybawienie. Co za łgarstwo; albowiem zaledwie po niecałej minucie cofnęła się i wzrokiem odnalazła murek. To było jej miejsce; bez marzeń, nadziei - harmonii - miłości. Obłęd usilnie trzymał Bosworth w swych objęciach - obezwładniając duszę i umysł, a kiedy artysta nie tworzy to zwiędnie. Także ledwo tląca się Maude Bosworth usiadła przestając błagać o jakiekolwiek zbawienie.
Czy Arson de Loughrey-Cox urodził się po to, aby pewnego dnia wyjść niespostrzeżenie z galerii i stanąć na drodze byłej malarki? Połączenie tego w całość byłoby popieprzoną konspiracja. Kobieta nie wierzyła w przeznaczenie - poza tym, nie znała mężczyzny - a jej zazwyczaj podchmielona głowa nie potrafiła poskładać puzzli w całość. Czy się gdzieś widzieli? Zbierał ją z chodnika? Jest lekarzem, który kiedyś robił jej pukanie żołądka? A może z nim spała? A może chciała się przespać? Gdzieś kiedyś musiał jej mignąć - ale nie pomógł w cierpieniu, ani tym bardziej się do niego nie przyłączył. Zmarszczyła brwi, powolnie lecz z wyraźną intensywnością skanowała rysy twarzy aktora. Kim jesteś, Arson? Gdzie kończy się Twoja granica wytrzymałości? Wystarczyła sekunda aby wiedziała, aby dostrzegła tą jedną skazę: „I o to nastał demon, klęknijmy pod odsłoną jego gniewu.”
Ojciec.
- Przypominasz go? - mruknęła, być może bazując na cienkiej granicy - ale chciała wiedzieć, chcę wiedzieć, Arson - powiedz mi, przyznaj się, odkryj karty - jak to jest tak bardzo przynależeć do czyjeś łaski. W chwili gdy wyciągnął do niej dłoń, chwyciła ją dość pewnie - jednocześnie sprawiając, aby pomógł się jej podnieść, wspięła się po nim jak po drabinie. - Bradshaw. - wypowiedziała dane nazwisko wyraźnie. - Carrie Bradshaw. - przedstawiła się nazwiskiem z serialu „Sex and the City ” - posługując się znanym wypowiedzeniem tajnego agenta 007 - Cox powinien teraz podać artystce ulubione martini. Wolała, aby pokazał jej swoją twarz - ona własnej nie musiała. Stojąc tak blisko mężczyzny, w momencie minięcia go otarła się swoim ramieniem o ramię szatyna. Specjalne zagranie, czy raczej przypadkowy przebieg zdarzeń? Na tą chwilę - nie rozpoczęli jeszcze gry. - Nie. - prosta, krótka odpowiedź - w końcu jeżeli była Carrie - to zarazem nie mogła być nawet w połowie Maude Bosworth. - Opowiedz mi o nich. - rzuciła, bo choć nie była godna tych dzieł zobaczyć na własne oczy - zapragnęła dostrzec je w spojrzeniu mężczyzny.

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gdyby ktoś miał wystarczający tupet (i, prawdopodobnie, również jakieś ostre urojenia), aby zasugerować Arsonowi de Loughrey-Cox (z "Bellamy" i "Junior" wpasowanymi dodatkowo w strategiczne miejsca po pierwszym imieniu, i po "x" w nazwisku), że ten przyszedł na świat po to, żeby zbawić jakąś kobietę, która drogą pechowych zbiegów okoliczności straciła wszystko, a potem - za sprawą paru błędnych decyzji, być może, jeszcze więcej - szatyn roześmiałby mu się w twarz - bo brzmiało to jak cel dość skromny, szczerze powiedziawszy, jak na jego możliwości ambicje.
Ale nie dawało się ukryć, że z tą szminką, i wycięciem dekoltu sukienki, i z ciemnymi włosami okalającymi bladawy pergamin twarzy, wyglądała na kogoś, kogo chciało się uratować przynajmniej na jeden wieczór.
Obserwował, jak pochyla się lekko - gestem osoby, która jest trzeźwa, ale której ciało, zmiękczone miesiącami wiecznego upojenia, roi sobie, że jest jednak trochę pijane - i oplata jego dłoń palcami. I jak wspina się po nim, rzeczywiście -
  • grzesznik pełznący w górę kręgów piekła. Czepliwie, desperacko wżynając sztyleciki paznokci w bezbronne błonki skóry między kłykciami i, kiedy drugą dłonią pomogła sobie, chwytając go za przedramię - także w skryte pod koszulą ciało.
Spodobało mu się to, więc się uśmiechnął.

- Mhm, chyba Carrie Bullshit - Pokiwał krótko głową w podkreśleniu całego tego dysonansu - a jednak nie tak, by móc jej ubliżyć, albo ją wyszydzić. Tak długo, jak mógł być tutaj, a nie tam - w jasnych wnętrzach galerii, na które patrzyli teraz we dwoje tak, jak spoglądać można na akwarium w poczekalni u psychiatry - mogła być kim tylko chciała, albo kim potrafiła być tego wieczoru. Wszystko mu jedno - No nic, miło, że pytasz, Carrie - Chociaż wcale nie "miło", co zapewne usłyszała też w cierpkości jego głosu -
Którą natychmiast zapił alkoholem, zamyśliwszy się na moment; niewidzącym spojrzeniem zaczepiony o łuk kobiecego obojczyka.

Czy Arson Bellamy de Loughrey-Cox Jr. przypominał swojego ojca? Czy chciał być był taki jak on? I co to w ogóle znaczy: być jak nasi rodzice?

TAK:
  • - Kiedy stali obok siebie w zieleni przydomowego ogrodu, na skrawku jaśniuteńkiej, przyciętej co do milimetra murawy między piaskowcowym prostokątem patio, a basenem - w jasnych koszulach i kaszmirowych swetrach zarzuconych na ramiona, z włosami zaczesanymi w tę samą stronę, i tym samym rodzajem zdrowej, jachtowej opalenizny, która najpierw lizała kości jarzmowe i nasadę stóp i dłoni, a dopiero potem całą resztę ciała.
    - Gdy grał w szachy, ze szklanką bourbona odstawioną w nieodległym, ale nierozpraszającym punkcie na przeznaczonym tylko tej rozrywce (to znaczy - grze w szachy, nie piciu) stoliku, i knuł w myślach najbardziej niszczycielski plan prędkiej eliminacji przeciwnika: blitzkrieg zakończony triumfalnym szach-mat!, i do widzenia.
    - Jeśli się stresował - przyziemnymi, nieuniknionymi problemami jak choroba w rodzinie, niezasłużone mandaty, głupie wykroczenia mogące nieść za sobą bezprecedensowo wysokie sankcje nie tylko dla winowajcy, ale i dla jego najbliższego otoczenia; czyli wtedy, gdy chodził po domu z palcami splecionymi za plecami, zwykle w pobliżu jakiegoś okna i mówił do siebie, szeptem, jakby się bał, że sam siebie usłyszy.
    - W metodzie, wynikiem jakiej zapewne kochałby swoje dzieci. Surowo, ze staroangielską powściągliwością miłość wydzielając w małych partiach (klepnięciu po głowie za dobre oceny, zawiniętej w kolorowy papierek landrynce wsuniętej łaskawie w dłoń potomka w sobotnie popołudnie, po spacerze), i na raty, albo na kredyt zaufania - nigdy bezgranicznie, bezwarunkowo, nigdy na całego.
NIE:
  • - W sposobie, w jaki nigdy do tej pory nie uderzył nie uderzyłby Ettel. I w jaki nigdy nie kpił z niej w towarzystwie swoich znajomych - niezależnie, czy była przy nim, czy zostawała w domu albo w teatrze, albo szła na swój nowy lokalny wymysł, jogę; zatrzymując się zawsze na poziomie niegroźnego (w jego opinii), typowo małżeńskiego żartu, jakimi czule katowali się czasami wzajemnie.
    - W tym, jak przez większość czasu zamiast na innych, wyładowywał się na sobie. Podczas każdego biegu treningu kilometra przepływanego kraulem mimo lodowatej szpili skurczu wbijającej się w prawą łydkę lewą łydkę obydwie łydki, przy każdym ty beznadziejny idioto ty porażko ty kurwa skończona katastrofo posłanym w myślach pod własnym adresem w spotkaniu z garderobianym lustrem teatru, przy każdej fali wymiocin śniadaniu kolacji lunchu obiedzie torcie urodzinowym i dwóch kieliszkach szampana chlustających o porcelanę sedesu.
    - I w tym, jak potrafił kochać innych. Z uczuciem, na jakiś czas przynajmniej, zasnuwającym mu pole widzenia kataraktą totalnego uwielbienia. Aż do chwili, w której ktoś (lub on sam?) pozbawił (się?) go złudzeń.
    Podczas kiedy jego ojciec kochał tylko siebie.
- Pod pewnymi względami. A ty? Przypominasz swoją matkę? - Odbił pytanie, zwilżając wargi kolejnym łykiem drinka. Potem zrobił jeden krok, i drugi, i nadstawił ucha pod kolejne kobiece pytanie.
Prośbę?
Rozkaz?
- O tych obrazach? Nie wiem czy warto - Zaczął, nim - w cudownej nieświadomości typowej dla osób, które poznają inne osoby i wiedzą o nich tyle, co nic, zero absolutne, dodał: - Wiesz jak wyglądają te koszmarne zdjęcia na plakatach antyaborcyjnych, które się czasem wiesza przed kościołami? Maźnięcia wnętrzności z jakimś rysem kształtu, mającym chyba przedstawiać człowieka? - Uniósł brwi - Tak. Właśnie tak. Tylko większość w zieleni i wypłowiałym fiolecie. Są brzydkie i straszne.

autor

Awatar użytkownika
32
169

czarna owca seattle (niemalująca malarka)

bezdomność w seattle

elm hall

Post

W istocie bezbożnego szarłatu, przebijającego się poprzez wszelakie anomalie by rozkoszować się pierwszym wdechem powietrza - uznajmy jedną i jedyną prawdę wszechświata: ta dwójka nigdy nie powinna się spotkać. Być może był to kaprys - bądź czysta ironia stworzyciela, jednakże gdy przyjrzymy się przeszłości lub przyszłości przedstawiającą rozpacz tych dwoje osobników - doznamy oświecenia wynikającego z popieprzonej chorej zguby, czyli wzajemnie są w stanie zrobić sobie tylko krzywdę. On jej nie uratuję - lecz ona go zniszczy; jednak czy da się doprowadzić do szaleństwa osobę, która od dawna stoi nad przepaścią? Powiedz mi Arson, czy już teraz pchamy się „pod koła” zagłady? Czy złapiesz mnie za mą dłoń gdy spadniemy w ciemność? Powiedz, powiedz, przyznaj się!


Powinni to zatrzymać nim będzie za późno.

Jednak nie dało się uciec, od tego oceanu rozkoszy w spojrzeniu, niczym jakby błękitne fale uderzały o siebie, kochały się wzajemnie miłością pełną, odwzajemnioną. Szczerą. W tych oczach pojawiało się coś więcej - pełznąca ze zdwojoną siłą obietnica - na którą naiwnie rzetelnie Maude Bosworth się nabrała.

Będąc tak blisko mężczyzny, gdy dłonie mimowolnie odnajdywały drogę po jego ciele, już wtedy wiedziała - rozpoznawała tą grę - automatycznie krzyżując plany na jakikolwiek dylemat. Bo tu nie było wygranych - każde z nich wiedziało jaka jest stawka.

- „Bullshit?” - ze zmarszczonymi brwiami, pokręciła głową - by w istocie powrócić spojrzeniem do mężczyzny - w zasadzie za specjalnie nie ukrywała swojego oszustwa, gdyby rzeczywiście zapragnęła zmienić tożsamość, zapewne wysiliłaby się na lepszy scenariusz życiowy. Łatwiej było gdy wiedział, że kłamię - wtedy nie wybrałby sobie na cel, aby uzyskać prawdziwe imię. Znała mężczyzn - wiedziała, że lubią polować - dlatego lepiej być nie wartą zachodu. - Czyżbym Cię zdenerwowała? - tym razem była już całkiem rozbawiona, nie żeby dbała o samopoczucie Arsona - ale w tej jednej sekundzie była na prowadzeniu. Trochę jak zabawa „w kotka i myszkę” - kto z nich najdłużej wytrzyma. Twój ruch, Lisku.
I wtedy podeszła, z gracją powolnie wyciągając szklankę z trunkiem z obu rąk aktora, by ostatecznie sama wypić całą zawartość - była na tyle blisko mężczyzny, by mógł wyczuć jej oddech na swym ramieniu, brązowe źrenice skupiły się na niebieskich. - Twoją żoną... - obserwacja nie zakończyła się, lecz kącik ust malarki delikatnie się uniósł. - ...czy kochanką? - wzrok powędrował na odbijającą się od światła lapy złocistą obrączkę. - Kim byłam już w Twoich oczach? - i w tym momencie Bosworth odsunęła się, a kolejne pytanie wypowiedziane z ust Cox'a wytworzyło ścianę pomiędzy przyszłymi, byłymi niedoszłymi kochankami.


Bo czy Maude Bosworth przypominała swoją matkę i czy chciała być jak ona?

CHCIAŁA BYĆ JAK ONA:
  • - to jak kochała ojca, miłością bezwzględną czystą, jak każdego ranka wstała o piątej rano, by podać mu leki - ponieważ wiedziała to zapomni. To jak zajmowała się nim, gdy nie mógł już samodzielnie chodzić, jeść - a nawet się kąpać - to jak wzbraniała się aby go oddać do domu opieki, i jak była przy nim do ostatniego oddechu.
    - w chwilach gdy śpiewała, miała w sobie taką grację - że nawet podczas lepienia pierogów, potrafiła wyglądać i świecić blaskiem jak najpiękniejsza kobieta na świecie.
    - kiedy pilnowała tradycji, i jak zawsze podczas 4 lipca całą rodziną wyjeżdżali pod biwak, a tam przez kolejne trzy dni spędzali ze sobą czas i to dzięki niej i tym co dla nich robiła tak dobrze się tam czuli.
NIE CHCIAŁA BYĆ JAK ONA:
  • - gdy załamała się po śmierci ojca, jak przez pierwsze dwa lata nie była w stanie wstać z łóżka, zostawiając wszystko na głowie swoim dzieciom.
    - to jak nie radziła sobie z problemami, popadła w tak silną depresję, że dwukrotnie targnęła się na własne życie.
    - jak przegrała w kasynie wszystkie swoje oszczędności i nie miała nawet gdzie zamieszkać.
    - kiedy trzy lata temu wyszła za mąż, za obrzydliwie bogatego polityka i teraz udaję, że to wszystko co miało kiedyś miejsce nigdy się nie zdarzyło. Wyprała całe swoje wcześniejsze życie, być może nawet dzieci.
- Być może, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - czyżby kolejny „bullshit?” Albowiem, nie było dnia aby Maude nie odnajdywała w sobie cech swojej rodzicielki, ale czego się nie robi aby zapomnieć? - Chociaż czy o to właśnie nie chodzi, aby być kopią swoich rodziców? - cichutko westchnęła, by po chwili wzruszyć ramionami. - Nie po to nas tworzą? - z przechyloną głową wciąż nieustannie obserwowała towarzysza. - Od razu widać, że nie masz w sobie ani krzty artysty. - gdyby na miejscu szatyna stał ktoś inny - obeznany ze sztuką, opowiedziałby cały poemat - o tych dziełach. Lecz może rzeczywiście tak jak Bosworth nie były warte zachodu, a ona karała się niepotrzebnie? - Zabierz mnie stąd. - tym razem był to rozkaz.

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Osoby, która nad przepaścią stoi już od dawna, nie da się nad przepaść zaprowadzić ponownie - to byłoby przecież zupełnie nielogiczne. Da się więc ją tylko popchnąć.
Niewinnym, słodkim pyk!, które mogłoby nawet ujść za zupełnie przypadkowe. Ostatecznym, leciutkim pstryknięciem wymierzonym w punkt centralny między łopatkami, które na fest zaburza wreszcie chwiejną już i tak równowagę. To jak z ogniem: nie da się go wzniecić, jeśli brakuje kilku z koniecznych elementów. Krzesiw trzymanych w dłoniach w duecie - z tylko jednym przecież się nie uda. Albo zapałki i draski. Pooranej fluorescencyjnym cieniem tęczy kałuży benzyny, i wrzuconego w nią tumiwisistycznym ruchem niedopałka.
Może właśnie tym dla siebie byli. Dwoma kawałkami tej samej, desperackiej układanki. Iskrą i kroplą spirytusu łączącymi się w desperackim tańcu.

Gdyby miał w sobie choć krztę artysty, Arson pewnie dalej poprowadziłby tę analogię. Metaforę. To nadęte porównanie, mające w poetycki sposób oddać sens najprostszego pod słońcem stwierdzenia:
Ich spotkanie nie powinno nigdy się wydarzyć, i nie mogło doprowadzić do niczego dobrego.

- Kochanką - odparł szczerze i bezpardonowo. Patrzył na nią; nie walczył. Rozluźnił palce - pozwolił jej przechwycić szkło, opleść dłońmi nóżkę i czarkę, chłodną krawędź cienkiego szkła, odsunąć od niego i wychylić całą zawartość naczynia na raz. Ruchem nie tyle pośpiesznym, czy łapczywym, ale nieznoszącym sprzeciwu. Gdyby powiedział jej, że może powinna zwolnić, pewnie skończyłby z odłamkami szkła w tchawicy (tak to sobie wyobrażał). W każdym razie - kobiety, które piły w taki sposób i poruszały się tak jak ona, zasługiwały na bezpośredniość (bądź, może bardziej adekwatnie, prosiły się o nią) i prawdę. Przeskanował sylwetkę Maude kolejnym, powolnym liźnięciem spojrzenia i kiwnął głową, jakby samego siebie próbował utwierdzić teraz w wypowiedzianym przed chwilą stwierdzeniu.
Na pewno nie żoną, dopowiedział sobie bezgłośnie. Niezłośliwie, i bez ocen moralnych czy rankingów prowadzonych chyłkiem (to znaczy, kto ma większą wartość - kochanka, czy żona...?). Choć obydwie miały ciemne włosy, i ciemne oczy, i coś takiego w twarzy i sposobie nawigowania ciałem w świecie, co upodabniało je do drobnych zwinnych zwierząt, nie mógł sobie wyobrazić bardziej odmiennych od siebie istot niż Ettel i Carrie Bullshit, to naturalna katastrofa stojąca przed nim z upojeniem w oczach i głębokim dekoltem sukienki. Była piękna i niebezpieczna.
A jego Ettel?
Poczuł w gardle suchość i ścisk, kompilację nieprzyjemnych uczuć, które natychmiast spróbował wymyć resztką alkoholu.
Nie powinno go tu być. Powinien być tam, czyli przy swojej żonie; nieważne, na jakie głupoty umawiali się w tamtej jednej, niefortunnej konwersacji o otwartości ich małżeństwa. I nie powinien był wyciągać ręki w stronę kobiecego nadgarstka, i oplatać go palcami niespiesznym, ale pewnym ruchem.
- Nie - Pokręcił głową - Mój ojciec w życiu by nie pomyślał, że ktokolwiek dorównałby mu na tyle, żeby być jego kopią. Będziesz musiała wymyślić inną teorię - Odchylił głowę, a wraz z nią - dociśnięty do warg kieliszek. Poczekał, aż na język spłynie ostatnia kropla. Potem odstawił szkło na betonową krawędź, w cień klombu pooranego błyskami lampek solarowych - Ale teraz chodź. Nic tu po nas.
Pociągnął ją za rękę, za sobą, przed siebie i poza teren tego nadętego przedsięwzięcia, myśląc sobie, że - w razie potrzeby - jego nazwisko na liście gości służyło za wystarczające alibi.

/zt

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”