WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Myślę, że nie o to mu w życiu chodzi. Nie wszystko obraca się wokół pieniędzy - oznajmiła, wierząc, że gdyby mężczyzna tylko chciał, już dawno osiągnąłby ogromny sukces. Sęk w tym, że nie każdy za nim podążał, nie każdy pragnęła opływać w bogactwach czy sławie. Patrząc na starszego mężczyznę miała wrażenie, że to, co robi daje mu poczucie szczęścia i nic więcej nie ma znaczenia. W duchu Melusine chciała w przyszłości czuć coś podobnego, chociaż wolontariat w schronisku stanowił tego namiastkę. Patrząc na to proste podejście do życia można było uznać, że lodziarzowi i Pennifold brakuje ambicji, którą niewątpliwie oznaczał się Colton, jednak byłoby to dość mylne stwierdzenie, bo żeby dojść do szczęścia, należało mieć jej naprawdę dużo, a przy tym również wiele odwagi.
- Mogę się jedynie domyślać, ale przecież przemawia przez nią miłość, więc należy docenić starania - odpowiedziała na jego słowa, lekko się przy tym uśmiechając. Przede wszystkim chciała dodać mu trochę otuchy, bo zapewne nie było mu łatwo wytrzymać z rodzicielką. Ta, już w przeszłości wydawała się Mel nadopiekuńcza, a po śmierci jednego z synów zapewne na Dominicu skupiła całą swoją uwagę. Brunetka starała się, aby nie dostrzegł na jej twarzy grymasu, który stanowił jawną oznakę pewnego rodzaju antypatii, jaką darzyła Andreę, która miała do niej bardzo podobne podejście. W oczach kobiety Melusine była nieodpowiednia jako towarzystwo nie tylko dla braci, ale również Heather. Pokręciła głową chcąc odgonić od siebie nieco przygnębiające myśli, chociaż humor, jaki powinien dopisywać brunetce przez ilość wypitego alkoholu i tak był przygaszony przez temat jej miłosnych rozterek. Nie lubiła się nad sobą użalać, dlatego czuła pewnego rodzaju dyskomfort, który powiększał się za każdym razem, kiedy z ust Doma padały słowa, mające ją pocieszyć.
W ciszy, z wyraźnym zainteresowaniem malującym się w niebieskich tęczówkach, które przez alkohol delikatnie zaszły mgłą, słuchała słów mężczyzny, a kiedy spojrzał na nią wymownie, tak jakby zadawał pytanie, tylko się zaśmiała, wzruszając ramionami.
- To na zawsze pozostanie przed tobą tajemnicą - dodała jeszcze, dobijając ostatnią kroplę ze swojej szklanki. Odstawiła ją z głuchym odgłosem na drewniany blat, obrazując koniuszkiem języka malinowe usta, zatrzymując się w połowie drogi do drugiego ich kącika, wyraźnie zaskoczona nagłym wybuchem Coltona.
- Miłość jednak zmienia - mówiąc to wstała, wyraźnie się przy tym chwiejąc, a czując, że za chwilę straci równowagę, ponownie usiadła z głośnym westchnieniem.
- Cholera, chyba nie do końca - ponownie się zaśmiała, tym razem odrobinę głośniej, a następnie wydymał w zabawny sposób usta. - Chyba czas wracać do domu, Colton - oznajmiła, zwracając się do niego po nazwisku, co kiedyś robiła bardzo często, chociaż tym razem w tonie głosu brunetki brakowało niechęci, a rozbrzmiewało coś na kształt ciepła?
A może to wina alkoholu?


Z tematu x2

autor

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post


siedem


Kiedy jeszcze chodził do szkoły -
  • za życia ojca do całkiem przyzwoitej, w skali stanu waszyngtońskiego, semi-prywatnej placówki z zapędami na bycie instytucją demokratyczną i chowającą umysły światłe, wrażliwe i otwarte (nie dlatego, że jerychowy tata miał jakąś szczególną sympatię do takich wartości, ale ponieważ do tej właśnie, a nie innej podstawówki, swoje dzieci wysyłała większość jego biznesowych partnerów i klientów, było więc o czym pogadać nad wódką i na bankietach, choć stary Cel Tradat mówił z innym akcentem, wolniej, i trochę mniej sofistycznie niż reszta), po jego śmierci - toteż i za dyktatury kilku kolejnych gachów matki - do zwyczajnej, obskurnej stanówki, przepełnionej ruchliwymi ciałami uczniów, niewystarczająco bogatej w personel, i rozpachnionej taniochą serwowanych w kantynie obiadów, wypalanymi za budynkiem szlugami, krwią i potem tych, którzy w porządku dziobania plasowali się najniżej, i testosteronem buchającym z pach i pachwin nastoletnich samców alfa
- Jericho Cel Tradat słynął z tego, że, choć podobno miał talent do kilku przedmiotów, i na tyle oleju w głowie by rozumieć, co dzieje się w wypisywanych na tablicy, kredowych hieroglifach, nigdy nie uważał na lekcjach.
Wtedy o dzieciakach jak on, mówiło się, że były po prostu nadpobudliwe. Nieuważne i niegrzeczne, skłonnością do rozpraszania się każdym dźwiękiem i ruchem schwytanym w najdalszy kąt pola widzenia plując w twarz wytężającym się belfrom.
Dziś rozumiano chyba trochę więcej, mówiąc o deficytach uwagi, klasyfikując je w mądrych, medycznych książkach, i zapisując pod trzy-, czteroliterowymi skrótami, które tłumaczyły, dlaczego niektóre dzieci są takie (jak Jericho w przeszłości, i - aktualnie - jego syn), a nie inne (jak bliźniaczka Jerry'ego, której los chyba zwyczajnie oszczędził tych akurat konkretnych literek dostawionych do nazwiska w szkolnych archiwach i notatkach zatroskanych pedagogów).
Tak czy siak, z lekcji odbywanych w przeludnionych klasach, dwudziestopięciolatek pamiętał raczej niewiele. Z fizyki i chemii prawie nic (tyle, ile wystarczyło, żeby zrobić koktajl Mołotowa, i by odróżniać etyl od metylu), z matmy o tyle, aby potrafić podliczyć gotówkę i zorientować się szybko, ile jej zniknęło z podobno-uczciwej-transakcji. Angielskim nie przejmował się nigdy, i uczył go raczej we własnym zakresie, podczytując za poważne jak dla jego dwunastoletniej wersji książki.
  • Trochę tylko ostało mu się z biologii.
Na przykład: homeostaza.
Fascynujące w gruncie rzeczy zagadnienie, jakie Jerry Cel Tradat obserwować mógł na co dzień w niezliczonych kontekstach, mierząc świat spojrzeniem, które samo przed sobą nie chciało się przyznać, że jednak coś je jeszcze interesuje, że ostała się w nim krztyna ciekawości, chociaż w miejscach jak South Park bez przerwy im mówiono, że to pierwszy stopień do jakiegoś nieokreślonego Piekła, że mają się nie interesować, i jak się wściubia nos w nie swoje sprawy, to można go stracić. Na ogół razem z życiem, albo przynajmniej kompletem górnych zębów.
Zwieszając głowę w sposób typowy dla tych rejonów miasta, na świat spoglądając spode łba, w rzadkim oderwaniu wzroku od styków chodnika i wciśniętych w nie petów i kapsli, Jerry mógł zaobserwować jednak tę właśnie, biologiczno-społeczną równowagę, do której wszystkie elementy jego małego, zaszczanego wszechświata jakby usilnie próbowały wracać, co by się wcześniej nie działo.
System - jakkolwiek wadliwy nie był - lubił porządek. I po każdym tego porządku, najdrobniejszym nawet, zachwianiu, starał się do niego wracać.

Właśnie dlatego dwa dni po śmierci ojca, młodziutki Jericho wrócił do szkoły. I właśnie dlatego jego matka pudrowała siniaki wykwitające na szczytach policzkowych kości - pod pięścią tego, czy innego kochanka.
To homeostaza sprawiała, że - pochowawszy jednego przyjaciela, wspólnika, albo wroga - w końcu znajdowało się kolejnego. To ona zapełniała luki po chłopcach znikających czasem z tutejszych ulic bez większego wytłumaczenia; chłopców jak Cotton Cockburn, Bobby Jakiśtam (bo o nazwisku za długim, żeby przejmować się jego zapamiętywaniem), i kilku innych tylko na przestrzeni ostatniego roku. To homeostaza kazała zwlekać się z podłogi, otrzepywać z kurzu i odprysków szkła, przeładowywać broń i chować ją w bezpiecznych bezpieczniejszych miejscach. To ona kazała słońcu wstawiać nawet po apokalipsie, a razem z tym słońcem - Jericho Cel Tradatowi.
To ona, wreszcie, kazała światu zaczynać się na nowo po każdym swoim końcu.

To, do czego już przeszło miesiąc temu doszło między Jerry'm i Yosefem (czymkolwiek nie było - nienazwane, nieodwiedzane myślą w ciągu dnia, trącane za to po zachodzie słońca, w zatęchłej ciemności sypialni, razem z ciałem trącanym niepewnie dłonią, i pozostawianym potem bez obiecywanego mu klimaksu), wybiło szatyna z rytmu. Zepsuło mu humor i parę dni - oraz nocy, rozszarpanych bezsennością, wypełnionych za to niewygodą nawracających pytań i myśli. Wracało do niego czasem jak czkawka; upierdliwe, w najbardziej niewłaściwych okolicznościach (podczas transakcji, kiedy drżał nagle na widok niewyraźnego kształtu broni wciśniętej za czyjś pasek; w trakcie żałosnych, niesatysfakcjonujących spotkań z którąś z dziewczyn, które wypinały się dla niego, ale nie na niego, nawet kiedy znajdował się w najbardziej nieprzyjemnym, najmrukliwszym ze swoich nastrojów; podczas spotkań w szkole Elvisa, gdy - zamiast skupić się na rozmowie z wychowawcą syna - odpływał myślami w niedaleką przeszłość). Ale z czkawką dało się żyć.
A życie nie stało w miejscu.

Dlatego też Jericho, mimo złości wstydu tęsknoty smutku gniewu zazdrości potrzeby żeby to powtórzyć potrzeby żeby to powtórzyć potrzeby żeby zobaczyć go jeszcze raz i go zabić albo posiąść albo zrozumieć przynajmniej co się wtedy - kurwa - stało, wstawał każdego dnia, i robił sobie lurowatą kawę, i wypijał ją przy kuchennym stole czasem w duecie z sokiem z pomarańczy i szlugiem, i robił swoje. I żył jak wcześniej, chociaż nic nie było takie jak wcześniej, w poniedziałki odbierając towar od dostawców, w czwartki opychając go własnym chłopakom, a w piątki i soboty upierdalając się w sztok za to, co udało mu się zarobić (a czego nie wydał na interaktywne zabawki dla Elvisa, kwiaty dla Zary i czasem jakiś spontaniczny fant dla Babylona, który to Babylon i tak miał na niego chyba dość znacząco wyjebane).
W miejscach jak to - brzydkie i brudne jak jego własne myśli, ale też w pewnym sensie bezpieczne i swojskie ze swoją ohydną przewidywalnością.
Było jakoś po dwudziestej drugiej, kiedy się pojawił - on, a za nim jakichś dwóch chłystków, którym obiecał po Budweiserze za przyzwoicie wykonaną robotę, i tuż przed dwudziestą trzecią, kiedy poczuł w głowie pierwszy alkoholowy zawrót, przyjemnie spływający karkiem w ramiona i przez okrytą koszulą i skórzaną kurtką pierś.
- Jeszcze raz to samo, Billy - Powiedział do barmana, który wcale nie nazywał się w ten sposób (wiedzieli to obydwaj, i żaden z nich szczególnie się tym nie przejmował), wskazując ruchem dłoni opróżniony właśnie przez siebie zestaw Oly + setka Seagram's - I potem jeszcze raz.

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Yosef Sadler był duchem.
Yosef Sadler był ciężkim oddechem, wiszącym nad karkiem, żeby zaraz zastać się parą osadzającą się na szkłach okularników, wchodzących z zimnych ulic miasta do wnętrza swoich domów, pękających w szwach od domowego ciepła, zapachu imbiru i starych książek.
Yosef Sadler - ponad wszystko - był niewidzialny jak przeciąg, przepełzający po podłodze, manewrując sprawnie pomiędzy wszystkimi obiektami, jakie pojawiały się na jego drodze; unikając konfrontacji z zatrzaskiwanymi wiatrem drzwiami, trwając w zobojętniałej nieczułości na dreszcze przebiegające po wysuszonej przemijającą powoli zimą skórze domowników.
Yosef Sadler był - od dziecka zresztą - zupełnie bezużyteczny.
Dawniej przypominała mu o tym matka, kiedy nowa sklepikarka w przydomowym sklepie nie chciała sprzedać mu małpki albo kolejne nauczycielki w postępujących latach edukacji, z niedowierzaniem odkrywając, że nadal nie umiał czytać ani liczyć, ani się skupić, albo ojciec, kiedy upierał się, że idzie z nim - kurwa - na żadne zasrane domokrąstwo z plecakiem pełnym głupich ulotek, albo durne dzieciaki, które na tle nieambitnej szkolnej masy wyróżniały się jakąś złudną nadzieją, że wyrosną z nich menadżerowie i lekarze, nawet jeśli tatuś codziennie nabijał mamusi siniaki i całe dnie spędzał najebany na kanapie, w brudnym bezrękawniku.
Teraz przypominał mu o tym szef, agresywnie podniesionym głosem artykułując mu przez głośniczek telefonu (który Yosef ledwo był w stanie odebrać - nie tylko dlatego, że nadawał się już dawno do oddania za złom) wszystkie powody, dla których powinien go w y j e b a ć, ale tego nie zrobi (bo nikt nie chciał pracować na czarno w takim wymiarze godzin; dwa dni później już się znalazł i gdyby Sadler nie zdążył wcześniej cisnąć telefonu w ten brudny ściek przepływający przez South Park, to dowiedziałby się, że do pracy właściwie nie miał po co wracać - nie żeby jakoś specjalnie się tym przejmował, skoro od przeszło tygodnia ignorował zmyślnie grafik, chlejąc i ćpając na umór, i już nawet nie zastanawiając się nad tym, czy lepiej było przyjść na stację zeszmaconym, czy może jednak nie pojawiać się wcale), Mara, ciskając w niego swoim w pełni uzasadnionym nastoletnim tantrum, świszcząca mu nad uchem o tym, że musi wszystko robić, że ciągle siedzi z Joelem, że nie ma na nic czasu, że nie może się nawet poczuć (durna gówniara, naprawdę miał uwierzyć, że nagle jej na tym zależało?), że nie ma nic do jedzenia, nie ma ciepłej wody, w ogóle - kurwa - prawie nie ma wody, nie ma pieniędzy: że jest jak o j c i e c i że zaczyna się go b a ć; no i Joel, który nie mówił, tylko płakał albo krzyczał, bo na tyle było go stać, tyle tylko potrwafił - znowu: kurwa - zrobić, tylko tyle i uderzać głową w ścianę, dopóki ktoś go nie powstrzymał, i patrzeć na niego tymi przekrwionymi od płaczu oczami, na które Yosef odpowiadał mu swoim - równie przekrwionym, ale także z innych powodów - tępym spojrzeniem.
Chodził tylko do barów i biblioteki, bo na tej pracy - chujowo płatnej, beznadziejnej, bezużytecznej równie jak on sam - o dziwo jeszcze mu zależało: jeśli tak można było mówić o kimś, kto ciągle wystawiał na biurku stojak z karteczką zaras wracam (bo pisać też nie umiał i nagle przestał się tym przejmować), żeby schować się na podłodze między regałami, czytać zdania, na których zrozumienie był za durny i wyrywać strony, które mu się podobały - najczęściej z literatury wysokich lotów, z której znał przy dobrych wiatrach dwa słowa na każdy akapit - żeby potem wracać do domu i zwijać z nich blanty, a następnie patrzeć jak dzieła wielkich klasyków prószą się żarzącym się jeszcze popiołem na jego gołe uda.
Yosef Sadler był przeraźliwie sam.
Yosef Sadler stawał teraz czasem w oknie i wypatrywał dryblasa w dresach na biodrach i z kapturem przesłaniającym twarz - tego samego, przed którym niedawno zaciągał zasłony, bo jedyna troska, na którą mógł liczyć wyrażała się w poczuciu bycia celem, a celem stawał się łatwo i - ostatnimi czasy - chętnie; pyskował szemranym typom i nie odgrażał się już nazwiskiem, na dźwięk którego zazwyczaj wystrzelone w powietrze ciosy zamierały parę centymetrów od jego twarzy: stał tylko, czekał, czasem trochę się szarpał, zazwyczaj podnosił się sam, czasem prosił się o więcej. Wciągał trochę więcej niż powinien i pił dużo więcej niż powinien, zapijał kaca kolejną wódą i zmieniał się nie w ojca, ale w m a t k ę , którą kochał i której nienawidził, której życzył, żeby zdechła przygnieciona jakimś gruzem albo czyimś kolanem, ale żeby wcześniej przytuliła go i powiedziała, że wszystko będzie dobrze.
Że mimo wszystko, nadal był jej bohaterem.
Że nie był doszczętnie zepsuty, złamany i obdarty z godności.
Że nie wstydziłaby się pokazać z nim publicznie, nawet jeśli „publicznym” określa się tutaj jakąś zaszczaną spelunę, warzywniak (w którym sprzedawano wszystko oprócz warzyw) czy kanapę przyjaciela rodziny.
Że nie pozwoliłaby mu zdechnąć z głodu, odwodnienia, pogruchotania żeber, grzybicy płuc czy przedawkowania - do których z każdym dniem było mu niebezpiecznie coraz bliżej i czym pozornie nie przejmował się wcale, choć przecież tak bardzo chciał, żeby ktoś złapał go za rękę.
Yosef Sadler dawno nie był trzeźwy. Yosef Sadler wykłócał się z barmanami o drobne i zaciągał długi u dilerów, bo przećpałhandlował już całe swoje nieszczęśliwie znalezione, małe dopalaczowe imperium. Yosef Sadler kradł zbyt często i zbyt bezmyślnie, żeby nie zarobić za to paru ciosów. Yosef Sadler zostawiał siostrze i bratu na cały dzień pół bochenka czerstwego chleba, nie odzywając się ani słowem. Być może Yosef Sadler zapominał powoli, jak powinno wyglądać życie, jak powinien działać ludzki organizm (że nie powinien krwawić tak mocno i często z nosa i z gardła, że nie powinien chwiać się tak niebezpiecznie, że nie powinien słabnąć przy zrobieniu jednego kroku zbyt dużo i rzygać na dzień dobry, przepraszam, dziękuję i do widzenia).
Yosef Sadler ciągle myślał o śmierci, alkoholu i narkotykach. Yosef Sadler przewieszał nogi przez parapet i wpatrywał się w rozciągający się na dole brudny bruk. Yosef Sadler przeklinał w myślach fakt, że zostawił tamtego dnia tamtego gnata na podłodze cudzego mieszkania. Yosef Sadler unikał mówienia i myślenia imienia Jericho Cel Tradata - tak uparcie próbował wyrzucić go ze swojego życia, że wtoczywszy się do kolejnej meliny, z początku nawet go nie zauważył: w sensie, nie naprawdę, bo przecież widywał go tak często w tylu miejscach, że miał ochotę wycisnąć sobie gałki oczne albo przepłukać je octem. Teraz więc siedział przy barze, tak jak siedzieć mógł każdy chłopak z South Parku, więc Sadler wcisnął się na stołek obok niego, tak jak robił to tuziny razy.
- Wódka.
- Z czym?
- Z wódką... - debilu jebany, dodałby z pewnością, zanim z siłą uderzenia bliską obucha dotarło do niego, że cień Jericho Cel Tradata, który od miesiąca nie odstępował go na krok, tym razem był n a p r a w d ę Jericho Cel Tradatem, pod wpływek której to myśli zesztywniał zupełnie, wbijając tępy wzrok w alkoholową wystawkę za ramieniem barmana. Zrobiło mu się na raz strasznie zimno i strasznie gorąco, poczuł jak w gardle rośnie mu gula, tak jak za dzieciaka, kiedy miał przeczytać coś na forum klasy. Poczuł się żałośnie mały i bezradny. Poczuł się nieznośnie zagrożony i pusty. Poczuł się bezbrzeżnie przerażony, ale temu przerażeniu nie chciał pozwolić wypłynąć na powierzchnię, nawet jeśli wewnątrz wszystko trzęsło się w nim panicznie i nieskoordynowanie.
Każdy normalny człowiek po prostu wychyliłby stawiany przed nim właśnie przez barmana kieliszek jednym duszkiem, zapłacił (haha), odwrócił się na pięcie i odszedł. I tutaj pojawiał się kolejny problem:
Yosef Sadler był gnijącym ścierwem czegoś, co kiedyś niektórzy nazywali człowiekiem.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Obecność Yosefa, przez Jericho najpierw wyczuta, a dopiero potem - gdy dwudziestolatek już wyłonił się z martwego kąta jego pola widzenia - faktycznie dostrzeżona, zrobiła z nim to, co z człowiekiem może zrobić nagły cios zadany scyzorykiem pod żebro.
Brunet się wyprostował, spięty czymś na kształt i podobieństwo prądu - który z rzeczywistą elektryką i fizyką niewiele miał tak naprawdę wspólnego, sprowadzając się tylko do działania jakiejś silnej, choć niedookreślonej póki co emocji, i aż boleśnie rąbnął kantem kolana w jeden z tych metalowych haczyków na torebki i płaszcze, bezsensownie doczepionych pod barową ladą (jakby w takich miejscach jak to, w ogóle pojawiały się osoby noszące rzeczy na tyle eleganckie albo cenne, że zawracałyby sobie głowę odwieszaniem ich w bezpieczniejsze miejsca; takie, w których te przedmioty się nie pogniotą, albo nie zgubią; bez sensu - Jerry miał wrażenie, że w spelunach jak Loretta's Northwesterner wszyscy są już pognieceni, i pogubieni z definicji). Potem, jak cięciwa łuku, napięta gwałtownie, a następnie zwolniona jednym ruchem łuczniczego palca -
  • albo, w mniej wyrafinowanej, ale za to bardziej adekwatnej dla okoliczności i doświadczeń Jericho, Yosefa, i pewnie całej gromady ich waszyngtońskich pobratymców metaforze, jak gumka recepturka, jedna z tych grubych i szerokich, rozciągnięta między kciukiem i palcem wskazującym, wycelowana w kumpla zajętego przysypianiem w sąsiedniej ławce, i puszczona, aż delikwent obudzi się pod wpływem bolesnego, szczypiącego uderzenia w policzek albo odsłonięty skrawek pleców, czy karku
- zwiesił ramiona, do poprzedniej pozycji wracając tak, jakby zeszło z niego nagle całe powietrze.
Człowiek nie mógł być przecież ostrożny przez cały czas - czujność Jericho przysypiała zatem dotąd na krawędzi kontuaru jak stary pijak, zbyt zobojętniały na własny los, by podnosić głowę i rozglądać się ciekawsko przy każdym ding! zawieszonego nad drzwiami wejściowymi dzwonka. Teraz jednak obudziła się gwałtownie, ściągając okryte skajem łopatki Cel Tradata, i wbijając jego wzrok w wąską połać lustra, wyzierającego zza szeregu butelek w standardowej wystawce nad barem.
Mógł się pomylić, jasne; przecież w tej okolicy co drugi smarkacz wyglądał tak, jak Yosef Sadler - cienki jak papier, i ruchliwy jak cień - obdarzony neurotyczną, pośpieszną nieprzewidywalnością ruchów, poszarzały jak dym z tanich papierosów, przyzwyczajony, żeby głowy nie podnosić za wysoko, a stóp nie stawiać jak pedał. Zbyt chudy, żeby komukolwiek tak naprawdę się podobać - już niezależnie od poziomu desperacji tej drugiej strony; ale jednocześnie nadal zbyt młody, żeby po niego nie sięgnąć, jeśli - motywowany z kolei własną desperacją - postanowiłby pójść w te kilka miejsc, o których wiadomo, że można się w nich sprzedać, i trochę zarobić (czasem sto dolców, innym razem - w zęby). Jerry miał wrażenie, że od ich ostatniego...
  • yyy... spotkania?
Dzieciak jeszcze tylko zmarniał, od środka zżerany głodem dwojakiego rodzaju. Niedojadanie nie było w tych rejonach rzadkością, zwłaszcza w końcówce miesiąca, kiedy jakiekolwiek ochłapy zasiłku, czy śmiesznej wypłaty zdążyły już przepaść, a w lokalnych jadłodajniach tłum zbierał się taki, że zwykle nie dało się dopchnąć do metalowych rynien z mdławym, parującym żarciem, choćby człowiek walczył łokciami i zębami.
No, i był jeszcze ten drugi typ potrzeby - ten, który mieszkał nie w żołądku, ale w żyłach i mózgu, za chwileczką nieważkości albo haju gnającym niczym szczur w kołowrotku.
I Jerry rozpoznał w Yosefie obydwa. Wpatrzywszy się - trochę zbyt długo - w rozmyty refleks jego sylwetki okolony ramką z Miller High Life, i złotawej butelki Rancho Alegre.

Był pewien, że Sadler go zauważył - znów pod wpływem przeczucia bardziej niż jakiegokolwiek faktu, który mógłby na to wskazywać - i chyba nawet poczuł jakiś rodzaj podziwu nad jego opanowaniem.
Jerry sporo o tym myślał -
No, o tym, co zdarzyło się ostatnio między nimi, i o potencjale nieuchronnego spotkania, o ile jeden z nich nie zakończy wcześniej życia pod wpływem nieplanowanego złotego strzału, albo zwykłego strzału, w skroń albo w potylicę (obstawiał, że - jeśli w ogóle - to pierwsze tyczyć się będzie młodego, a drugie prędzej przydarzy się jemu).
I im skrupulatniej rozbierał (jak rozbierać mógłby Yosefa: z wyblakłej zbroi przydużej bluzy, przepoconego podkoszulka, spodni wiszących na hakach bioder jakoś tak bez przekonania, z przetartych skarpetek i brudnych, znoszonych butów - aż na spotkanie z bladą bezbronnością prawie transparentnej skóry i wulgaryzmem wbitego w nią tuszu, gdyby go wtedy nie wywalił z domu) własne wspomnienia na czynniki pierwsze - tym bardziej wątpił, że dziś, na miejscu Yosefa, zwyczajnie nie wziąłby nóg za pas.
Jericho wielokrotnie groził komuś śmiercią; pierwszy raz pewnie w wieku trzynastu, albo czternastu lat.
Ale nigdy dotąd nie pociągnął za spust. Nie tak, przynajmniej, żeby zabić.

- That's gonna be on me, Bobby - Zdradził go jego własny głos, i ruch brody naglący barmana - na nowy przydomek reagującego jak schroniskowy kundel, który, przezornie, łeb podnosi po prostu na wszystkie imiona - ku nabiciu kwoty za yosefową wódkę na otwarty przez niego rachunek.
Jerry zawiercił się na siedzisku barowego hokera, i skręcił ku Sadlerowi tylko górną połowę ciała - nogi nadal zostawiwszy tam, gdzie groziło im kolejne spotkanie z kretyńsko podwieszonym haczykiem. Pociągnął nosem. Gdyby potrafił lepiej identyfikować własne emocje, mógłby stwierdzić, że było mu smutno. I, że trochę się bał.
Ale w South Parku częściej, niż uczucia, identyfikowało się zwłoki.
- Powiedz mi jak będziesz chciał następną - Chrząknął. Oplótł palcami zielone szkło butelki z piwem, i pociągnął krótki, gorzki łyk prosto z gwinta - How's your family?
Pytanie było chyba retoryczne; zastanawiał się, czy zadając je też ryzykuje życiem, czy tylko wytęsknionym, choć jednocześnie niechcianym momentem bliskości.

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Tacy jak Yosef od dzieciaka byli determinowani do o s t r o ż n o ś c i. Może Jericho udało się jakoś temu umknąć - może jemu powtarzano stale o walce, może o zastraszaniu, może o dyrygowaniu warunków pięściami; może, ale kiedy w tym samym czasie matka Sadlera powtarzała mu słynne porzekadło, że albo się będą ciebie bali, albo się będą z ciebie śmiali, nie wierzyła z pewnością w swoje własne nauki: bo po takim zagrzaniu do boju zaznaczała zaraz, żeby skrzyknął kolegów (nie wymierzał sprawiedliwości sam) albo podkreślił swoją wyższość w sposób zgoła inny niż bójką, zdając się na własną i n t e l i g e n c j ę (czyli coś, czego od zawsze mu brakowało). Był okres w życiu (tak właściwie - czy on kiedykolwiek się skończył?), w którym Yosef marzył tylko o tym, żeby móc przestać być ostrożnym, przestać obgryzać skórki przy paznokciach, przestać przyspieszać kroku, kiedy nie czuł się pewnie, przestać bać się, że któregoś dnia wrócą do niego te demony przeszłości, od których uparcie chciał się odciąć (co nie wychodziło zupełnie, bo od jakiegoś czasu dostawał okazjonalnie kolejne mmsy z własnymi zdjęciami, których chciałby się pozbyć z powierzchni ziemi - być może dlatego też nie odbierał - skąd mógł wiedzieć, że jego szef to na pewno jego szef?; skąd mógł wiedzieć, czy po odblokowaniu ekranu nie zobaczy kolejnej rzeczy, która sprawi, że zaleje go to nieznośne poczucie wstydu i obrzydzenia skierowane do siebie samego), nie bać się mówić tego, co myśli ale co myśli naprawdę; tego, co myśli w głębi duszy (jeśli jeszcze ją miał), a nie tego, czego nauczyła go myśleć ulica, iść środkiem chodnika jak prawdziwy Cel Tradat i nie ściskać w schowanej w kieszeni dłoni rękojeści scyzoryka, kiedy wchodził późną nocą na podobno swój rewir.
Ostrożność miał wpojoną od dziecka - co nie oznaczało wcale, że potrafił dokonywać wyborów, które były dla niego bezpieczne; a może - paradoksalnie - właśnie dzięki tej swojej ostrożności, temu ciągłemu siedzeniu jak na szpilkach, potrafił z rozmysłem podejmować akcje, które m u s i a ł y skończyć się źle, może wyuczone prewencyjne zachowania były tylko pretekstem do tego, żeby móc oddawać się w pełni zupełnym ich przeciwieństwom - trochę dla zasady takiej, że reguły należało łamać, a jeśli nie dało się ich złamać, to chociaż naginać do granic możliwości i trochę też dla zbadania, gdzie te granice właściwie leżały. Był mistrzem przesuwania granic, o tym wiedział doskonale i tym pysznie karmił swoje ego, nie dostrzegając albo dostrzegając i wymownie ignorując destrukcyjności tego zjawiska. Bo granice przesuwali przecież ci silni, ci twardzi, ci, którzy nie bali się wcale wychodzić poza tę swoją wąską strefę komfortu, do której już zdążyli się przyzwyczaić; bo narażać się bali tylko s ł a b i, a Yosef nie cierpiał być słaby, bo przecież słaby był całe swoje życie; Yosef udawał, że odpowiada mu wychodzenie z domu tylko po to, żeby wrócić do niego (albo nie wracać) z obitą mordą, brzuchem we wszystkich odcieniach zieleni i fioletu, rozkwaszonym nosem i czyjąś pięścią odbitą na oku.
I oczywiście, że jak każdy ci jemu podobni w typie sytuacji jak ta, z którą się mierzył, rozważał w s z y s t k i e opcje, także te przeżarte moralnym zepsuciem, które nagle nie mierziło go już aż tak - brakowało mu jednak odwagi (tak jak zawsze). Nie wiedział, jak ludzie tacy jak Cotton potrafili być tak skończenie bezpośredni i tak skończenie zawsze gotowi do tego, żeby wyhaczyć coś na boku, zawsze czujni na potencjalny zarobek - on wchodził w ten stan tylko podczas swoich większych i mniejszych kradzieży, tych samych, które z dnia na dzień były coraz mniej przemyślane i udane. Może przebranżowanie nie byłoby wcale taką złą opcją - a jednak mimo wszystko, za każdym razem, kiedy w stanie nietrzeźwości dosięgały go podobnie obskurne myśli, próbował zrobić wszystko, żeby odwrócić od nich swoją uwagę. Może uważał to za synonim dobitnego upadku? Może wiedział, że wystarczył jeden błędny ruch i znowu dałby się uwikłać w coś, czego potem by żałował? A może po prostu bał się, że dowie się o tym Jerry ktoś, przed kim byłoby mu skrajnie wstyd, do tego stopnia, że patrzenie ludziom w oczy stałoby się niemożliwe?
Już teraz stanowiło niezłe wyzwanie, zwłaszcza, że to nie był byle kto - to był Cel Tradat, którego widokiem zadziwił się tak bardzo, jak się go spodziewał - być może żyli w dużym mieście, ale ich bańka w zestawieniu z resztą Seattle była wyjątkowo mała i ciasna. I jasne - myślał o ucieczce, być może nawet o niej marzył, ale od pasa w dół został nagle zupełnie sparaliżowany; śledził rozwój sytuacji tylko i wyłącznie obracającymi się szybko gałkami ocznymi i uważał bardzo, żeby nie zatrzymać spojrzenia na nosie, ustach albo powiekach Jericho na zbyt długo. Łatwiej było mierzyć się spojrzeniem z barmanem, który nigdy nie pytał go o dowód, wiedząc zapewne, że zaraz podsunąłby mu pod kinol jedną fałszywkę z całej kolekcji - zabawne, bo akurat tego dnia nie miał żadnej za sobą, jakby zapomniał zupełnie, że oficjalnie żyli w miejscu, którym rządziły się także jakieś cywilizowane zasady; podobno.
W pierwszym odruchu chciał odmówić, kiedy Jerry zdecydował się zapłacić - ugryzł się jednak w język, bo przecież niczego więcej nie sprzedaliby mu tu na zeszyt; szczerze mówiąc zdziwił go fakt, że Billy, Bobby, Brian nalał mu tę wódkę z taką obojętnością: może jemu też płacili chujowo za wykonywaną robotę. Nie zaprotestował, ale też nie podziękował - zaakceptował to z wyuczoną uległością, która dawała o sobie znaki w podobnych sytuacjach.
Sięgnął po kieliszek i opróżnił go duszkiem, już nawet nie krzywiąc się w reakcji na kolejne procenty atakujące tylną ścianę jego gardła. Myślał, że będą siedzieć tak w ciszy i pić, dopóki któryś nie przełamie się i nie wyjdzie - a jednak Jerry zaraz zainaugurował rozmowę, co przez chwilę wydawało mu się na tyle abstrakcyjne, że zastanawiał się czy to nie tylko w jego głowie. Dlatego, na starą modłę, między postawionym przez Cel Tradata pytajnikiem a jego odpowiedzią czas rozciągnął się niemożliwie, przez co poczuł się skończenie idiotycznie. Chciał jeszcze, ale nie wiedział na razie, jak to zasygnalizować, więc w końcu po prostu odchrząknął, zmuszając się do spojrzenia na niego w sposób być może zbyt bezpośredni i intensywny, zakotwiczając wzrok na jego źrenicach - bo nie było półśrodków: albo nie patrzył wcale, albo patrzył tak, jakby nie chciał widzieć już nigdy niczego innego.
- Jak zawsze. - Chujowo. - Nijak - odparł wreszcie, ale poczuł, że to jednak za mało i powinien udawać, że ta rozmowa była dla niego w pełni komfortowa, nawet jeśli wszystko - od mowy ciała, aż po ton głosu - świadczyło inaczej. - Mara ma jakąś idiotyczną fazę na krótkie spódniczki, a potem się dziwi, że ciągle ma zapalenie pęcherza, ostatnio też przyszła do domu najebana, ale nie wiedzia... ale nic w sumie z tym nie zrobiłem... - ...bo sam jestem chujowym przykładem, jeśli o to chodzi. - Z Joela nadal się nabijają, a te cipy, które go uczą są albo tępe albo ślepe, bo dopóki się nie przejdę do tego pierdolnika, nic nie będzie zmienione - wyrzucił w końcu, zupełnie szczerze, choć nie wspomniał o tym, że ostatnim razem podobną interwencję w obronie brata przeprowadził może z miesiąc temu - kiedy ewidentnie przydałaby się kolejna. Był chujowym bratem, pewnie nawet bardziej niż chujowym synem. - Stary zostawia nadal ulotki w skrzynce na listy - dodał, bardziej w celu uniknięcia ciszy, która z pewnością zabiłaby ich obok, niż z konieczności wspominania o swoim ojcu i jego jehowych dyrdymałach. - A co u młodego? Radzi sobie? - Nie sprecyzował z czym: z życiem chyba, kurwa, z oddychaniem powietrzem South Parku, z mieniem Jericho za ojca, z byciem kolejnym wyżutym przez system dzieciakiem, którego wszyscy mieli w dupie.
- Jeszcze jedną, Bobby - dodał po chwili, zaciskając kościste palce na krawędzi barowego blatu.

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Matka Jericho nie dawała mu, natomiast, żadnych rad - zbyt zajęta dawaniem dupy wspólnikowi jego własnego ojca, i - jakby z rozpędu - jeszcze paru innym osobom. Obowiązkiem wydawania chłopcu rozkazów i przestróg, i zamęczania go niekiedy rymowanymi mądrościami, które w dorosłości odbijają się potem człowiekowi czkawką, albo echem - po kościach i pod nawą czaszki, w najmniej odpowiednich momentach (i jednych wysyłają na psychoterapię, innych do pierdla, a jeszcze kolejnych - do grobu) - zajmował się u Cel Tradatów zawsze ojciec, senior. Ale ojciec umarł zupełnie niedługo po tym, jak Jericho dostał swój pierwszy dwukołowy rower, i jeszcze przed tym, jak dostał swój pierwszy, prawdziwy wpierdol (a Aza miesiączkę, co zbiegło się w czasie dość tragicznie i komicznie jednocześnie; obydwoje mieli może ze trzynaście lat, i do pustego domu wrócili przerażeni oraz zakrwawieni).
I dlatego też Jericho radę zawsze musiał dawać sobie sam.

Istniał taki alternatywny wszechświat, w którym Jerry mógł liczyć na swoich braci - pewnie ten sam, w jakim ojciec Yosefa nigdy się nawet nie zabrał za głoszenie boskiego słowa, wpisanego w tani, rozpikselowany laminat rozrzucanych po okolicy agitek, a sam młody Sadler chodził po South Parku jak młody, jaskrawo upierzony kogut o bardzo dużym dziobie, i jeszcze większym ego, nie zaś jak ta trusia ze scyzorykiem w kieszeni, czujna, ale też przepełniona lękiem w sposób, który utrudniał mu potem dumne spoglądanie samemu sobie prosto w oczy (ciekawe, czy summa summarum było to jeszcze większe wyzwanie, niż spojrzenie w tęczówki Cel Tradata - kalejdoskop brudnego brązu, zardzewiałego złota, i zielonych oraz czerwonych błysków, posyłanych w jego twarz przez ustawione nad barem butelki). W tym uniwersum - istniejącym sobie pewnie paralelnie do ich bieżącego, za cienką, ale nieprzepuszczalną, metafizyczną przesłoną - Jerry lepiej spał, i więcej jadł, i generalnie miał też o wiele więcej czasu, żeby robić to, co robili dwudziestopięciolatkowie w serialach i książkach o pozytywnych, dających nadzieję zakończeniach. W tym uniwersum ktoś Jericho przestrzegł, żeby, mimo wilczego apetytu (jak na młodego wilka przystało), nigdy nie gryźć więcej, niż da się przeżuć i przełknąć), i nie pakować się w gangsterkę z tylko jednym gnatem oraz, kurwa, poplecznikami, którzy przy odpowiedniej okazji przychodzili do jego własnego domu, żeby mu grozić śmiercią, i celować weń z żałośnie nienaładowanej broni. No, i ktoś mu powiedział, żeby się, na miłość boską, zabezpieczał - nawet kiedy ma się ledwo osiemnaście lat, w głośnikach huczy Tame Impala, a w żyłach szaleje wiśniowy sikacz w kolektywie z oparami taniej, ale czystej i słodkiej trawą.
W tamtym, równoległym scenariuszu, może nawet mogło im się udać.
  • Jerry'emu i Cherry?
    • No nie, kurwa. Jerry'emu i Yosefowi.
To, co z całą pewnością nie udawało im się teraz.
Jerry chciał odwrócić wzrok. W sposób tak bardzo niepodobny sobie, tak bardzo godny pożałowania. Chciał zsunąć się nim gdziekolwiek się dało, byleby poza zasięg oskarżycielsko-wymęczonego spojrzenia dwudziestolatka, o którym myślał zbyt dużo, i zbyt często, i w raczej nieodpowiednich kontekstach. Wolałby wylądować nim już nawet na sparaliżowanych bezruchem kolanach Sadlera. Albo, lepiej, na posadzce - jak pewnie wyląduje cały, jeśli z chlaniem nie zwolnią dzisiaj tempa. Ale czuł, że to ważne, żeby teraz patrzył, i żeby widział, i żeby Yosef poczuł, że Jericho patrzy, i że widzi.
Bo w South Parku zawsze działo się źle, ale nigdy nie dało się potem znaleźć świadków (i to nie takich udawanych, jak ojciec chłopaka, tylko prawdziwych - którzy byli w stanie potem potwierdzić, że owszem, ofiara nie blaguje, że stało się to, i tamto, i ktoś tu zasługuje na opiekę i na sprawiedliwość).
I pewnie chciał mu powiedzieć, że przecież nie jest ślepy, i rozumie, że jest chujowo. I że może dlatego Sadler wygląda coraz gorzej, i chleje coraz więcej, i może dlatego tamtego dnia tak się nawalił, że nie wiedział co robi (tu pojawiał się problem: Jericho chciałby się dowiedzieć, że cała ta akcja ze spluwą była niezamierzonym wypadkiem przy pracy, ale ta następująca po niej już nie), i może dlatego tak się między nimi popierdoliło. I jeśli tak, to okay. Nic się nie stało. A nawet, jeśli się stało, to sobie z tym poradzą. Tak, jak sobie poradzili dwa lata temu, kiedy Yosef coś komuś zajebał, i nie wiedział co z tym potem zrobić, i Jerry pomógł mu to opchnąć po znajomości, i bez ryzyka. I cztery lata temu. I pięć.
Ale Jerry nie umiał mówić o takich rzeczach - no, w każdym razie nie tak, jak mówili czyści i ładni bohaterowie tych książek z pozytywnym zakończeniem i seriali z soundtrackiem godnym snu każdej zamożnej nastolatki.
Dlatego znowu siąknął nosem, złożył z sobą dłonie niczym do modlitwy, czubkami palców dotykając krawędzi własnej brody, i zmrużył powieki w wyrazie jakiegoś głębokiego rozmyślania.
- No to weź jej ogarnij Bactrim - Powiedział w końcu, zamiast "Przepraszam, głupio wyszło" i "Słuchaj, może powinniśmy porozmawiać o tym, co się stało" - Albo Nitrofurantoinę? To pierwsze jest bez recepty. Drugie ci załatwię, jak potrzebujesz - Ugryzł się w język niż zdołałby napomknąć, że zapalenia pęcherza często brały się nie tylko z przeciągu hulającego pod zbyt kusym ubraniem, ale, zdecydowanie częściej, z puszczania się na lewo i prawo - Cherry pomogło. To może Marze też pomoże?

Chciał też dodać, że przecież następnym razem Yosef może zadzwonić do niego. Choćby z tego jebanego automatu, budki telefonicznej - chyba ostatniej w całym Seattle, a może i na całym świecie (Jerry nie wiedział, bo jego świat kończył się poza granicami tego miasta) - na skrzyżowaniu Cloverdale Street i 10th Avenue, obok fryzjera i apteki w której zawsze wszystkiego brakowało. No, wtedy, jak nie będzie wiedział, co zrobić. I Jericho się tym zajmie.
Nim. Jericho się nim zaopiekuje zaopiekuje zaopiekuje zaopiekuje zajmie.

- No. Jakoś - Przytaknął bez przekonania. Elvis był dokładnie taki sam, jak Jerry w jego wieku (wnioskując, przynajmniej, z opowieści), ale gorszy, bo nosił na barkach dodatkowe obciążenie - autyzm i ADHD i jeszcze jakieś inne medyczne skróty, niewiele mówiący Cel Tradatowi bełkot - Jakoś. A... - Bobby, Billy, Brian, albo pieprzony Belzebub - Jericho robiło się już coraz bardziej wszystko jedno, tak długo, jak siedział obok Yosefa, i tak długo, jak ten nie wstawał i nie wychodził, i nie próbował go jednocześnie zajebać - kolejnym podejściem do strzelanki, albo kozikiem wbitym pod serce - postawił przed nimi następną kolejkę. I Jerry pomyślał, że w sumie co mu szkodzi? Przecież za chwilę i tak będą tak napierdoleni, że żaden z nich nic z tego nie zapamięta - A ty? Radzisz sobie, Yosef?

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Chciałby móc zwiedzać paralelne uniwersa - choćby myślami, bo jedyny świat, który potrafił sobie wyobrazić był tylko równie zimny i zły, jak ten, w którym gnieździli się teraz, a jedyna różnica istniała tylko w jego bycie i niebycie; bo w takiej hipotetycznej równoległej rzeczywistości najzwyczajniej w świecie mógłby się nigdy nie urodzić o czym marzył ostatnio coraz bardziej intensywnie albo nigdy nie poznać Cel Tradata i - w konsekwencji - zdechnąć w jakimś brudnym zaułku, podskakując o jeden raz za dużo do kogoś silniejszego i lepszego od siebie: i może taki świat, oparty w całości na nieistnieniu byłby jakiś bardziej znośny, bo niebyt wiązał się przecież z brakiem świadomości, a brak świadomości był czymś, do czego w ostatnich tygodniach dążył z upartością gracza zaprawionego w boju. Ten jednak nie przychodził łatwo, a kiedy już był wystarczająco łaskawy, żeby go odwiedzić, wychodził zawsze głośno i niezgrabnie, potykając się o różne walające się po mieszkaniu i jego głowie przedmioty, wstrząsając ciało gwałtownymi dreszczami, zalewając je zimnem, gorącem i potem - standardowa cena za chwilę zapomnienia - ale najgorszym, co przychodziło po każdej takiej złożonej mu ten brak świadomości wizycie, była bezdenna nawałnica myśli, które krążyły za często i zbyt intensywnie wokół jednej albo dwóch osób - rzadko kiedy wokół niego samego, bo o ile ze świadomością nadal miał problem, o tyle w kwestii bycia i niebycia stawał się coraz większym przodownikiem - jakby wierzył, że negując swoją egzystencję, wszystko to, co czuł i wszystkie swoje potencjalne role w społeczeństwie, faktycznie któregoś dnia miałby szczęście po prostu zniknąć, rozpłynąć się, p r z e s t a ć być - tak chaotycznie, niezorganizowanie, głupio, idiotycznie, boleśnie, dramatycznie, żałośnie.
Bo przecież czuł się przede wszystkim żałośnie - przede wszystkim rozbity, upokorzony, pozbawiony dogłębnie zaufania do siebie i do otoczenia, przewrażliwiony na punkcie każdej drobnej oznaki cudzej apatii względem siebie (których to wypatrywał teraz uparcie u Jericho, bo nawet jeśli uparcie udawał, że w c a l e na niego nie patrzy, to patrzył: patrzył, rozbijając to swoje spojrzenie na serię krótkich ruchów gałek ocznych, które rozkrajały sylwetkę Cel Tradata na drobne skrawki: uszy, oczy, nos, usta, podbródek, szyja, usta, ramiona, klatka piersiowa, brzuch, usta, uda, usta... - i choć myślał miał nadzieję, że Jerry wcale tego nie dostrzega, to jednocześnie w zupełnie przekorny sposób chyba trochę chciał, żeby to zauważył - i zwyzywał go, na przykład, albo skopał, albo zabił: tak, żeby Yosef mógł tylko zamknąć oczy i pozwolić rzeczom toczyć się tak jak chciały, prowadząc go za rękę do nieuchronnego końca) i przede wszystkim tak skrajnie upodlony, że przechlanie się tego dnia było równie machinalne, jak i jednocześnie pewnie zupełnie zbędne - nie wiedział, kiedy ostatnio jego krew opuściły promile.
Teraz balansował gdzieś na granicy bycia i niebycia - bo świadomość własnego b r a k u była w nim zbyt żywa i aktywna, żeby można było uznać go za definitywnie wsiąkniętego w lepką od piwa albo rzygów podłogę: b y ł i zdawał sobie z tego sprawę równie boleśnie, co z faktu, że Jerry też b y ł i że teraz, w tym ciągu sekund przekuwających się w minuty, oni - razem - b y l i obok siebie, ich kolana spoczywały mizernie nad pustą przestrzenią pod barem w równej, kilkudziesięciocentymetrowej odległości od siebie, ich łokcie momentami (zapomnienia, bardzo niebezpiecznymi) prawie na siebie natrafiały, a ich oddechy uciekały przez nosy i usta w tą samą stronę - czyli nie do siebie nawzajem, tak jak byłoby albo bardzo dobrze, albo bardzo źle, tylko w kierunku Billa albo Boba, jeden pies, który nie słuchał ich z pewnością, bo kogo obchodziłyby rozmowy dwóch chlejusów o infekcjach pęcherza?
- Spoko, sam ogarnę - odparł tylko, nawet jeśli doskonale wiedział, że n i e ogarnie. Powinien, kurwa, bo nie chodziło o jego paskudny tyłek, tylko o Marę - tę samą, która płakała dawniej, kiedy tylko musiała zostać w domu bez Yosefa obok albo kiedy ojciec nakręcał się na rzeczy, które sam wymyślił, a ona nie mogła złapać go za rękę i schować się za jego plecami. O Marę - tę samą, którą poprzysiągł chronić przed całym złem świata najdłużej jak się dało; czy to był ten moment, w którym odpuszczał, bo musiał czy odpuszczał, bo był skończonym chujem, zadufanym w sobie egoistą, który nie potrafił zrobić jednej rzeczy porządnie i do końca - bo przecież ten jeden ostry kuchenny nóż był w jego rękach już żałośnie zbyt dużą ilość razy; fakt, że do tej pory nie zrobił z niego pożytku był prawie równie uwłaczający, jak cała ta sytuacja, w której teraz się znajdowali: on, Jerry, Bill zwany Bobbym, kilku trzecioplanowych aktorów w tle.
Skinął tępo głową na tę jego odpowiedź (jakoś - to znaczyło, że chujowo, ale skoro Cel Tradat chciał teraz udawać, że istotnie między nimi nie doszło do żadnego... nieporozumienia, to Sadler miał zamiar uczestniczyć w tej grze, tak długo, jak wytrzyma - czyli pewnie k r ó t k o), wyrzuconą w powietrze na odjeb się, czyli trochę w taki sam sposób, w jaki kleiła im się cała ta wydumana rozmowa, z której obaj chyba bali się wychylić, jakby w strachu przed tym, że za jakąś niewidzialną i bliżej nieokreśloną bezpieczną granicą konwersacji, mogliby sparzyć sobie paluchy i języki.
To pytanie, które padło z ust Jerry’ego już zdawało się niebezpiecznie haczyć o rzeczy, których wspominać nie powinni. Oczywistym było przecież, że sobie nie radził - z natury był dobrym kłamcą, ale kiedy dorasta się w tym samym gnijącym środowisku z tymi samymi, podobnie zgniłymi ludźmi, trzeba było liczyć się z tym, że każde oszustwo mogło zostać w końcu wywęszone - zostawiali po sobie przecież podobne zapachowe tropy, taplali się od dzieciaka w tej samej, gównianej rzece.
- Yhm - bąknął tylko w odpowiedzi i nagle poczuł cały, nieznośny ciężar tego wszystkiego. Nie wiedział czy lepiej byłoby siedzieć tutaj uparcie (tak jakby miał jakiś wybór - nogi przecież wciąż miał giętkie jak z waty) i kontynuować rozmowę o rzeczach, do których kompletnie nie miał teraz głowy (jakichś takich bardzo cywilizowanych, jakichś bardzo wyważonych, jakichś zupełnie nie w ich stylu), czy może jednak wyjść i potem pluć sobie w brodę za to samowolnie zainicjowanie ograniczenie ich surowego już i tak kontaktu do jeszcze mniejszej czasowej objętości. Bo jasne - była część Yosefa, która marzyła, żeby Jericho go zabił (i żeby to był - brutalnie precyzyjnie i bez cienia tolerancji dla sprzeciwu - konkretnie Jericho), ale równocześnie z nią istniała też druga, która chciała tylko móc jeszcze raz, jeszcze przez chwilę móc poczuć, że jest z nim blisko; wchodziły czasem ze sobą w kuriozalną komitywę, bo przecież na świecie nie istniało nic bardziej intymnego od śmierci.
Pospiesznie wychylił napełniony przed momentem kieliszek. Ciepło rozlało mu się po gardle i chyba poluźniło nieco struny głosowe, bo najpierw zorientował się, że słyszy wypowiadane przez siebie samego słowa, a dopiero potem, że faktycznie mówi:
- Powiedz mi po prostu... powiedz mi, kurwa, to, co masz powiedzieć. - Spojrzeniem nadal błądził gdzieś ponad barem, odbijając je od kolorowych butelek, na które teraz miał dużo lepszy ogląd, bo Bobby poszedł obsługiwać kogoś innego, na przeciwnym końcu lady. - M-mówiłeś komuś? O tym... mówiłeś? - Serce musiało podejść mu do gardła, bo nagle zabrakło mu śliny w gębie i poczuł, że nagle zapomniał, w jaki sposób należało składać słowa, nie mówiąc już nawet o zdaniach. W tej słodkiej bezprzedmiotowości było coś uwłaczającego - pewnie nie powinien tego wywlekać, pewnie powinien rzucić jakimś głupim żartem albo opowiedzieć coś o swojej sąsiadce, która ciągle sprowadza im pod drzwi bezdomne koty, albo zaśmiać się bez kontekstu, albo poprosić Billy’ego o jeszcze jednego - nagle wszystko, w s z y s t k o wydawało się być lepszym pomysłem, niż takiego niezgrabne potknięcie się o niewygodny temat, które właśnie zaprezentował.
Nadal na niego nie patrzył, choć czuł silną potrzebę, żeby to zrobić - żeby wiedzieć czego się spodziewać. Widocznie jednak czerpał wyższą przyjemność z bezdusznego katowania się niewiedzą - bo nie wiedząc, można jeszcze było mieć jakąś nadzieję.

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Był też taki paralelny wszechświat, w którym Yosef i Jericho urodzili się pod trochę szczęśliwszą gwiazdą - na niebie zawieszoną prosto, sensownie, a nie pod krzywym, bezsensownym kątem, spod którego światło padało tak, by zawsze podkreślać tylko ich najobrzydliwsze przywary i najbardziej godne wstydu potrzeby albo tęsknoty.
Był taki wszechświat, w którym potrafili rozmawiać i patrzeć sobie w oczy (sobie - refleksom odbitym w tafli lustra i sobie nawzajem - bez potrzeby wykręcania się woltami wymijających się spojrzeń). I w którym potrafili się zrozumieć, i być może też sobie wybaczyć - cokolwiek tu w ogóle było do wybaczania.
Jerry ostatnio za o tym myślał. O co by było, gdyby..., i co by było, jeśli..., przed snem okrywającymi go jak szorstki, trochę przykrótki koc. Zastanawiał się - mimowolnie, na łopatki rozłożony w łóżku przez Morfeusza i dwa, trzy wypite wcześniej piwa, a więc i niezdolny bronić się przed zaczątkiem tych przed-nocnych rozważań - czy istniało w tej sytuacji jakieś rozwiązanie, które nie wiązałoby się jednocześnie z nieuchronną katastrofą? Kolejne scenariusze podważał tak, jak podważyć można wieczko pękatego słoiczka z dżemem, znalezionego w najgłębszych odmętach domowej spiżarki. Z nadzieją. I rozczarowaniem, kiedy okazywało się, że słodycz dawno zbombażowała, i w środku kryje się już tylko gorycz i pleśń.
Może gdyby wychował ich nie najgorszy ściek Seattle, a kochające i uważne matki. Może gdyby ojcowie stali za nimi murem. I gdyby Yosef miał takie starsze rodzeństwo, że w Jericho nie musiałby szukać ani wzoru, ani autorytetu, ani pocieszenia.
- Spoko, sam ogarniesz - Powtórzył za dzieciakiem niemal jota w jotę, w odpowiednim miejscu zmieniając tylko osobę, co nie było bynajmniej łatwym zadaniem gdy było się tak zmęczonym i tak, już, wstawionym, jak Cel Tradat. Nie przedrzeźniał Yosefa jednak; raczej: poczuł, jak po jego ciele (wraz z kolejnym łykiem wódki), rozpełza się dziwaczny rodzaj żałoby. Smutek, że może Yosef - tym razem - nie ściemnia i faktycznie da sobie radę sam, a więc -
  • że faktycznie go nie potrzebuje.
Istniała przecież taka ewentualność, w kolejnym równoległym uniwersum, że Jericho mógł być Sadlerowi zupełnie, totalnie obojętny. Gorzej niż zwierzę - taki na przykład pająk, albo szczur - które chce się zabić ze strachu albo z obrzydzenia.
Jak mucha. Tak nieważna, że pozostaje machnąć na nią tylko ręką.
- Ani przez moment w to nie wątpiłem.
Kłamstwo.
Czuł się rozbity. Może właśnie pod kątem chłopięcego spojrzenia, które - zamiast pochłonąć go w całości, i przyjąć w siebie, i pozwolić mu zostać - szatkowało go na malutkie skrawki, brutalne i metodyczne jak maszynerie w przetwórniach masarniczych (może sensownie - bo czy nie tym właśnie był Jericho, i czy nie tym był Yosef, i czy nie tym byli wszyscy liczący się dla nich kiedyś ludzie: kawałkiem mięsa, paru ścięgien i mięśni i zbieraniną kości, w jako-takich ryzach trzymanych workiem wyblakłej, przesuszonej smogiem skóry, z uczuciami i myślami wczepionymi weń tylko jako nieplanowany skutek uboczny, błąd w systemie?).
- A co, tak ci się gdzieś nagle spieszy?! - Sarknął, zanim Yosef zdążył doprowadzić własną wypowiedź do końca - nieposłuszną, jak ociągający się, rozproszony każdym możliwym dźwiękiem i zapachem pies wodzony na zbyt długiej smyczy. Najbardziej wkurwiało to, że Yosef miał rację -
A Jericho nie rozumiał natomiast, dlaczego nie.
Dlaczego nie potrafi - on, zwykle taki hop do przodu, i kawa na ławę, pierwszy, żeby dać komuś w pysk, albo zadzwonić po taksówkę i wylądować z kimś w sypialni - teraz tańczy naokoło nieomówionej, nierozwiązanej w porę zagadki dokładnie tak, jak Yosef mu zagra - zbliżając się do niej albo od niej oddalając, niezmiennie niezdolny, by ją nazwać po imieniu!?
Dlaczego nadal tu siedzi. Dlaczego płaci za kolejne pięćdziesiątki, hojną i pazerną jednocześnie łapą Billy-Boba płynnie przekształcające się w setki. Dlaczego w ogóle tu jest. Dlaczego są tu we dwóch i dlaczego, rzeczywiście, ich bieżące spotkanie jest tak samo intymne, jak i absolutnie bezsensowne jak śmierć.
[No, ale kto powiedział, że bliskość ma zawsze posiadać sens?].
- Co? - Parsknął w reakcji na następne słowa dwudziestolatka - Tak, Yosef. Wszystkim. Najpierw poszedłem do twojej rodziny, potem do moich braci, a na koniec, kurwa, na policję - Żachnął się, z krótkim trzaśnięciem odstawiając na barową ladę opróżniony przed chwilą kieliszek - Oh, fuck!
Teraz to Jericho się poślizgnął - łokciem, na blacie, w kretyńskim uskoku ciała; w tym samym momencie, w którym Yosef potknął się o temat jaki próbował wyminąć i chyba okazało się, że jednak tańczą wspólnie - tylko każdy trochę do innego rytmu. A jednak takie już były między nimi zasady, że kiedy Sadler się potykał - czasem pociągnąwszy przy okazji za spust nienaładowanej broni, Jerry odruchowo wyrywał się, żeby go podtrzymać - Boże, Sadler... Przecież... - Przecież by nie mógł. Wolałby go zabić, niż go wydać. Albo oddać - komuś innemu. Zorientował się, że jego kolano tuli się do kolana Yosefa - w gęstym mroku pod kontuarem, przez materiał dwóch par znoszonych jeansów. I że jego dłoń - ta sama, która przed chwilą kotwiczyła się o ladę - teraz go szuka. Szuka go w ciemnościach, młócąc powietrze na oślep nim natrafi wreszcie na kant przerażająco chudej, chłopięcej rzepki - Przecież nie ma o czym. Tak? - Nie. Nie-nie-nie-nienienie. - I gdybyśmy teraz - Przychylił się do niego. Bob-Billy-Ben musiał założyć, że rozmawiają o dilerce albo wymieniają jakiś obleśny żart czy szczegół heteronormatywnego podboju sprzed kilku nocy; ot, dwóch podpitych chłopców w obskurnej knajpie - Stąd poszli, też nie byłoby o czym mówić.

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Kłamstwo.
Jedno za drugim, splecione ze sobą ciasno, formujące się w jakiś kokon, taką prowizoryczną tarczę niby (z rodzaju tych skleconych na szybko z tego, co było pod ręką - zbyt słabych, żeby przetrwać zmasowany atak wroga, a jednak wystarczających na teraz, na szybko, na tymczasowe odparcie jakiegoś bliżej niedookreślonego zagrożenia, które czaiło się za plecami), tylko że z tego kokonu nie mogło wykluć się nic pięknego, bo oprócz zapewniania nikłego poczucia bezpieczeństwa, pełnił przecież także funkcję więzienia: tak jak powstrzymywał wchłanianie bodźców zewnętrznych, z taką samą zażartością bronił to, co gnieździło się w jego środku przed wypłynięciem na światło dzienne. Było coś bezwstydnie komfortowego w tkwieniu w tej pułapce, którą sam sobie zbudował; egoistycznego wręcz, przepełnionego do szpiku zgubnym samozachwytem nad swoim manipulatorstwem, nad z a r a d n o ś c i ą, nad posiadaniem jakieś techniki pozyskiwania i oddawania informacji, które akurat miały okazać się korzystne - z tym, że w miarę upływu lat, posiekanych rozmyślnie na dni (trzeźwe i nietrzeźwe), ten filtr, który miał za zadanie trzymać w ryzach cały proces, zaczynał się psuć: i dlatego czasem kłamał, zanim orientował się, że kłamie, bez powodu i celu, bez ani krzty samoświadomości, bez zawahania - a potem wplątywał się w ten własny kokon i nie potrafił już rozpoznać, gdzie kończyła się jego tożsamość i zaczynała lepka nić kłamstw, pół-prawd i niedopowiedzeń.
Spoko, on też nie wierzył, że o g a r n i e. Gdyby miał choć odrobinę zdolności do przyznawania się do błędów czy autorefleksji, być może cofnąłby te słowa albo przynajmniej reakcję Jericho, którą odebrał jak wykpienie, spuentowałby w inny sposób niż tylko przewróceniem oczami. Może dobrze byłoby czasem umieć powiedzieć: nie dam rady, nie umiem, potrzebuję pomocy, myliłem się, przepraszam, dzięki, że zawsze przy mnie jesteś - ale skąd miał to potrafić, skoro nikt nigdy go tego nie nauczył, a on sam przecież od zawsze był nieco zbyt leniwy i nieco za mało zdolny, żeby przyswajać wiedzę na własną rękę? Może stąd ten cały c h ł ó d, bo sytuacja była niezręczna i to z jego winy, i takie kwestie inni ludzie (inni - trochę mniej zmęczeni życiem w wieku lat dwudziestu, dwudziestu-kilku, trochę bardziej otwarci, trochę mniej gburowaci, szczęśliwsi trochę i pewnie też trochę bogatsi) załatwiali zazwyczaj szczerą rozmową, odrobiną tej klasycznej, przyjacielskiej czułości, jakimiś dużymi słowami układającymi się w fałszywe obietnice, które jednocześnie brzmiały naprawdę osiągalnie i prawdziwie - on jednak mógł tylko zerkać, mógł szukać śladów złości albo czegoś przeciwnego, jakby miały zobowiązanie przejawiać się w ruchach gałek ocznych Cel Tradata albo w ułożeniu jego ust, albo rąk, albo wyrytymi zostać w jednym z tych miejsc na twarzy, na których z czasem pojawią się zmarszczki; i odpowiadać półsłówkami albo nie odpowiadać wcale, i udawać, że obchodzi go ta cała rozmowa o infekcjach dróg moczowych jego własnej, małej siostry, a w zamian za to stwarzać pozory, że absolutnie nie interesuje go, co Jericho teraz sobie o nim myślał, co czuł, kiedy na niego patrzył, co powiedziałby i zrobił, gdyby nie czuli teraz na sobie wzroku niczyich przepitych oczu.
Bo istota rzeczy była taka, że - nieważne, jakie starał się sprawiać wrażenie - cholernie go potrzebował. Bo - przekonał się o tym dobitnie podczas tych kilku tygodni, które spędzili solidarnie na wzajemnym milczeniu, a które zostawiły mu sine ślady na żebrach i brzuchu - bez Jericho istotnie był n i k i m, ale (jak na złość), niedostatecznie, żeby pozostać jednocześnie niezauważonym, bo przecież zawsze był trochę zbyt impulsywny i trochę zbyt przekonany o własnej nieśmiertelności, i trochę zbyt bezrefleksyjny, i trochę zbyt uparty, a te wszystkie rzeczy, które czyniły z niego ulicznego chojraka, byłyby jednocześnie jednoznacznym wyrokiem, gdyby nie istnienie takich jak Jerry - którzy mogliby go zgnieść jak robaka, gdyby tylko chcieli, ale jednak z jakiego powodu nie mieli takiego zamiaru (albo inaczej - jeszcze nie teraz), a jeśli mieli, to skutecznie ukrywali go pod agresywną, szorstką troską, która była najbardziej intymną oznaką czułości, na którą można było sobie pozwolić, nie narażając się przy okazji na wyjątkowo dotkliwy wpierdol.
I nie chodziło wcale o to, że Yosef miał jakieś nagłe ambicje do zostania kimś - te pogrzebał mniej więcej w momencie porzucenia edukacji - ale przecież zawsze wolał, żeby go bili, niż żeby traktowali na powietrze, choć stało to w jakiejś komicznie antagonistycznej pozycji w stosunku do tego drugiego pragnienia: żeby zniknąć do cna i nie pozostawić po sobie zupełnie niczego, któregoś dnia po prostu rozpaść się na drobne molekuły powietrza, stracić resztki świadomości, nie musieć myśleć, jeść ani spać, tylko skupić się w całości na tym rozkosznym nie-bycie.
Miał wrażenie, że żył w wiecznym dualizmie, jakieś chorej anomii, rozciągnięty jak płachta pomiędzy dwoma skrajnymi biegunami, bo - tak jak chciał jednocześnie istnieć i nie istnieć - tak chciał jednocześnie i Jerry’ego pobić, i pocałować, ale na żadną z tych rzeczy nie miał zasobów, z odwagą na czele, więc pozostawało mu siedzieć z miną, która dawno już przestała skrywać w sobie oznaki naburmuszenia i niepewności, z palcami zaciśniętymi za mocno na opróżnionym już dawno i tak kieliszku, z przysłaniającym powieki cieniem wątpliwości na temat sensu tej rozmowy, tej sytuacji i tej relacji. I siedział tak, uśmiechając się kwaśno, bo prawdą było, że - tak samo jak w każdej innej kwestii - było mu jednocześnie spieszno (żeby mieć tę konfrontację już za sobą) i niespieszno (bo - mimo wszystko - dzięki temu mógł być, nawet jeśli nie z nim, to obok niego, a obok to przecież już wystarczająco blisko), i - również tak jak zawsze - nie potrafił przychylić się do żadnej z tych opcji, więc czekał na zbawienie w postaci decyzyjności kogoś trzeciego, żeby zrzucić z barków chociaż ciężaru tej nieznośnej odpowiedzialności.
A potem, kiedy okazało się, że nie każde brzemię można było strącić z ramion tak łatwo, zaciskał po prostu usta, wpatrując się uparcie w puste szkło i nie wzdrygając się nawet, kiedy jerichowy kieliszek huknął o blat trochę głośniej niż powinien. Trochę dlatego, że poczuł się nagle naprawdę mały i głupi, trochę dlatego, że nie wiedział czy Jerry miał to w dupie w sensie pozytywnym, czy może negatywnym jednak, trochę dlatego, że ta opryskliwość była czymś na tyle naturalnym, że powinna spłynąć po nim jak po kaczce, a jednak dostała się pod skórę i uwierała teraz jakoś nieprzyjemnie, jak drzazga, na którą można było przypadkiem się nadziać siadając na starej, osiedlowej ławce. Bo może fakt, że naprawdę się tym przejmował i n a p r a w d ę potrzebował wiedzieć czy Jerry jakoś przyczynił się do faktu, że od dłuższego czasu chodził poobijany (choć nie miał pojęcia, co z taką wiedzą miałby zrobić - chyba wykorzystać ją jedynie do dalszego użalania się nad sobą i dalszego pogarszania swojej, wystarczająco już chujowej, sytuacji).
A jednak nie ma o czym mówić. Nie wiedział już czy to kolejna porcja sarkazmu, tylko wypowiedzianego trochę łagodniej i trochę ciszej, czy może jakaś przebitka szczerości pomiędzy wiciami tego lichego kokonu - nie wiedział, tak jak nie wiedział czy ta dłoń spoczywająca nagle i bez żadnej wcześniejszej zapowiedzi była wyrazem poufności czy prowokacji, i tak jak nie wiedział, czy Jericho nachylał się, żeby powiedzieć mu coś osobistego, czy żeby odgryźć mu twarz - tę samą, którą musiało sparaliżować mu na moment po tym zapewnieniu, że wciąż nie byłoby o czym mówić. I głupi był, naprawdę, że nagle wydawało mu się, że nie ma pojęcia o tym, jak działa świat, zaczynający się na jego własnym ciele i kończący na jakichś abstrakcyjnych koncepcjach, których nie dane mu było objąć umysłem, bo nie wiedział już czy podtekst w tych słowach naprawdę istniał, czy jego nietrzeźwa głowa robiła sobie z niego żarty i nie wiedział (znowu: nie wiedział, bo w tym najwidoczniej był naprawdę dobry), jak powinien zareagować, więc zrobił to, co robił zazwyczaj, kiedy czuł się zbity z tropu:
- A potem każesz mi wypierdalać? - rzucił opryskliwie i z tymi słowami dopiero odważył się podnieść na niego wzrok i pozwolić mu odbić się brutalnie od jego ciemnych tęczówek. Nie wiedział, czego w nich szukał (i czy szukał czegokolwiek - czy nie była to zwykła potrzeba okazania jakiejś wyimaginowanej siły, taka dorosła - bo podobno byli dorośli - wersja dziecięcej bitwy na spojrzenia), ale zakotwiczył się w nich wystarczająco mocno, żeby nie potrafić nawet mrugnąć.

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

A przecież Jericho od lat już próbował Go nauczyć.
No, że czasem można popełnić błąd i się do niego, potem, przyznać, nie ryzykując życiem albo cichymi dniami. Że można nie móc albo nie potrafić i potrzebować czyjejś ręki albo oka, ale nie jak w krwawej, komiksowej wersji, w której pierwszą można komuś odciąć, a drugie wybić albo nadziać sobie na ostrze scyzoryka i nosić przy pasku spodni jak trofeum, tylko faktycznie gotowych, żeby czuwać i wspierać, pomyłki nie tyle wytykając, co po prostu łagodnie wskazując, i korygując - pokazawszy, jak następnym razem zrobić coś lepiej.
Próbował mu pokazać, że to jest przecież okay, że się w siedemnastym, dziewiętnastym roku życia nie wie wszystkiego o świecie - zwłaszcza tak strasznym i złożonym jak ten ich - i czasem się w nim gubi.
Próbował - tymi piwami pijanymi na spółkę dwa bloki od sadlerowego, tymi idiotycznymi wieczorami na automatach, kiedy drobniaki na kolejny pojedynek w Space Invaders sypały się z kieszeni Jericho jak śnieg, tymi kretyńskimi żartami wywijanymi sobie nawzajem i wieńczonymi salwami beztroskiego, chrypliwego rechotu - dać mu do zrozumienia, że nie ma w tym nic złego, że Yosefowi czasem zależy. Że może go - to znaczy, Jericho - potrzebować. Czasem trochę, a czasem cholernie (czyli dokładnie tak, jak szatyn pragnął, żeby go potrzebowali; w ramach rekompensaty - bo nigdy nie potrzebował go nikt w domu, nigdy nie potrzebował go nikt w szkole, a teraz nie potrzebowała go już nawet Zara, ani ich kilkuletni syn). I, że nie ma się czego wstydzić. Nie dlatego, że nie ma o czym mówić (było; b a r d z o było o czym dywagować, tylko, że Jericho słowa wymykały się jak małe, szybkie rybki w stawiku Spring Pond przy Renton Avenue), ale dlatego, że Jericho nikomu nie powie. A nie powie, ponieważ Yosef może - wbrew wszystkiemu, i wbrew przeszłości - czuć się u jego boku bezpieczny.

Tak, jak Yosefowi brakowało jednak zapału i talentu do nauki, tak Cel Tradata ani los, ani geny nie wyposażyły jakoś w cierpliwość, ani elokwencję, które uczyniłyby z niego dobrego, albo przynajmniej względnie przyzwoitego w swoim fachu belfra.
Za każdym zatem razem, gdy próbował powyższą wiadomość wklepać w nieszczególnie chłonny umysł Sadlera, wszystkie nauczycielskie atrybuty wymykały mu się i rozsypywały wokół niego żałośnie, niemożliwe do podniesienia i użycia wszystkie na raz. Gubił słowa, więc szukał ich po kieszeniach, a tam znajdował tylko drobniaki na automaty, scyzoryk i narkotyki w strunowych woreczkach - pomiętych i zmatowiałych, bo z ulicznego recyklingu (czyli, po prostu, w transakcjach używanych wtórnie). Zapominał języka w gębie, w trakcie akcji poszukiwawczej znajdując tylko próchnicze dziury w czwórkach i piątkach, i niezdrową kwasotę śliny. Próbował trzymać się planu, i powtarzać kroki podpatrzone chyłkiem u tych, którzy faktycznie wiedzieli, jak to robić (jak być czułym, jak ze sobą rozmawiać, jak na siebie patrzeć z chęcią wzajemnego zrozumienia, a nie spode łba i wolą mordu kipiącą z pociemniałych źrenic.
Boże. Może zresztą nie chodziło o to, żeby nie kłamać, tylko jak to robić. Przecież wszyscy kłamali - niektórzy robili to po prostu bardziej gładko, cywilizowanie i umiejętnie. Każde "kocham Cię", i każde "wszystko będzie dobrze" nosiło znamiona fałszu; każde "możesz na mnie liczyć", albo "możesz mi zaufać", było tylko na chwilę, bo nikt przecież nie znał Przyszłości. Ta nie chadzała do Loretty, trzymając się raczej - wraz z Prawdą i Szczęściem - innych waszyngtońskich adresów.

Parsknął.
Popatrzył na szkło. Na chłopięce kłykcie, i tak już kościste i łykowate, teraz dodatkowo podkreślone silnym, nerwowym skurczem dłoni, która ewidentnie bardzo chciała się czegoś chwycić i trzymać, ale z jakiejś przyczyny niezdolną była, żeby sięgnąć po rękę Cel Tradata.
- Zostaw, Yosef - Powiedział do niego w taki sposób, w jaki przemówić można do psa, niekoniecznie już szczeniaka, ale nadal po prostu wyrostka, który nie rozumie jeszcze, że ma bardzo dorosłe zęby, ale w parze z nimi i bardzo infantylny, nadal, mózg (prawda była taka, że w South Parku niejednokroć i pięćdziesięcioletni ludzie, chłopcy i dziewczynki mężczyźni i kobiety, mieli dziecięce mózgownice, w alkoholu i narkotykach skosztowanych po raz pierwszy w dwunastym, trzynastym roku życia i od tamtej pory konsumowanych regularnie, zamarynowane jak obiekt laboratoryjny w formalinie), i nie chce puścić aportowanej zabawki albo pańskiego buta. I tak, jak takiego psiego gówniarza należy ścisnąć ręką - czule, ale pewnie - jednocześnie za obydwie strony zaciśniętych szczęk, tak Jerry ścisnął teraz Sadlera (wolną ręką; to jest tą, której nadal nie układał na jego kolanie), za dłoń, opuszkę kciuka układając w dolince między jego własnym kciukiem, i palcem wskazującym, a palec wskazujący dociskając do kantu ostatniej kostki w rzędzie pięciu - Zostaw - Stłuczesz - Zrobisz sobie krzywdę.

Jericho często bał się swojego agresji, i swojego gniewu - tych, które czyniły go nieprzewidywalnym nawet dla samego siebie. Ale jeszcze bardziej bał się własnego ciepła. Niedobitków emocji rzadkich w tych rejonach, tlących się pod zgliszczami jego złości jak wytrwale niedogasająca iskra. Natykał się na nie zwykle przypadkiem:
- głaszcząc tego durnego kundla, który, tyle razy przegnany, nadal pojawiał się czasem na jego progu, niosąc z sobą smród, pchły i radośnie wywalony na widok Cel Tradata jęzor;
- odgarniając kosmyk grzywki z czoła śpiącego Elvisa; przykrywając chłopca kocem w dinozaury, trochę już przetartym, ale ulubionym - a dzieci z autyzmem przecież nie lubiły zmian, więc Jerry spodziewał się, że jego syn będzie okrywał się bawełnianym stadem diplodoków i tyranozaurów dopóki nie rozpadną się w pył i żałosne strzępki polaru;
- łapiąc się na wyrzutach sumienia tamtego poranka po nocy z Cottonem Cockburnem, mało wystrzałowej zresztą (zwłaszcza w porównaniu z popołudniem z Yosefem, kilka tygodni później - tak w ramach przykładu), trafiając wzrokiem na ochłap wystygłej pizzy, przyniesionej mu przez blondyna jak serce na dłoni, a przez Jerry'ego wyjebanej po prostu do śmieci;
- rżnąc się kochając z Zarą, kiedy byli młodsi i niezniszczeni mniej zniszczeni, i kiedy potrafił jeszcze całować się wolno i słodko, i zataczać palcem zawężające się kręgi wokół sutków, i drażnić, i pieścić, a nie pchać pchać pchać i trzeć trzeć trzeć tylko po to, żeby się w końcu spuścić w stępionym, mechanicznym, mało przyjemnym orgazmie;
- robiąc wszystkie te sentymentalne pierdoły jak oglądanie starych zdjęć, przejeżdżanie na rowerze obok swojej pierwszej szkoły, czy znajdowanie w dawnym kalendarzu ręcznej notki od ośmioletniej Azy: Kocham cię Jeriho jesteś najfajniejszym bliśniakiem podpisane Twoja siostra Aza;
- patrząc na Yosefa Sadlera wtedy, kiedy Yosef Sadler patrzył na niego - jak na przykład teraz, wczepiony w jego wzrok swoim z taką desperacją, z jaką brzytwy może łapać się ktoś tonący we własnym jadzie.

Przesunął ręce wyżej. Tę na nadgarstku chłopaka, i tę na jego udzie, w obydwu punktach stycznych ciała z ciałem wyczuwając ten sam, króliczy puls - paniczne, histeryczne
  • - łup-łup-łup-łup-łup -
W oczekiwaniu na równie bezsensowny galop
  • - stukstuk - stukstuk - łup - stukstuk - stukstuk -
jego własnego serca.
- Nie. Nie każę. Chyba, że planujesz znowu próbować mnie zabić?

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Był zimny, deszczowy dzień - środek grudnia, który ludzi w Queen Anne nakręcał już na tryb świąteczny, na rozwieszanie dekoracji, strojenie choinek i robienie wielkich zakupów, a ludzi w South Parku szykował na podwyżkę cen ulicznych dragów, które miały umilać bożonarodzeniowe walenie wódy w towarzystwie rodziny albo prostytutek, albo - nierzadko - jednego i drugiego. W ten zimny, deszczowy dzień, Ruta Sadler musiała marzyć tylko o tym, żeby przypierdolić w nos kolejną kreskę, zamiast tego jednak spadła na nią konieczność pchania i parcia, pocenia się i krzyczenia na męża, który chciał trzymać ją za rękę, podczas gdy starsza sąsiadka-akuszerka z czasów zimnej wojny, odbierała poród na już wtedy zdezelowanej, starej kanapie. Tak właśnie na świecie pojawił się Yosef - w pierwszej minucie życia nieprzejęty rzeczywistością do tego stopnia, że ciężko było wymusić na nim pionierski płacz, w kolejnej przekazywany z rąk do rąk: od akuszerki do matki, od matki do ojca i od ojca z powrotem do akuszerki - bo Robert Sadler nie wiedział specjalnie, co z takim płaczącym, pomarszczonym prototypem człowieka należało zrobić, a Ruta sięgała już po leżący na kawowym stoliku strunowy woreczek, ledwo odcięto pępowinę. I tak, z pewnością mogło być gorzej - mógł przyjść na świat w jakimś brudnym zaułku i zostać porzuconym w kontenerze na śmieci w pierwszym kwadransie po urodzeniu - ale nie musiało, bo choć nie mógł tego pamiętać, nie mogąc polegać na jakichkolwiek historiach z dzieciństwa, które były mu przekazywane nie tyle niechętnie, co wcale, to przecież od tamtego pierwszego momentu był - choć otoczony ludźmi, choć czujący ich oddech, dotyk i obecność - przeraźliwie s a m.
Sama była też Ruta i sam był tez Robert, choć gnieździli się przecież razem w ciasnym mieszkaniu, w jednej ze starych kamienic South Parku. Ona ubierała wysokie obcasy i każdego wieczoru nakładała na usta tandetną, czerwoną szminkę, niewrażliwa na kąśliwe uwagi męża i dziecięcy płacz dobiegający z poskładanego na szybko z czegoś, co wcześniej musiało być wystawionym na śmieci regałem, łóżeczka. Ruta Sadler nigdy nie karmiła piersią, bo jej piersi były zarezerwowane dla dorosłych mężczyzn, która rzucali w nią różnymi niewybrednymi epitetami, jakie odbierała z uśmiechem - właściwie to nie karmiła wcale, zazwyczaj zbyt pijana, naćpana lub z m ę c z o n a, aby podnieść się spod czyjegoś zwalistego ciała, przygniatającego ją do kanapy (czasem męża - choć przecież rzadko). To wtedy Yosef Sadler poznał głód i nauczył się, że ten był naprawdę dotkliwy tylko przez parę godzin, zanim zmieniał się w bliżej nieokreślony ciężar na żołądku, który - przy odrobinie samozaparcia - można było wybitnie ignorować, a parę lat później nauczył się też, że nie wypadało wtedy płakać, bo płacz zużywał energię, której i tak nigdy nie było wystarczająco.
Nauczył się też, że do matki z zasady nie podchodziło się samemu, tylko czekało, aż to ona zrobi pierwszy krok, bo trącając ją bez pytania ręką w udo można było zarobić w twarz. Za krótką chwilę upragnionej bliskości też się płaciło, bo to zazwyczaj przecież kończyła się cichych szlochem, napominanym przez Rutę i określanym mianem babskiego, kiedy kąpiąc go szarpała za włosy trochę zbyt mocno i - z nudów chyba - wbijała paznokcie w jego jasną, upstrzoną pieprzykami skórę. Choć nie było dobra w okazywaniu czułości, nieźle radziła sobie ze słowami, zwłaszcza na haju - porównywała go do postaci z bajek, pokonujących potwory, żeby ocalać zamknięte w wieżach księżniczki, a swoje opowieści wieńczyła delikatnym pocałunkiem składanym na czole albo petem gaszonym między dziecięcymi łopatkami i nigdy właściwie nie było wiadomo, która z tych rzeczy miała zaraz się wydarzyć. To wtedy Yosef Salder zrozumiał, że każda bliskość miała swoją cenę, a żadna forma czułości nie przychodziła bez zapłaty cierpieniem.
Kiedy urodziła się Mara dowiedział się, że jego domyślnym stanem powinna być czujność (na jej płacz, ja krzyk rodziców, na obleśne słowa kolejnych wujków) i że został stworzony do tego, by chronić - co tak często powtarzała mu matka, wbijając pinezki między ścięgna i kości. Miał osiem lat i nie wiedział do końca, jak powinno się chronić noworodka, więc na wszelki wypadek spał na podłodze obok jej posłania, gdyby w środku nocy jakiś wujek miał zgubić drogę do mamy, tak jak czasem gubili drogę, trafiając do jego łóżka. To był już czas, kiedy nie rozmawiał prawie z ojcem, które na całe dnie znikał w pracy, a noce - Bóg wie gdzie. To sprawiało, że Ruta nadal czasem gładziła go po włosach i rozdrapywała strupy na rękach mówiąc, że to on jest prawdziwym mężczyzną i bohaterem tej rodziny - a on starał się z całych sił, żeby swojego zdania przypadkiem nie zmieniła pod wpływem kolejnej kreski i kolejnego wujka chwytającego ją za gardło, w wyrazie pozornej czułości. To wtedy Yosef Sadler nauczył się, że bycie dla innych było ważniejsze niż dla samego siebie i że ulice South Parku w istocie często było miejscem bardziej bezpiecznym niż dom.
A potem urodził się Joel i ojciec już wtedy zrobił się jakiś bardziej nieswój - częściej krzyczał, był jeszcze brzydszy niż zazwyczaj i śmierdział tez mocniej niż zwykle, wyzywał matkę gorzej niż wszyscy wujkowie razem wzięci, a Mara nabawiła się stanów lękowych, przez Yosef które musiał przeprowadzać ją czujnie, przyzwalając jej na to, żeby wciskała mu się pod ramię i wycierała nos w koszulkę albo spodnie; częściej latały przedmioty, częściej tłukły się naczynia, częściej można było bosą stopą nastąpić na kawałek zbitego szkła, z czego później robiły się nieprzyjemne zakażenia. To wtedy pierwszy raz pochorował się na płuca od kuchennego grzyba i spotkał lekarza dopiero kiedy na jednej z lekcji zaczął kaszlnął krwią wprost na granitową tablicę, przed którą trząsł się w niewiedzy od dobrych kilku minut, a nauczycielka nie wstawiła mu wtedy najniższej noty, bo przecież był c h o r y. Pamiętał to dobrze, bo po powrocie ze szpitala dostał od ojca lanie, z powodu wysokości rachunku za usługi medyczne, a matka przyglądała się temu w milczeniu, odpalając kolejnego papierosa z Joelem na rękach.
A potem odeszła.
Bez słowa i bez pożegnania. Bez żadnej wiadomości, bez ostatniego pocałunku złożonego na czole. Bez wyjaśnienia, bez instrukcji, bez pozostawienia jakichkolwiek wskazówek, bez listu na osiemnastkę (jednego z tych, jakie zostawiały zawsze śmiertelnie chore rodzicielki swoim dzieciakom w ckliwych filmach) i bez ostatniej namiastki ochrony, którą udawały czasem jej sporadyczne oznaki czułości i przywiązania.
To wtedy Yosef Sadler nauczył się, że nic nie trwało wiecznie, a każde przywiązanie kończyło się wreszcie zranieniem.
I wtedy też poznał Jericho Cel Tradata, za którym wodził oczami jak pies za zabawką, którego śledził czasem, udając niewidzialnego, gdy ten wraz z kolegami przenosił się z jednej okolicznej ławki na drugą, którego niejednokrotnie obserwował w akcji, gdy bezpośrednio konfrontował się z kimś, kto zalazł mu za skórę. I wtedy właśnie, w dwunastym albo trzynastym roku życia, zorientował się, że tak właśnie powinno wyglądać bycie b o h a t e r e m . Nigdy nie był dobry w bitce - brakowało mu masy, skupienia, techniki i koordynacji - mimo to jednak próbował i z dumą oglądał wykwitłe na twarzy i ciele sińce, postrzegając je jako dowód swojej waleczności i karmiąc potem Marę opowieściami o tym, jak jej brat stanął w jej obronie, które to opowieści były zupełnie wyssane z palca i wygłaszane z jakąś przeraźliwą paniką bijącą z głosu i spojrzenia: tego samego, które nie opuszczało nigdy Cel Tradata, kiedy ten brylował w grupie swoich znajomych, której Yosef przyglądał się z odpowiedniego dystansu aż do dnia, w którym ojciec zabrał go na domokrążstwo, gdzie najadł się wystarczającej ilości wstydu i złości, aby zapytać wreszcie o tego papierosa: tonem komicznie stylizowanym na bezwstydnie nonszalancki, z wzrokiem wbitym w parę ciemnych tęczówek człowieka, którego podziwiał z dystansu od tak długiego czasu.
I - jakkolwiek nie potrafił tego pojąć - Jericho Cel Tradat zawsze o niego dbał, nawet w swojej surowości i okazjonalnym zmęczeniu natrętnością jego czternastoletniego umysłu; i d b a ł w taki sposób, w jaki nie dbał o niego nikt wcześniej, bo nie chciał niczego w zamian, kiedy dzielił się z nim tajnikami ulicznej wiedzy i sztuki przetrwania albo kiedy uczył go jak bić i gdzie uderzać, także kiedy było się małym i cherlawym, żeby wyjść cało z większości konfrontacji, albo że w tym paskudnym, rynsztokowym świecie rodziny istotnie miało się zawsze dwie: tę rodzoną i tę, do której uciekałeś, kiedy ta pierwsza nie potrafiła dać ci choćby lichego poczucia bezpieczeństwa. W tym wszystkim Jericho był zawsze wspaniały, a Yosef zawsze przeciętny, a mimo to rozmawiali ze sobą jak równy z równym i Sadler potrzebował jeszcze kilku lat, żeby zrozumieć, że nie kochał go wcale jak brata (którego to określenia używało się często do naznaczenia podobnych, wyhodowanych na brudnych ulicach relacji, oscylujących wokół zrozumienia, ale też kultywowania przemocy), tylko jak kogoś, w czyich ramionach w innym świecie mógłby zasypiać i budzić się co rano, i czuć się tak dobrze, i tak bezpiecznie, i tak swojsko, jakby tylko do tego w istocie został stworzony.
Ale to był plan na inną rzeczywistość; taką, w której okazywało się słabości (bo czym była miłość, jeśli nie słabością?), całowało kogo chciało i nie miało żadnych innych zobowiązań, włącznie z dojrzewającą siostrą i niepełnosprawnym bratem na głowie, z ojcem wparowującym czasem bez ostrzeżenia do mieszkania, żeby wynieść z niego ostatni przedmiotów, które były warte trochę więcej niż to figurujące w porzekadle gówno, z matką, która nie uciekała z pierwszym lepszym fagasem, z mieszkaniem, w którym nie mieszkał przede wszystkim grzyb, a dopiero potem jego domownicy, z układem sił, w którym nie zwyciężały pieniądze i znajomości.
Ze światem, który nie zaczynał się i nie kończył w South Parku.
Bo w tej brudnej rzeczywistości, w której żyli, Yosef nie potrafił uwierzyć, że jakakolwiek forma troski była mu dawana bezinteresownie i tak jak troska Jericho łączyła się zawsze z pewnego rodzaju zależnością, tak była to cena na tyle niska, że nie wahał się nigdy nad tym, czy na pewno chciał ją płacić. Do czasu, aż zależność nie okazała się mimo wszystko zbyt k o m f o r t o w a chyba albo zbyt podejrzana, albo zbyt uczciwa - bo zaczął mieć jej dość w momencie, w którym była wszystkim, na czym mógł polegać, jednocześnie stanowiąc jakiś ostatni bastion stojący na drodze do całkowitej autodestrukcji, której postanowił się oddać jakoś machinalnie i bezrefleksyjnie, w nagłym zrywie chcąc jakby przekreślić ostatecznie wszystkie resztki tego, co w jego życiu było dobre i uporządkowane, ulegając zupełnie trawiącej go latami do wewnątrz panice i skrajnym brakowi zaufania - bo Jerry robił dla niego w istocie zbyt dużo, aby realnym zdawało się wycenienie tego jedynie na tę lichą zależność, jakiś nędzny okruch władzy, której mógłby zażądać (i zażądałby z pewnością - tak przynajmniej wynikało z yosefowego doświadczenia).
I dlatego, pomimo tych wszystkich lat spędzonych u jego boku, pomimo to wzdrygnął się nieco, gdy poczuł dotyk ciepłych palców zamykających w uścisku jego dłoń; i w swojej upartej nieświadomości własnych poczynań, doprawionej w dodatku alkoholem, nie wiedział nawet, o co właściwie chodziło - nie wiedział, czym miał zrobić sobie krzywdę, choć był świadomy, że te słowa prędzej czy później będą miały jakieś przełożenie na rzeczywistość i nie wiedział też, jak powinien zareagować na ten niezwykle intymny dotyk (bardziej intymny niż ręka na kolanie, udzie czy kroczu), w obawie, że każda reakcja będzie czynnikiem zapalnym do przerwania go; przez dłuższą chwilę nie wiedział nawet, czy wolno mu było oddychać, czy może tak prosta i domyślna czynność nie sprawi nagle, że Jerry tę rękę zabierze z jego dłoni, a tego przecież nie chciał najbardziej na świecie. Jednocześnie, bał się też zainicjować coś ze swojej strony: choćby głupie naznaczenie ruchem kciuka jego paznokcia, zupełnie jakby miało się to równać z nagłym wybuchem szyderczego śmiechu albo innego rodzaju agresji, do której po wielu miesiącach z Brucem był przyzwyczajony - i zupełnie, jakby nie dało się tego drobnego (a jednak dużego) gestu Jericho mierzyć inną miarą niż zestawiając ją z zachowaniem jakiegoś paskudnego degenerata, który pozbawił go reszty godności i szacunku do samego siebie.
- Nie wiem jeszcze - odparł, po przerwie na wypuszczenie nosem kilku krótkich oddechów, gdy dotyk Cel Tradata wspinał się po jego udzie. Patrzenie mu w oczy było teraz jednocześnie trudne i grzesznie rozkoszne, bo dawało jakieś zapewnienie w tym, że to była w istocie jego ręka, jego propozycja i jego słowa. N i e, nie miał zamiaru go zabijać; kurwa, powinien powiedzieć teraz, że nigdy nie miał takiego zamiaru, ale w całej abstrakcyjności tej sytuacji, ta kwestia wydała się mu nagle najmniej istotną, bo przecież z każdą kolejną sekundą prawdopodobieństwo tego, że to wszystko było jakimś wielkim, okrutnym żartem, coraz bardziej malało. - Dokąd chcesz pójść?

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

W tym samym czasie, w którym malutkiego Yosefa przerzucały między sobą dorosłe, niechcące go ręce, gdzieś w centralnym punkcie socjoekonomicznego spektrum, w jednym krańcu kończącego się South Parkiem i Delridge, a w drugim Queen Anne i Magnolią, istniało jeszcze Fremont. Na dwanaście dni przed Wigilią Bożego Narodzenia, i trzynaście od poranka, w który można wreszcie zbiec po obłożonych miękką wykładziną schodach, wpaść do salonu i utopić się w wielokolorowych błyskach papierów, w jakie zadbany, amerykański Święty Mikołaj (nie Dyado Koleda, z tanim pluszem czerwonej peleryny i kostropatym rozrostem brody, w którego w dzieciństwie wierzyła zarówno jerychowa matka, jak i jego ojciec) zapakował wymarzone, wyczekane zabawki, porozjarzane już jarmarcznością migocących lampek i porządnie nadgryzione grudniowym szronem.
Istniało jak Ziemia Obiecana - dla dwojga Romskich imigrantów, i całej masy ich Romskich, Serbskich i Bułgarskich kuzynów, którzy często, zamiast krwią, bliscy byli im dzielonym na kilkoro długiem albo jakąś znajomością z odległej, europejskiej przeszłości, której nie wolno znieważyć zapomnieniem. Istniało jak obietnica lepszej przyszłości dla ich dzieci - na tamtym etapie czworga: dwóch starszych chłopców i dwojga pięcioletnich bliźniąt, podobnych do siebie jak dwie krople wody mimo różnicy płci i charakterów. Istniało jak drogi pierścionek nasadzony na sękaty palec babki - wysłany jej do Belgradu nie pocztą, a kurierem, bo tak było bezpieczniej, i ponieważ Cel Tradatów było na to, wreszcie, stać; wyznacznik sukcesu odniesionego za oceanem, sukcesu, o którym opowiadało się potem wszystkim niedowierzającym sąsiadom, sukcesu jak z technikolorowych reklam ściąganych z satelity na szemrzący, śnieżący telewizor.
We Fremont - które nie było ani Queen Anne ze swoim wszechobecnym blichtrem, ani South Parkiem z nieustającym kryzysem finansowym, moralnym oraz wiary, który miał potrwać przez parę miesięcy - po temporalnym zamknięciu Fabryki Boeinga w latach osiemdziesiątych - ale został na zawsze i miał się bardzo dobrze - stał natomiast okryty beżowym sidingiem dom (z jodłowym wieńcem przytroczonym do drzwi, z czerwonymi, zielonymi i białymi lampkami zwisającymi z belek werandy jak elektryczne liany, i z czterema parami dziecięcych stóp drałującymi po podłodze w procesie przygotowań do Świąt). Pachniało w nim amerykańsko - wschodnioeuropejską fuzją tater tots na obiad i posne vanilice na deser, frezjowymi perfumami jerychowej matki, i dymem z cygar jego ojca, ale też bąkami puszczanymi przez dwunastoletniego Ziona, i chemikaliami gnieżdżącymi się we flamastrach, którymi pięcioletnia Aza lubiła robić bratu bliźniakowi dość upiorny, improwizowany makijaż.
Pachniało - jeszcze - dobrobytem i przewidywalnością.
Na pięć lat zanim wszystko to: sześć dziecięcych pokoi, sypialnię rodziców, żyrandol z niebieskimi, żółtymi i pistacjowymi kryształkami wiszący nad jadalnianym stołem, kolekcję disneyowskich bajek na VHS i toaletkę matki, pełną pudrów, pereł i diazepamu w małych, dziecio-odpornych fioleczkach, wzięli diabli (w przenośni), i strawił ogień (dosłownie).
I na trzynaście z hakiem, zanim przed siedzącym na odrapanej ławce, nastoletnim Jerry'm, nie wyrósł nagle - jak spod ziemi, pod którą zwykle gnieździły się takie właśnie, szczurowate istoty - cherlawy młokos z ręką wyciągniętą po szluga, drżeniem w kościstych kolanach i gniewem w oczach i oddechu, który sprawił, że Jericho poczuł się tak, jakby spojrzał w lustro.
A stojąc przed lustrem szatyn zwykle miał w sobie tylko dwa impulsy: jednocześnie chciał je zbić, jak i pocałować - nie tak po prostu, a w wyrazie ogłupiającej, wszechogarniającej, bezwarunkowej miłości.

Teraz ta istota, którą z bliska po raz pierwszy - jak w skrzywionym krzywym zwierciadle - zobaczył przez jakimiś sześcioma, czy siedmioma laty, siedziała obok i nie cofała dłoni, drżącej i oplecionej jego dłonią, i nie usuwała spod jego dotyku uda, pod tanim jeansem naprężonego oczekiwaniem i łykowatą chudzizną mięśni i ścięgien. I nie odwracała wzroku - wzroku przepełnionego oczekiwaniem, niezrozumieniem, alkoholowym odurzeniem na tyle prominentnym, że następnego dnia będzie można na nie zrzucić całą odpowiedzialność za dzisiejsze grzechy, ale niewystarczająco intensywnym, by się nie wiedziało, że się je popełnia. I rzucała mu wyzwanie: spojrzeniem, krótką salwą rwano-szarpanych oddechów, ciętą ripostą stawiającą Jerry'ego w niepewnym punkcie ("Jeszcze nie wiem"; spodobało mu się to), pytaniem.

Było wiele rzeczy, które chciał teraz Sadlerowi powiedzieć - nie bacząc na barmana na Be i na okoliczności, i na konsekwencje mające uciąć im jutro marzenia niczym gilotyna - ale z jakiegoś względu nie odezwał się długo ani słowem, tylko się gapił i milczał, chłodny i surowy, z zielono-złotym światłem barowych rozbłysków wykuwającym rysy jego twarzy z brudnego, zadymionego mroku.
Wyminął pojedyncze znamię na yosefowym policzku - równomierne i wypukłe jakby zastygła na nim łezka, albo kropelka wosku ściekająca spod płomienia świecy, przespacerował się bladą przecinką w gąszczu brwi - tam, gdzie spod drobnych, jasnych włosków wysuwała się mała, poprzeczna blizenka. Zawisł na jego rzęsach - balansując jak akrobata jedną ręką trzymający się górnej, i drugą - dolnej powieki, nim pochłonie go bezkresna czerń chłopięcej źrenicy.

Do Domu, chciał rzucić.
Chcę pójść do Domu. Yosef? Proszę?Zabierz mnie stąd.
Jak postaci w kreskówkach, które wszechwiedzący umysł i wszechmogąca ręka reżysera mogą cofnąć w czasie - w śmiesznym, wstecznym spacerze parę, paręnaście, parędziesiąt kadrów wstecz.
Chcę przejść się - jakby tyłem - przez ostatnie dziesięć, piętnaście lat. Minąć Jericho, który uczy się wybijać okna z ram, zęby z dziąseł i palce ze stawów. Zostawić w dali tego, który nawet na przyjaciół jest w stanie napuścić przerażającego dryblasa - ot, pogróżkę, albo i obietnicę cierpienia tylko po to, by choć przez chwilę poczuć panowanie nad sytuacją. Ukłonić się Jerry'emu, jaki wszystkie zawszone dzieciaki z okolicy ściąga ku sobie niczym piorunochron, i zaczyna ich głód i tęsknotę za chwilą atencji, garścią dolarów i ulotnym poczuciem, że się dla kogoś liczą, wykorzystywać dla własnego interesu; pomachać temu, który w ostatniej klasie liceum przestaje w ogóle marzyć o studiach, a zaczyna - o dupach, i przy jednej z pierwszych, poważniejszych randek z Zarą Vazquez robi jej dziecko. Minąć się z nastoletnim Jerry'm całe godziny koczującym na ławce z widokiem na lokalnego Shella, dziergającym sobie w skórze nieporadne wzory - cyrklem i atramentem do pióra, marzącym o tym, jakby to było: pstryknąć rozpaloną zapałką w kałużę benzyny tak wielką, że obejmuje całe Seattle, a może i cały Stan Waszyngton. Popatrzeć na trzynastolatka tęskniącego za matką i dziesięciolatka w szpitalnianej poczekalni. Cofnąć się do czasów, w których dom Cel Tradatów we Fremont jeszcze stał, a Yosef dopiero przychodził na świat.
Cofnąć czas.
Zmienić bieg wydarzeń.
Naprawić wszytko to, czego dzisiaj nie dało się już w żaden sposób skorygować.
- Do łóżka - Powiedział, głosem przedzierającym się przez zasieki z chrypki i ledwo potykającym o próg dźwięku. Grzązł w gardle Jericho - w wypalonym wódką i papierosowym dymem przełyku, barykadował się pod językiem i zaczepiał o pożółkłe trochę od lurowatej kawy zęby, więc gdy wreszcie opuścił jego ciało, okazał się być wyblakły i umęczony jak ktoś szukający schronienia po bardzo długiej, i bardzo niebezpiecznej tułaczce. Chciał je znaleźć między wargami Sadlera; jak wtedy, gdy chłopak wzniósł się z podłogi i wspiął się na palce, i okrył jego policzek dłonią, ale gubił się w locie i rozbijał o smutnie-puste denko kieliszka - Do Aero albo Airlane? - Moteli dobrze znanych dzieciakom z ich stron, mieszczących się rzut beretem obok siebie, niby po drugiej stronie rzeki od Loretty, ale w sumie raptem dwadzieścia minut drogi stąd. Jerry był w jednym z nich tylko raz, i to nie po to, po co w progach dwóch przybytków stawiało się stopy zazwyczaj (odbierał jakąś przesyłkę dla Ziona, niby nic wielkiego), ale wiedział, co się o nich mówiło, i co można było w nich robić. Z drugiej strony czuł, że - cokolwiek się stanie (czyli: nawet, jeśli Sadler go dziś jednak zabije) - dwudziestolatek zasługiwał na jakiś cień jego szacunku, choćby przez wzgląd na dzieloną na dwoje przeszłość. Spiął kącik warg nerwowym, niepewnym ruchem - Albo do mnie.

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Tacy jak Yosef z natury nie wierzyli w półśrodki i centryzm, z jakiegoś powodu w każdej kwestii dopatrując się binarnego podziału na my i oni - bo nie miało znaczenia, tak w istocie, czy ktoś miał więcej szczęścia, pieniędzy, sukcesów tylko trochę, czy całkiem znacznie: zawsze byli ci lepsi i ci gorsi, a Yosef Sadler uparcie trzymał się tej drugiej kategorii, nie chwytając się już nawet jakichkolwiek nadziei na to, że któregoś dnia ten stan rzeczy mógłby się odmienić. Dla niego Jericho Cel Tradat był człowiekiem South Parku - przeżartym panoszącą się po wąskich zaułkach zgnilizną do tego stopnia, że ciężko było uwierzyć, że w tym samym życiu rozpakowywał kiedyś piętrzące się pod świątecznym drzewkiem, owinięte starannie w kolorowe papierki prezenty i choć Yosef w i e d z i a ł, że tak przecież musiało być (bo znał historię cel-tradatowej niedoli, nawet jeśli bez tych wszystkich fikuśnych szczegółów, obejmujących malunki na twarzy czy paczki nadawane krewnym kurierem), to w upartym postanowieniu, ażeby trzymać Jericho tak blisko i tak podobnie sobie, jak to tylko było możliwe, odtrącał tę wiedzę gdzieś na bok, pozwalając jej płonąć razem z fundamentami tego - kiedyś - z pewnością bardzo ładnego domku we Fremont, za którego pożar był w d z i ę c z n y (przyjmując na klatę całe okrucieństwo, z którym wiązały się podobne słowa), bo ten dał mu Cel Tradata właśnie takiego, jakim nie wyhodowałyby go świerkowe gałązki świątecznego drzewka - zepsutego, w ten dziwny, pociągający sposób, do którego Yosef lgnął uparcie; dopijającego piwo, przysiadłszy na oparciu jednej z tych obdrapanych ławeczek, z nogami wspartymi o miejsce do siedzenia, z dopalanym leniwie szlugiem w wolnej ręce, a na twarzy z zawadiackim uśmiechem, posyłanym rozmówcom jako uwerturę do cichego rechotu z jakichś niezbyt wyszukanych czy eleganckich żartów, zasłyszanych pod wysokimi parapetami okalających podwórka kamienic.
Choć od ich pierwszego spotkania minęło już solidne parę lat, Jericho Cel Tradat - przede wszystkim - pozostawał dla Yosefa synonimem jakiegoś lokalnego człowieka sukcesu - tak jak niektórzy wieszali nad biurkiem zdjęcia Baracka Obamy, aspirując do jego zdolności dyplomatycznych i przymykając oko na jedną czy dwie zrzucone bomby za dużo, tak on mógłby z pewnością przykleić (na ślinę albo tani zamiennik superglue, bo przecież już dawno nie było go stać nawet na ramkę, a te, które znajdował na śmietniku były z reguły połamane albo oblepione czymś, czego pochodzenia nie chciał znać) jedno z tych rozmazanych pijackim przesunięciem kamery zdjęć z popijawy pod oknami niewrażliwych już na dogorywanie miejscowej młodzieży sąsiadów, gdzie Jerry ścigał się z kimś na ilość wypitych piw albo haustów parzącej w gardło wódki (i Yosef też przymykałby oko na te okazjonalne wypadki przy pracy: wybity kciuk, podbite oko czy posiniaczone kolana). I chociaż - n a p r a w d ę - starał się całego tego swojego tępo kultywowanego podziwu nie okazywać, to wiedział przecież, że na ustach wielu pozostawał zwykłym przydupasem lokalnego króla rynsztoku - tak samo jak wiedział, choć wiedzę tę uparcie od siebie odsuwał, że sam Jericho musiał być świadomy jego nienaturalnego przywiązania, które powodowało, że zwykle kiedy Cel Tradat coś mówił, to albo nie było żadnego ale, albo istniało tylko wypowiadane w sarkastyczny lub cyniczny sposób, który zawsze można było przekuć w nieudany żart.
Często kpił z samego siebie, kiedy próbował jakoś dotrzymać mu kroku i stać się tak samo bezwzględnym, tak samo nieosiągalnym, tak samo s z a n o w a n y m, bo zdawał sobie sprawę z tego, że jeden krok Jericho był jego trzema, co czyniło go tym samym niemal niedoścignionym, bo przecież w tym smutnym świecie, w którym dobór autorytetów dyktowała ilość przetrąconych nosów na koncie, było miejsce tylko dla jednego Cel Tradata i co najmniej stu Yosefów, drepczących za nim jak bezdomny pies za nieznajomym, który wystawił mu miskę z wodą i żarciem o parę razy za dużo.
Do domu - gdyby usłyszał właśnie to, zamiast bezpośredniego i prostego do łóżka, które musiał podsumować krótkim (zbędnym zupełnie) prychnięciem i idącym za nim:
- Dobrze, że mówisz, bo bym się nie domyślił.
- do domu, to nie wiedziałby chyba jak przekazać, że nie wiedział w istocie, czym był d o m, do kogo ten dom miałby należeć, kto miałby w nim żyć i jak miałby wyglądać od środka (bo z zewnątrz każdy dom był przecież - nawet jeśli brzydszy, ładniejszy, solidny czy mało stabilny - taki sam: każdy miał fundamenty, drzwi, dach i okna); tym bardziej zatem nie wiedziałby, która z obszczanych uliczek South Parku miałaby ich do niego zaprowadzić i czy w South Parku w ogóle było jakiekolwiek miejsce, które takim domem można by było bez zawahania nazwać - bo miejsce Sadlera nie było w końcu domem, a zaledwie mieszkaniem (dosyć ciasnym zresztą), a po tym należącym do Cel Tradata nadal walała się nigdy nie naładowana broń, która resztki tego, na czym dom faktycznie można by było wznieść, wytrącała równie zręcznie jak trajektoria lotu proch z wystrzelanej amunicji.
Na przestrzeni ostatnich kilku minut, Yosef zdążył zwątpić w fakt, że naprawdę istniał Jericho, naprawdę istniała Loretta, naprawdę istniał Billy-Ben-Bobby i naprawdę istniał on sam - i nie wiedział już czy śnił właśnie jakiś w chorym tempie napędzany hajem, dziki sen, grający okrutnie na wszystkich jego słabych punktach, pragnieniach i potrzebach, czy może oszalał po prostu - albo to Jerry oszalał, z palcami owiniętymi wciąż wokół sadlerowego nadgarstka (gdzieś w międzyczasie odważył się nawet poruszyć własną dłonią, sprawdzając jakby czy wtedy coś by się zmieniło - czy ten dotyk by zniknął, na przykład, rozpuszczając się z cichych syknięciem gdzieś na granicy snu i jawy albo przybrał na sile i agresji, zmieniając nagle zupełnie swój kontekst i przekaz: nic takiego jednak się nie stało, przez co czuł się jednocześnie mocniej skonfundowany, ale też jakby spokojniejszy - o ile przy sercu tak dziko galopującym, można było w ogóle jeszcze mówić o jakimkolwiek spokoju). I tak jak na początku jeszcze posyłał otoczeniu dyskretne spojrzenie, żeby upewnić się, że n a p r a w d ę nikt nie zwracał na nich uwagi, tak teraz potrafił skupić się już tylko na Jericho, który ciągle był tak blisko, że w nos łaskotał go ten charakterystyczny dla niego zapach, zmieszany z odorem chamskiej wódki i papierosowego dymu, a mimo to jednocześnie tak samo słodki jak zawsze (może to dlatego zmuszony był zrównać tę słodycz odrobiną goryczy bijącą z własnego głosu, choć nie chciał wcale brzmieć gorzko ani kwaśno; chciał mówić tylko ładne rzeczy i uśmiechać się tak szczerze, jak nie uśmiechał się dawno - niestety, pomimo wszystko pozostawał tylko Yosefem Sadlerem, który w każdej jakkolwiek narażającej sytuacji potrzebował odnaleźć zielone strzałki wyznaczające drogę ewakuacyjną - tak na wszelki wypadek).
- Airlane jest w porządku. - Tak, do ciebie, u ciebie byłoby najlepiej. - Dawno nie było żadnej strzelaniny, nie? - palnął głupio, unosząc kącik ust w jakimś niezręcznym uśmiechu, zapominając nagle zupełnie, jak właściwie ustalało się takie rzeczy, jak właściwie prowadziło się takie rozmowy, jak właściwie podnosiło się z barowych stołków, nie chcąc jednocześnie tak bardzo rezygnować z tego ciepła cudzego dotyku rozlewającego się po udzie, jak właściwie wychodziło się ramię w ramię, tak jakby nic nigdy się nie stało, choć przecież w ich głowach kreowała się już całkiem konkretna wizja tego, co dopiero miało nastąpić. Zapomniał i teraz uczył się na nowo, przy podnoszeniu się ze stołka zawadzając kolanem o ten pieprzony wieszak pod barkiem, żeby zignorować to zupełnie, zbyt przejęty śledzeniem wzorkiem każdego ruchu Cel Tradata, tak jakby spodziewał się, że ten w każdej chwili może zrezygnować, zaśmiać się i uciec, jak w jakiejś psychodelicznej kreskówce z rodzaju tych, które najlepiej wchodziły na kwasie.
A jednak nic takiego się nie stało - i Billy-Bobby-Ben z pewnością jeszcze tej nocy miał naprzeklinać się trochę na ten otwarty i nigdy nie domknięty rachunek, który dwóch młodziaków pozostawiło za sobą w Loretta’s Northwesterner.


[ k o n i e c ]

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”