WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Szczupły? No, jasne, w takie słowa też można było ubrać smutne pięćdziesiąt-(optymistycznie)-parę kilo na dwóch, chudych, zwykle trzęsących się nogach.
Inni nazywali go po prostu chudym, szkapowatym albo niedożywionym. Tylko że Cottie zawsze taki był. A jak było się kimś całe życie, to nikomu nie chciało się już zwracać na to uwagi. Najgorsze były tylko gwałtowne zmiany. Była taka, jedna – mniej więcej między czternastym a piętnastym rokiem życia, kiedy Cottie wystrzelił w górę – ale z biegiem czasu wszyscy i tak się przyzwyczaili. A potem zapomnieli.
No, sęk w tym, że w kurtce się zmieścił, i to bez problemu. Miała tylko przykrótkie rękawy (bo Cottie z założenia ręce miał nieproporcjonalnie długie względem reszty ciała), ale to nic – w sumie nawet mu się tak podobało.
Nie lubił takich sytuacji; takich, które przypominały mu o tym, że wcale nie jest ubogi, a najzwyczajniej w świecie klepie biedę. A jeszcze gorsza była zwyczajna niezdolność – albo instynkt przetrwania – który nie pozwalał mu odmówić. Dlatego Cottie, z policzkami być może zaróżowionymi z zimna, a może z jawnego rozczulenia i wdzięczności, przytaknął z uśmiechem, wygrzewając się w cieple pożyczonej, i natychmiast zarzuconej na ramiona, kurtki.
No… można go zagadać? – Celowo uniknął precyzowania kto miałby zagadywać Cel Tradata. Obiecał Johnowi trzymać się z daleka od problemów – a Jericho był przecież podręcznikową ich definicją. – Tylko nie wiem czy się zgodzi. Może za hajs albo… Err- jakąś przysługę? – Pociągnął nosem i zamlaskał, nawijając balonówkę na język. – Chyba że akurat będzie w humorze. Sama wiesz jak z nim jest – mówił cicho i trochę niewyraźnie. No, bo jaki był Jericho? Jasne, nieprzewidywalny, ale dla Cottiego, przede wszystkim, jak drzazga wbita w miejsce, którego nie dało się samemu dosięgnąć.
A tak naprawdę? Pewnie w oku (w taki sposób, w jaki faceci jak Jericho mogą w oko wpadać – jak drzazgi i ciernie).
Blondyn trochę się zjeżył, potarł policzkiem o kożuch wyściełający kołnierz kurtki, jeszcze później – zastukał palcem o lekko przedarty na brzegu grip tape deski.
Bałbym się na takiej jeździć – wtrącił, raczej bez większego namysłu. Deskorolki nigdy nie wyglądały na bezpieczne – miał do nich sentyment, głównie przez Josha (jego pierwszą m i ł o ś ć ) – ale Josha już nie było, więc pozostały tylko obawy. I brak ubezpieczenia. – Hej, jak chcesz, to możemy… err-
Nie, Cottie. Nie – nie możesz. Nie wolno ci- Obiecałeś, że będziesz się od niego trzymać z daleka-
Możemy do niego pójść. Do Jericho. Przecież mieszka niedaleko. Zobaczymy, czy w ogóle jest w domu. – Zagryzł dolną wargę, w nerwówce posłanego dziewczynie, wyczekującego spojrzenia.

autor

cottie

Watch me, take a good thing and fuck it all up in one night
Awatar użytkownika
16
178

uczennica

-

fremont

Post

- Ty, ładnie Ci. - Zaśmiałam się, widząc jak kurtka na nim teraz spoczywa. W sumie nawet nie miałabym problemu mu jej na ten moment oddać, czy pożyczyć - co by tam wolał (a wiedziałam, że jałmużna to najgorsze co można nam zaoferować). Na szczęście, nie było na tyle zimno byśmy oboje mieli zamarznąć, a bluza która na mnie została powinna być wystarczająca na obecną pogodę. Najwyżej zaraz się rozruszamy, gdy ruszymy gdzieś dalej w drogę, jak za starych dobrych czasów.
- Spoko, wiem jak z nim jest. - Westchnęłam po chwili, w przerwie od przeżuwania balonówki. To przecież nie tak, że znałam go od wczoraj. Już kilka razy odpłacałam się za jego przysługi. Co by więc miał zmienić ten jeden raz więcej? Co prawda, może nie wiedziałam w jakie bagno sam Cotton zdążył się przy naszym wspólnym koledze wpakować, ale... Ja sama jeszcze nie miałam za sobą tak traumatycznych przeżyć. Nie widziałam więc w tym nic złego.
- Jak chcesz, to mogę Cię nauczyć? Tylko... Chyba musielibyśmy Ci ochraniacze jakieś ogarnąć. Albo przynajmniej kask. - Stwierdziłam ze wzruszeniem ramion. Miałam wrażenie, że sama jeździłam od zawsze. Jeszcze w Nowym Jorku przejęłam deskę po bracie, gdy ten nagle od nas odszedł. O dziwo, nauka jazdy gdy jest się gówniarzem wydawała się jakoś łatwiejsza, gdy Twój mózg nie potrafił jeszcze mierzyć się z konsekwencjami i nic nie wydawało się dla Ciebie aż tak przerażające jak teraz. No i poza tym... Ophelia dałaby się chyba naciągnąć na kupno takich akcesoriów. Może by uznała, że w końcu poszłam po rozum do głowy? No a gdy o niej była mowa...
- A właśnie! Ofi zapraszała Cię na obiad. Mówiła, że zrobiłaby ten swój makaron, co Ci ostatnio tak smakował. - Rzuciłam po chwili, znowu podpierając się głową o ścianę. Nigdy tego nie mówiłam, ale w sumie... Miło było w końcu móc kogoś zaprosić w swoje cztery kąty nie martwiąc się, czy akurat nie będzie awantury i syfu w domu. Ale przecież nie powiem tego na głos!
Podniosłam jednak swój wzrok na jego propozycję, lekko marszcząc swoje brwi, w tym samym czasie wypuszczając gumowego bąbla ze swojej gęby, który pękł z charakterystycznym kliknięciem. Zgarnęłam pozostałości gumy ze swoich warg ponownie na swój język. - Może najpierw trochę wyczillujemy? Nie wiem jak Tobie, ale mi się przyda. - Zaproponowałam z lekkim uśmiechem, po chwili sięgając do swojego plecaka, z którego wyciągnęłam niewielkie sreberko. Cottie bez problemu powinien się domyślić jego zawartości.
Prawda była taka, że widziałam tę nerwowość która go ogarniała. Nie było jednak sensu tego wypominać. A że sama byłam kłębkiem nerwów przez tę sytuację ze szkolnych murów - nie powinien tego negować.

autor

Saycia

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Fajnie, że znowu zbliżało się lato. Cottie lubił lato, nawet jeśli z tą swoją niedowagą było mu zimno przez cały rok, niezależnie od pogody. Ale latem było lepiej, niż zimą – i to ciepło było jakieś takie autentyczne bardziej i pierwotne, i prostsze – nie jak koce nałożone na siebie warstwa na warstwie tylko po to, żeby jakoś załagodzić brak ogrzewania (którego nie byli w stanie opłacać już od dawna – ale może teraz, kiedy John mu płacił za każde spotkanie, na zimę będą mieli ciepło; tylko jeszcze przydałoby się załatwić sprawę z wybitym oknem, bo tak to przecież na marne zupełnie, a Cottie nad życie nie lubił marnotrawstwa, i dlatego nadal było mu tak smutno o tę pizzę, co Jericho ją wyrzucił miesiące temu, a ona Cottiemu wciąż gniła zepchnięta gdzieś na samo dno serca).
No, ale póki co, zwyczajnie cieszył się, że Joe pożyczyła mu kurtkę, i że – podobno – ł a d n i e w niej wyglądał (a przecież zdecydowanie bardziej wolał czuć się ładnie, niż na przykład przystojnie, z czym pewnie nie zgodziłaby się większość South Parkowej populacji, natychmiast hamując te jego obrzydliwe – w ich oczach – zapędy).
Yyy- może lepiej nie, wiesz. Tu mi dobrze. Na ziemi. Stabilnie, bezpiecznie i errr- z daleka od… um- obitego tyłka. – Zamrugał, wzdrygając się na samą myśl; poza tym, że już za dzieciaka wyglądał na chorowitego – zresztą, czemu tu się dziwić, skoro dorastał w dzielnicy rozsapanej przemysłem, syfem i brudem – swojej prezencji nie poprawiał brakiem koordynacji i trochę niezgrabnymi ruchami, sztucznie wzbogacanymi o przesadny, nieco wyuzdany (sztucznie) i mocno nielubiany manieryzm. – Ale to nic, bo wolę ogląd- … och? Um- co? – Przekrzywił głowę. Joe mogła z całego zajścia nie robić sobie absolutnie nic, ale dla Cottiego – szczególnie w ostatnim czasie – każdy przejaw życzliwości traktowany był jak malutki cud bardzo zepsutego świata. Pewnie by się nawet rozpłakał, gdyby potem nie było mu wstyd. Ostatnio dużo płakał. – N-naprawdę? Err- Ja- Um- Bardzo chętnie, Joe, tylko kiedy? – przytaknął.
Twoja siostra jest miła. – Pociągnął nosem, dość bezwiednie wzruszając ramionami – chyba po raz kolejny, ale Cottie tak już miał, że co chwilę musiał się ruszać i wiercić, i mknąć językiem przez złamaną trójkę, jakby pozostanie w bezruchu miało sprawić, że całkiem z n i k n i e (a przecież i tak niewiele go już zostało).
Uśmiechnął się na widok różowego, gumowego balonika pękającego na obiektywnie ładnych, dziewczęcych ustach. I uśmiechnął się szeroko, czyli świecąc tym wspomnianym brakiem w uzębieniu – trochę brzydko (jego zdaniem), ale skoro John myślał, że jednak całkiem uroczo, to może Joe też mogła tak myśleć.
Na pytanie dziewczyny nie odpowiedział, ale i tak, chyba, nie musiał. Nauczony zresztą, że milczenie – w przypadku takich, jak on – zwykle i tak odbiera się za zgodę albo przyzwolenie (na co – to już inna sprawa).
Co masz? – Jednym ruchem wzniesionego lekko podbródka wskazał na zawiniątko z cynfolii. Mógł się domyślać, ale zawartość takich pakuneczków nigdy nie była p e w n o ś c i ą (choć niektórzy pewnie odnajdywali w tym ryzyku ekscytację albo przyjemność). Sam zresztą nie był fanem dragów – znał się na nich, próbował (różnych), ale nawet po samej trawce, kiedy schodził z niego efekt, który był jak łaskotki na duszę – zwykle na następny dzień po prostu niemiłosiernie go mdliło.
Głowy też nie miał najsilniejszej.
Ale najsłabszą miał wolę – więc się zgodził; a potem przysunął bliżej Joe. To taki moment, w którym pewnie nadstawiłby nawet rękę – dla narkomanów zupełnie piękną, bo wyżyłowaną – i nie za bardzo przejmowałby się skutkami.
Później, pewnie tak. Na myśl o Johnie. Ale w tej chwili nie myślał o Johnie. Myślał o tym, jak bardzo nie chciał bać się Jericho.

autor

cottie

Watch me, take a good thing and fuck it all up in one night
Awatar użytkownika
16
178

uczennica

-

fremont

Post

Prawda była taka, że my, dzieciaki z marginesu musieliśmy się trzymać razem. Na dobre i na złe, na przekór całemu światu. Zb6yt wiele było czynników dookoła, które próbowały nas zepchnąć poniżej dna, byśmy jeszcze mieli między sobą walczyć. Przynajmniej ja wychodziłam z takiego założenia.
Sama przecież od małego doświadczałam, że jestem "inna". Czy dlatego ta inność nie przeszkadzała mi u innych? Czy dlatego daliśmy radę znaleźć wspólny język w tym popieprzonym świecie, ostatecznie się przyjaźniąc? A może prawda leżała gdzieś indziej, ale ja jej jeszcze nie chciałam jej przyjąć? To pewnie dopiero czas pokaże.
- Oj maruuuudziiiiisz.... - Przeciągnęłam niemal teatralnie, podnosząc swoją głowę. - Jakbyś poczuł ten wiatr we włosach, na pewno byś zmienił zdanie. Albo jakby Ci autobus właśnie spierdalał. Jedno z dwojga. - Dodałam po chwili, nieco się śmiejąc. Co prawda w ostatnim roku o dziwo jazdę na gapę wymieniłam na podwózki furą, bo przecież siska to niemal zawału dostawała jak się szlajałam gdzieś bez jej wiedzy. Odnosiłam wręcz wrażenie, że ta zaczęła mi robić za szofera i ochroniarza. Codziennie rano pilnowała, żebym zdążyła na lekcje, odbierała mnie z budy, a jak sama nie miała takiej możliwości - wysyłała jednego ze swoich znajomych. Mocno ograniczyło to moją wolność, przez którą rodziły się między nami spięcia, ale z drugiej strony... Było w tym też coś miłego, czego nie potrafiłam do końca określić.
- Aaa... Kiedy Ci pasuje. Możesz nawet w ten weekend, czy coś. Wiesz,. że Ofi Cię lubi. Pewnie wszystko rzuci byle ten makaron gotować. - Śmiech kolejny raz opuścił moje gardło. Co jak co, fajnie było wiedzieć, że choć część moich znajomych siostra akceptowała. Wiedziałam jednak, że nie wszystkich mogę jej przedstawić. Chociażby Jericho - z nim lepiej żeby mnie starsza nie widziała ani razu.
- Ma... Swoje momenty. - Odparłam na kolejne stwierdzenie, przybierając już neutralny wyraz twarzy. Nie było sensu się żalić z kłótni jakie między nami się tliły. Nie było sensu wspominać o jej groźbach o wyprowadzkach czy zmianie szkoły. Nie było sensu...
- Zależy, co wolisz. - Zaczęłam rozwijać sreberko, w którym kryły się dwa woreczki strunowe. - Zostały mi dwie pastylki xanaxu, albo zielone. - Dodałam po chwili, wyciągając oba w kierunku chłopaka i chowając je w jego dłoni, po chwili na nowo sięgając do swojego plecaka. Odkąd mieszkałam z Ophelią, musiałam mocno ograniczyć towar, który trzymałam w domu. Było za duże ryzyko, że coś znajdzie. Nie miałam takich obaw gdy mieszkałam jeszcze z ojcem. Ba - jemu to nawet podbierałam jego zapasy, których pełno było pochowanych po kątach starego mieszkania. Dobrze pamiętałam, jak jeszcze buteleczkę leków chowałam do własnej kieszeni, zanim policja zjawiła się w naszych czterech ścianach, gdy ten wykitował.
Wyciągnęłam na wierzch butelkę z wodą, po chwili grzebiąc jeszcze między kieszeniami, w poszukiwaniu młynka i lufki. Jak widać - byłam przygotowana na każdą opcję.

autor

Saycia

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Już dawno nie wiedział jak to jest się spieszyć. Z zupełnie prostej przyczyny – żeby się gdzieś spieszyć, trzeba przecież mieć najpierw takie miejsce, w którym ktoś cię wyczekuje. Te uciekające autobusy jakoś nigdy nie robiły więc na nim większego wrażenia.
No, wniosek był w każdym razie jeden – i ten wniosek mówił mniej więcej tyle, że do Jericho też się nie muszą spieszyć ani trochę. Cottie podejrzewał, że odwiedziny takich dzieciaków jak oni to ostatnie, co się Cel Tradatowi uśmiechało, i na co miałby czekać. W naturalnym następstwie rzeczy dziewiętnastolatek pomyślał zaraz, że w takim razie co za problem się trochę podładować. Może to nawet lepiej – nie był wielkim fanem ćpuństwa i generalnie wydawało mu się to jednym wielkim świństwem i kurewstwem, z którego potem nie da się wyjść (wystarczy, że za matkę miał narkomankę, codziennie załatwioną na cacy na tej starej, obrzydliwej kanapie) – ale jakoś nie za bardzo chciał iść do Jericho tak, jak był, czyli że na trzeźwo. Wolałby chyba nawet tego wszystkiego jutro zwyczajnie nie pamiętać.
No, więc fanem nie był – ale raz jeden mógł przecież zrobić wyjątek. Dla Joe zawsze by zrobił wyjątek. Poza tym trochę też nie chciał, żeby wszystko robiła sama – a jemu pozostałoby tylko stać jak ostatni cep i patrzeć, a taka bierność była kolejnym z tych uczuć, których szczerze nienawidził, tylko tej złości nie potrafił rozsądniej wyartykułować. Dlatego się zawsze poddawał – i zamiast może przemówić im obydwojgu do rozsądku, płynął w spontanicznym nurcie zdarzeń.
To było zresztą całkiem przyjemne – tak sobie pomyśleć, że w ogóle nie muszą iść do Jericho. W ogóle nie muszą iść nigdzie. Z Joe zawsze było w tym kontekście fajniej, niż z innymi – Cottie tylko trochę żałował, że przyjaciółka ma jeszcze jakieś tam obowiązki; szkoła, oceny, itepe – ale z drugiej strony trochę też jej zazdrościł. Tak zwyczajnie i zdrowo, że komuś jeszcze się chce o nią dbać, i że jeszcze komuś na niej zależy.
Ale przecież spoko. Ze dwa lata i też pewnie rzuci tę szkołę, razem z całą resztą, w diabły. Prędzej czy później takimi jak oni (znaczy jak on i Joe), wszyscy się męczyli, byleby ostatecznie uznać, że to się autentycznie, z perspektywy inwestycji (głównie emocjonalnej, ale nie tylko), w ogóle nie opłaca (czasami myślał, że może John jest inny, w pewien sposób wyjątkowy, i dlatego tak się stara, żeby to wszystko dźwignąć – ale przecież Cottie nie za bardzo chciał powierzać się obietnicom, które brzmiały jak z bajki, bo te dla chłopca były niczym innym, jak klasycznym przykładem fikcji). Bo dzieciaki z South Parku to gra zupełnie niewarta świeczki. No więc nieważne, czy o nim mowa, czy o Joe, czy nawet o tym dzieciaczku z naprzeciwka, co się niedawno po sąsiedzku urodził – każde z nich pewnego dnia się potknie, a potem stoczy i pójdzie na dno. Nie dlatego, że chce (Cottie na przykład bardzo nie chciał), ale dlatego, że tak się po prostu dzieje, i już.
Koniec końców zwyczajnie się ich przekreśla, no bo skąd brać na takie tragiczne i bezprzyszłościowe przypadki siłę? On się nie dziwił ani troszeczkę, że ich tak z góry spisywali na straty. Sam by się spisał.
To dawaj wszystko. – Szturchnął palcem jedną tabletkę, nagle zauroczony nią w zupełnie idiotyczny sposób. Prawie tak, jakby mógł z niej czytać, jak ze szklanej kuli; no i szklana kula mówiła, że to wszystko nie jest dobry pomysł. – A ja ci później oddam. Mogę nawet dzisiaj, bo i tak będę kombinował towar mamie, tylko muszę jeszcze skoczyć na Yesler Street, a to mi chwilę zajmie. Albo w niedzielę, bo chyba przyszedłbym do was w niedzielę, wiesz. – Bo te niedzielne obiady zawsze brzmiały jakoś tak normalnie, rodzinnie i ciepło, więc i nieosiągalnie. – Jak wolisz. – Pomógł Joe załadować młynek, potem nabić cybuch. – Myślałem, że dorwę coś tutaj, ale nic z tego, klapa zupełna. – Wzruszył ramionami, ostatecznie po prostu sięgając po butelkę wody. I nawet zerknął na dziewczynę, dość mimowolnie, uśmiechając się w sposób, w który nie lubił uśmiechać się przy innych – czyli niewiele robiąc sobie ze szczerby w miejscu trójki. To taki komfort, który dziś dawała mu tylko ona i Lula. To taki komfort, którego nikt mu nie mógł odebrać.

autor

cottie

Watch me, take a good thing and fuck it all up in one night
Awatar użytkownika
16
178

uczennica

-

fremont

Post

Na krótką sekundę na mojej twarzy musiała zawitać ta nutka zdziwienia, gdy bez większych ogródek chłopak zdecydował się na miks tych dobroci. Nie, żeby było to coś złego - sama przecież często mieszałam różne specyfiki, dopiero potem tego żałując, gdy lądowałam głową w sedesie, o ile w ogóle dawałam radę do tego dobiec. Kimże jednak byłam, by to teraz oceniać, skoro sama miałam zamiar wpaść w tę samą karuzelę? Teraz chybna nie liczyło się nic ponad to, żeby po prostu się zgnoić. Ja - dla ukojenia własnych nerwów, a Cottie? To już on sam wiedział...
- Weź najpierw tabletkę. Później zacznie działać. - Stwierdziłam beznamiętnie, wskazując głową na woreczek w jego dłoni, choć dobrze widziałam jak ciągnie go do przygotowywania zielonego. Sama jednak wyciągnęłam dłoń w jego kierunku, by też się uraczyć tą ostatnią pastylką, po chwili dość porządnie popijając ją wodą. Pozostało odliczać minuty, aż cudne działanie tego maleństwa da się we znaki.
- O nie, nie ma mowy! - Odparowałam jednak po chwili, gdy temu do głowy wpadło oddawanie jakiegokolwiek towaru. Nie, żebym miała marudzić na jakąkolwiek okazję do naćpania się, ale jego propozycja wpędziła by mnie do grobu szybciej, niż jakiekolwiek dragi. - Za żadne skarby nic nie znoś do mnie do domu. Ofi już mi przeszukuje torby. Nie chcesz wiedzieć jakie robi mi o to jazdy. - Westchnęłam żałośnie, nieco się przygarbiając.
Zabawne, jak Twoje życie może się obrócić do góry nogami, gdy zaczyna się Tobą zajmować ktoś, kto nie ma Cię w głębokim poważaniu. Prawda była jednak taka, że byłam już zbyt głęboko w bagnie by same rozmowy wystarczały do zmiany nastawienia. No a sam nałóg - jak bardzo nie chciałam tego przyznawać - jednak ze mną wygrywał. Zły dzień w szkole? Ćpańsko. Kiepski sen? Ćpańsko. Krzywe spojrzenie randomowej staruszki na ulicy? Dobrze znacie odpowiedź.
Jakakolwiek forma ucieczki wydawała się łatwiejsza, niż rzeczywiste mierzenie się z problemami. Nawet nie znałam lepszych sposobów na radzenie sobie z własnymi porażkami. W końcu od małego dorośli jedyne co mi pokazywali, to kolejne formy staczania własnego życia. Zaczynając od matki, poprzez brata, aż po tatuśka od siedmiu boleści. Wiedziałam, jak ta droga się kończy, ale jakoś... Nawet to mi nie przeszkadzało. Może wręcz... Chciałam do tego doprowadzić?
Nie, nie... Przecież miałam to pod kontrolą, prawda?
- Przyjdź w niedzielę ale bez... No wiesz. - Dodałam w końcu, nieco spokojniej. - Najwyżej po obiedzie wyjdziemy na miasto, że niby do kina, czy coś. Siorka pewnie nam nawet hajsem sypnie na jakiś popcorn to może i winiacza czy browary się uda ogarnąć. - To w sumie nie był znowu taki najgłupszy plan. Po mile spędzonym posiłku Sissi nie powinna mieć problemu, żeby mnie puścić na zwykły, nudny wypad z dawnym kumplem, no nie?
- To tego, czyń honory. - Rzuciłam ostatecznie, oklepując się po ubraniach w poszukiwaniu zapalniczki. Mój mały móżdżek potrzebował chwili, by zdać sobie sprawę, że...
- Ogień masz w kieszeni kurtki.

autor

Saycia

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”