- 1.
Rozmowy bywały dla niego zbędną transakcją, wykluczane - odsuwał się od nich, szczególnie od tych „o niczym” - wymuszane przez drugiego napastnika, chcącego przerwać niezręczną ciszę, która dla samego Clive była niczym jak „dar z niebios.” Milczenie było jego zbawieniem, ratunkiem od codziennej gonitwy, do której (niestety) musiał przywyknąć sprawując dany zawód. Bycie lekarzem głównie toczy się wokół dyskusji, krzyków oraz nieuniknionych złudzeń. Może właśnie dlatego był w tym taki dobry? Bowiem, sam nigdy takowych nie dawał - kiedy tylko miał pewność, że nie da się uratować drugiego człowieka, nie stanowiło to dla niego problemu aby powiadomić o tym rodzinę pacjenta. Jednakże ich płacz, rozpacz - i widok w oczach braku zrozumienia doprowadziło, że nawet ich starał się unikać; ostatecznie decydując się wysyłać innych lekarzy, bądź dobroduszne pielęgniarki z nienaganną reputacją. One to dopiero potrafiły mówić! Niejednokrotnie z bezpiecznej odległości przyglądał się owym zdarzeniom, w głębi siebie czując zazdrość, że pomimo tak okrutnych wiadomości, które wylewały się spomiędzy ich ust są obdarzane sympatią. Thornton był znany z oschłości, drobnych wybuchów i znikomego porozumienia ludzkiego; rzadko kiedy dostawał zwykłe „dziękuję” i choć to nie tak, że tego wymagał, lecz czasem miło usłyszeć, bądź dostrzec, że ktoś docenia Twoje wysiłki.
Teraz był na ich miejscu.
Patrzenie na wszystko z drugiej strony (oczami pacjenta); było trudnym „orzechem do zgryzienia” - nienawidził czuć się ograniczony, poprawiany - aczkolwiek najgorsze z wymienionych powyżej stanowiła bezradność, ponieważ pomimo tak dobrego wykształcenia, sam nie potrafił sobie pomóc. Diagnoza była oczywista - Parkinson, pierwsze stadium. Nie było szansy ratunku, ani możliwości spowolnienia choroby; musiał przyzwyczaić się do danej sytuacji - stanu, który uniemożliwiał mu dalsze spełnianie się w kwestii zawodowej i (o zgrozo!) prawdopodobnie również jako męża, prawdziwego mężczyznę. Nie ma co mydlić oczu, czuł się z tym źle, wręcz fatalnie i żadne rozmowy (tragedia...); a tym bardziej pomoc ze strony jego rodziny, najbliższych działały na byłego neurochirurga niczym jak „płachta na byka.” Wybierał samotność; choć musiał przyznać, iż przesiadywanie we własnej posiadłości u boku syna oraz (hehe) jego guwernantki sprawiało, że w malutkim stopniu, (ale zawsze coś!) całkowicie się nie poddał. Otóż bywało miło, krótkie i niekoniecznie istotne wymiany zdań z panienka Pilby były aktualnie dla mężczyzny trochę jak ostoja. Nie przeszkadzało mu nawet, że krzątała się po domu, czasem mówiła głośniej niż przywykł, a jej bystre oczęta bez problemu potrafiły ocenić każdą sytuację. Początkowo go nieco onieśmielała i ku zaskoczeniu umiała wprowadzić w zakłopotanie, lecz po dłuższym czasie, udało się dziewczynie w pewnym sensie stać niewątpliwą codziennością ponurego Thornton'a.
Dzień zapowiadał się jak zwykle; piąta trzydzieści - głośna melodia smartfona Nicole wybudziła i tak lekki sen Clive; widok zaspanej żony podnoszącej się z łoża ponownie sprawił w mężczyźnie zazdrość - niewyobrażalnie mocno pragnąłby powrócić do takiej codzienności, a właściwie gdyby tylko miał możliwość - zamieniłby się z nią miejscami, aczkolwiek nie ze względu na chorobę (tego akurat nie życzył, nawet najgorszemu wrogowi - wyjaśnimy sobie, Clive nie był okrutny, ale nieco zrozpaczony), ale na chęć powrotu do pracy. Tęsknił za nocnymi dyżurami, zmęczeniem jakie towarzyszyło mu każdego kolejnego dnia, kilkunastu godzinnymi operacjami. Chciał znowu poczuć jak to jest żyć. Dlatego wstawał razem z nią; patrzył jak w pośpiechu zjada śniadanie, jak co chwilę spogląda na swój pager, aby po niecałej godzinie wyjść z domu i „piąć się ku lepszej przyszłości.”
Gdy znikała za drzwiami, sam przysiadał na skórzanym fotelu przy ledwo co tlącym się kominku i chłonął, wierszę, poezję, czy też kolejną niezwykle (mhm) fascynującą lekturę. Czasem przysypiał, a niekiedy (zanim obudził się Steve) wpatrywał w ogień drażniący się z drewnem. Dziś nie pamiętał, kiedy odleciał w ramiona Morfeusza, jego powieki otworzyły się dopiero w momencie gdy usłyszał odgłos hamującego samochodu tuż przy posiadłości; gwałtownie zerwał się na równe nogi i spokojnym powędrował ku okna. Wyjrzał za nie i ujrzał ją; nie była sama - mężczyzna z którym żegnała się na ganku, wyglądał niczym jak podstarzały Harrison Ford (buźka); zmarszczył brwi - a jak dostrzegł, że zbliża się do wejścia - dość szybko odsunął się od punktu obserwującego, chcąc dalej kontynuować swoją (wcale nie nudną...) czynność. Nie zdążył. Drzwi się rozchyliły, wystarczyło kilka kroczków, aby znalazła się w środku. Obrócił swoje ciało, a na jego twarzy powstała (jak zwykle) powaga. - Dzień dobry. - och, jaka oficjalność! Jednakże tym o to czynem - w dość kulturalny sposób chciał zaznaczyć, że pierwszy się przywitał - choć w danym momencie, to ona powinna to zrobić. Z drugiej strony, pragnął odwrócić uwagę ciemnowłosej od tego, że podglądał. - Przywozi Cię Twój ojciec? - niestety, ciekawość zwyciężyła - poza tym to on był „szefem,” prawda? - Mogłaś powiedzieć, że nie masz czym dojeżdżać. Wysłałbym swojego szofera. - bo hej! Byli bogaci! Obrzydliwie bogaci, także jeżeli stać ich na guwernantkę, to na pewno również na kierowcę. - Steve jest na górze. Pewnie się ubiera. Nicole na stole w kuchni zostawiła Ci wytyczne co do dzisiejszego dnia. - mruknął, być może... próbując przedłużyć rozmowę?