WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://i.imgur.com/FWkcmIs.jpg"></div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– Jewel, my lecimy.
– Mhm?znudzone mruknięcie znad lusterka. Ciężki demakijaż po zbyt ciężkim makijażu.
– A, i Ruby dzwoniła dziś do Amber, ale ciągle nic. Weź zadzwoń też, nie?
– Mhm?
Waciki, waciki, waciki, tanie mleczko, rutynowe ruchy dłoni, korpus nachylony ku niekoniecznie czystemu lustru.
– Jutro masz all inclusive z Jade, nie?
Milczenie.
– Powiedz jej, kurwa, żeby sprzątała po sobie bo już
– Mmm.
Szurnęły drzwi do garderoby, zmęczony nierytmiczny stukot obcasów obcasów Ruby i Sliver cichł, zakończony szurnięciem ciężkich drzwi z zaplecza do wyjścia. Jewel została sama.
Skończyła lewe oko i oparła głowę na dłoni, wspartej z kolei łokciem na blacie jednej z ustawionych rzędem toaletek, upstrzonych rekwizytami tworzącymi płytki świat tancerek go-go, kelnerek i hostess Dragon’s Club. Tu nigdy nie było posprzątane, choć uwaga wobec Jade była adekwatna. Jewel, a z każdą chwilą bardziej America, zerknęła leniwie w bok na otwartą szafkę rudej tancerki, z której wysypywały się kretyńskie przedmiociki. Patrzyła tak kilka bezmyślnych minut, po czym zwlokła się z krzesła wysiedzianego dziesiątkami tyłków, podeszła do ściany z szafkami, kucnęła i zaczęła wpychać do wnętrza ten cały bajzel. Jade była nowa, zalatana, jeszcze do końca nierozszyfrowana przez dziewczyny, łatwo podpadała nawet nie wiedząc czym i kiedy. A Jewel – bynajmniej z natury nie siostra Teresa – nie chciała jutro zamętu. Już dziś miała go dość. Na pierwszej zmianie kelnerowała, jeszcze „jedynie” zmęczona po wczorajszej nocy. Potem pojechała do Dwayna Ditto, który –choć określał się dilerem miłosiernym dla potrzebujących – akurat nabrał ochoty na biznesową klarowność i zamiast potrzeby, zobaczył w Jewel tylko jej długi. Pojechała kawał drogi (wykosztowując się na bilet do podmiejskiej strefy) na darmo –a w powrotnej drodze jeszcze zaliczyła zupełnie debilny incydent, po którym niesmak nie chciał jej opuścić mimo eSki od Erniego. Incydent na Beacon Hill Station…
America kucała przed szafką Jade, wsparta czołem o metalowe, oblepione stickersami drzwiczki, i wspominała napaść, której dokonała na tej całej… Lii.
– Kurrrwa mać…
Wyprostowała się i kręcąc głową wróciła na miękkich od zmęczenia nogach do krzesełka przed lustrem. Drugie oko. Demakijaż.
America westchnęła i zabrała się do działania. Oświetlenie nad lustrem było nawet niezłe, natomiast lampy w całej kiszce nastrajały raczej do pijaństwa i samobójstwa, ale z jakichś powodów szefostwo tak sobie wyobrażało garderoby, pewnie nie myśląc o tym, że w tym miejscu dziewczyny spędzają gros swego wolnego czasu. Fakt – nie wszystkie były obłożone zadaniami na tylu frontach, co Jewel. Może Haneul – też łączyła pole-dance z kelnerowaniem w najgorętszych strefach, a przecież w przypadku Jewel na tym się nie kończyło. "All inclusive" ironicznie oznaczało gotowość do działania w VIP- i PRIVATE-roomach.
To w ogóle jakoś… nie chciało się skończyć. W takich chwilach jak ta, w pustej garderobie na tyłach sali, w której dogorywali ostatni klienci, wydawało jej się, że będzie tu pracować do końca życia. Kiedyś przestanie tańczyć, zostanie jej tylko sala, stopniowo coraz mniej reprezentacyjne jej rejony…
– Nie, kurwa – myśl wyrwała się głosem. Nie – to się zmieni. Jeszcze trochę Jewel, a potem trzeba będzie zadbać o Amerikę. Tylko jak się wziąć do kupy, kiedy poza Smokiem tak się piętrzą problemy, a nawet dramaty?
Czy ta… Lia – zgłosi napaść? Na pewno powie Huntowi…
Przesrane.
Przesrane na maksa, – Kurwa, no…
Dobra – trudno. Dziś nie miała na to siły. Trzeba skończyć tę dobę, przebrać się i…
I kogo tu niesie? Kroki – raczej męskie – wynurzyły się z korytarza, najpierw Ammy stawiała na Erniego, potem – że Cosmo… nie: nie Cosmo. No ale kto – skoro po minięciu magazynu ów ktoś szedł chyba tylko do garderób? Po co?
Ammy przerwała, odgięła się do pionu, wzięła z popielniczki dymiącego cierpliwie papierosa zaprawionego trawką. Zaciągnęła się, na oślep namacała szklaneczkę z tequilą – prawie nic w środku, ostatnie dwa łyczki – i to pomogło nabrać pewności.
Travis!
Travis, kurde...
– Trav, zanim zaczniesz – od razu mówię: – odstawiła pustą szklankę i ze skrętem w ustach nachyliła się znów w stronę lustra, prawym tylnym bokiem do wejścia – Wychodzę na prostą. Zamiast się znów rozpędzać – posłuchaj: na początku przyszłego tygodnia... najdalej w środę. Poczęstuj się skrętem, hm? – machnęła grzebieniem. – Są gdzieś tam.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

tak
i tak

W chwili, w której America ustawiała w mentalnym szyku przypuszczeń odnośnie tego, któż to właśnie sunął w kierunku garderoby jakichś Ernich, Travisów i jeszcze chłopca o globalnie-kosmologicznym imieniu, spacer w półmroku korytarza odbywał nikt inny jak...
Ten nocny jastrząb żywcem wycięty ostrym nożykiem do papieru z obrazów Hoppera (w procesie tym pozbawiony fedory, na całe szczęście), ta samotna wagabunda przemoczona wieczną wilgocią szmaragdowego miasta, ta barowa ćma w wymiętej, przesyconej zapachem dymu i wszystkich możliwych rodzajów ludzkich nieszczęść oraz alkoholi marynarce...
Elijah Fox Martinez.
Wilgotne od mżawki włosy przeczesał (choć bardziej roztrzepał) dłonią, kołnierzyk koszuli próbował postawić, a połę wsunąć całkiem za pasek spodni - ale ten pierwszy opad, a ta druga wypadła, więc trochę zalatywał też, oprócz smrodu wódki, asymetrią i absurdem. No i krok miał trochę nadto posuwisty, a ruchy ramion zbyt zamaszyste aby - nawet przy całym swoim zwyczajowym tupecie - udawać zupełnie trzeźwego.
Ale tak ogółem to wyglądał nieźle. A z pewnością nie gorzej niż zwykle. I tak się też czuł. Przyzwoicie.
- Pudło - powitał ją jakże serdecznie i wyklarujmy, że wcale nie nazywał tym epitetem ani Ameriki (różne rzeczy można było o niej mówić, ale nie to, już nie przesadzajmy), ani którejkolwiek z jej koleżanek, które to, swoją drogą, obserwował jeszcze przed budynkiem jak wypadały z oczodołu drzwi gwarne, kolorowe, jedna w podskoku, druga w półobrocie, barwne ptaki bez skrzydeł. Stwierdzał tylko fakt: nie był ani Erniem, ani Travisem, ani Cosmosem (choć może Wszechświatem, a przynajmniej tak się czasem czuł). Oparł się bokiem o framugę, z teczką pod pachą i nogą ugiętą trochę w kolanie (bolało, to ta jebana pogoda).
- I dzięki, ale wiesz, że to nie moja... działka - uśmiechnął się nawet głupio, półgębkiem, do niezamierzonego żartu słownego. Fakt, nic co ludzkie nie było mu obce, ale nienawidził zioła i mgły, którą zasnuwało jego zwyczajowo jednak (nawet na bani!) jasny i ostry (a czasem zbyt jasny i zbyt ostry) umysł.
Omiótł pomieszczenie wzrokiem i wciągnął w nozdrza jego głęboki, ciężki, piżmowy zapach. Co my tu mamy? Wychłostaną obcasem posadzkę, brudny bieżnik o niewiadomej roli - piątą woda po kisielu czerwonego dywanu, o którym marzyła pewnie niejedna z zatrudnionych tu dziewcząt, o te marzenia się zazwyczaj po prostu potykając po długiej zmianie i po pijaku. Toaletki ustawione rzędem, jakąś przepaloną żarówkę. No i dziewczęcy burdel - zupełnie, jakby wszedł do pokoju swojej córki, tylko w jakimś tragikomicznym krzywym zwierciadle albo po zjeździe w dół króliczej nory.
- Cześć, Jewel - dał jej chwilę, nim się przywitał już tak oficjalnie, rozpoznając w spojrzeniu chudej brunetki, że ona z kolei z sukcesem rozpoznała jego - Trochę żeśmy się nie widzieli, co? - zagaił, dokonując w myślach niełatwego wyboru pomiędzy tą, trochę jakby archaiczną w brzmieniu, sentencją, a nazbyt - jak skonstatował w następstwie krótkiej analizy - dramatycznym "kopę lat".
Kiedy wpadł do niej ostatnio? Z miesiąc temu? Dwa? Pandemiczny upływ czasu rozlewał godziny i dni na pożółkłych kartkach martinezowego kalendarza w sposób jeszcze bardziej chaotyczny niż zazwyczaj - spływały z nich, sklejały rogi stronic tak, że dwa tygodnie stawały się jednym, a trzy tygodnie nagle miesiącem. No, ale trochę minęło już na pewno - gdy widział ją ostatnio było jeszcze na tyle ciepło, że wszystkie okna i drzwi zakulisowych pomieszczeń Smoka były pootwierane, poprzystawiane koszami na śmieci albo jakimiś przypadkowymi przedmiotami żeby się wietrzyło, treść ich rozmowy przykrywał swoim szmerem cały asortyment wiatraków.
A teraz? Chyba nawet włączyli kaloryfer. No i w powietrzu czuć było jeszcze może nie święta, ale już na pewno halloweenowe nastroje. A Jewel... ta to już chyba nawet miała kostium, nie?
Na sobie.
-Wyglądasz na kurewsko zmęczoną. Ciężki wieczór?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

nuta

Nie Travis.
Jewel zamarła na moment z grzebieniem w garści i zaczęła się odwracać na impuls głosu niespodziewanego, gdy wraz z kolejnym impulsem pojawiło się w zmęczonej głowie powolne rozpoznanie.
Elijah Martinez.
– Elijah Martinez… – zatrzymała półobrót w pozycji „nie warto dalej”, odłożyła po omacku grzebień i przetarła twarz dłońmi w geście wycierania zmęczenia – lub złapania się na przypadkowym zwierzeniu mniemanemu Travisowi ze swej nędznej sytuacji finansowej. – Mister Fox.
Onżeż.
Na tę wizytę Jewel reagowała spokojnie. Częściowo z powodu tego, względem czego miał rację łatwą i oczywistą: bo była cholernie zrypana tym dniem. Częściowo zaś dlatego, że dla Foxa Martineza miała jakiś rodzaj ostrożnej sympatii. Nie była to sympatia ciepła (no bez przesady!) – a raczej ten rodzaj akceptacji na bazie tolerancji, jaki mamy dla mżawki, która spada z chmur podejrzewanych o ulewę. Ostrożność zaś wynikała z jak najbardziej logicznych w jej sytuacji odruchów: Lis był Psem. Jakkolwiek dotąd los nie napisał między nimi relacji, w której Jewel musiałaby spierdzielać, to jednak rola społeczna Martineza wzbudzała naturalną czujność. Fox będący psem był w tej relacji tygrysem. Może starawym, miejscami leciuuuutko wyliniałym, ale tygrysem. Pomrukiwania i poruszenia ogona mogą znaczyć zbyt dużo, by czuć się swobodnie, nagle znalazłszy się w tej samej klatce, nawet jeśli nominalnie była to jej klatka, jej teren.
Odwróciła się do niego i przejechała leniwym wzrokiem. Czy to dym z niedawnych papierosów i obecnego skręta, krążący onirycznymi smugami po kiszce garderoby, tłusty od kiepskich perfum i różowawych bladych świateł, czy ogólna aura tej nocy – sylwetka Martineza wydawała się w swym wsparciu o framugę podobnie wymięta i oklapła, jaką wydawała się dziś Ammy sama sobie. To usypiało czujność w bardzo przyjemny sposób. Choć nie dość, by nie wsłuchiwać się odruchowo w napięcia głosu, by nie diagnozować sobie intencji na podstawie drobnych niuansów pozornie standardowych gadek.
– Nnno – nie aż tyle, żeby zapomnieć. Trzy miesiące? Cztery… – podłubała sobie powolnym ruchem w oku. – W płaszczu wyglądasz jeszcze bardziej… – Fuck… za ostro w wiraż… –Tęskniłeś, przyznaj się… – hm, tak sobie wyszła z tego wirażu. Spojrzała, przekręcając się bardziej frontem do gościa i opierając lewym łokciem o zawalony pierdółkami blat. – Jak sprawy? – uniosła brew. – Jak… – dajmy na to… – rodzina?
„Rodzina”. Przypomniała sobie: ostatnim razem, gdy się spotkali (a był to jednocześnie jedyny bodaj dłuższy „raz”) też o to spytała, i chyba zbył to tą swoją zmęczoną obojętnością, jaka mogłaby się jej nawet podobać, gdyby nie było niebezpieczeństwa, że jest tylko maską (skądinąd też zmęczoną) – ale co szkodzi zapytać jeszcze raz? Lekko się uśmiechając?
Ten uśmiech to wyszedł... bladawo. – Żebyś wiedział: kurewsko ciężki dzień, no... Napijesz się czegoś? – wstała, trochę zbyt powoli, by dało się ukryć niski poziom imperatywu, i postawiła pierwszy, lekko chwiejny bosą stopą krok w stronę szafki, zresztą tej którą miałby po swej lewej ręce, gdyby i on postąpił dwa kroki. – Bourbon? Whisky? Wódka?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kiedy Elijah był jeszcze w szkole - policyjnej, nie zaś w tym żarcie-a-nie-instytucji, którym było jego liceum (a raczej licea, bo przecież zmieniał je jak rękawiczki), jeden z wykładowców kładł mu i jego kolegom do orypanych na zapałkę głów pewną prawdę objawioną.
Możecie myśleć, że to wy wybraliście mundur, ale to nieprawda, wy knypki. To mundur wybrał was.
Słuchacze reagowali na tę mądrość różnorako: niektórzy wiercili się w zakłopotaniu lub niezrozumieniu, inni wypinali piersi w oznace dumy (i nieświadomości co te słowa naprawdę im przyniosą), jeszcze inni nie reagowali, bo nie słuchali wcale, zatopieni w jakichś dwudziestoletnich myślach oscylujących naokoło rozrywki, wódki, płci pięknej lub sekretnie-tej-samej, i tak dalej.
A Elijah?
Elijah przeczuwał, że był jednym z nielicznych na rozległym półkolu auli, do których te słowa faktycznie się odnosiły. Bo prawda to:
Lis był Psem. Tygrysem też pewnie, z wystrzępioną miotełką na końcu ogona i tylko jednym okiem. Ale przede wszystkim: psem. I to na długo przed tym, jak wstąpił w szeregi (na nieszczęście dla niego, wychowanego w dużej mierze na ulicach San Diego - no bo czy taki kundel z powołania może trafić gorzej?), i na długo po tym, jak z nich wystąpił, czy raczej został wysunięty, subtelnie, a jednocześnie boleśnie stanowczo. I zasłużenie - za grzech ciężki.
Tak czy siak, był z gatunku canis lupus publicus factus. Nie dziwił się zatem Americe, darzącej go jedynie zachowawczą, bezpiecznie-zdystansowaną semi-sympatią. W końcu tak zwana zasada ograniczonego zaufania zawsze się sprawdzała - a już zwłaszcza jeśli się było dwudziestojednoletnią call-girl bez stałego (takiego naprawdę, naprawdę stałego...) adresu.
- No raczej, że tęskniłem... - odpowiedział tak, że nie dało się stwierdzić jaki procent szczerości tkwił w jego słowach: dziesięć? siedemdziesiąt? - Pewnie bardziej, niż moja rzeczona rodzina tęskni za mną... - dodał zaraz, ale bez nadmiernej kwasoty w tonie, raczej z pełnym dystansu ciemnawym humorem. No bo co tu się było oszukiwać - sam zjebał sprawę i teraz tylko musiał lizać otwarte rany po tym, jak spadły nań (zasłużenie) konsekwencje jego (nietrafionych) wyborów.
Zmartwienie ściągnęło mu brwi, gdy lepiej sobie obejrzał wstającą i, chwiejnie, sunącą w stronę szafki dziewczynę. Teraz zdała mu się jeszcze drobniejsza, choć wysoka, wyciągnięta w górę, ale nie wszerz, taka prosta i chuda w tych ciuchach jak jakiś smutny wykrzyknik (ratunku-!-). Schudła jeszcze odkąd ją widział ostatnio. Czemu? Ćpała? Czy raczej ćpała więcej?
A może to serce? Tak się zwykle chudnie - z twarzy, nadgarstków, kostek, zupełnie niedorzecznych punktów ciała - w reakcji na jego złamanie.
- Zostaw, ja naleję - postawił się i rzucił jej takie spojrzenie, że gdyby to była kreskówka, to by ją nim dosłownie posadził z powrotem na miejscu. Otworzył szafkę, przyjrzał się jej zawartości z pewną wyrozumiałością, a potem zaśmiał do zadanego mu przez Jewel pytania - Fuck, marry, kill, hm? -
Bourbon, whisky, wódka...
Gdyby America zadała mu taką właśnie zagadkę, odpowiedź byłaby prosta. Zabiłby siebie.
- Powiesz mi, co z tobą, czy będziemy udawać, że wszystko zajebiście i to tylko nadgodziny w pracy cię tak wyzuły, hm?
Pewnie mogłaby zadać mu to samo pytanie, ale za późno, wyprzedził ją, trzask, trafiony-zatopiony!

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

„Taa, jasne…” – mówił uśmiech Ammy w odpowiedzi na to „tęskniłem”, ale już passus o rodzinie zdjął z niej tę nieinwazyjną ironię i w jej miejsce powlókł jej oblicze czymś w rodzaju zamyślenia. Było w nim i „Moja rodzina za mną nie tęskni, gdyż nie istnieje” oraz „To musi być super, jak tęskni, nawet jeśli jest tej tęsknoty mniej niż w twojej ironii”. Ale takie przemyślenia miała raz na około miesiąc i bez Martineza.
– Co ze mną? – troszkę tego udawanego zdziwienia dobrze robiło tej relacji niejasnej. „Jak to co zemną: genialnie! Tak samo jak z tobą, nie?” – Hhhh… dzięki – dokończyła na tym samym wydechu, poprzedzając to bezdźwięcznym westchnieniem, po czym zanurzyła dłoń we włosach, lekko odginając głowę na bok, i zaczesała niemrawo do tyłu, lekko roztrzepując na boki, i jednocześnie odchylając cały korpus do tyłu, jakby ten ruch dłoni pchał całe jej ciało. W efekcie znów zaparła się łokciem na blacie, spuszczając luźno dłoń, a drugą, wysupławszy z czarnego wężowiska kędziorów, biorąc tlącą się w popielniczce obok końcówkę skręta. Była to tego rodzaju końcówka, która wymagałaby pęsety do trzymania, ale Ammy zaryzykowała chwyt czubeczkami palców.
Nachyliła się trochę śmiesznie skręcona w bok, naprężając pod topem, ścięgna i mięśnia, zasyczał żar, zasyczała Ammy –koniec palenia.
– Tak poważnie, Fox… – wypuściła buszek wgniatając mikroskopijny zwitek bibułki i mokrych konopi w popielniczkę ostrożnym (żeby się nie poparzyć bardziej) palcem – … ten sam syf, co zawsze. To w sumie nawet dziwne, nie? Niby idziemy do przodu, ale w tym bagnie każdy krok jest kurwa prawie w miejscu. Jedne długi przechodzą w drugie… – sama posłuchała swoich słów, pokręciła głową. – Od prawie dwóch tygodni jadę both holes jak my to – zaśmiała się posępnie pod nosem – tutaj nazywamy.
Podniosła wzrok, gdy podawał jej szklaneczkę, spojrzała badawczo, bo mógł nie rozumieć slangu.
Both holes. Sala i scena. Jak mam salę, zapisuję się na dwa, trzy tańce. Jak mam tańce, biorę salę. Wychodzi minimum osiem godzin dziennie, a jeszcze muszę pod koniec uważać, żeby czegoś nie stłuc, bo Abel powie, że chujowa jestem kelnerka, że ma lepsze i wracaj na rurę, Jewel. A z kolei po sześciu godzinach na sali i dwóch tańcach ten ostatni to już… wiesz: nie zawsze tak samo ognisty. No i… No.
Westchnęła: rozgadało jej się, wyprztykała na ten nadmiar opisu energię przewidzianą na najbliższe kilka minut. Za to – powinien czuć się zadbany informacyjnie –przynajmniej na tym poziomie wiedzy. A że przyszedł na pewno po inną wiedzę, to nie szkodzi. Dobrze tak czasem strawić kilka minut na rozmowie. Mimo odruchowej ostrożności w kontaktach z każdym psem, Jewel nie chciałaby, żeby teraz Fox wstał i sobie poszedł. Z drugiej strony –nie zapowiadało się, dopiero przycumował do tego nadgniłego nabrzeża.
– A ty? – wskazała głową w głąb kiszki garderoby, być może sugerując coś w rodzaju „moje tutaj”. – Wpadłeś bo akurat przechodziłeś, nie? – odgarnęła włosy, niezdolna powstrzymać uśmiechu dla tej delikatnej kpiny. Ale już w głębi jej jestestwa, mimo zmęczenia, włączały się dodatkowe obwody. Martinez to Fox, a lis to pies. Choćby nie chciał – będzie węszył. Tylko – za czym? Jaki ślad zawiódł go tutaj i zastał akurat ją? Psiakrew – nie miała teraz melodii na kolejne kłopoty. Ba – może powinna go jednocześnie słuchać z widocznym szacunkiem od frontu, a z flanki –jakoś pacyfikować, wyprzedzać ruchy, osłabiać czujność posokowca, tłumić bodźce, na które być może mógłby w przeciwnym razie zwrócić uwagę? To były odruchy w pełni uzasadnione; praktycznie każda dziewczyna miała tu coś za uszami, Abel na pewno też, poza tym – każdy klient, kiwający głową w stronę VIP- czy PRIVATE-roomu osobiście, lub w którymś-tam kręgu koligacji. Martinez mógł mieć całą szufladę tropów – i akurat trafił na Jewel. Nie powinna pozostawać bezbronna, bo choćby i przy jego pozornym lub faktycznym zniechęceniu pewnie łapał trzecim okiem, piątym uchem i siódmym zmysłem szczególiki, których nie chciałaby mu udostępniać. A zatem – warto może lekko, niepostrzeżenie, przyćmiewać mu ten jego tropicielski węch.
Uśmiechnęła się – teraz szeroko, w oczach zagrały nawet jakieś w miarę żīwe iskierki. – Hej, w ogóle Kira mi mówiła, że świetnie się wam gada! Mam ją ostrzegać, żeby się zbytnio nie… – Ammy wykonała nieco tylko teatralny gest szukania słowa – …rozpędzała? Zaufała? Znaczy... Wiesz: jeśli kogoś tutaj nie należałoby ranić, moim zdaniem, to jej…

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jakkolwiek absurdalne by to nie było - a było; moglibyśmy się nawet posunąć do stwierdzenia, że stanowiło Definicję Absurdu, tak w sumie - w latach swojej młodości Elijah Martinez był idealistą.
Naprawdę, kurwa.
On, wychowany w rynsztoku sierocińców, domów zastępczych i poprawczych, w wiecznej szarpaninie z nieprzyjaznym systemem, który najpierw Cię połyka, potem przeżuwa, potem wypluwa, ale zaraz okazuje się, że jednak nie ma dość, więc połyka Cię znowu, liże swoim szorstkim jęzorem, miele między trzonowcami, znów wypluwa i tak dalej...
On, który po przedwcześnie (i żałośnie) zmarłym ojcu zachował tylko dwadzieścia pięć procent meksykańskich genów, nazwisko plasujące go na szczycie listy najpopularniejszych nazwisk w kraju oraz medalik z Matką Boską - taki najtańszy, prawie, że z aluminium, i tylko swoją nachalną pstrokatością próbujący wmówić światu, że jest droższy niż w rzeczywistości.
On, dorastający bez matki (a jedynie z jakimś duchem, eterycznym, otoczonym chmurą taniego pudru i zapachem jeszcze tańszych perfum o nazwie z rodzaju Woń Łagodnego Poranka czy Najpiękniejsza z Róż, nawiedzającym go w przesyconych desperacką, smutną, chłopięcą tęsknotą snów), bez stałego adresu, bez historii, którą mógłby się pochwalić albo chociaż wytłumaczyć.
On! Już naprawdę gorzej mogłoby być chyba tylko gdyby się urodził w faveli i bez którejś z kończyn (a tymczasem miał wszystkie, co w sumie też nie było takie najlepsze, bo nie mógł się nawet starać o żaden zasiłek i inne benefity).
On! Był, kurwa, idealistą!
Jakim cudem się to stało - trudno powiedzieć. Może to listy od babki, zbyt zmęczonej artretyzmem i demencją (sporo to tłumaczyło - listy przychodziły czasem trzy razy tego samego dnia, a potem na przykład w ogóle przez miesiąc) by go wziąć pod swój dach na stałe, przepełniły go tą złudną nadzieją, że jest jednak dobro na świecie i trzeba je pielęgnować, a nie plenić. Może to jakaś wada genetyczna sprawiała, że zawsze jakoś tego dobra wyglądał, zawsze je próbował wzmacniać, zachęcać do wzrostu. W młodości w każdym razie zdradzał takie zgubne tendencje, żeby brać odpowiedzialność za to, co nie jego - a to wziąć w obronę jakiegoś kolegę-słabeusza i dostać za to w łeb, a to oddać lunch bezdomnemu i potem chodzić z koszmarnym, bolesnym ssaniem głodu rozpoczynającym się w żołądku i kończącym w mózgu, odbierającym zdolność logicznego myślenia, a to znowu wpierdolić w romans z jakąś panną nie-do-uratowania i potem długo lizać odniesione rany (jak ten bezpański pies, którego, swoją drogą, też przygarnął - o tak, w rzucie altruizmu).
No, w każdym razie Martinezowi długo były bliskie różne fantazje o zbawianiu świata i choć teraz, po latach, obmierzł i już na nie nie reagował, to w pierwszej reakcji na monolog dziewczyny chciał się wyrwać do przodu i...
I co? Nieść jej krzyż? Pożyczyć pieniądze, opłacić jej kurs... no nie wiem... grafiki i chińskiego, żeby mogła zacząć Nowe Lepsze Życie w innym miejscu, wynająć jej małe mieszkanko i dać nadzieję? A może pojechać na te both holes za nią, w ogóle, latać między sceną i stolikami, a zarobione pieniądze oddać na Fundusz Panien Upadłych spod Znaku Smoka?
No... chyba nie. Już nie. Zbyt wiele widział recept na ludzkie tragedie by się łudzić, że taki rzut empatii jakkolwiek pomoże. Może w mikro-skali tak, ale jakby pomógł jednej, to zaraz by się okazało, że świecąc nowym blaskiem oświetla piętnaście innych podobnych, gotowych do uratowania. I potem jeszcze dwie, i ich rodziny, i całą resztę świata...
Podczas gdy przecież każdy miał, w domyśle, i szansę i obowiązek, by ratować samego siebie.
Nie?
- A co, takie to nieprawdopodobne? - łypnął na nią, taką smukłą i dziwną w całym tym cielesnym wygięciu - Powinienem się obrazić, że wciąż spoglądasz na mnie tylko przez pryzmat mojej... pasji - roześmiał się; obydwoje wiedzieli, że wcale nie przechodził obok Smoka kompletnym przypadkiem; z przyzwyczajenia - tak, ale i z interesu. Nie zaś zupełnie "przy okazji".
Chwilę kontemplował słowa brunetki, z przyniesionymi jej zdjęciami kilku dziewcząt ciążącymi coraz bardziej w pole kurtki. Czasem nawet dał się porwać fantazji, że może mogliby pogadać o życiu tak po prostu, bez profesjonalnego podtekstu w tle, ale przecież się tak nie dało. Nie byli przyjaciółmi tego rodzaju.
- Tak mówi, hm? - zaszczycił rozmówczynię jakimś takim niespiesznym zdumieniem, w sumie autentycznie zaskoczony, że Kira podzieliła się tego typu spostrzeżeniem z koleżanką po fachu. Z drugiej strony - co się było dziwić? Przecież dziewczyny to dziewczyny, nie? Pewnie wciąż paplały, tu, w półcieniu garderobianych lampeczek i oszarpanych z piór, wyliniałych boa.
- Bo ciebie to można ranić do woli, co? - odbił zaraz piłeczkę i piłeczką tą, zrykoszetowaną, America dostała chyba troszeczkę między oczy, tak brutalnie chwilę temu odarte z okowy tuszu i cienia.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czasami to się tak trochę krzywo poukłada, a los to żaden tam mędrzec i potrafi spieprzyć na całej jednej linii – albo i na dwóch.
Ammy nie znała Elijah.
Prawie.
No bo ten jeden raz, kiedy przywlókł ten swój śledczy zmęczony tyłek do Smoka… nie: to się nie liczy. Wtedy się bała – nie jego (wybacz, Eli), ale całej sytuacji. Może to nie był strach, może raczej niechęć do kolejnego faceta, który coś do niej ma. On węszył, a ona dawała się obwąchiwać i nie było jej przyjemnie – choć, gdy wtedy sobie poszedł, patrzyła za nim, jak odchodzi. I pamiętała ten widok – jego pleców, lekko zgarbionych, jakichś takich trochę krzywych – przez kilka dni.
Los to palant. Trzeba było inaczej to poukładać. Trzeba było zrobić jakoś tak, że Raíz y Martinez nie różnią się tak bardzo – żywotami.
Gdyby wiedziała, co mu się snuje po głowie…
Ale nie wiedziała, prawda?

Prawda. Choć gdzieś w tle jej ostrożności – i tej naturalnej, której nie wyzbyła się jeszcze po dzieciństwie w zawalonych śmieciami i ze śmieciami wchodzących do domów uliczkach latynoskiej dzielnicy El Paso, i tej indukowanej obecnością gliniarza w jej aktualnym życiu – w tle tej ostrożności więc Jewel miała tę swoją niezrozumiałą i dla niej sympatię, a w jej przedłużeniu – przeczucie, że los to debil, i że Martinez…

Fuck, bogowie!, gdyby Martinez mógłby być (ależ to głuuupie!…) jej ojcem?
Kurwa… No – choćby wujkiem.
To co wtedy?
Wtedy mogłaby sobie pozwolić na przepuszczenie z podświadomości do świadomości tego poczucia, którym ją czasem owiewał; tego niejasnego wrażenia, że z nim, przy nim, koło niego gdzieś… nie byłoby czasem tak ciężko.
I samotnie.

Fuck, Ammy! To chyba zmęczenie, co? Albo trawka z alkoholem. To nie los jest kretynem – to ty jesteś płytka i głupia, masz małe możliwości – i małe marzenia. Nawet nie umiesz tego nazwać.

Tak: nie umiała tego nazwać. Ale czuła to coraz wyraźniej – nawet teraz. Nawet jeśli znów przecież przyszedł węszyć – przecież nie pogadać o życiu (z nią? a co ona wiedziała? – tak pewnie sobie myślał) – nawet więc jeśli przyszedł ją podejść, jeśli teraz był taki sympatyczny (jak wtedy – bo taki jest?), to przecież pewnie coś na nią ma. Jak każdy, kurwa, w tym mieście – tak czasem jej się wydawało, kiedy zamknięta w labiryncie ślepych uliczek swego umysłu nie miała dokąd pójść, a na każdym rogu rysowała się drżąca kreskami sylwetka mężczyzny. Co róg – to mężczyzna. Spotkała ich w życiu więcej niż powinna – i żaden nie dał jej ani grama ciepła. No więc i Elijah Martinez pewnie nie jest inny, tak?
– Twoja pasja kroczy przed tobą – wzruszyła ramionami, lekko uśmiechnięta, bo póki co chciała się jeszcze bawić tą sceną, tym bardziej gdy angielska passion i jej rodzima pasión, niby tożsame, rozjechały jej się tak cynicznie znaczeniami. No bo gdyby powiedział, że ona wciąż spogląda na niego przez pryzmat jego pasión? A jakiż to krzyż niesiesz, Eliaszu? Albo gdyby jego pasión kroczyła przed nim… Pufnęła śmiechem przez nos do samej siebie.
– Nnno nie, to nie takie nieprawdopodobne. Po prostu – wszyscy już poszli, tylko Fox, bezdomny lis, zaszlajał się do garderób tancerek go-go z Dragona, żeby powdychać trochę perfumowanych papierosów…
Rozparła się wygodniej na krześle obróconym pod kątem, wsparta łokciem na blacie i z dłonią z niego zwisającą wciąż w tej samej pozie znudzonej samą sobą nonszalancji. Gadka-szmatka o Kirze – choć szczera – służyła tylko zmyleniu jego węchu, dodaniu zapachu do tropu, który go tu przywiódł – nie znała go, ale że takowy był, to pewne.
Pewne: bo jakoś tak jest, że mężczyźni zawsze w ten czy inny sposób zachodzą jej drogę, niby tyko „sobie tu stoją”, ale patrzą na nią, ani ich ominąć, bo złapią, ani odejść, bo przecież chciała iść przed siebie, a nie za siebie… Kira więc – z jej tajemnicą i bólem przeszłości – pojawiła się tu tylko (wybacz, Kira) jako narzędzie, a czujna i zmęczona Jewel chciała tylko patrzeć, jak Fox wymija fałszywy temat i zmierza jednak do celu, gdy nagle, w jednym zdaniu, w jednej chwili, aż ją wepchnął w krzesło.
Tym jednym zdaniem.
Tym jednym, kurwa, zdaniem…

Zatrzymała oddech, spojrzała na niego powoli podnosząc głowę, poważnie, zaraz odwracając ją powoli w prawo, ale wzrokiem przylepiona do jego twarzy. Dopiero po chwili oderwała spojrzenie i zgubiła je gdzieś na podłodze, odwracając głowę całkiem w prawo i wreszcie wydychając zatrzymane powietrze. Z leciutkim drżeniem…

Skubany…
SKUBANY! Prawą dłonią przetarła twarz od oka przez policzek aż na szyję, zginając ją w pokorze wobec nieprzewidzianej głębokości (czy raczej dojmującości) emocji, którą w niej wzbudził.
„Ciebie można ranić, do woli, co?”
Zacisnęła lekko zęby, podbródek poruszył jej się w kilku ledwo zauważalnych drgnieniach.
Los to jednak nie tylko idiota, ale skurwysyn. Może to komiczne i żałosne – ale te rzucone może tak ot, „masz”, słowa trafiły obecnie na totalną lukę w je uzbrojeniu. Na miękkie, bezbronne miejsce, bo akurat los pod takim kątem ustawił jej psychiczny stan względem tego zdania.
Trafił ją; totalnie. Słowami, w których było o całe deszczowe niebo więcej wrażliwości i intymnego zrozumienia, niż dano jej kiedykolwiek w życiu! Nawet jeśli takim kretyńskim romantycznym polorem nasycało je jej zmęczenie i świadomość dołka, w którym dziś jakośtak wyraźniej się zobaczyła – i tak były dla niej cenniejsze i bardziej… poruszające? niż mogła się spodziewać.
Emocje też ją więc zaskoczyły. Wstała, jakoś tak gwałtownie, nie patrząc na niego ruszyła w przeciwległą część garderoby, najpierw szybkimi krokami, potem zwolniła przed ślepą ścianą, o którą oparła się dłonią, jakby zbierała argumenty.
– Fox? – odwróciła się, oparła plecami o ścianę – Nie, nic…
Pokręciła lekko głową, odbijając się od ściany i wracając do swego krzesła. Czemu nie mogła teraz podejść – do niego? Czemu odebrano jej tę kartę, prawo do zaspokojenia tej prostej, niemal dziecinnej tęsknoty, żeby najzwyczajniej w świecie przytulić się do mężczyzny i być wolną, kurwa, wolną od tych wszystkich cuchnących kontekstów? wpleść się w fałdy tego jego zalatującego papierosami i wilgocią płaszcza… objąć ramionami nie w plastikowej symulacji kontaktu, tylko – do stu kurew – całkiem naprawdę? Boże, nawet myślenie o tym śmiało się w niej z siebie samego, „Pffff, Ammy!… Noe weeeź, co ty, masz siedem latek?”
Znów wypuściła przez nos krótki autoironiczny śmieszek i podniosła na niego wzrok już w znacznej mierze stwardniały po tym niedawnym rozmiękczeniu. Starała się wyglądać na silną – jak zwykle! – na taką, co to można ją ranić do woli, bo go fuck yourselves, you mothafuckaz, America Dolores La Joya Arriaga Raíz nie daje się pokaleczyć tak łatwo, nie??
Nie, Martinez?
Ujęła nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym, bo tak, tam właśnie dostała: między oczy, ale już się otrząsała. I z tego przesłodzonego jej zdaniem momentu słabości, i z tego trudnego, bolesnego emocjonalnego przekonania, że chciałaby aby Martinez wracał do domu, w którym ona już jest, siedzi w kiepsko oświetlonej kuchni i przegląda ogłoszenia w dziale „Praca”. Że chciałaby wracać do domu, w którym już jest Martinez…
Ale to tak niemożliwe – tak bezsensowne – tak nieuwzględnione w scenariuszu pomiętym w dłoniach pieprzonego losu, że…
– Dobra, Martinez: upijamy się – teraz, tutaj, kurwa – albo mówisz. Hm? Bo… lubię słuchać twojego głosu, po prostu. Rozumiesz… – ostro. Twardo. Bo serducho już jej się uspokoiło. Taka jej wdzięczność za to, co jej dał przez tę krótką chwilę – dał jej potrzymać coś pięknego w dotyku myśli, coś ciepłego dla serca – ale już: już. Spokojnie, Jewel. Nie bierz sobie miłych rzeczy do serca, nie? No. Kiwnęła mu ponaglająco głową: „gadaj, człowieku. Gadaj, albo pomilczmy tak do końca świata. Jestem zmęczona. Ty też” – …nie?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W dupie miał los.
No tak. W dupie miał los.
Los z tym jego spaczonym poczuciem humoru i niejasną definicją komedii i tragedii, które się chyba zbiegały w jednym, ironicznie obranym punkcie. Los z tym jego scenariuszem - pomiętym, pogiętym, pooranym skreślonymi w pośpiechu i koślawo didaskaliami, notatkami na marginesach, które pewnie szły mniej więcej tak: "tu jebnąć!", "tu dać chwilę szczęścia, a niech sobie znowu w nie uwierzy, naiwniak!", a potem, akapit dalej, "tu jebnąć znowu, niech sobie jednak nie myśli!"
Los-Skurwysyna, Los-Romantyka, Los-Żartownisia, ten, co daje i odbiera... i potem znowu daje, ale najczęściej po mordzie.
Zbyt wiele lat spędził na podobnych dywagacjach, na płonnych namiastkach pertraktacji, na desperackich próbach przekupstwa, na wygrażaniach, błaganiach, prośbach szeptanych pod nosem i wykrzykiwanych w niebo, żeby się łudzić, że Los w ogóle istnieje, a jeśli już nawet, jakimś cudem, tak, to, że słucha.
No bo gdyby słuchał...
To wyglądałoby to wszystko trochę inaczej, nie? Trochę mniej skomplikowanie, trochę mniej spaczenie. Może w ogóle by się wówczas z Americą nie spotkali, bo by nie musieli - on miałby nadal swoją ukochaną pracę, czatował za biurkiem albo właśnie odbierał awanse i nie musiałby leczyć wszystkich życiowych kontuzji najtańszym łyskaczem, a ona mogłaby nosić swoje prawdziwe imię i prawdziwe nazwisko, nie ten bidny pseudonim przyklejony do niej na ślinę, naderwany z brzegu, i czekałaby w domu na kogoś innego, albo ktoś inny czekałby na nią.
Albo chociaż, gdyby Los istniał i słuchał, słuchał i istniał, to stanęliby sobie nawzajem na drodze w innych okolicznościach - może później, ale raczej nie, raczej wcześniej, z przepaścią dwudziestu trzech lat nadal między nimi, ale innymi możliwościami i warunkami naokoło, a wtedy Elijah...
Adoptowałby ją. No kurwa, tak. Adoptowałby. Bo ile ona miała lat? Dwadzieścia, dwadzieścia dwa? Jakby tak wpadł na nią wcześniej, z trochę innymi uwarunkowaniami i bez tej pierdolonej klątwy (tego passion właśnie, ciążącego mu na plecach albo na skroni, zależnie którą to biblijną metaforę i symbol sobie obierzemy...) to America dostałaby dom. Dom, w którym do mężczyzny można się przytulić tak po prostu, bez lepkiej lubieżności wypływającej mu zza kołnierza i spod rękawa, bez podtekstu, o który człowiek się potyka jak o podwinięty zdradliwie dywanik. Dom, w którym są regularne pory posiłków i naleśniki w niedzielę, taki, gdzie naokoło wybryków odbywa się rozmowy, a nie awantury.
Taki, którego sam nie miał...
Rozmyślali chyba dokładnie o tym samym i w tej samej chwili - ona, statyczno-dynamiczna figura najpierw siedząca w swojej smętnie-posągowej pozie, wgapiona weń tymi dzikimi, wielkimi, dziwnymi oczami, a potem zamotana we własny taniec od-ściany-do-ściany niczym zwierzę, pantera może?, nie mogące znaleźć sobie miejsca wrzucone z przestrzeni dżungli do przestrzeni klatki i on, zamrożony w tej samej ciągle pozycji, tylko ruchem ręki odpalającej papierosa zdradzając, że jest prawdziwy, stworzony z krwi i kości, z tęsknoty i ze strachu.
Taki dom... którego - do jasnego diabła, ech! - nie potrafił stworzyć nawet własnej, rodzonej, jedynej córce.
- Nikt się z nikim nie upija, Jewel - odparł, w dość chyba racjonalnej reakcji na ten jej nowo-odzyskany spokój, tak twardy, jak i sztuczny. Widział przecież, że ją ruszyło, że dostała między oczy, że aż ją obróciło od tego ciosu i chwilę potrwało, nim się otrzepała i podniosła. Oj, znał te zabiegi - znał je z autopsji. Bo Raiz y Martinez byli ulepieni z tej samej gliny, nie? La arcilla. To samo przekleństwo. I choć on kroczył przed nią - bo i przed nią, i to wiele lat, się urodził, to szli tą samą ścieżką. Potykali się na tych samych korzeniach. Zaplątywali w te same chaszcze. W ostatniej chwili szczęśliwym unikiem - za sprawą zwinności albo przypadku, cholera to czasem wie - wymijali kłapiące na nich już paszcze wnyków. No więc i, stety-niestety, wiedział, że całe to jej opanowanie to była poza. Nie musiała z niej rezygnować, ale i on nie musiał jej w tej samo-obronie wspomagać - Upijesz się z kimś innym, i jeszcze ci za to zapłaci - dodał. Niezłośliwie, nieoceniająco - stwierdzał tylko fakt, którzy obydwoje już znali. - A mnie pewnie na ciebie nie stać - uśmiechnął się kącikiem ust. O ironio, jej pewnie nie stać było na niego - gdyby na przykład potrzebowała detektywa, który jej pomoże rozwiązać coś nierozwiązanego: zagadkę, czyjeś usta, linię życia zaplątaną w supeł - Więc muszę liczyć na to, że mi pomożesz za darmo. I na trzeźwo. - wykorzystawszy ten moment, złapał sobie jeden z niskich garderobianych taboretów i przysunął nieopodal siedziska brunetki, a potem sięgnął za pazuchę kurtki w tak dobrze jej już pewnie znanym geście. Teraz nie po papierosa, tylko po wyświechtaną teczkę i po telefon - Pokażę ci coś, dobra?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Scenariusz dla Ameriki i Elijah los nosił w kieszeni prochowca przewieszonego przez ramię, zostawianego w zapomnieniu a to na dworcu, a to w zaułku, a to przy wózkach wielkiego jak Monako supermarketu na parkingu podobnym do lotniska, a to w parku na ławce. Who the fuck knows, kto się tam dla jaj czy z rozpaczy dopisał jakimś „tu byłem – Franc Kafka”, jakimś „Rosalynn is a kunt”, jakimś „Życie to sen pieska preriowego”, kto w niego napluł, kto nim wytarł murek z gołębich kupek, kto nim rzucił w bezdomnego. A jednak scenariusz ten jakoś tam istniał, radził sobie z przeciwnościami lepiej lub gorzej i – jak się okazuje – z częstotliwością kilkumiesięczną prowadził ich błotniste ścieżki ku sobie, krzyżował, i potem co? Ironicznie się miały rozchodzić, jedna w cholerę, druga w diabły? Aż żal…
Żal, że w tym scenariuszu były też miejsca z powyrywanymi kartkami – na przykład z tą, na której Losowa glossa ołówkiem świadczyła o straceńczym pomyśle sprzed lat, by doprowadzić do adopcji Ameriki przez Foxa – cudowny absurd, kretyński cud, który mógł nastąpić – ale no nie mógł, kurwa[/]i, nastąpić, więc glossa wygumkowana, zamazana, stracona. Warto by się schlać pod te wyrwane stronice, ale i ona czuła, że jakoś tak nie ma się po co obracać za siebie, i on miał w tej kwestii stanowcze „Nikt się z nikim nie upija”. Jewel upije się z kimś innym, i jeszcze za to dostanie kasę, tak?
Prychnęła poczciwie, kończąc miną „Lisie, Lisie, kurwa, i masz rację, i nie masz…” i rozwaliła na krześle tak, że albo tłumaczyć by się dało tę pozę usprawiedliwioną zmęczeniem obojętnością wobec konwenansów, albo uznać w niej teatralną karykaturę dziwkarskiej prowokacji.
– Pewnie, że cię na mnie nie stać – przedłużyła jego ironię, że niby Jewel taki klejnot stukaratowy – więc nie bryluj i wal z mostu, Fox. Przecież wiesz… albo się domyślasz? hm?… że i tak cię wysłucham, czy – przerwała, widząc jego gest, dokonała wysiłku napięcia mięśni i wyprostowała się wbrew woli ciała w pozie skupienia, tylko z palcem wskazującym wystawionym ku uwadze: – Z tą trzeźwością to bez przesady. Jestem po służbie, nie? – No. – Ty zresztą też, więc… – nachyliła się nad jego ważnymi rzeczami, z nieświadomą, paradoksalną metaforyczną tęsknotą, żeby jego ważne rzeczy były też jej ważnymi rzeczami. – Pokazuj. Poćwiartowane ciało w lesie? Zarzygany trup czternastolatka w dworcowym kiblu? Prostytutka bez głowy? Jakieś inne przyjemności, z którymi obcujesz na co dzień i które, kurwa, w ogóle cię ani nie ruszają, ani nie zmieniają, co? – jeszcze skoczyła spojrzeniem na niego i jeśli je złapał, mógł odczytać nienachalne „Biedny, biedny Lis. Biedny zwierzak, co? A nie chciałbyś tak… odpocząć? Bo ja tak…”

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Parsknął i pokręcił głową, słuchając tych jej makabrycznych fantazji wypowiedzianych niewzruszenie, ironicznie, z ostentacyjnym wręcz "zobacz, jaka jestem odporna", wyrażanym każdym kolejnym słowem. Zuchwałe to było, celne i w jakimś sensie także i zabawne.
Co najważniejsze jednak, i pewnie najbardziej w tym wszystkim symptomatyczne, od razu niemal przywiodło mu na myśl Stellę.
Stellę, z jej nastoletnim sarkaniem, młodzieńczą zdolnością do widzenia wszystkiego wyraźniej, ostrzej, bez filtra konwenansów i wypalenia dorosłością, Stellę i jej cięte komentarze, drobne złośliwości, których trafność często zaskakiwała nie tylko Foxa, ale i ją samą (trochę, pomyślał sobie Martinez z pewnym rozczuleniem, jak takiego młodego lwa, który się przestraszył własnego ryknięcia).
I skojarzenie to znowu rozbudziło gdzieś w martinezowej podświadomości tę myśl - nikłą, nieśmiałą, płochliwą - że co, jeśliby tak... w innym życiu może... w paralelnym wszechświecie...
...jeden dach, dwoje pokaleczonych życiem rozbitków, żadnych podtekstów, tylko szczere, ciepłe, normalne... normalne!.... "czekam w domu" albo "kiedy będziesz?"...
E tam, cholera! Co on znowu?!
Przeciął więc te romantyczne pnącza jednym uderzeniem ostrza racjonalności. Los mógł sobie nosić w tym swoim starym płaszczu co tylko chciał - co im po tym było, skoro tak czy siak tkwili tu, gdzie tkwili i mieli to, co mieli: wysłużoną teczuszkę pełną życiowej ohydy rozłożoną na kolanie (to on), zgagę (znowu on), lakier zdarty z połowy paznokcia małego palca lewej dłoni i palca wskazującego prawej dłoni (ona), worek traum noszony na barkach (kolektywnie), odciski od zbyt wysokich obcasów noszonych w ramach zawodowego uniformu (ona, a jakże) oraz dziwną, rozmytą, niewygodną potrzebę dotrzymywania sobie nawzajem towarzystwa (znów w duecie, najwyraźniej, skoro żadne jeszcze nie wyszło).
- Oj, Jewel... A może ja ci chciałem raczej pokazać... - chwyciwszy brzeg cienkiej, papierowej obwoluty, otworzył teczkę tak o-tyle-o-ile, z ostrożnością antycznego sapera, który się dobiera do Puszki Pandory i pragnie z niej wypuścić tylko tyle, ile konieczne, broń Boże więcej niż absolutne minimum (w zaprzeczeniu zasady, że go big, or go home i wydobył ze środka mały stosik zdjęć wydrukowanych na papierze połyskującym żywo w nikłym świetle garderoby. Rozłożył kilka pierwszych przed Americą, inne zaś trzymając jeszcze w zanadrzu albo w rękawie, chociaż żadne z nich były asy (no, a przynajmniej nie w kontekście tego konkretnego śledztwa, bo jak do tej pory nie posunęły go choćby o milimetr dalej) - ...kawałek mojej duszy, co? To by dopiero było obrzydliwe. - Sam się zaskoczył jednoczesną szczerością i zjadliwością tego żartu. - A, zresztą... - uciął zaraz, urwał, machnął dłonią, a machnięcie to oznaczało tyle mniej więcej, co:
Nieważne...
Zapomnij...
Weźmy się lepiej do prawdziwej pracy, mała...

- Nie ekscytuj się przedwcześnie, żadnych trupów. Spróbuj sobie przypomnieć, czy któraś z nich wygląda znajomo... - na zdjęciach, tych samych, jakie ledwie dzień wcześniej okazywał Kirze, widniały trzy młode dziewczyny, dwie jasnowłose, wszystkie uśmiechnięte w ten pół-obecny, pół-przegrany sposób - Albo jakby mogła wyglądać znajomo, co?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

"come here, little girl..."

– No coo? – uśmiechnęła się – szczerze, bez podtekstów, mile stropiona, by tak rzec. – Nie takie masz widoki w pracy? – Więc jakie?
Bo ja…
Nie. Nie będzie mu zajmować czasu swoimi sprawami. Martinez może wygląda na zmielonego, ale to wytrawny skubaniec. A do myślenia o ludziach pozytywnie ma rodzinę – a nie mnie. Tak że ten. Nie?
Tak – tylko że przy nim tak cudownie można było położyć się myślami w mech i dym, padając w zwolnionym tempie i tonąc w półmroku tak innym od jej codziennych półmroków, pełnych dymu wydychanego ze złych ust, pełnych zapachów perfum na niemyte „po robocie” ciało mężczyzn, których Fox chciałby raczej zamknąć, niż wystawiać na ich znajomość dwudziestoletnią córkę.
Gdyby ją miał – bo Ammy nie wiedziała tego. Czuła tylko, że ona wiekowo nadawałaby się może na wczesną dwudziestoletnią córkę i to było myślenie tak autoironiczne, że sama odkopywała je teraz jak szczeniaka, który nie rozumie, że „nie bawimy się; puść nogawkę!”.
Zapytała „jakie”, więc otworzył tę swoją teczkę, Ammy przysunęła się, a raczej zgięła w krzyżach tak, że łokcie miała na kolanach, ale łopatki celowały w sufit z karykaturalną ostrością zdając się przebijać i skórę, i oszukańczo niewinną biel bluzki. Szyja –naprężona ścięgnami i ciekawością, wydłużona, żeby twarzą być bliżej tych jego zdjęć, i twarz – ciekawska ale znudzona, gotowa do „czegoś fajnego od kogoś”, ale i obojętna trochę, bo ileż ludzkich twarzy i spraw można przyjmować całym ciałem i całą duszą? A sam duszy żaden z nich pokazywać nie chciał, a jak już chciał to…
Jewel uniosła spojrzenie jeszcze na Martineza, i uśmiech teżna niego: – Kawałek… O! No… – ściągnęła kąciki w dół w uśmiechu uznania – Okej, wzięłabym, gdybyś nie nosił jej w teczkach – wskazała wzrokiem miejsce, gdzie Martinez „może trzymał swoją duszę” lisią, zgiętą na rogach, naddartą przy wyjmowaniu numer sto tysięcy pięćset milionów ósmym i pół, poplamioną kawą, czy czym tam. – Nie martw się: obrzydliwe… nie. Nie zgadzam się, żebyś tak mówił.
Nagle stało się to ważne, już zerkała na pierwsze zdjęcie, a musiała jednocześnie patrzeć na jego pochyloną, skróconą w perspektywie twarz, trzy czwarte czoła, jedna czwarta reszty. – Nie przypieprzaj się do swojej duszy, Fox. Proszę cię.
Czemu tak poważnie?
Hm.
– Pokaż to wreszcie – otrząsnęła się, biorąc w palce o paznokciach z odrapanym lakierem i ogryzionych czasem skórkach. Obejrzała pierwszą… – M-m – wzięła drugą… i zaraz trzecią. Tę trzecią obejrzała, podłożyła pod zdjęcie tej drugiej, na którą spojrzała jeszcze raz, biorąc cały plik i odchylając się od swego gimnastycznego niemal skłonu na oparcie obrotowego krzesełka.
– No? – zagaiła samą siebie, spinając nieco usta w kącikach, wreszcie oddała Martinezowi całość dokumentacji, razem ze swym spojrzeniem, jakby to ona czekała że on coś powie, a nie odwrotnie. – Obejrzałam. I ten. I teraz powiedz mi, czego szukasz.
I kropka. Podkreślona rękoma skrzyżowanymi na piersiach i zerknięciem na plastikowy pseudodworcowy zegar na końcu garderobowej kiszki.
– Bo ja muszę się zbierać, tak w ogóle. A w tym celu –przebrać. Jeśli nie masz nic przeciwko – co rzekłszy powstała, zaczepiając oba kciuki za ramiączka bluzki, jakby właśnie teraz, w tej sprawdzonej skrupulatnie godzinie, przyszedł czas na nieodzowne zdjęcie jej i wskoczenie w strój bezimienny.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przypatrywał się tym semi-statycznym pląsom Ameriki, temu falowaniu jej włosów i łopatek gdy się tak na swoim niskim krzesełku prężyła, naginała, pochylała i wyciągała w akcie zainteresowania tym, cóż to jej tym razem oswojony vulpes vulpes przyniósł - niby w teczce, a tak naprawdę jakby w pysku...
Krygowała się, czy był w tym autentyzm? Jeśli coś wiedziała, czy zamierzała mu powiedzieć? I odwrotnie - jeśli nie wiedziała, to miała zamiar to wyjawić, czy go zwodzić - z przyzwyczajenia, dwudziestojednoletniego wyrachowania istoty przywykłej, że mężczyznom ufać nie wolno albo ze strachu o własne bezpieczeństwo?
Mógł na tę niepewność narzekać, ale było to bezcelowe - bo to tak przecież, jakby narzekać na mgły w Seattle. Albo na deszcze. Żadne lamenty, okrzyki albo pomstowanie nie miały ani siły ani prawa żeby zmienić to, co oczywiste. Tak więc, jak w Seattle przez większość czasu lało z zasady, tak i z zasady z informatorami nigdy nie było nic wiadomo na pewno.
Taki już był ich urok (albo przypadłość, ale w przypadku Ammy jednak urok - no bo spójrzmy na nią, na te usteczka, zmęczone, wydęte w wyrażeniu: "no idź już... albo... albo może nie idź...", na te nóżki, chudziutkie, posiniaczone głównie po wewnętrznej stronie kolan od rury, i zewnętrznej, od czego innego, na to jej czółko zmarszczone w zastanowieniu...).
- Czego szukam? - pokręcił głową, popatrując na rozmówczynię z pewną dozą teraz już jawnie ojcowskiej irytacji, "dziecino, no co Ty", a trochę jednak ze "stara, kpisz, czy o drogę pytasz?", żywcem wyjętym z rozmów osób zupełnie dorosłych i zupełnie swoich czynów świadomych, wyrażonym w krótkim pół-pufnięciu, pół mlaśnięciu. Chwilę jakby nie mógł się zdecydować, czy będzie jej tatuśkiem, czy jednak lisem tropiącym, w końcu wahnął się bardziej w stronę tego drugiego ja i skwitował obronną postawę brunetki żachnięciem: - Serio, Jewel...? Wiatru w polu.
Może trzymali jakąś tam sztamę - kruchą i podatną na uszkodzenia oraz zerwanie - ale Elijah się przecież nie łudził: nie miała ani powodu by mu ufać ani interesu w tym ufaniu. No bo co on jej oferował w zamian, niby? Uścisk ręki... nawet nie prezesa... a smutnawego rozwodnika z chronicznym kacem, pewnie zaczątkami wrzodów dwunastnicy i transzeją po dwóch kulkach w prawym boku? No wspaniale! I dziwił się, że nie była chętna by bez zastanowienia skakać w tę komitywę?
A z drugiej strony... - podążył wzrokiem za jej spojrzeniem w punkt, w który w sumie nawet nie musiał spoglądać by wiedzieć co tam wisi (bo to, co tam wisiało, tykało kurwa tak głośno, że jakby mógł używać broni ot-tak, to by to zestrzelił i chuj!), z miną niewinną, miną typu coś sugerujesz?, bo trochę się z nią boczył, a trochę go wkurzyła. Najpierw chciała pić, a teraz nagle musiała się zbierać?
Oj, Jezu, jakby mu nie wystarczyła jedna dziewczynka-kalejdoskop w życiu.
- Dobra, zrozumiałem. Chcesz, to się będę zbierał - jak nie, to nie. Albo zjesz brukselkę, albo nie będzie kolacji - Ale zanim pójdę... Chciałem tylko sprawdzić, czy nie słyszałaś przypadkiem żeby ten wiatr... - wymownie łypnął w stronę teczki -- nie wiał przypadkiem nieopodal, pod czerwonymi latarniami. Bo tak ćwierkają ptaszki. - uśmiechnął się - No już, Jewel. Jedno info, tak czy nie? I już mnie nie ma.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

America nie przejmowała się zmianą tonu, rozumiała że być może (nawet na pewno) sama ją indukowała swoim nagle dystansem, swoim odłączeniem, swoim „Ładny lis, sympatyczny – ale nie za blisko, nie za blisko”. A jednak musiała tak zrobić – choć może mogła to lepiej, sprawniej zawoalować, ale nie o tej porze, nie w ten głupi dzień, który kończyła z bilansem jednego pobicia, ataku gazem pieprzowym prosto w ślepia, potem kilkoma godzinami pracy z cieknącymi oczyma, kacem moralnym, strachem o reakcję Hunta, w ogóle – Hunt!, kurwa, Martinez ty tu przychodzisz i wytwarzasz to swoje chłodne ciepełko człowieka, który mógłby nadać mi sens, a tam Hunt…
Rozmiękła w tym futerkowym ciepełku Martineza, America teraz stwardniała, zebrała się, widać to było po jej twarzy, a powody tego jednego aktu, który i Lisa oddalił, odepchnął, uzbroił, czuła to – szkoda… –powody były naninaze na sznureczek tego koszmarnego „dzisiaj”, na którego końcu zamiast pętelki tkwił koralik przywleczony jej tu z przeszłości, z trudnej przeszłości, którą psiakrew chętnie by zapomniała, a na tym koraliku było wyryte CASSIDY MAE DAWKINS.

Cassidy Mae Dawkins, lat jakieś osiemnaście. Nieco puszysta, czy może przechodząca końcówkę swego procesu dojrzewania drogą kłopotów hormonalnych – lekki trądzik, lekka nadpotliwość, buzia może i ładna, ale ciutkę opuchnięta od hormonalnego niezdecydowania, podobnie jak i resztą ciut niezgrabnej figury, pewną nieaerodynamicznością całej swej formy oddalająca ją od głównego nurtu instagramolubnych rówieśników, ale jeszcze byłaby z ciebie laska, Cass, naprawdę, gdybyś wtedy…
No. Ammy pamięta, oczywiście. Niestety. Ciężko zapomnieć. Cass. Chciała tylko zobaczyć wreszcie równy odcinek swojej drogi, najlepiej –lekko wznoszący się do góry. I ona, Jewel, miała jej go wskazać, tak? I nawet była gotowa: po prostu – można poczęstować randomową nastkę nadmiarową koką, ale można było przy okazji nie…
Nie.
I nie, nie zdradzamy się przed Martinezem. W końcu wyniucha – to, tamto, sam nie będzie wiedział co, skąd w ogóle ma to zdjęcie, jakim cudem władował się w sprawę, którą pamięć Ammy oznaczała już jako wartą zapomnienia – ile to: dwa miesiące? – spojrzała w prawy górny róg pola widzenia, jakby tam wyświetlał się jej paraoptyczny kalendarz na interfejsie świadomości, mmm… – niecałe trzy?
– Co? – zapytała, choć słyszała przecież; zapytała, wpychając na moment ten usztywniony trochę dialog w kulawość pytań pytających o poprzednie pytanie. Nie… psiakrew – nie. Nie chciała mu tego robić.
Spojrzała na niego poważnie, mocno, pokiwała głową – „tak, wiatru w polu, Lisie, okej, ja ci tombak, ty mi kliszę, pogadalim, Martinez” – ale był szybszy, był liskiem, kiedy myślała, czy uda się jakoś go wyprowadzić na pokuszenie inną ciekawostką, coś podesłać, żeby nie patrzył tak na jej twarz, jakby ją znał od piętnastu at, czy dwudziestu jeden… wtedy ten skubaniec wyjeżdża jej z czymś takim?
Wyostrzyła wzrok, zmrużyła oczy. Mała pantera czarna, która nie godzi się na ranienie. Już dziś. „Będę się zbierał”??? Fox, nie bądź świnią, co?
Jewel, nie bądź szkiełkiem, co?
Fuck.
– Fuck, Martinez… – wypuściła nadmiar powietrza nosem. – Czekajżeż… kurwa mać… –ostatnie słowa to szept, naturalna kadencja oddechowej frazy. – Z tego co wiem, to nie wieje pod czerwonymi latarniami, choć pewnie by mógł. Daj.
Albo wzięła od niego zdjęcia jeszcze raz, albo to daj było czymś w rodzaju francuskiego ”Tien:”, czy po prostu jej rodzimego ”Venga:” –i rozłożyła je przed sobą i przed Martinezem, posuwając szminki i kolczyki w głąb blatu.
Latynoska, rówieśnica Ammy, może ciut starsza. Bezimienna dla niej Jocelynn de Soto, nic jej nie mówiło to foto. Potem –kolejne zdjęcie – tak samo anonimowa dla Jewel, ale nie dla dziwnej macochy Penelope van Roegen, chuchro jakieś efemeryczne, smutne jak poranek w opuszczonej mieszalni pasz, „tej też nie nam” – szeptały oczy Ameriki, sunąc ku trzeciej fotce.
– Wiesz jak się nazywają? Coś wiesz w ogóle, Fox? – podniosła wzrok na niego, ale po położeniu ostatniego zdjęcia pozostał na nim jej palec wskazujący – obgryziona skórka, odłupany lakier, zbyt wydatne paliczki, ta śniadość zawsze jakby trochę brudna (zwłaszcza w tych miejscach skóry miękkiej, gdzie twardniała albo marszczyła się), dwie cienkie blizny na wierzchu dłoni (paznokieć, oraz ostra część czyjegoś sygnetu), no i żyły, sine i jakby za grube. – Tę znam – postukała palcem, nie odejmując od niego wzroku. Fox, Fox… Potrafimy patrzeć w górę, ponad korony drzew, nie? ale po co – skoro brodząc w gnoju musimy nieustannie uważać na grunt pod stopami? Żeby się nie poślizgnąć albo nie pomylić szmaty darni ze zwodniczą plamą rzęsy i szuwaru, i nie wjechać w bagno po ząbki, Lisie. Po ząbki. Ale nawet jeśli – to razem. Bo to mój i twój spacerek po dnie. Więc, kurwa mać, nie fochaj się, tylko pomóż mi sięuwolnić od... czgoś. Więc – słuchaj mnie, wytrzymuj mnie, Martinez. Więc – nie idź jeszcze.
Jeszcze nie.
Okej?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Cassidy Mae Dawkins.
Ale dla rodziny Sissie.
Nienawidziła tego zdrobnienia - no, przynajmniej od jakiegoś czasu, mniej więcej od tego momentu, gdy zaczęła odmawiać matczynych deserów, zasmucona miękkimi poduszeczkami tłuszczu jakoś nie chcącymi się odczepić od jej prawie-zgrabnego ciała (ach, gdyby tylko...), kłócić się z siostrą, pyskować ojcu, zawsze takiemu strasznie spokojnemu, nieobecnemu trochę, umysłem błądzącemu zawsze po akademickich aulach, nawet podczas rodzinnych obiadów.
Urodzona w czerwcu - dokładniej, dwunastego - 2002, była młodszą z dwóch latorośli Marka Dawkinsa i Marianne Dawkins, z domu Goldberg. Ostatni raz rodzice słyszeli jej głos w trakcie kolacji - czy raczej tego, w co ta kolacja się zamieniła, gdy wszystkim zebranym puściły emocje, około dziewiętnastej, w środę, już nie tygodnie, a miesiące temu.
"Zobaczycie!", wykrzykiwała, tak cudownie nieświadoma proroctwa wplątanego w te słowa, "Odejdę! Ucieknę! Już nigdy mnie nie zobaczycie, i dopiero pożałujecie!"
(Mark Dawkins miał łzy w oczach za każdym razem, gdy musiał przywoływać to wspomnienie i opowiadać w co była ubrana, o której wyszła, czy się jeszcze odzywała, czy jest pewien....)
Wiedział, że America ją znała. Wiedział. Nie od razu, ale na moment nim postukała palcem w śliską powierzchnię fotodruku, już tak. To nie była magia ani nawet w sumie instynkt, tylko moc o wiele bardziej prozaiczna, działająca nie jak dar, a jak wyćwiczony w wyniku niezliczonych powtórzeń mięsień. Lata doświadczenia. Lata takich właśnie rozmów, odbywanych w najróżniejszych okolicznościach ale zazwyczaj w podobnej atmosferze. Wiem, ale nie powiem. A może powiem, choć nie wiem...
No, w każdym razie wiedział. Zdradziła się może jakimś gestem. Może było coś w jej spojrzeniu. A może w zapachu? Może tak właśnie Fox to rozpoznawał - może zapach wydawany przez jego rozmówców zmieniał się - tak, jak zmienia się feromonowa woń zwierząt wiedzących, że umrą - gdy podejmowali decyzję: skłamać, czy nie?
Docenił jej szczerość, ale nie zamierzał się nad nią rozpływać. Nie pogłaskał więc Ammy po główce - nawet słowem. Nie, to jeszcze nie pora.
Skinął tylko głową z cichym puf-nięciem.
Ach, no co Ty nie powiesz, Jewel!
- I ja ci teraz powiem, jak one się wszystkie nazywają... żebyś ty mi mogła powiedzieć, że "sorry", ale "jednak sobie nie przypominasz"? - przekrzywił głowę trochę zawadiacko, z pół-poważnym, pół rozbawionym grymasem z dziedziny: nie ze mną takie numery. Groźba odejścia chyba jednak przy tym zadziałała, bo brunetka zdawała się brać do roboty. Rozłożyła przed sobą te zdjęcia ponownie, jak mozaikę. Myślała.
- Mhm, no to wiesz, jak się nazywa, nie? - powędrował spojrzeniem do zdjęcia Cassie - Zagramy w grę. Ja ci powiem, jak ma na imię i kiedy zaginęła... A ty mnie, jak ma na nazwisko, i kiedy ją ostatnio widziałaś - oparł łokcie o kolana, wychyliwszy się nieco w stronę Ameriki, w propozycji - jednak - komitywy - Zacznę. Cassidy. Pierwszy tydzień września.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Dragon Club”