WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://upload.wikimedia.org/wikipedia/ ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Co Świat* widzi?
Świat widzi, przede wszystkim, ruch.
Błysk jasnego jeansu tnący ceglaste tło - a jeansu jest dużo, bo i spodnie z niego uszyto, i kusą kurtkę na ramiona wrzuconą, nie z powodu zimna, lecz by ręce mieć wolne. Falowanie spiętych w kucyk włosów, i pląs tych kilku pasemek, które wyzwoliły się z pęt i teraz łaskoczą kant policzka. Podskakiwanie plecaka obijającego się o wcięcie lędźwi - w łuku pleców, ponad paskiem jeansów i miejscem, w którym tyłek zdradza, że - co, kurwa? to ten cały Johnnie jest typiarą!?. Wahadłowy lot medalików obijających się o materiał podkoszulka - wygiętą dziwnie maryjkę z mosiądzu w towarzystwie małej stokrotki i pozłacanego J, i, w końcu, metodyczny świst ugiętego łokcia: przód-tył, przód-tył na osi barków. Animusz, pewność siebie, i totalne pozory - że niby Johnnie Walker jest tutaj bardzo na swoim miejscu.
A nie jest.
Ale tego Świat nie widzi.

No dobra... to...

Czego jeszcze nie widzi świat?
Wytartego na szwach marynarskiego worka w kolorze Kiedyś Byłem Dumnym Kobaltem, upchniętego w bagażniku mustanga, a także samego mustanga - i może lepiej, że nie, bo samochód zaparkowany został wybitnie nie tam, gdzie trzeba (na miejscu oznaczonym kopertą, taką, co gdyby list w sobie nosiła, to zaadresowany do Szych Tej Uczelni, a nie do jakiejś laski, która tu nawet nie studiuje). Świat nie widzi stertki wydruków - Curriccullum Curriculum vitae w liczbie: osiem (rano było osiemnaście) plus trzy na zapas - wetkniętych w teczkę, wetkniętą z kolei w plecak obok uszczelnionego taśmą klejącą termosu i garści zebranych dziś kasztanów. Świat nie widzi - Jezu, to by dopiero straszne było! - serca rozkołatanego w piersi emocjami i pośpiechem, bo tyle jeszcze dziś miejsc do obskoczenia, a ona ma przecież wieczorem zmianę, i Kitty do odebrania w międzyczasie, i do pogadania z sąsiadami, i może do Wallmartu by skoczyć trzeba było, póki nadal trwają te promki na wafle i syrop...
A także majtek z różowej koronki noszonych dziś na lewą stronę, bo, kurrrwa, zapomniała zrobić pranie - i prawidłowo, gdyż to nie są widoki dla Świata.

Co zaś widzi Johnnie Walker?
Dziada na cokole. I cmoka nań, cmoka cichutko, wargi, wciąż mokre wypitą przed chwilą mrożoną kawą, rozklejając i sklejając ze sobą ponownie krótkim ruchem. I podchodzi pod postument tenże - w rozmiarze ostentacyjnie maksi - głowę pod słońce zadzierając, a twarz chroniąc przed światłem przyciśniętą do skroni dłonią.
- Witaj, Georgie! - pozdrawia Ojca Założyciela, zdając sobie zaraz sprawę, że tych samych słów używł clown Pennywise na sekundę przed tym, jak żeżarł kilkuletniego chłopca w jednym z wielkich dzieł Stephena Kinga. Śmieje się więc do siebie i dech głęboki bierze zaraz, wzrokiem lustrując rządki liter streszczające dzieje Prezydenta - Aha, aha, ta... No... Bla-bla, jestem białym facetem na słupie, bla-bla... - mamrocze, nie do końca chyba świadoma, że głos roznosi się nie tylko po komnatach jej umysłu.

Czego Johnnie Walker nie widzi?
Sylwetki Przeznaczenia co stoi nieopodal, i cień by na nią rzuciła iście-dramatycznie, gdyby tylko stała pod odpowiednim kątem.
  • * Świat - cztery kanty zamykające nadłamany z lewej prostokąt ("...czyli już trapez?", zastanowiłaby się Johanna Walker, ta, co wszystko-zawsze pod wątpliwość poddać musi w myślach, nawet, jeśli z myślami-tymi-ani-jej-się-myśli potem wychylać w dyskusji) wybłyszczonego podeszwami studenckiego obuwia chodnika; słońce ześlizgujące się po ścianach uniwersyteckich gmachów, zahaczające o unowocześnione w formie krużganki, wpadające w pułapkę pouchylanych okien biblioteki - wprost na biurka zajęte przez tych co-pilniejszych studentów; drzewa w kameleonicznym odruchu - a więc chyba w próbie dostosowania się do rudości cegły, którą stoi większość uczelni - zmieniające ubarwienie z umęczonej latem zieleni na trzaskającą suchością mnogość czerwieni, żółcieni i oranżów; kurtki trzech różnych drużyn sportowych - ale wszystkie oznaczone WIELKIM DUMNYM "W" - przycupnięte w stadkach na schodkach i ławeczkach oraz najróżniejsze kombinacje stylów i dizajnów, od czystej pruderii po czystą wulgarność.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

1) Tragedy, private, comfort of strangers
keep looking for distraction
tonight we live in fiction
A w czym jeszcze świat może być zamknięty? W trapezie – to na bank, faktycznie, zdarza się. I nawet ten trapez, jakby trochę rzeczywistość ponaciągać, za symbol początku dałoby się uznać. Te cztery kanty zamykające nadłamany z lewej strony prostokąt; kiedy za dzieciaka, na białej kartce, kreśliło się pierwsze bohomazy – utrapezawiając (aha, no – wiesz o co mi chodzi – robić trapez z czegoś, co trapezem dotychczas nie było) rysunek za pomocą słońca koślawo wciśniętego w jeden z narożników. Każdy tak robił!
No – świat może być też zamknięty w prostokącie, jeśli akurat nikt mu niczego nie nadłamał wygląda się zza okienka studzienki kanalizacyjnej na chwilę przed pożarciem Georgiego. Albo kształtem-bezkształtnym, ograniczonym, ale niedającym się określić – czyli takim, który wyznaczany jest polem widzenia – z zadaszeniem rzęs, niby-markiz półprzezroczystych i ze śmiesznym przedziałem nosa pośrodku, który mózg zaciekle ignoruje, dopóki fakt ten nie zostanie nagle brutalnie wytknięty. Jak konieczność oddychania, chociażby, co każe organizmowi z autopilota przejść w tryb manualny. I wtedy każdy Świat – taki właśnie, co na oko jedno przypada zawsze (bo nawet jeśli do pary, to rzeczywistość choćby i o milimetr okazuje się rozstrojona na dwa obrazy różne) widziany jest inaczej – co innego widzi.
I Anthony, też, inaczej widzi. Anthony widzi bezruch (bo na Nią zerka, a w tamtej chwili stoi ona przed tym dziadem wspomnianym). Widzi bezruch – ale słyszy śmiech jakiś. I myśli:

… że to jakaś wariatka, ewidentnie. Upewniłem się ze trzy razy, czy aby na pewno nikogo nie ma w pobliżu, żeby nie było, że jak taki idiota skończony nagle dobijam się na trzecie koło u wozu. Albo że przez telefon rozmawia – albo, że słuchawkę ma do ucha wetkniętą. Ale nikogo (ani niczego) nie ma, więc wychodzi na to, że jednak gada sama do siebie. Nie oceniam w każdym razie. To znaczy w pierwszej chwili miałem ochotę trochę ją obśmiać w myślach, ale potem zdałem sobie sprawę, że… no, wiecie. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, któremu się to nie zdarzyło. Tylko… jaki jest sens w wywlekaniu myśli przed obcymi ludźmi? I to chyba ten moment, w którym ogarnia mnie poczucie, że – kimkolwiek jesteś – naruszam twoją prywatność. Jakiś… jakiś dziwny jej rodzaj. Problem w tym, że po drodze nie było żadnych ostrzeżeń – więc nagle jestem, tutaj, po uszy w sytuacji, w której znaleźć się, z przyzwoitości chociaż – nie powinienem.

Bowers, chociaż w chwili obecnej nie mógł pochwalić się statusem studenta, nadal utrzymywał kontakty z paroma osobami, które regularnie odwiedzał na terenie kampusu. Poza nim – również, ale takie wizyty pozwalały mu poczuć pewien rodzaj komfortu. Komfortu stałości. Komfortu, który – na potrzeby wizualizacji – urzeczywistniał to swoje łapsko, poklepując chłopaka po plecach. Oznajmiając, że to prawie tak, jakby nic się, nigdy, nie zmieniło (a przecież zmieniło się wszystko). Zupełnie, jakby nie musiał tracić raz nawiązanego z tym miejscem połączenia (i widzieć zawodu w oczach rodziców, i mieć wyrzutów sumienia w związku ze Scottem, i… jakby w każdej chwili mógł zadzwonić do Audrey). Teraz jednak nosił się już z zamiarem powrotu do domu – zobaczywszy się z Susan, zbiwszy piątkę z Danielem i – przede wszystkim, zdaje się – po pomyślnej próbie uniknięcia Travisa.

Tylko że, cholera, no rękę dałbym sobie uciąć, że ją skądś kojarzę! Tak naprawdę – to nie. Znaczy… może. Twarz jakby faktycznie znajoma, ale na tym etapie cała ta bajka służy mi już tylko za pretekst, dla którego miałbym stać tam jak skończony idiota i gapić się na nią. Potem uderza mnie myśl, więc wreszcie chrząkam cicho – ale na tyle sugestywnie, żeby zaznaczyć swoją obecność. Czy coś.
Białym za życia i… – Wiem, że muszę oderwać od niej wzrok, więc przesuwam nim teraz po statui, która – choć wykonana z brązu, to jednak biała. To chyba takie przekleństwo, jak z Prometeuszem i orłem. – … i białym po śmierci. Ale do twarzy mu, w sumie. – Tylko na Georgiem siadają gołębie i przypominają, że był, jest i będzie – biały. I że srają na niego – tak jak ta mniej-patriotyczna część XXI-wiecznego świata, który nie za bardzo chce żyć przeszłością.

Anthony stuknął czubkiem buta o cokół – śmiesznie tak, jakby w geście tym panoszył się jakiś puls sejsmiczny, mający zachęcić szanownego Washingtona do włączenia się w rozmowę. Milczał – szkoda. Chłopak wzrusza więc ramionami, ruchem tym poprawiając plecak przewieszony przez jedno z nich; a potem znów zerka na Johnnie, kącik ust wznosząc łagodnie.
Lipa, że jednak zignorowali tę petycję, co nie? Już dawno powinni się tego pozbyć. – I teraz dopiero całym sobą zwraca się w jej stronę, i otwarcie taksuje spojrzeniem (ale w oczy, tak przewrotnie, nie zagląda; jeśli już, to łuku się chwyci albo rzęsy – i brzegiem przejdzie, jakby bał się, że w głębokiej czerni źrenic utonąć można). – Szykujecie coś nowego? B-bo… ja cię chyba kojarzę z zeszłego roku, nie? Z tych protestów…

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeszcze jedno, Bowers.
[ O, ojoj, nie spytałam - czy taka forma jest okay? Czy przystoi? Czy nie boli?Bo wiesz, jak to mówią - "po nazwisku, to po pysku", ponoć, a Ty jesteś świrus. Narwaniec. Furiat, po prostu - taki, słyszałam, co o najmniejszą głupotę się ciska, rzuca, ręce ludziom i karierę w sporcie - a więc: przyszłość! łamie...
No to skąd mam wiedzieć, czy Cię nie rozjuszę tym się-spoufaleniem? A, widzisz, wolałabym kontuzją tej znajomości naszej nie przypłacić. Stratami w ludziach i tkankach łącznych. Moralne ujdą jakoś tam, umiem sobie radzić z nimi zresztą (no, i ich nie widać - zatem, z założenia, w znalezieniu pracy tak od razu nie przeszkodzą)...
...ale może lepiej jednak, asekuracyjnie... ]

Anthony? Tony?
[ Tonę...]
Świtata nasz cały może być zamknięty także w pierdlu.

No, co?
- się tak patrzysz, jakbyś mnie widział w życiu po raz pierwszy*!?
  • Głupia! - zrugać by się wypadało w myślach zaraz - przecież tak Cię właśnie widzi!
W kiciu. Pace. W mamrze. W wię-zie-niu. Mam, może, powtórzyć?
Bo powtórzyłabym, jakby było trzeba.
(Raz, i raz, i jeszcze...)
Mówili mi zresztą na tych spotkaniach - na które chodziłam tylko z takiej przyczyny, że dawali też puchate jaffa cakes za darmo i nie liczyli nigdy pudełeczek ze śmietanką, ani torebek z herbatą (hurtowymi ilościami przeze mnie w kieszeniach bojówek wynoszonych) - że to żaden przypał. No, to, że całe nasze uniwersum kratami obwarowane, pojmane. Wszystko, co dobre kiedykolwiek było - zniewolone. Powtarzali, że się przecież świataty swego nie wybiera, ale to nie powód, by się go od razu wstydzić...
Więc tak. Powiedziałabym Ci i o tym fragmencie bez ogródek.

Ale Ci nie powiem.

Nie dlatego, że Cię nie lubię. I nie dlatego, że Cię nie znam. I nie dlatego, że - kurde-mol - na stówę mnie już wziąłeś za nieźle rąbniętą, więc może lepiej tego przekonania dodatkowo nie umacniać...
Ale ponieważ ważniejsze tu mamy, okazuje się, tematy do gruntownego omówienia.
- Chciałeś chyba powiedzieć, że do twarzy mu w gównie - prędko przestawia i wzbogaca słowa wypowiedziane przed chwilą przez rozmówcę - ot, w wyniku gwałtownego przeskoczenia w głowie tej zapadki, która zawsze nakazuje jej coś palnąć nie wtedy, gdy trzeba, i w najordynarniejszy z niewłaściwych sposobów. Pstryka palcami, nie oderwawszy pięty od podłoża obraca stopę o dziewięćdziesiąt stopni, przysuwa do niej drugą, i tym sposobem staje do Bowersa frontem, chwytając się pod boki. W przeciwieństwie do Anthony'ego, nie ma jednak oporów, by ostentacyjnie wlepić się w rozmówcę. A więc przykleja wzrok do chłopięcej twarzy - takiej o, przeciętnej chyba? Rzec by się chciało wręcz, że sympatycznej. - Per aspera ad cacas**, czy coś...

A gdyby wiedziała, jakie to dywagacje pałętają się pod mgiełką jasnej czupryny, jeszcze bardziej spoufaliłaby się z eks-studentem, wyciągając rękę i klepiąc go, ku pokrzepieniu, po uskoku barku.
Spoko, stary. Że prywatność niby jakąś mi naruszasz?
Daj, koleś, spokój - jaka jest niby ta moja prywatność...

Rozlana, niczym to mleko przysłowiowe, co nad nim ponoć płakać nie jest warto. Naruszona, jak TEREN PRYWATNY w każdym jednym serialu o młodzieńczej paczce nieopierzonych detektywów. Pół-przepuszczalna, jak całun, albo materiał stanika, który mam dzisiaj na sobie (oj, żebyś tylko wiedział).
W każdym razie - nie zna tego pojęcia ten, co w przyczepie wychowany - a więc z regularną koniecznością szczania na dziko, z groźbą błyśnięcia nagością przed wszystkimi grillującymi akurat nieopodal sąsiadami wiszącą koło dupy nad głową, dzielenia tego samego pomieszczenia (cztery na trzy-i-pół, plus udawany ganek ograniczony pół-markizą składanego parasola) z dwoma-trzema innymi osobami, i bycia świadkiem rzeczy, które nie tylko nas nie interesują, ale też po prostu brzydzą.
I taki też nie zna, któremu się młodsza siostra trafiła. Brat… No, brat to jeszcze, może (nie wiem, nie mam, to się i wypowiadać nie będę), ale nie gówniara taka, a wścibskie to-to niemiłosiernie - bo ta kres położy jakiemukolwiek bastionowi nienaruszalnej strefy personalnej, co się w kempingowym wszechświecie jeszcze cudem jakimś ostał.
Więc na luzie. Możesz stanąć bliżej, Bowers Tony.

Johnnie słucha. I - kurwa! - pojęcia nie ma, o czym chłopak mówi.
Że zna ją? Że ją w i d z i a ł!? Ale... ale... g-gdzie?
(JEZU CHRYSTE: Myśl paniczna - czy to możliwe, że na liście gończym? I czy prawdopodobne, że takim poszukiwaliby jej za te hot-dogi zwędzone ze stacji benzynowej na wyjeździe z Ellensburga!? albo za paczkę tamponów, tam, w markecie-chyba-koło-Meeteetse-Wyoming!?)
- N... n-niemożliwe... - zaczyna. Palce świerzbią żarem. Widzi już ten nagłówek The Source: WTOPA NA KAMPUSIE! WARIATKA ZNIKĄD PRZYŁAPANA NA SNUCIU SIĘ BEZ... - Nie, niemożliwe - pewniej; głęboki wdech, i ręka wyciągnięta w stronę Anthony'ego - Nie było mnie tutaj w zeszłym roku, bo dopiero przyjechałam. Na wymianę międzystanową! - uśmiecha się - A tak w ogóle, to jestem Johnnie. Po prostu Johnnie. Z Fort Collins w Colorado.

  • *wcale nie - bo choć pierwszy raz widzi dziś Johannę Deidre Walker, to nie-pierwszy-raz widział ; ją bowiem codziennie napotyka wzrokiem własnym w lustrze; , czyli to nagłe poczucie, co nas dopada gdzieś w osiemnastym, dwudziestym-może roku życia i nigdy więcej nie opuszcza, że się zostało na tej planecie absolutnie samemu, nawet, jeśliśmy otoczeni bliskimi nam ludźmi; , czyli wrażenie, że się nieszczęścia przyciąga jak magnes; - więc i dylematów taką mnogość, że czasami łatwiej się położyć i leżeć, niż jeden z nich choćby spróbować rozwiązać; , czyli siebie, i kilkadziesiąt milionów stojących u progu dorosłości żółtodziobów, którym Nickelodeon naobiecywał, że będzie ł a t w i e j, a nie jest, ab-so-lut-nie;

    ** cacas - łac. gówno

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dobra, dobra. A jakby tak sprawę inaczej ugryźć? Nie jest tak, przypadkiem, że świat można nawet i w durnej przekąsce zamknąć, na upartego? Bo przecież zależy co kto za świat uznaje. Dla Travisa całym światem mogła być ta kariera ręka połamana, dla ciebie ojciec w pierdlu (aha, kogo by to zresztą obchodziło?), dla mnie ciastko trzy lata temu zaserwowane w jakiejś knajpce. Jezu no, wiem – brzmi to trochę koślawo i bez sensu, ale już tłumaczę. O to mi chodzi, że wszystko od nastawienia zależy; i od tego, jak spróbujesz sobie do rozsądku przemówić. Czasami łatwiej w życiu trzymać się spraw przyziemnych całkiem. Wtedy nawet strata okazuje się mniej bolesna. Wiesz, o zamiennik łatwiej. A ojca sobie tak łatwo nie wymienisz, co nie? Nawet Walmart nie ma w asortymencie; choć tam podobno wszystko można dostać.
No to powiedz mi, Johnnie, czy wolisz myśleć, że razem z tym swoim światem dałaś się skuć na amen? Bo jeśli za cały świat go uważasz, to co ci zostało? W przestrzeni kosmicznej dryfować? Czy nawet i jej granice odnalazłaś? Czy może skusisz się – oferta niepowtarzalna, mówię ci – na takie, na przykład, ciasteczko z wróżbą (notabene – w Chinach uznawane są za „zbyt amerykańskie”; takie, kurwa, chińskie), które po przełamaniu i wyszarpnięciu tej sentencji śmiesznej, powiedziało że… coś tam, coś tam – ale na pewno świrus + wariatka = spotkanie, które wydarzyć się m u s i a ł o. Tak po prostu.

Pod spodem: [ szczęśliwe liczby: 6, 40, 51, 13, 15, 4 ], cokolwiek miałbym z nimi zrobić. Może ty masz jakiś pomysł? Może i to jest jakąś częścią świata – choć wtedy raczej symulacji (taka tam teoria).

O to mi chodzi, że w życiu wszystkiego się można chwycić. I ze wszystkiego świat sobie zbudować. Nawet jakby ten świat miał na obwarzanku ciastku powstać (bo świat, tak z założenia, niewiele ma sensu; więc co za różnica?). No i wreszcie o to mi też chodzi, że ten wariat ze świruską, to w gruncie rzeczy podobni są do siebie, tylko…

Tylko że o szaleństwie swoim nie wiedzieli jeszcze. Bo szaleństwo nie jest czymś, czym na pewnym etapie życia chciałoby się chwalić. Na etapie życia, gdzie większość czasu spędzasz gapiąc się w lustro. I w tym lustrze widzisz kilkadziesiąt milionów stojących u progu dorosłości żółtodziobów – a rancik tego lustra (nadbity po prawej, na dole), ta obwódka nieozdobiona niczym – pewnego dnia, nagle zupełnie, ramą jest, w którą koniecznie należy się wpasować. Tylko że szaleństwo rozpęcznia cię i w podróż zabiera wszerz i wzwyż – więc chowasz je po kieszeniach (jak torebki herbaty). I czasami tylko ktoś na tym szaleństwie przyłapie cię ni stąd ni zowąd (bo niteczka łącząca kartonik ze suszem zahaczy się o zamek kurtki – i wypadnie, o tak, po złości chyba), kiedy w czuły punkt uderzy. Kiedy, rozumiecie – łapsko wepchnie w twoje szaleństwo.

O-sza-leć idzie, normalnie.
Ale nie mogę też powstrzymać uśmiechu. Jak tak na ciebie patrzę i nagle dociera do mnie, że ty chyba jedną z tych jesteś, co na bakier są z eufemizmami. No dobrze; chrząkam (już drugi raz, chyba? Boże, i po co ja to…?) trochę nieporadnie, bo nie za bardzo wiem jak powinienem na ten komentarz zareagować. Koniec końców przytakuję.
Touché – przyznaję, rozbawiony. – Brzmi zdecydowanie lepiej iii… bardziejjj… obrazowo?

Akcja toczy się całkiem zwyczajnie, więc: chłopak ściska wysuniętą w jego kierunku rękę (dłoń, po drodze, ukradkiem zupełnie i na wszelki wypadek – z cienkiej warstewki wyimaginowanego potu ociera); i jest to pretekst, żeby wreszcie, reakcją naturalną, znaleźć się bliżej. W przestrzeni przez nią wskazanej – jakby tym gestem grzecznościowym wykleiła właśnie wielki „X” na deskach teatralnej sceny. I tu właśnie masz stanąć, Tony.

Bowers. Tony.

Tony.
Czuję, że kiedy się przedstawiam, obok nosa przechodzi mi jedyna (ostatnia?) szansa-łamane-na-okazja, na wyjaśnienie wszystkich niedopowiedzeń. Tego, że wcale tu nie studiuję. Że nawet tego głupiego pierwszego roku nie udało mi się zaliczyć. Że zaraz wrócę do domu, ogarnę parę rzeczy i gnać będę do… pracy. To znaczy, do zdmuchiwania kurzu z kartonów. Przez kolejnych parę godzin. Nie wiem z czego ten sklep się utrzymuje. Marlowe pewnie handluje pod ladą dragami. Nie widzę innej opcji. No ale dobra, ważne, że płacą. I to… no, w miarę… w miarę regularnie.
A, spoko. To pewnie musiałem cię z kimś pomylić. Żadna nowość, nie mam pamięci do twarzy. – Wyjaśniam. – Czyli… Colorado, tak? To pewnie Colorado State University? Miałem tam kiedyś kumpla! To znaczy był u nas przez chwilę na jakimś transferze do szkolnej reprezentacji w kosza. Potem musiał wracać i kontakt nam się urwał. Samuel Baker – może go kojarzysz? – I nagle dociera do mnie, że gadam za dużo. I chyba za bardzo. Chrząkam (i przeklinam się za to, znowu)! – N-no, ale… Byłaś już na wycieczce po kampusie? Jest spory, ale mocno intuicyjny, więc… szybko się połapiesz – mówię jako znawca, spec, student. I nie chcę mówić tego w ten sposób, ale muszę. Korci. Bardzo-bardzo-korci. Z drugiej strony; przecież nie robię nic złego. No i, przede wszystkim, nie kłamię, nie (więc sumienie – czyste)?
Tylko może uważaj z publicznym deklarowaniem haseł typu „srać-na-Washingtona”, okej? Głowy uniwersytetu – bo ten uniwersytet to jakaś hydra pierdolona, więc głowę ma niejedną – są raczej mocno konserwatywne. W zeszłym roku nasz akademicki ruch BLM domagał się usunięcia Georgiego, ale… sama widzisz, jak wyszło.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Bowers.

- Tony – powtarzam za Tobą.

I czuję, że kiedy się przedstawiamsz, obok nosa przechodzi mi jedyna (ostatnia?) szansa/okazja, na wyjaśnienie wszystkich niedopowiedzeń.
  • Tup-tup-tup - przechadza się krokiem dostojnym, zuchwałym, z noskiem zadartym, i zadartym również nader-wysoko, ponad linię naszych spojrzeń, niespiesznie, lecz w takim tempie jednocześnie, że pochwycić jej nie jest mi dane, i puff! - jak była, tak: już jej nie ma.
    • Jak to jest w życiu zazwyczaj z szansami.
- No, na pewno! – śmieje się trochę nerwowo, rdzawą chmurę włosów przerzucając przez ramię; słońce załamuje się w nich, przenika przez pryzmaty pasm i końcówek rozdwojonych, niepodciętych bowiem w porę. Chaos, hałas cichy szmer, gdy falą zatrzymają się na drugim barku – Bo i ja też nie mam takiej twarzy, żeby ją pamiętać. Mama mi zawsze mówiła… – Superego w małżowinie ucha przyczajone: japierdolęJohhnie, zamknęłabyśsięwreszcie, acogoobchodzicoCimówiłamatka?; Johnnie: - ...ż-że taka jestem właśnie z twarzy miła-nudna, fajnie popatrzeć przez chwilę, ale w sumie niepodobna do nikogo, i do wszystkich jednocześnie. Więc… – I nerwowość w śmiechu na sile wzbiera, nim zatrzyma się nagle w zderzeniu ze ścianą powściągliwej powagi: – Jesteś rozgrzeszony, Tony. I oficjalnie zwalniam cię z obowiązku, żeby mnie pamiętać.

Bo dlaczego?
No? No, powiedz? Czemu mnie akurat?
Wiśniowy lakier na kciuku odpryśnięty, bilecik za parking sterczący znad wystrzępionej krawędzi kieszeni moich jeansów, pieprzyk pod prawym okiem, i pieprzyk nad lewym, znaków szczególnych: brak.
Żadnych ukruszonych jedynek, żadnych tatuaży wyjątkowej wagi i znaczenia. Żadnych braci, którzy braćmi wcale nie są. Wszystkie siostry - sztuk: jedna - żywe.
Johanna Walker z Nebraski. Nic specjalnego. Więc godzę się z tym, że nie ma żadnego zupełnie powodu, dla którego to mnie akurat miałbyś rysikiem myśli w pamięć sobie wpisać.
Zrozumiałe, skoro nawet mój własny ojciec o mnie zapomniał.

Uśmiecha się, ramionami wzrusza super-beztrosko. Potem wyraz twarzy zamyślenie imitujący zdradzający przyjmuje.
- B-baker...?
Kuźwa... - plebejska, prostacka młodsza siostra wielkomiejskiej „kurrrwy” trzeszczącej dumną, chrrrrupką erką, lapsus zmiękczony najtańszą, smakową prostuchą z mlekiem matki przyswajaną – Sraker, a nie Baker! Pewnie, że nie znam żadnego Bakera z Colorado State University, bo w ogóle nie znam nikogo na tej uczelni, ani niczego – oprócz logo i wejściowej strony portalu, który zwykłam przez tydzień jakiś odwiedzać obsesyjnie, nim przerzuciłam się w swoim nawyku snucia planów i marzeń niespełnialnych na stalkowanie Penn State, i Johns Hopkins University.
- Nie-ee. Znam tylko Samuela… - przygryza dolną wargę; w głowie przeciągłe "EeeEeEee..." dudni, w rezonansie rozbijając się po pustce - Lewisa, i Samuela-chyba-Kowalsky’ego, ale zabij mnie, mogę masakrować nazwisko. Niemniej... - przekonywująco, pewnie; dłoń wsparta o wypukłość wysuniętego w stronę Anthony'ego biodra - ...m-mogę popytać koleżanki? Znaczy, te co tam zostały. W Fort Collins, ma się rozumieć. Jakby ci zależało na odnowieniu kontaktu z tym Bakerem, czy coś-tam.
Taka kurwa, moralna do poświęceń gotowa!

Uciekam w siebie spojrzeniem.

I stoimy tak – każde na swoim iksie nie tylko ruchem dłoni, ale i złączeniami chodnikowych płyt wyznaczonym; tylko, że cudem jakimś okazuje się, że nasze losy iksy zrosły się właśnie, i nie dwa byty niezależne już stanowią, a jeden. Szlaczek. Zygzak. Obwarzanek.
Drapię się w bliznę po pryszczu nad prawą brwią, smakując niezręczność naszej ciszy. Chrząkam w końcu.

- Oprowadzasz?

Badam akurat wzrokiem krawędzi "din" wyżarte seledynem grynszpanu w „Founding Father of the United States” w przynależnej George’owi sygnaturze, ale czuję, że patrzysz na mnie, i nie rozumiesz chyba tak do końca o co pytam - toteż, głowę przekrzywiwszy pod skosem wyznaczonym promieniami słonecznymi (jeden biegnie od mojego lewego obojczyka, aż płatek prawego ucha załaskocze, drugi – skrajem czoła, kawał mojej czaszki poddając takiej śmiesznej, świetlnej trepanacji), powtarzam:
- Oprowadzasz, Tony? Po kampusie.

Półkula lewa - zaznaczmy przy tym, że uwagę tę bazuję tylko na ciekawostkach w Psychology Today wyczytanych kiedyś prawie-przypadkowo, nie zaś na wiedzy podawanej przez źródła akademickie i ultra-mega-hiper rzetelne, do jakich miałabym dostęp, gdybym studiowała, ale nie mam, bo nie studiuję, oczywiście - litanię racjonalizmów rozsnuwa przede mną w modlitwie, żebyś mi odmówił.
Bo jak się zgodzisz, to się wpakuję. Wpakuję się, oj, po czubeczki uszu, w kłamstwa i fałszerstwa kompilację kurźwa taką, że się z niej już do usranej śmierci nie wyplączę. I kłamać będę musiała Tobie, Tony, w żywe oczy, aż razu któregoś przejrzysz mnie na wylot...
...ale półkula prawa - ta zatem, co za emocje wszelkie, i afekty, odpowiada - palce śmiesznie z sobą plecie w geście, co los o litość i uśmiech ma uprosić.
- No, nie daj się prosić! - pacan ze mnie-am Cię w ramię gestem kumpelsko-przelotnym - Na bank oprowadzasz!

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

outfit

Mercy należał do tych osób, które nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach starają się doszukiwać pozytywów. Może to dlatego, że był zodiakalnym rakiem, chwiejnym podobno w emocjach, ale też starającym się do ostatniej chwili trzymać nadziei, a może raczej ze względu na wychowanie jakie otrzymał od rodziców, od dziecka przekonywujących go, że zawsze należy wierzyć i ufać, że jakkolwiek źle by nam nie było, wszystko jest po coś, i czuwa nad nami siła wyższa, która wie co robi. Nie lubił roztrząsać trudnych aspektów życia, koncentrując się na zmartwieniach i niepokojach, a negatywne odczucia najczęściej po prostu zastępował tymi bardziej znośnymi tak szybko, jak tylko się dało.
Tym razem jednak trudno było mu jakoś nie mieć do siebie pretensji, że minęło już kilka dobrych tygodni, a on nadal nie miał okazji spotkać się z Teresą Kingsley, choć umówili się przecież przynajmniej wstępnie, że zobaczą się znowu tak szybko, jak będzie to możliwe. Próbował wytłumaczyć sobie, że naprawdę nie ma prawa być na siebie zły, bo szybsze umówienie się z dziewczyną uniemożliwiły mu różne czynniki życiowe, które stanęły na jego drodze w ostatnim czasie, a nie jakaś wewnętrzna próba uniknięcia spotkania. Wręcz przeciwnie, zdziwiony był tym jak często, w trakcie wykonywania nawet zupełnie błahych czynności, nagle orientował się, że wcale nie myśli o pracy domowej z jaką pomagał właśnie siostrze, albo o kępach rzodkiewek, które ojciec kazał mu przepielić w przydomowym ogródku, tylko o poznanej w pewną wiosenną noc niefortunnej rowerzystce...
Dlaczego więc nie zobaczyli się szybciej?
Prawda była taka, że Emerson był o wiele bardziej zajęty niż zaplanował. Nie dość, że okres wdrożenia na nowej uczelni okazał się być o wiele bardziej czasochłonny niż chłopak zakładał, to jeszcze w domu cały czas działo się coś, co naprawdę nie cierpiało zwłoki. Teraz, bez mamy, jak to mówiło jego młodsze rodzeństwo, wszystko stało na farmie Feathersów na głowie, a Mercy często miał wrażenie, że jego ojciec i on sam są jak dwóch dyrygentów kłócących się o dowodzenie nad tą samą nieudolną orkiestrą.
To nie tak, że żałował powrotu do Seattle, ale coraz częściej zaczynał się zastanawiać, czy wprowadzenie się do rodzinnego domu było aby na pewno tak dobrym pomysłem. Wiedział, że musi być w pobliżu... A jednak codzienne użeranie się z apodyktycznym pastorem, który zapewniał swoje dzieci, że nie ma problemu alkoholowego, a jednak co wieczór usypiał się kilkoma mocniejszymi naprawdę dawało się studentowi we znaki.

Przyszedł jednak w końcu ten dzień, kiedy Emerson przeglądając swój kalendarz dostrzegł, że ma o wiele więcej czasu niż ostatnio. Nic dziwnego - zdążył już zapłacić rachunki na ten miesiąc, w próbie uniknięcia sytuacji, w której zapomniałby o tym jego ojciec, wysłać dwa eseje na jakieś zaliczenie, i zawieźć młodsze rodzeństwo na obowiązkowe kontrole lekarskie.
Choć wymieniali w międzyczasie parę bardziej ogólnikowych wiadomości, dopiero teraz mógł wreszcie naprawdę zaproponować Teresie konkretny termin spotkania i, zgodnie z obietnicą, wycieczki po kampusie.
Nie chciał jej się przyznawać, że w zasadzie orientuje się w rozkładzie budynków już zupełnie nieźle, i pewnie uporałby się nawet bez przewodnika. Za bardzo zależało mu na tym, żeby to ona go mimo wszystko oprowadziła.
Wreszcie umówili się na wczesne popołudnie, gdy, tak się składało, obydwoje skończyli już zajęcia, a Teresa chyba naprawdę postanowiła zerwać się z próby. Mercy nie był pewien jak bardzo powinien czuć się winny, że sprowadza ją na ścieżkę zła i występku, ale skoro zgodziła się mu towarzyszyć z takim entuzjazmem, to chyba sytuacja nie mogła być aż tak poważna.
Na miejsce spotkania przybył przed czasem i przystanął w umówionym punkcie, opierając się plecami o cokół, z którego patrzył na niego sam George Washington oraz kilka gołębi, które sobie na nim przysiadły. Mercy przez chwilę zastanawiał się na ile ryzykowna jest ta pozycja... Nie chciał skończyć z ptasią kupą na kurtce, na którą zupełnie niedawno wydał przerażająco dużą część swoich oszczędności. W końcu jednak ocenił, że kąt pod którym stoi jest dość bezpieczny, i nie ruszył się ani o centymetr dopóki nie zobaczył nadchodzącej z naprzeciwka dziewczyny.
- Teresa? - zapytał trochę głupio. Przecież poznał ją bez trudu, nawet mimo to, że ostatni raz widzieli się kilka ładnych tygodni temu, i to w dodatku pod osłoną nocy, która wygładzała rysy twarzy i zagięcia materiału ubrań swoimi łaskawymi cieniami. Trudno było pomylić z czymkolwiek innym burzę gęstych, kasztanowych włosów i szczupłą, ale kobiecą sylwetkę dziewczyny - Hej! Dobrze cię widzieć!
Pochylił się nieco, bo choć sam nie należał do dryblasów, nadal był od dziewczyny wyższy o kilkanaście centymetrów, i musnął jej policzek w przyjacielskim pocałunku na powitanie.
- Co tam u ciebie!? Słuchaj, naprawdę przepraszam, że nie mogliśmy spotkać się wcześniej...

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Starania o niemyśleniu o przypadkowym spotkaniu z rowerzystą szlag trafił, a Terry przepadła w kłębach własnych teorii, wspomnień i kolejnych nadziei. Jakimś cudem poczuła się lepiej. W sercu zasiała jakiś zaskakujący spokój, który powodował, że coraz mniej sięgała po leki uspokajające i inne specyfiki, podkradane z apteczki matki. Chciała być w pełni świadoma, jeśli spotka Emersona na kampusie lub poza nim. Już dawno nie miała tak silnego poczucia, że w końcu na jej drodze stanęła postać, która odciągnie jej ciemne myśli od wszelkich zmartwień. Podobnego wrażenia nie miała przy Zacharym, bo choć czuła się przy nim dobrze, wciąż dręczyło ją coś niepokojącego, że nie do końca wszystko gra i śpiewa.
Przyłapywała się coraz częściej, że na kampusie rozglądała się za nowo poznanym przyjacielem. Częściej czesała włosy i zerkała w lusterko, co było najbardziej absurdalną rzeczą jaką ostatnio odkryła w sobie. Kontrolowała, by jeść kulturalnie i by ketchup nie spadł jej na część garderoby, a także wybierała przekąski mniejsze, bała się, że przyłapie ją z pełnymi ustami jedzenia. Zaczęło jej zależeć, choć wciąż z tyłu głowy miała Zacha. Pamiętała jednak jak dobrze czuła się w towarzystwie Mercy'ego, jak swobodnie i lekko, za czym od dawna tęskniła. Różnił się od Prescotta, a to dodawało mu wyjątkowości. Nie miała absolutnego pojęcia, że coś z Terry było nie w porządku, że jej rodzice są bogaci, że jej rodzeństwo lubowało się w narkotykach. Nie patrzył więc na nią jak na wariatkę, w dodatku z górą pieniędzy w nazwisku. Patrzył... normalnie, a zarazem inaczej. Zapamiętała doskonale jego spojrzenie, takie cielęce i niewinne, bowiem sama zerkała na niego identycznie.
Powinna mieć wyrzuty sumienia?

Nie sądziła, że tak długi czas minie zanim spotkają się ponownie. Nie chciała aż tak wychodzić naprzód, bo może Mercy nie chciał? Gdzieś pojawił jej się na Tinderze, więc przesunęła go w prawo, lecz to chyba jeden z większych ruchów jakich dokonała wobec niego. Pozostawała jednak bierna, rozglądając się jedynie częściej.
Również mniej czasu spędzała w domu, na rzecz spacerów i przejażdżek, tak jakby nagle znów miała spotkać Mercy'ego gdzieś w centrum. Mimo to, prób nie opuszczała za często, bojąc się, że straci i swoje miejsce w orkiestrze. Nie chciała już grać, lecz bez tego nie byłaby kompletna. Od dziecka trzymała skrzypce na ramieniu i smyczek w dłoni. Nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez nich, choć tak bardzo pragnęła być wolna. Ale Terry nie miała żadnego innego talentu, ani pasji, na których mogłaby się sama utrzymywać i odciąć w końcu od rodziców. Jej życie nie było do końca jej, lecz z tym zdołała już się pogodzić.

W końcu nadszedł ten dzień, w którym mogli spotkać się. Podekscytowanie Teresy sięgało zenitu, gdy zmierzała w stronę umówionego miejsca. Uśmiechała się jak nastolatka na wymarzoną randkę, a przecież to było tylko i wyłącznie zwykłe spotkanie w celu oprowadzenia nowego studenta. Poprawiała wciąż bluzkę i układała włosy, jakby to wszystko miało cokolwiek dać. Przed przyjściem pomalowała nawet usta delikatnie szminką, by nie wydawały się takie blade. On zaś wyglądał... bosko. Bosko to jedyne określenie jakie przyszło jej na myśl w tamtej chwili i aż śmiać jej się chciało. Podeszła więc do niego rozpromieniona i gdy Mercy pochylił się, by przywitać się z Teresą, ona objęła go w przyjacielskim geście, przegrywając walkę sama ze sobą. Miała tego nie robić. Zrobiła. I dobrze jej z tym było.
- Mercy, cześć. W końcu nam się udało! Terry, możesz mi mówić Terry, okay? Tylko nie Tess - od razu poinformowała go, wsuwając dłonie w kieszeń bluzy, by nie kusiło ją na nic więcej. Wskazała kiwnięciem głowy kierunek ich spaceru, by zacząć od najważniejszego punktu, czyli kiosku. Nieraz ratował innym życie zimną colą albo krakersami. - Jak się czujesz? Poznałeś ponownie miasto czy jednak za bardzo zmieniło się?
Zerknęła na Emersona, szukając na jego obliczu jakiegoś potwierdzenia, że wszystko u niego jest dobrze. Bardzo pragnęła, by tak się czuł, bowiem od razu i jej udzielał się świetny humor i samopoczucie. Ostatnio brakowało jej takowego, a Mercy był prawdopodobnie ostatnią nadzieją, by zapewnić go Terry.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

Emerson uważał, że patrzenie na drugą osobę przez pryzmat tego kim, albo jacy, są jej rodzice, czy rodzeństwo, było po prostu niemądre. Chyba nie trzeba było mieć nie wiadomo jak wysokiego ilorazu inteligencji, ani też niezliczonych tytułów naukowych w curriculum vitae, żeby rozumieć, że nikt nie wybiera w jakiej rodzinie, albo w jakim ciele się urodzi. We własnym odbiorze byłby więc po prostu głupi, gdyby uprzedził się do Teresy nawet wiedząc, że jej rodzice należą do towarzyskiej śmietanki tego miasta, a rodzeństwo nie potrafi odmawiać używkom. Poza tym nawet gdyby wiedział, naprawdę daleki byłby od stwierdzenia, że z dziewczyną “coś było nie w porządku”. Bo co to niby znaczy, “w porządku”!? Sam zbyt wiele razy słyszał w życiu, że “coś jest z nim nie tak”, i że “chyba nie jest do końca normalny”, wtedy, gdy próbował żyć w zgodzie ze sobą, żeby na tym etapie przejmować się podobnymi komentarzami od otoczenia.
Rozumiał jednocześnie, że Teresa mogła mieć do tego inny stosunek. Być może dopiero zaczynała swoją drogę do usamodzielnienia się, i wyzwolenia spod toksycznych wpływów otoczenia, które od zawsze uzurpowało sobie prawo by mówić jej, jaka jest i co ma robić ze swoim życiem. To musiało być niezwykle trudne, tak kwestionować swój dominujący talent i rzekomą pasję, nie będąc już nawet w stanie stwierdzić, czy ta faktycznie należała do niej, czy też została jej po prostu wmuszona przez rodziców.
Jednocześnie chłopak nie chciał na siłę przekonywać nikogo, w tym także nowo poznanej znajomej, do jakiegoś buntu przeciwko regułom zgodnie z którymi do tej pory funkcjonował ich świat. Mógł wyczuwać, że nie o wszystkim Teresa mówiła wyłącznie z radością i beztroską w głosie i dostrzegać jak zmienia się jej mimika kiedy porusza niektóre tematy (wystarczyło, że przypomniał sobie jak opowiadała mu o swoich próbach albo o swoim chłopaku, Zachary’m…), ale wiedział, że to nie jego zadanie, by narzucać jej swoje racje.
Tak w znajomości z Terry, jak i z innymi, Emerson wolał więc zwykle przyjmować rolę obserwatora, nie sugerując niczego i nie wymuszając żadnych konkretnych zachowań. Gotów był natomiast słuchać, gdyby Kingsley uznała, że chce z nim o czymś porozmawiać lub wyżalić się na jakikolwiek temat.

Teraz widział, jak studentka rozpromienia się, i przyjemnie było mu zakładać, że to na jego widok. Oczywiście nie chciał w tych założeniach posuwać się za daleko, czując, że przypuszczanie iż to on, we własnej osobie, był głównym powodem jej dobrego nastroju, byłoby po prostu ogromnym przejawem narcyzmu… Trudno mu było jednak zupełnie zdusić w sobie wrażenie, że swoją obecnością na kampusie już choć odrobinę przyczynił się do poprawy jej samopoczucia. A ich wspólne popołudnie przecież dopiero co się rozpoczynało!
- Okay, tylko nie Tess - potwierdził, uśmiechając się półgębkiem gdy dziewczyna odsunęła się już od niego po powitalnym objęciu.. Kto jak kto, ale Mercy naprawdę doskonale zdawał sobie sprawę z tego jak wiele znaczyć może dla człowieka imię, i jak ważne było, by używać go w formie odpowiadającej właścicielowi. Od razu przysiągł więc sobie, że “Tessę” raz na zawsze wyrzuci ze słownika, ograniczając się do znanego mu już “Teresa”, albo uroczego “Terry” - Od teraz już zawsze będziesz wyłącznie “Terry”!

Kiosk z napojami i przekąskami Mercy znał już całkiem nieźle, szybko upatrzywszy sobie ulubioną odmianę batoników proteinowych dostępnych w lokalnej ofercie. Nie było jednak oczywiście mowy, żeby przyznał się do tego przed panną Kingsley, i odebrał jej tym samym przyjemność z bycia jego przewodniczką. Bez wahania podążył więc posłusznie we wskazanym przez dziewczynę kierunku.
- Hmm, dobre pytanie! - rzucił, pocierając brodę kciukiem i palcem wskazującym w iście myślicielskim geście - I bardzo trudna odpowiedź. Wiesz, z jednej strony odnajduję tu wiele znajomych miejsc, i ciągle napotykam nowe wspomnienia z przeszłości… Ale z drugiej strony tak dziwnie jest czasem widzieć, że niektórych miejsc i… - Odchrząknął i posmutniał tylko na ułamek chwili, zanim ponownie się rozpromienił - ...ludzi już tu nie ma. Ale nie da się ukryć, że czuję się coraz bardziej zadomowiony! - Zapewnił ją w końcu, by zakończyć tę kwestię pozytywnym akcentem.
Zastanowiło go, czy fakt, że Teresa nie odpowiedziała bezpośrednio na jego pytanie o jej samopoczucie, to tylko nic nieznacząca omyłka, czy jednak celowy wybieg. Czyżby wolała unikać konkretnych tematów? Może do pewnych spraw trudno było jej przyznać się nawet przed samą sobą?
- A ty? Jak idą ci próby? - spróbował zagaić z innej strony, zatrzymując się jednocześnie przy kiosku.

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeszcze nie wiedziała o tym, ale Emerson prawdopodobnie stał się jej najcenniejszym, nowym przyjacielem. Potrzebowała słuchacza, kogoś kto nie będzie zwracał uwagi na jej dziwactwa związane z nieudolnymi próbami oderwania się od rodziców i ich oczekiwań, a także kogoś kto szczerze obdarzy ją swoim towarzystwem. Mercy wydawał się odpowiedni, by pomóc Terry odzyskać chęci do życia. Po feralnej przejażdżce rowerowej czuła coś nowego, coś co pchało ją do odstawienia wszelkich kolorowych tabletek z apteczki matki na rzecz rozmyślań o szczerości jaka pojawiła się pomiędzy nimi, choć właściwie nie znali się.
Mercy znał się na dyskrecji, ponieważ miał młodsze rodzeństwo. Zadaniem Terry było donoszenie rodzicom, że Othello jara coś dziwnego w swoim pokoju, a Yael znowu uciekła z domu. Nie trwało to długo, lecz wystarczająco, by przekonać się, że rodzeństwo nie do końca jej ufa. Wtedy również sama straciła swoje zaufanie, obiecując sobie, że od tego momentu zmieni się i nauczy trzymania gęby na kłódkę. Starała się do tego stopnia, aż z czasem przestała mówić komukolwiek o swoich zmartwieniach, myślach czy sukcesach. Stała się zamknięta, nie chcąc już nigdy nikomu wyrządzić krzywdy stereotypem młodszej siostry. Zaczęła powracać do swobody wraz ze związkiem z obecnym chłopakiem, nawet jeśli wciąż nie czuła w pełni swobody, a jej głowę zaprzątały podejrzenia niezupełnej szczerości. Mercy miał być dla niej kimś, kto uratuje ją od całkowitej utraty zaufania reszcie świata. Taką miała nadzieję i tego pragnęła najmocniej.
Myśl o spotkaniu napełniała ją zupełnie nową nadzieją i zadziwiającą radością. Widząc jego uśmiech, sama rozpromieniała się i nabierała nowych chęci do życia; nie, nic nie jest tu przesadzone. Zatracała się w swojej ciemności serca, oddając się używkom w postaci leków i skrętów, ale właśnie w odpowiednim momencie na jej drodze stanął Emerson. Nawet nie miał pojęcia jak wiele już dla niej zrobił jednym spotkaniem i to całkowicie przypadkowym.

Więc tak, jego obecność poprawiła samopoczucie Teresy i mógł się z tego cieszyć bez żadnego narcyzmu. Była mu również wdzięczna za przyjęcie jej zdrobnienia imienia bez żadnych zbędnych komentarzy typu Tess brzmi lepiej. Uśmiechnęła się więc szeroko, wdzięczna mu za ten ciepły gest. Nie zdając sobie sprawy z faktu, że Mercy zna już trochę kampus, prowadząc go do kiosku, zaczęła opowiadać o ciekawostkach ukrytych pomiędzy uliczkami i kolejnymi ławeczkami.
- Tutaj na skwerku, gdy jest ładna pogoda, często rozkładają takie fotele dla studentów i pojawia się stoisko z mrożoną kawą i ciasteczkami. Serio, będziesz musiał spróbować kawy z wegańską bitą śmietaną, bo jest o wiele pyszniejsza niż normalna. A, no i napój z zielonej herbaty z hibiskusem jest pyszny. Czasami robią tu w piątkowe wieczory kino, ale to akurat bardzo rzadko.

Zerknęła na swojego towarzysza, czując jak udziela jej się melancholia, której uległ przez kilka chwil. Chwyciła go wtedy pod ramię, jakby chcąc go w ten sposób wesprzeć i zapewnić, że teraz nie jest już sam i ma kogoś wśród dawniej znanych miejsc. Ma kogoś nowego, kto potrzebuje akurat właśnie jego.
- To pewnie… ciężkie, prawda? - zagaiła cicho, jakby niepewna czy może w ogóle poruszać ten temat. Uśmiechnęła się jednak na jego zapewnienie, że jest coraz lepiej. – Przepraszam. Cieszę się, że czujesz się tu z powrotem lepiej, jak w domu. Rozkręcisz się jeszcze i będziesz miał mnóstwo nowych znajomych. Niedługo moi znajomi z orkiestry organizują ognisko, takie wiesz, otwarte, więc jakbyś miał ochotę pójść ze mną, będzie mi bardzo miło!
Unikała rozmowy na temat jej własnego samopoczucia. Nie czuła się fatalnie, ale też nienajlepiej. Miała wrażenie, że po prostu jest i tyle. Nie cieszyła się z życia, a przez długi czas starała się, by zniszczyć je sobie do końca. Dopiero od niedawna znów była czysta, choć i tak nie zawsze. Jak więc miała odpowiedzieć Emersonowi? Nie chciała kłamać, więc wolała to przemilczeć.
- Całkiem nieźle. Za dwa miesiące mam większy koncert znowu, mamy też jechać do Paryża, by tam zagrać, więc… super. Nie byłam nigdy we Francji. Chcesz coś? Wiem! Kupię nam najlepsze żelki pod słońcem – oznajmiła i szybko podeszła do okienka, by kupić długie, kwaśne żelki. Bez tego nie było opcji iść dalej. – Lubisz zielone czy żółte? A, są jeszcze czerwone. Jezu, przecież to są moje ulubione, czerwone – roześmiała się, częstując go żelkami.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

To, że Mercy zdążył już zapoznać się z topografią kampusu, i utrzeć sobie tradycyjne szlaki, nagle zupełnie straciło znaczenie. Prowadzony uniwersyteckimi uliczkami przez swoją nową przewodniczkę, chłopak w jednej chwili przestał przejmować się własnymi przyzwyczajeniami, sugestiami Google Maps albo poradami wypisanymi w broszurze otrzymanej przez niego pierwszego dnia na Uczelni, gdy to podpisywał wszystkie najważniejsze dokumenty w dziekanacie. Zasłuchany w radosne paplanie Teresy, zupełnie zapomniał o wskazówkach, które można było znaleźć na stronie internetowej University of Washington w zakładce ”Poznaj nas dzisiaj” lub ”Jak spędzać wolny czas na UoW”. Niespodziewanie interesowało go tylko to, co o lokalnych atrakcjach i godnych uwagi miejscach mogła i chciała opowiedzieć mu dziewczyna.
Kiwał głową, starając się zapamiętać jak najwięcej z udzielanych mu przez Terry informacji, i wodził wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Zapatrzył się na skwerek, zieleniący się młodą, wiosenną trawą, i wyobrażał sobie jak wyglądać będę na nim rozkładane fotele, na których można rozsiąść się z chłodnym napojem (i w odpowiednim towarzystwie).
- A da się coś z tym zrobić? No, wiesz, żeby te projekcje organizowane były częściej? - Zagadał natychmiast, gdy Teresa wspomniała, że wieczory filmowe wyprawiane są tu z niewielką częstotliwością. Wadą Mercy’ego było, że czasem zdarzało mu się mówić i robić zanim miałby okazję naprawdę pomyślec... Ale z drugiej strony nie można było zaprzeczyć, że Feathers był istnym człowiekiem czynu - Wiesz, na mojej starej uczelni byłem w Samorządzie. I wiem, że takie rzeczy, w razie czego, da się naprawić! Myślałem nawet… - Napomknął odrobinę nieśmiało, niepewny, czy dziewczyna nie uzna go za nadgorliwego - ...czy by może nie spróbować tutaj? Ale jeszcze się zastanowię. Wolałbym nie nabrać sobie obowiązków, których potem nie udźwignę!
Nawet jeśli zachmurzył się na moment, jego oblicze znów rozjaśnił promienny uśmiech.
Naprawdę nie chciał obciążać Teresy własną melancholią, i przelotnymi, ale zauważalnymi zmianami w jego samopoczuciu. Przez tę krótką chwilę poczuł się jednak naprawdę zrozumiany. Cudowne uczucie pozwoliło mu rozprężyć się nieco i poddać niewinnemu dotykowi Teresy, która wspierającym gestem oplatała teraz jego przedramię. Jej dłonie były chłodne, ale nie zimne, a ich dotyk raczej uspokajał i orzeźwiał, nie zaś mroził tak, żeby od razu miałby ochotę się odsunąć.
- Nie masz za co przepraszać! - zapewnił ją natychmiast - Przecież nie jesteś odpowiedzialna za to jak ja się czuję!


Wolał myśleć, że tylko mu się wydawało, ale coraz wyraźniej dostrzegał jak Teresa próbuje zbyć jego pytania o jej własne uczucia. Z jednej strony sprawiało to, że chłopak czuł cień zmartwienia, i miał ochotę drążyć, dopytując dziewczynę o przyczynę takiego zachowania. Z drugiej strony jednak przypuszczał, że taka taktyka przyniosłaby mu tak naprawdę dokładnie odwrotny efekt. Im bardziej by dopytywał, tym bardziej Terry pewnie zaczęłaby się wycofywać, a może nawet bronić. A im więcej czasu spędzali we dwoje, tym bardziej żądny robił się, by poznać ją dużo lepiej.
Tego też zresztą nauczył się we własnej rodzinie. Przy młodszych siostrach, ale przede wszystkim od swojej mamy. To ona, jak nikt inny, była mistrzynią pełnego empatii słuchania, ale też potrafiła dać drugiej osobie przestrzeń jeśli wyczuła, że właśnie tego jej rozmówca potrzebuje. Nigdy nie upierała się, żeby Mercy mówił o czymś, o czym nie miał ochoty albo gotowości rozprawiać. Czasami po prostu była, i tyle wystarczyło.
I on teraz chciał robić to samo - zwyczajnie być obok, cierpliwie czekając na moment w którym Teresa uzna, że jest gotowa aby podzielić się z nim bardziej bezbronnymi cząstkami swoich emocji. I niczego na świecie nie pragnął bardziej, niż móc wrócić do domu i pochwalić się mamie, ilu rzeczy się od niej nauczył i jak świecie działają, pozwalając mu zjednywać sobie ludzi.

- Ooo, szczęściara! - Zareagował gdy Teresa podzieliła się z nim wiadomością o swojej nadchodzącej podróży do kraju, w którym, przynajmniej w wyobrażeniu chłopaka, wszyscy ciągle jedli croissanty, wyglądali jak żywcem wyjęci z pierwszej strony Vogue i nikt nie mówił po angielsku - Paryż jest fantastyczny, jestem pewien, że ci się spodoba! Wiesz już kiedy dokładnie będziecie jechać?
Sam zdziwił się, gdy na myśl o długim wyjeździe dziewczyny poczuł nieuzasadnione niczym uczucie tęsknoty. Byłoby naprawdę beznadziejnie tak musieć rozstać się na dłużej teraz, kiedy ledwie co mieli okazję poznawać się choć trochę lepiej.
Pomocna okazała się jednak snuta przez Kingsley wizja wspólnego spędzenia popołudnia czy wieczoru. Było mu niezwykle miło, gdy Teresa wyszła z propozycją zapoznania go ze swoimi znajomymi podczas ogniska.
- Serio? No pewnie! - Gorliwie pokiwał głową, częstując się żelką i potwierdzając, że czerwone zdecydowanie na głowę biją wszystkie inne odmiany tych łakoci - - Ale… Um… Co na to twój chłopak? Nie będzie zazdrosny?

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy było coś lepszego niż ta jego chęć spróbowania na nowo budowania studenckiego życia? Chyba nie! Słowa Mercy'ego wzbudziły w Teresie niepokładaną radość i promienny uśmiech, którym obdarowała go niemal natychmiast na znak zachęcenia go do realizacji pomysłu. Nie znała nikogo z Samorządu, lecz sądziła, że zawsze byliby otwarci na pomysły organizowania częściej kina pod chmurką. Kto wie? Może sama Teresa mocniej by się zaangażowała w życie studenckie i nie traktowała uczelni jako zło konieczne? Byłaby to mila odmiana od wszelkich złych rzeczy jakie męczyły ją od ostatnich miesięcy.
- Myślę, że taaak, chociaż to już zależy od chęci takich organizatorów czy pomysłodawców. Generalnie zawsze przychodzi mnóstwo ludzi. Kolejne wyświetlanie filmu będzie w ten piątek. Puszczą na takim wieczorku filmowym. Przemyciła przy tym jakąś śmieszną formę zaproszenia, bo nie chciała
Leona Zawodowca, więc nie można tego przegapić!
-Tym samym zapewniła go, że pojawi się robić tego wprost; bała się, że źle to zinterpretuje albo uzna ją za nachalną. Dochodziła również kwestia jej związku i choć Zach nie mógł nic owiedzieć, ponieważ nie było go w mieście, nie chciała wyjść na kogoś, kto jest poniekąd niewierny. Tak można to określić? Bo nie chciała zdradzać swojego chłopaka, ale też nie chciała nie spędzać czasu z Emersonem. - Wiesz, to świetny pomysł! Tylko rzeczywiście musisz się przekonać czy aby na pewno nie będziesz miał za wiele obowiązków, a podejrzewam, że nie jeden rower ratujesz - uśmiechnęła się delikatnie, a dłoń ułożyła na jego ramieniu, by wesprzeć go w przypływie melancholii, który absolutnie jej nie umknął.
Zauważała każdą zmianę jaka zachodziła w jego oczach czy nieznacznych ruchach. Przywykła do wyłapywania gestów, wychowując się w rodzinie Kingsleyów; mieli w genach ukrywanie swoich uczuć oraz emocji, a z czasem i faktów, że wspomagają się lekami czy używkami. Nie miała nauki życia pełnego beztroski, lecz dbania o innych nawzajem i kłamania przy okazji. Miała już pojęcie kiedy matka jest na lekach uspokajających, a kiedy brała te wspomagające podtrzymanie energii i lepszy przepływ krwi. Wiedziała, kiedy Othello jest na haju, a kiedy z niego spada. O Yael już nie trzeba wspominać. I przez to też nosiła ze sobą sekret siostry o niechcianej ciąży.

Nic cziwnego więc, że dostrzegała zmiany w humorze Emersona, choć nie znali się za długo. Zadziwiające uczucie jednak w nią tchnęło, bowiem chciała stać się powierniczką jego zmartwień.
Możliwe, że to właśnie miało ją odciągnąć od swoich własnych problemów, o których absolutnie nie chciała mówić. I nawet jeśli również Mercy wolał pozostawić wszystko na swoich barkach, nie zamierzała ciągnąć go za język, a po prostu b y ć.
Było to dla niej nowe, nieznane wręcz. Przy Zacharym otworzyła się szybko, spragniona towarzystwa. Dziś jednak topiła się we własnych odczuciach, nie chcąc spotykać się z ludźmi i odgrywać przed nimi teatrzyk szczęścia. Mimo to, obecność Emersona miała na nią kojący wpływ, przez co niecierpliwie go wypatrywała i czekała na ich kolejne spotkanie. Różnił się od Prescotta. I absolutnie nie miał styczności z toksycznym światem show biznesu oraz innymi transakcjami, zwanymi niby przyjaźniami.

- No, podobno tak. I podobno jest tam brudno i są szczury, ale zobaczę i przekonam się sama. Jadę akurat we wrześniu, więc już nie będzie turystów, a zrobi się jeszcze ładniej. Wierzę, że Paryż jest przepiękny w jesień! - Nie uznawała stolicy Francji jako romantyczne miejsce czy miasto do zobaczenia przed śmiercią. Mimo to, cieszyła się na prawdziwe bagietki, wejście na Wieżę Eiffla i wieczorne spacery przy charakterystycznej muzyki. Przede wszystkim czekała niecierpliwie na Muzeum Luwru.

Tym razem nie dostrzegła cienia smutku w jego spojrzeniu. Też jednak przeszło jej przez myśl, że będą musieli rozstać się, gdy właściwie wciąż się poznawali. Jej wyjazd i tak nie potrwa długo.
Wyrwał ją z zamyślenia swoim pytaniem, które wywołało w niej śmiech. Pokręciła szybko głową, by wytłumaczyć mu szybko swoją reakcję.
- Nie, w życiu! On nie jest zazdrosny, no i wyjechał z Seattle na jakiś czas, dopiero niedługo wraca. Poza tym, idziemy tylko na ognisko, a nie... wiesz. Ufam mu, on ufa mi. - Ach, gówno prawda. Teresa wciąż żywi podejrzenia wobec swojego chłopaka, że nie do końca jest wierny; mimo to, nie potrafi zrezygnować, bo w końcu poczuła upragnioną miłość. I nawet jeśli była niesamowicie męcząca, trzymała ją wciąż przy życiu. Dosłownie. - A-a ty, Mercy? Twoja dziewczyna nie będzie miała nic przeciwko, że pójdziesz tam ze mną? Bo w sumie, jeśli chce, może się przecież też zabrać.
Tak, niby-dyskretne wyczucie gruntu, a i tak poczuła ukłucie... zazdrości.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

Popularne przysłowie sugerowało, że da się podobno upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… Być może Teresa miała więc choćby nikłą szansę na spełnienie swojej potrzeby, aby nadal trwać w związku z Zacharym Prescottem, ale jednocześnie nie musieć odrzucić nowej znajomości? Tym bardziej, że zapytany o swoje intencje, Mercy z pełnym przekonaniem odparł by natychmiast, że przecież nie zamierza w najbliższym czasie rozbijać niczyjego związku. Nie był typem podrywacza, który uwodzi dziewczyny dla samej płynącej z tego rozrywki, a potem pozostawia, zrozpaczone i skonfundowane, pozbawione zarówno nowej relacji, jak i starego partnera. Był też święcie przekonany, że mało z czym radzi sobie w życiu tak marnie, jak z próbami flirtu. Jeśli kogoś podrywał, albo jeśli udało mu się kogoś zauroczyć, to zwykle robił to zupełnym przypadkiem. Natomiast próby bardziej świadomego uwiedzenia przedstawicielek płci pięknej zwykle zmieniały się w jego przypadku w komedię, i kończyły porażką.
W każdym razie, chłopak nie zakładał, że niejaki Zachary miał jakikolwiek powód do zmartwień.
- Nie no, oczywiście, jasne! - pokiwał prędko głową w przypływie obawy, że Terry pomyśli, że jest inaczej. I że uzna, iż zaczął sobie robić nadmierne nadzieje, albo roić w głowie scenariusze, które i tak nie miały ani cienia szansy na realizację! - Oczywiście, że idziemy tylko na ognisko! - Powtórzył za nią, może trochę nader gorliwie, bardzo wyraźnie akcentując każde słowo. Gdyby siedział teraz na komisariacie, owinięty kabelkami wykrywacza kłamstw, maszyna pewnie zawiesiła by się, albo zwyczajnie wybuchła, uruchamiając przy tym alarm pożarowy w całym budynku - Twój chłopak nie będzie miał żadnego powodu do niepokoju!
Choć mówiąc to, Feathers jakby nie mógł sobie znaleźć przez moment miejsca, spojrzeniem wodząc po kilku różnych punktach uniwersyteckiej przestrzeni, ale jakimś cudem omijając oczy rozmówczyni.

- Dla chcącego, nic trudnego… Podobno - uśmiechnął się w reakcji na kolejne słowa Teresy. Miał wrażenie, że dziewczynie podoba się jego pozytywne nastawienie do sprawy i chęć zaangażowania się w uczelniane życie, także poza zajęciami. Sam nie widział powodu, dla którego miałby nie skorzystać z takiej okazji. Przecież studenckie czasy nie miały trwać wiecznie, i Emerson coraz bardziej zdawał sobie sprawę z faktu, że już zupełnie niedługo będzie musiał zająć się prawdziwymi obowiązkami i pracą. Dlaczego miałby więc nie wykorzystać ostatnich lat na uczelni, aby nacieszyć się trochę kontaktami społecznymi tutaj, i ostatkiem beztroski!?
- O tak, jestem pewien, że będziesz zachwycona! - potwierdził, od razu przypominając sobie obraz złotych liści i nitek babiego lata unoszących się na lekkim październikowym wietrze w Ogrodzie Tuileries, tej jesieni ubiegłego roku, gdy udał się do Paryża i kilku innych miast w Europie ze swoją rodziną. W czasach, w których jego mama była w stanie jeszcze wszystko zapamiętać… - I żaden szczur, choćby najokropniejszy, nie zepsuje tego wrażenia! - Roześmiał się, a potem, trochę jakby nieświadomie czytał Terry w myślach, dodał, że: - I wiesz co powinnaś koniecznie zobaczyć!? Luwr! Najlepiej wykup taki bilet, który pozwoli ci spędzić tam dwa albo trzy dni z rzędu. Mają zniżki studenckie, więc to nie powinien być problem. Nie mogę się doczekać aż… - Miał nadzieję, że nie wybiega myślami za daleko - Wszystko mi opowiesz po powrocie!

Emerson był teraz tak zajęty rozmową z nową przyjaciółką, że nawet nie zarejestrował trasy, jaką otoczyli skwer, i weszli w jedną z bocznych uniwersyteckich alejek. Spacerowali teraz w cieniu powoli zieleniących się na wiosnę drzew, a okolica była o wiele bardziej kameralna, niż dość popularny wśród studentów placyk, na którym sprzedawano kawę i przekąski. Mniej było tu rzeczy, które mogły chłopaka potencjalnie rozproszyć, więc całą swoją uwagę koncentrował już tylko na Teresie.
- Moja… dziewczyna? - nagle parsknął tak gwałtownie, że prawie zakrztusił się kęsem czerwonej żelki. Przez chwilę prawie zaczął się zastanawiać, czy nie było przypadkiem czegoś, o czym nie wiedział, a czego świadomość miała Teresa… Ale po chwili zrozumiał, że jej komentarz, i płynące z niego pytanie, były tylko wynikiem jej niewinnego domysłu. Dopiero teraz rozprężył się trochę i roześmiał - Moja dziewczyna… Już się zabrała, jeśli można to tak nazwać. Z innym, jakieś pół roku temu. Niedługo przed tym, jak… - Za każdym razem zaskakiwało go, jak śmierć jego mamy potrafiła położyć się cieniem na wszystkie prowadzone przez niego rozmowy, i wszystkie nowo zawiązane znajomości. To był temat, który zawsze musiał w końcu wkraść się do konwersacji. I jakkolwiek bardzo Emerson nie próbował go unikać, jakimś cudem zawsze kończył w tym samym punkcie - Jak musiałem tutaj wrócić, więc może w sumie dobrze się stało. Byliśmy ze sobą ponad dwa lata… - W sumie nie wiedział, czemu jej to wszystko mówi, ale chyba nie mógł się oprzeć fali odczuwanego względem Teresy zaufania. Miał wrażenie, że dziewczyna słucha go, ale nie ocenia - Ale powiedzmy, że wierność okazała się nie być jej najmocniejszą stroną. A moją… Czujność. - Uśmiechnął się trochę smutno - No ale podobno nie ma tego złego, prawda?

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nawet jeśli zastosowałby odrobinkę magii flirtu wobec niej, nie miałaby raczej nic przeciwko. Znajdowała się w momencie życia, w którym nie mogła przyznać, że jest w pełni szczęśliwa, a jej chłopak jest daleko od niej i już nawet teraz nie jest jej, nawet jeśli nie była tego w pełni świadoma. Przeczuwała jednak. Może dlatego też dopuściła się pojedynczej zdrady? Pomijając fakt, że była wtedy przy okazji pod wpływem alkoholu. Teraz, wszystkiego świadoma, pragnęła towarzystwa Mercy’ego i nie potrafiła tego wytłumaczyć w żaden sposób. Spodobało jej się jak Mercy dbał o wszystko i wszystkich wokół, nawet o nią, chociażby naprawiając jej rower. Podobał jej się jego uśmiech i silne ramiona, a gdy mówił, nic wokół mogło już nie istnieć. Teresa absolutnie nie chciała czuć tego wszystkiego, lecz było to wszystko od niej silniejsze. Miała wręcz ogromną potrzebę bycia w jakiejś centrum uwagi, jaką dawał jej Mercy. Brzmi śmiesznie, owszem, więc i próby flirtowania ze strony Emersona z pewnością nie byłyby tak fatalne jak to, co odczuwała Teresa.
- Świetnie, więc wyślę ci sms-em dokładną godzinę i datę, i spotkamy się gdzieś, by pójść tam razem. Dobry pomysł? – uśmiechnęła się promiennie, wyraźnie podekscytowana ich wspólnym, zaplanowanym wyjściem. Zach do tego czasu miał chyba wrócić, lecz to nie przeszkadzało jej, by spędzać czas z kimś innym.
Wręcz przeciwnie! Odnosiła wrażenie, że od dawna nie znalazła nowego przyjaciela na rzecz związku i kariery. Brakowało jej beztroskiego życia, rozmów – tych głębszych, jak i nie. Mercy wzbudzał w niej coś nieznanego, a przede wszystkim chęć uczestniczenia w życiu. Każdym życiu. Studiów nienawidziła, a Mercy miał być jej nadzieją na wielką zmianę. I tak niewiele już zostało, czas przemija z prędkością światła.

- Podobno tak, więc tym bardziej warto spróbować! Ach, w końcu będę miała wtyki w Samorządzie – roześmiała się rozbawiona, szturchając lekko Emersona w ramię. Cieszyła się, że odnajdował się z powrotem w Seattle coraz to lepiej. Zależało jej na tym może trochę przez nieco samolubny aspekt, bowiem pragnęła mieć kogoś, kto nie będzie ciągnął jej na dno i kogoś, kogo ona nie pociągnie na mieliznę.
Wciąż czuła, że jest bliska epicentrum wybuchu jaki ją czekał. Tłumiła w sobie wciąż uczucia i emocje, a to coraz mocniej męczyło ją. Bała się tego niesamowicie, przez co nie mogła spać ni nie miała apetytu. Walczyła sama ze sobą, więc tym bardziej czuła w Mercym nadzieję. Przy nim zapominała o wszystkim, co bardzo jej się podobało. Przez te wspólne chwile była wyzwolona od własnych demonów.

Uśmiechnęła się promienniej na jego zapewnienia, a jeszcze szerzej, gdy wspomniał o Luwrze. Uniosła brwi aż i klasnęła w dłonie, mocno podekscytowana.
- Taki miałam plan! Jeju, czytasz mi w myślach? Luwr to moje największe marzenie, totalnie. I nawet Wieży Eiffla mogę nie zobaczyć, byle… nie, cofam to, Wieżę też chcę zaliczyć, ale to Luwr jest moim absolutnie największym marzeniem. Byłeś w Paryżu już? Musisz mi wszystko opowiedzieć co mam jeszcze zobaczyć i jak było. Proszę! - stanęła przed nim i w błagalnym geście złożyła dłonie, uśmiechając się przy tym najbardziej uroczo jak tylko potrafiła. Szła tak przez chwilę, aż zerknęła za siebie i znów ruszyła normalnie, by nie potknąć się. Uniosła nieco brodę i przymknęła powieki, napawając się tym miejscem, które rzadko było uczęszczane przez innych studentów, a jeśli już – w nikczemnym pomyśle zerwania się z zajęć i migdalenia się.
Prawie zdołała zapomnieć o tym, że są sami, aż na myśl przyszło jej wspomnienie potencjalnej dziewczyny Mercy’ego. On nie mógł być samotny. Był za dobry i za przystojny! Może dlatego też wyczekiwała tak bardzo odpowiedzi przyjaciela. Nie, absolutnie nie robiła sobie nadziei. Chyba.
- Och, przykro mi to słyszeć. Zdrada zawsze boli najbardziej – odparła ciszej, w myślach strofując się za swój wybryk po pijanemu z byłym nauczycielem. Jednak to było jednorazowe i naprawdę, ale to naprawdę nie była wtedy sobą. I w pełni świadoma. Przygasła więc, czując się parszywie, bo Mercy został zdradzony, a ona zdradziła. Znów wsunęła dłoń pod ramię Emersona, a w przypływie żalu oparła skroń o jego ramię, odpływając do krainy zamyślenia. – T-tak, podobno tak. Przepraszam, ale bardzo… jak to przeżyłeś? Byliście ze sobą tak długo. – Pociągnęła go nieco, by przysiedli sobie pod jednym z drzew, a wtedy Teresa wrzuciła kilka czerwonych żelków do buzi, poniekąd w ten sposób unikając wytłumaczenia swojego nagłego przybicia.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

Emerson naprawdę starał się nie wchodzić nigdy w rolę stróża moralności albo surowego sędziego, którego zadaniem jest ocenianie intencji i działań innych osób. Był na tyle dojrzały by wiedzieć, że świat ludzkich uczuć nie dzieli się na czarne i białe, a wypełniony jest raczej wszelkimi możliwymi odcieniami szarości. Ludzie mieli niezliczoną liczbę przyczyn by podejmować różne działania bez uprzedniego ich przemyślenia i bez refleksji nad ich konsekwencjami. Robili rzeczy bo chcieli, bo mogli, bo nie potrafili inaczej, i Emerson próbował nie upraszczać tych przyczyn do prostego podziału na „dobre” i „złe”. Nie ma ludzi pozbawionych was, a więc każdy miał prawo popełniać błędy, zwłaszcza, jeśli miał się na nich potem czegoś nauczyć…
Ale zdrada jednak bolała wyjątkowo mocno, pozostawiając na sercu niegojącą się, głęboką ranę. Czasami chłopakowi wydawało się, że już wyzdrowiał, i ślad po doświadczonej przez niego krzywdzie po prostu zniknął bezpowrotnie, pozostawiając go dokładnie takim, jakim był zanim został zdradzonym. A potem nagle jakieś błahe wspomnienie, albo znalezione przypadkowo na telefonie zdjęcie z przeszłości, wymierzało w niego silny cios, zalewając go napływem bolesnych uczuć i skojarzeń. Skaza nigdy nie zasklepiała się do końca, sprawiając, że zaufanie nowym osobom było o wiele większym wyzwaniem niż kiedyś.
Może więc lepiej, że póki co nie wiedział jakie wykroczenie miała na sumieniu jego nowa przyjaciółka? Gdyby sekret wyszedł na jaw, Mercy próbowałby ją zrozumieć, to pewne, i nie oceniać jako tej grzesznej, czy po prostu okrutnej. Wiedział, że „do tanga trzeba dwojga”, mało kto zdradzał bez żadnej ku temu przyczyny. Trudno jednak stwierdzić, czy zaufałby Terry z równą łatwością, z jaką robił to teraz.
- Doskonały pomysł! – potwierdził bez większego zastanowienia – Obiecam, że tym razem zrobię wszystko, byśmy spotkali się szybciej niż po ponad miesiącu… – trochę się zakłopotał, nadal mając lekkie poczucie winy, że zafundował im tak długą rozłąkę, ale było to związane z czynnikami nie w pełni zależnymi od jego wpływu. Najważniejsze, że nie wyglądało na to, aby Teresa żywiła do niego jakikolwiek żal, jeśliby wnioskować po jej ślicznym uśmiechu, który dopiero za chwilę miał trochę przygasnąć…

Póki co jednak Emerson i Terry gawędzili lekko o Paryżu, i chłopak czuł, jak w jego myślach pojawia się coraz więcej rekomendacji, którymi chciał podzielić się z Kingsley.
- Wieżę Eiffla? No, tej to się raczej nie da przeoczyć! – roześmiał się serdecznie – Zresztą sama zobaczysz. Widać ją z niemal każdego punktu w centrum miasta!
Zwłaszcze po zmroku, gdy o każdej pełnej godzinie budowla rozświetlała się tysiącem migoczących światełem. Przez niektórych efekt ten uważany był za przejaw tandety, pułapkę na turystów, którzy zapatrzeni w błyski światła tracili czujność i dali się ograbiać sprytnym kieszonkowcem. Ale Mercy nie był w stanie oprzeć się urokowi potężnej, a jednak rachitycznej konstrukcji, posyłającej w niebo setki rytmicznych rozbłyśnięć. Ech, miasto miłości!No, wiesz, jest oczywiście Wersal… I Dzielnica Łacińska! Koniecznie musisz się tam wybrać, zobaczysz, jestem pewien, że zakochasz się we wszystkich tych wąskich, klimatycznych uliczkach. I… - Wyciągnął z kieszeni telefon, a potem szybko odnalazł w galerii zdjęć fotografię szyldu pewnej cukierni w szóstej dzielnicy – Totalnie musisz wybrać się tutaj. Mają najlepsze makaroniki i obłędne croissanty. Gdyby nie to, że najpyszniejsze są tego samego dnia, to bym cię pewnie poprosił, żebyś mi jednego przywiozła! – zaśmiał się.
Teresę mogło dziwić, ile Mercy wiedział o stolicy Francji, ale była ku temu konkretna przyczyna, i chłopak czuł, że to najwyższa pora, aby podzielić się nią z rozmówczynią.
- Tak, byłem…. – Pokiwał głową – Wiesz, moja mama uwielbiała Paryż. Jako nastolatka w ogóle myślała, że tam zamieszka, i zostanie artystką, ale potem poznała mojego ojca, i no wiesz, samo się jakoś potoczyło… – Westchnął z pewną nostalgią. Oczywiście to nie tak, że Feathers w jakimkolwiek stopniu żałował tego, jak potoczyły się losy jego rodziców, i że skończyli ze sobą w związku, który zresztą uważał za szczęśliwy i oparty na prawdziwym uczuciu. Było mu po prostu przykro, że jego mamie nie dane było spełnić swoich młodzieńczych marzeń. Jedyną ich namiastką była jedna, zbyt krótka wycieczka…

Przysiedli wygodniej w bardziej ustronnym, kameralnym miejscu, i Emerson czuł, że atmosfera między Teresą i nim powoli ulega zmianie. Z dala od zgiełku uczelni, pod osłoną drzew, czuł, że obydwoje poważnieją, a ich rozmowa naturalną drogą schodzi na poważniejsze tematy…
- Tak szczerze? Ja nawet nie miałem wrażenia, że to jest jakoś bardzo długo… - Przyznał, czując, że odsłania teraz przed dziewczyną bardzo wrażliwy kawałek swoich uczuć – Chyba byłem głupi, ale wydawało mi się, że to dopiero początek… Wieczności. No, ale każdy może się mylić… – Spróbował się uśmiechnąć, choć z marnym skutkiem tym razem.
Nie bardzo wiedział skąd wzięła się w nim ta nagła potrzeba, by odsłonić przez Teresą niemal wszystko. Cały ładunek bólu, który w ostatnich miesiącach skutecznie skrywał przed światem, nie chcąc martwić otoczenia swoimi smutkami.
- Ciebie też…? – Chyba opatrznie zrozumiał jej słowa. Widział, że jego rozmówczyni wyraźnie posmutniała, i był przekonany, że to dlatego, że mieli podobne doświadczenia związane ze zdradą. Czując, jak Terry opiera głowę na jego barku, pochylił się lekko w jej stronę, i nieśmiało pogładził ją po wierzchu chłodnej dłoni – … Ciebie też… ktoś zdradził? Och, cholera, przykro mi. Naprawdę okropne uczucie, co?

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”