WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wzruszył lekko ramionami. Znacząco. Tak by to zauważył. Gówno go obchodziło jego imię, to, że Brown mógł go w jakiś sposób obrazić. Co go to obchodzi? Ma go tylko pilnować, by nie stała mu się krzywda wymierzona od osób trzecich. On, to co innego. Nie będzie miał oporów, by sprowadzić go do pionu. By pokazać siłę i dominację która tli się w nim jasnym płomieniem. Będzie obserwatorem, skupionym na swoim celu niczym na jednej z akcji, w której liczy się tylko sukces, a nie ma takiego słowa jak porażka. Chciałbyś, żeby to była kolejna misja Brown. Popatrzył na niego uważnie i perfidnie zaciągnął się jeszcze raz, dmuchając mu dymem prosto w twarz. - Takiś odpowiedzialny, skombinuj sobie swoje fajki. – dodał, nim ostatecznie zamknął drzwi samochodu.
Dlatego nikt cię nie lubi, Brown.
Nie oglądał się za siebie, szedł prosto do wejścia, czujnie rozglądając się na boki, jakby z najciemniejszego kąta miało nagle wyskoczyć zagrożenie. Kątem oka zauważył, jak ten go wymija, z tym przyklejonym szczeniackim uśmiechem. Uniósł brwi i ponownie się zaciągnął, unosząc głowę do góry by wydmuchać dym w noc. Przez chwilę śledził wzrokiem powstałą mgiełkę, nim ponownie wrócił do niego spojrzeniem.
- Żeby ci potrzymać? Znajdziesz sobie do tego towarzysza, nie mam co do tego wątpliwości. Będę grzecznie stał pod drzwiami. – nie zwolnił kroku, kierując się do wejścia, dopalając papierosa i ciskając niedopałek w ciemność by wylądował tam gdzie wszystkie inne. Pośród brudów tego miasta.
Miejsce mu się nie podobało. Już z tej odległości słychać było muzykę i to paskudne, czerwone światło. Podrapał się po karku. Wolał cichsze miejsca, bary na odludziu, gdzie dym papierosowy przeplata się wonią spoconych ciał i dobrego alkoholu. Gdzie diabeł mówi dobranoc, a ty tracisz ostatnie resztki godności. Nie miał jednak innego wyjścia, musiał mieć na młodego oko, by udowodnić sobie i innym że potrafi być odpowiedzialny, nawet jeśli niedawno popełnił spory błąd. Nawet jeśli rozkwaszona morda tego drania pojawia się w jego snach. Ten bar, to czysta rozpusta, siedlisko upadłych aniołów, diabłów i każdego tałatajstwa.
Jestem tu by cię podnieść, chociaż sam osiągnąłem dno już dawno temu i nie wiem, co to pewny grunt.
Skrzyżował ramiona na piersi i wzniósł oczy ku niebu. Kolejny paniczyk, szastający kasą. Kolejny, który skończy na dnie. Nie skomentował tego jednak, skupiony na posturze ochroniarza trzymał się za plecami Prescotta, nic nie robiąc sobie z tego brzydkiego pokazywania palcem. Ruszył za nim, widząc go teraz w dosłownie innym świetle. Ta czerwień nadawała mu krwawy, mroczny wyraz. Sam Cyrus w swojej czarnej koszuli wpasowywał się w otoczenie tych wszystkich siedzących przy stolikach buców, tych wszystkich którzy pragną przegrać życie, mając nadzieję na noc pełną wrażeń.
- Nic nie wiesz o moich powodach. To że masz swojego ojca za kompletnego palanta to już twoja sprawa. Nie mnie oceniać. – odpiął jeden guzik koszuli. Cholerny skwar niczym w najwyższym kręgu piekła. Nie będzie mu tłumaczył, dlaczego przyjął tą fuchę. Bo czy zrozumie, czym jest chęć udowodnienia wszystkim, że się mylą co do niego? Że potrafi wykazać się odpowiedzialnością i zaangażowaniem, nawet jeśli prosto w twarz mu mówią, że jest skończony? Czy zrozumie, jaki człowiek go chroni?
Muzyka wwiercała mu się w mózg, to cholerne czerwone światło paliło w oczy, nie skarżył się jednak, szedł w stronę sceny, w stronę upatrzonego miejsca, kompletnie nie zwracając uwagi na mijaną dziewczynę. Ładna. Za ładna na to miejsce. Ona uśmiechnęła się promiennie, on jednak był wpatrzony w plecy swojego podopiecznego i z ulgą opadł na siedzenie naprzeciwko niego, wypełniając je całkowicie swoją osobą. Przerzucił jedną nogę przez oparcie, opierając plecy po drugiej stronie i skrzyżował ramiona na piersi, napinając materiał koszuli, ukazując umięśnioną sylwetkę.
I pokrytą bliznami które mają być świadectwem, jak wiele poświęcił dla tego zasranego miasta.
- Nie, wcale mnie to nie obchodzi, więc nie kończ, proszę. – popatrzył na niego z politowaniem. W tej chwili trochę żałował, że dał się w to wciągnąć i że od teraz większość czasu będzie spędzał z tym młokosem, ale słowo się rzekło, a Cyrus Brown go dotrzymuje, co by się nie działo. Nawet jeśli to wszystko zajdzie za daleko i wszystko się posypie jak domek z kart.
Masz niefart, Zach, ja jestem ważniakiem, nie tylko go zgrywam. – wygrzebał z kieszeni paczkę fajek i przez chwilę obracał ją z dłoni. - Jeśli wyluzuję, nikt nie będzie cię pilnował i wtedy rzeczywiście ktoś cię odjebie. Dziękuję, postoję, nawet mi się tu podoba. – kłamstwo, cholerne kłamstwo w ustach kogoś, kto prawem posługuje się jak tarczą. Wyjął papierosa, wsadził do ust i podpalił, zaciągając się dymem, oddając się temu rytuałowi. Tej Chwili która mogłaby być wiecznością, gdyby nie obowiązek. Gdyby nie ten który ma pozostać żywy.
- To co, będziemy tu siedzieć i patrzeć na te laski jak dwójka prawiczków czy w końcu pokażesz, jak jesteś odpowiedzialny i chociaż zamówisz coś do picia? – zerknął na niego znad tlącego się papierosa, rzucając na blat paczkę, która szybkim tempem zbliżała się w stronę chłopaka.
Kolejny grzech na sumieniu.

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zachary się śmieje. I jest to głos, tak zwyczajnie, bezczelny (choć wyłożony ściółką szczerego zaskoczenia); parsknięcie raczej – wypchnięte przez wciśnięty w dolne jedynki język. Świst balansujący na łamliwej granicy tonów. Równocześnie zerka w bok. Faktycznie, przemyka po sylwetce jednej z dziewczyn (atrakcyjnej w sposób zarówno obiektywny, jak i realny – czyli bez fajerwerków, ale na pewno wpasowujący się w gusta, załóżmy, siedemdziesięciu procent obecnych tu facetów ).
Ani on, ani Cyrus, nie wiedzą o tym – ale blondynka, która w najbardziej wyuzdanej pozie osuwa się teraz kręgosłupem po tytanowej prowadnicy obłapianej przez nią – na wszelki sposób – żerdzi, ma na imię Cora, dwadzieścia jeden lat oraz nieświadomego jej zawodu, prze-słodkiego chłopaka (serce skradł jej już przy pierwszej randce – podczas niewinnego wypadu na wybrzeże, gdzie przesiedzieli trzy godziny w oczekiwaniu na zachód słońca; a w trakcie którego dziewięć razy zanosił się z pocałunkiem, choć w rezultacie własnej nieśmiałości – nie dotknął nawet jej dłoni). Ma też potężny dług studencki i parę pomniejszych dolegliwości zdrowotnych (głównie natury skórnej oraz – niezależnie od tej pierwszej – hormonalnej), o których dowie się za kolejne cztery tygodnie.
Ale w tej chwili? W tej chwili, sprowadzając się do wyćwiczonego skrupulatnie – i pod każdym możliwym kątem – przykucu, sugestywnie podkreślonego szerokim rozchyłem ud – wymienia się spojrzeniami z Prescottem. Rzeczywiście; jej oczy mówią to samo, co usta Browna powiedzą wkrótce. Zupełnie, jakby za parę minut ex-detektyw zdecydował się na luźną translację (nic dziwnego – logiczne wydaje się, że z racji wykonywanego zawodu bywał w miejscach takich jak to – i w gorszych, bardziej parszywych, również). „Nie trzeba” – odpowie Zachary w tym samym, względnie znanym sobie dialekcie.
Póki co, jednak – fotograf znów skupia się na mężczynie. Na niezbyt starannie wymierzonej drwinie, puszczonej – samopas – w eter. Ale chłopak nie zamierza go ani poprawiać, ani wyprowadzać z błędu (drwina przepełza po klubowej posadzce, obrzydliwie obłym cielskiem wtłacza się nogawką chłopaka; pnie po jego ciele – przebiega nieprzyjemnym dreszczem). Stwierdza tylko:
To ty o tym pomyślałeś. – Potem przeciąga się porządnie (delikatny zarys drwiny drwiny drwiny rozpędzonej po drabinie żeber wybijając spod rozpiętej kurtki – przez materiał poprawionej zaraz koszuli). Splata dłonie na karku. Gra niewzruszonego.
Ale myśli: wie. Kurwa. Wie. Domyśla się.
Myśli: Chrrryste, uspokój się, Zach. Sam zacząłeś...
Sam zacząłeś. To nic. To żart. To tylko żart.
Kurwa. Kurwa. Kurwa. Wie. Ale dlaczego? Skąd? Jak?
Co zrobił, znowu, nie tak?

Cora zatacza kolejny okrąg wokół pręgierza – przy którym tańczyć będzie przez następne sześć do siedmiu minut (wydana na chłostę wzroku). Na jej twarzy rozkwita widoczne zniecierpliwienie.
A o niej? Co o niej myślisz, Cyrus? Czy ta też jest za ładna? Bo, widzisz – nikt nie trzyma ich tutaj siłą. Nie istnieje żaden twór – żadne monstrum dokonujące łapanki dla zaspokojenia cudzych, prymitywnych dość (nie ukrywajmy) potrzeb. To nie miejsca (takie jak to) znajdują te dziewczyny – to one (smukłe palce przemykają po kolejnej setce, zarobionych w jedną tylko noc, dolarów) szukają tych miejsc. Spotykają się, rozumiesz, pośrodku drogi. Popyt – podaż. Wszyscy są zadowoleni.
I tylko ty, kurwa, święty.
Dlatego nikt cię nie lubi, Brown.
Auto-paraliż Prescotta przoduje jednak w wymianie złośliwości. Ma problem. Ma problem – ze sobą samym, bo;
Zach jest tylko dzieciakiem – w przeddzień do-rosłości (lub też: w dniu przedrosłości – cokolwiek miałoby to oznaczać, jest tak samo skomplikowane, jak mechanizm przepływających przez skronie myśli). Cały składa się z prześwitów szczenięcego ujadania. I cały, również, znajduje się u progu czegoś, co mógłby posiąść. Dojrzałość, na przykład – i opanowanie. Albo pokora, chociażby.
Zamiast tego?
Daje się podejść. Wystarczyłoby zaczekać; w odpowiednim momencie wyłapać kelnerkę – źrenicami zahaczyć o przemykającą dziwnie-eterycznym krokiem sylwetkę (kobietę-zjawę, zmaterializowane z niebytu ucieleśnienie wszelkich pokus, nałogów i potrzeb). Mógłby – oczywiście, że mógłby. Nie słyszy już jednak słów Cyrusa; między nimi wyrasta dźwiękoszczelna bariera, łapczywie tłumiąca każdy „niefart” i każdego „ważniaka”. Myśli: bądź sobie kim, kurwa, chcesz.
Ale nie próbuj wmówić mi – kim jestem ja.
Z głośników nie sączy się już muzyka. Wszelkie audio zamienia się w jednostajny skowyt wyszarpywanych strun, słów rozdrapywanych paznokciami w czerni wspomnień? kredowej tablicy, porcelany rozoranej ostrzem noża czy szpikulcem widelca – lub trójzębu – jeśli na strawę zostało się zaproszonym do najwyższego kręgu piekła.
I tylko Brown zdaje się tego nie słyszeć.
W przeciwieństwie do Zacharego. Bo Zachary słyszy. Słyszy zbyt wyraźnie. Znajdziesz sobie t o w a r z y s z a.
Nie mam wątpliwości.
Żeby ci potrzymać?
Żarty przestają bawić.
W kiblu. W kiblu. W kiblu. W pierrrdolonym kiblu.
To ty się przyznaj. Ty. Ty się przyznaj.
Co ty, kurwa, wiesz?
Skąd... Skąd to wiesz?!
I wstaje.
Zatrzymuje się dopiero w chwili, w której znajdą się w układzie ramię w ramię – choć w dziwnej awersji wektorów, która wybija je w przeciwnych zupełnie, niechętnych sobie kierunkach; dokładnie tak, jak Zachary zmierza teraz, ma się rozumieć, w stronę baru.
No [podryg ramion] to nie bądź sknerą – mówi, zza pazuchy wygrzebując złożoną wpół niby-talię jedno- i dwu-dolarówek; palec wbija w potencjalny środek jak pierwszy ruch w sekwencji krupierskiego przetasowania. Dzieli – względnie równo. Oddaje mu – połowę. Na oko, choć lekką drżącą? ręką ccco jjjest kurrrwa? – wyjdzie, co najmniej, stówka. – Masz, częstuj się. Tylko bez pośpiechu. Niech się trochę postarają.
I może nawet cała sytuacja bawiłaby Zacharego – bo o ile wcale nie podejrzewa Cyrusa o pokłady nadmiernej praworządności, tak przyglądanie się brudzącemu pieniędzmi rączki – stygmatyzującemu się w czynnym akcie – policjantowi, sprawiało mu nieokreśloną przyjemność. Widzisz, Brown, Zachary bardzo lubi być górą.
Szkoda tylko, że jego największa słabość stoi w absolutnej, anty-analogicznej kontrze. Zachary – będąc górą – bardzo łatwo daje się, również, strącić.
A, właśnie. I jeszcze jedno. – Poważnieje. Tak – w tym świetle wygląda, przede wszystkim, poważnie. Niekoniecznie groźnie. Nawet nie tak, znowu, mrocznie. Po prostu; poważnie. W tym świetle nie widać też, jaki zrobił się – kurwa – blady.
Pochyla się, na powrót utyka zachowaną część pieniędzy za kurtyną smolistego skaju (skóropodobny materiał, w tym samym czasie, cały przesiąka zapachem nikotynowego dymu).
Widzisz... – Zaniża głos; dłonią zahacza o łuk pomiędzy barkiem, a podbiegiem męskiej szyi. Buczy mu, jebany małolat – prosto do ucha. Patrzy jednak – za przed siebie. Dla niego – w martwy całkiem punktPowiedziałem ci już, że jebią mnie wasze układy. Skoro-
Chrrryste, cały się trzęsie.
S-skoro tak ci się podoba granie lojalnego kundla, to PROSZĘ BARDZO, możesz wypierdalać masować prostatę mojemu ojcu. PIERDOLI MNIE TO. A-ale z-ze mnie? Nie zrobisz mi tego. Nie zrobisz, kurwa, jakiegoś pedała, rozumiesz? PYTAM SIĘ – ROZUMIESZ?!
Ssssssyk odpalanego lontu – Zachary wie, że popełnia błąd. Wie, że powinien odpuścić.
Nie potrafi
.

autor

preskot [on/jego]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie wiedział, że popełnił błąd. Nie wiedział (przynajmniej w tym momencie) że jedno nierozważne słowo zburzy spokój chłopaka, odmaluje te skrajne emocje na jego subtelnej młodej twarzy. Powiedział to co myślał, nie zastanawiając się dłużej nad tym. To zwyczajny żart, jakim wymieniają się mężczyźni. Normalni. Po prostu normalni. Nie spodziewał się takiej reakcji, aczkolwiek w jego życiu już nic nie jest w stanie go zaskoczyć.
Bo przecież jest martwy w środku.
Gdzieś w oddali słyszał muzykę, kątem oka dostrzegł wijącą się dziewczynę, jednak całą uwagę skupił na chłopaku. Obserwował jak dzieli pieniądze i połowę mu wciska. Popatrzył na niego z pogardą nie ukrywaną w niebieskich oczach. Nie, nie chciał tych pieniędzy. Nie chciał pieniędzy paniczyka który może mieć wszystko, wystarczy że kiwnie palcem. Nic jednak nie powiedział, z niezdrową ciekawością czekając na dalszy rozwój wydarzeń, na to, co spowodują jego nierozważne słowa.
I nie pomylił się.
Drgnął, czując palący dotyk wyciskający powietrze z płuc. Nie pozwalał sobie na takie rzeczy, jego przestrzeń osobista to świętość, a ciało to świątynia którą tylko on może skalać dotykiem. Odnalazł jego oczy, to spojrzenie pełne wściekłości i... strachu? Paniki? To go zaciekawiło, sprawiło że powoli na twarzy Browna pojawił się uśmiech. Uśmiech zrozumienia. Wcześniej nie miał pojęcia, o co chodzi. Teraz, składając dwa do dwóch podejrzewał, że jego podopieczny przeszedł przez coś, czego nie potrafi ogarnąć. Czegoś, czego się wypiera. Czegoś co go boli.
Czegoś, czego potrzebuje?
Przez całą tą sytuację nie wypuścił papierosa z dłoni, w tym momencie przytknął go do warg i zaciągnął się, przedłużając tą ciszę karząc go milczeniem.
- Taka wściekłość. W kimś takim młodym. Ciekawe. – powiedział cicho, a ten pieprzony uśmiech nie schodził mu z twarzy. W oczach jednak czaiło się ostrzeżenie, informacja by nie przekraczał pewnej granicy, by nie pozwolił sobie na zbyt wiele. Nie wiadomo czy dałby radę się wtedy opanować, by na własne oczy mu pokazać, czego się boi.
- Ale won z łapami. – powiedział, reagując odruchowo. Złapał go wolną dłonią za nadgarstek i wprawnym ruchem wykręcił go, zabierając jego dłoń która była zbyt blisko ciała policjanta. Trzymał mocno, wprawnym ruchem zaciskając smukłe palce na nadgarstku chłopaka. Mógłby zrobić mu krzywdę. Mógłby dać się ponieść, jak tamtego feralnego dnia gdy stracił wszystko. Zrobiłby to, gdyby tylko chciał. Jednak pojawiło się coś, co sprawiło że poprzestał na odciągnięciu jego łapy ze swojego ramienia.
Współczucie.
- To był tylko żart, Prescott. Żart niesmaczny, owszem, ale jednak. To, że tak reagujesz, ma jednak głębsze dno. Jeden moment, jedna chwila i wszystko runie jak domek z kart, prawda? – pokiwał smutno głową. Dlaczego nadal do cholery trzymał jego nadgarstek powodując że palcami czuł jego ciepło? Westchnął ciężko. Tyle pytań. Tak mało odpowiedzi. Nie ma prawa zagłębiać się w ten temat. Nawet, jeśli ciekawość pali go od środka. Nawet jeśli łaknął tego jak kwiat deszczu. Wolał jednak nie ryzykować kolejnego wybuchu. Musiał nad sobą panować, nad tym dawnym ja który przez jeden gest zaprzepaścił wszystko.
Musi to naprawić.
Pociągnął go za nadgarstek, przyciągając bardziej do siebie, tak, że jego usta znalazły się tuż przy uchu chłopaka. Znowu ryzykował. Znowu igrał z ogniem. Znowu prosił się o guza. I karę za swoje grzechy.
- Jeszcze raz mnie dotkniesz, a obiecuję że to, co przeżyłeś będzie niczym miły sen, jak z tobą skończę. – warknął prosto do jego ucha, w kolejnym momencie puszczając jego nadgarstek. Spojrzał na spalonego papierosa i niedopałek dogasił w popielniczce. No dalej, pokaż mi, jaki to hardy jesteś. Jak bardzo nie lubisz tego, co się wydarzyło. Nie patrząc na niego obszedł go i schylił się po paczkę papierosów, które wylądowały na podłodze. Ruszył w stronę baru, nim jednak jego kroki poniosły go ku alkoholowej oazie, przystanął i rzucił mu prosto w twarz jego pieniądze. Tak łatwo to przychodziło.
- Nie chcę twoich pieniędzy. I ogarnij się, bo życie nie jest kolorowe i idealne jak pewnie miałeś nadzieję. To jedno wielkie gówno, w którym obaj toniemy. – odparł, wyciągając kolejnego papierosa i idąc do baru.
Chciał uciec, jak najdalej stąd, bo wiedział że się to dobrze nie skończy, bo wiedział że ta gra jest skazana na porażkę.
Podpalił papierosa i przeczesując włosy ruszył w stronę baru, zamawiając dla szczeniaka piwo, samemu z niechęcią racząc się wodą z cytryną. Mimo, że miał ochotę się napić, musiał go pilnować, musiał wypełnić to zadanie.
Musiał zapewnić temu cholernie zagubionemu chłopakowi bezpieczeństwo.

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Z błędami tak już jest. Z reguły nie wie się, że można jakiś błąd popełnić – dopóki nie nadejdzie moment (chwila ledwie), w której zrozumie się, że nie ma już odwrotu. Że coś poszło nie tak. [ W analogicznym potrzasku, spóźnionym zrywem ramienia starając się powstrzymać to, co niepowstrzymywalne. ] Błędy o tyle bywają też problematyczne, że ich skutków często nie da się, tak po prostu, cofnąć (często także – przewidzieć). Można naprawić (nie zawsze z pożądanym efektem). Można zacząć od nowa – że niby z większym zasobem wiedzy, poszerzonym o miniony już precedens. Ale błąd pozostanie; i nie da się, od tak, o nim zapomnieć.
I ktoś, kurwa, mądry – wymyślił sobie, że taki błąd stanowić będzie integralną część procesu uczenia się (zatem – będzie nieunikniony). Jedną z podstawowych jednostek zgłębiania danej wiedzy i arkanów.
Pytanie brzmi tylko; co, jeśli nie do końca wiemy – czego się uczymy.
Lub – kogo? I czy, w ogóle, drugiego człowieka można się nauczyć?
Ssssssyk odpalanego lontu – Zachary wie, że popełnia błąd. Wie, że powinien odpuścić.
Nie potrafi.

A zatem uczestniczą w dziwnym spotkaniu – pośrodku winy. Pośrodku pomyłki; jak pomylić można kolejność wykonywanych działań – numer pod który chciałoby się dodzwonić – albo drogę do celu, chociażby.
Ale czy człowieka? Czy człowieka można pomylić? I nie – nie, że z twarzy; bliźnięta na przykład. Nie znowu dać się złapać w pułapkę wizualnego podobieństwa. Lub głosu, jeśli rozmowa prowadzona przez słuchawkę telefonu.
Czy można na przykład pomylić człowieka przez dotyk?

No nie pierdol, że teraz będziesz się jeszcze bawił w mojego psychoterapeutę. Jakiś, kurwa, cyrk. – Ma ochotę się żachnąć; w gówniarskiej wierze, jakoby jego obecność – faktycznie – stanowiła towar jakiejś (jakiej-kolwiek) wartości. Że jego towarzystwo miałoby być czymś, o co należałoby się ubiegać. Zachary szybko zostaje jednak sprowadzony na ziemię.
I naprawdę – n a p r a w d ę – nie ma pojęcia, co się z nim dzieje.
Widzisz, Ktoś powiedział kiedyś (a może pomyślał tylko – choć w myśli tej tak głęboko był pogrążony, że pozwolił mi ją poczuć, na własnej skórze); że chłopięce nadgarstki, z zasady, są miękkie. Nie jestem pewien, czy to prawda. Całkiem możliwe. Znaczyłoby to jednak mniej-więcej tyle – że z biegiem lat tracą na własnej wrażliwości. Zaczynają być szorstkie – jak, rozumiesz, skóra bywa coraz twardsza w miejscach, w których porastają ją blizny.
Może miał rację. Zastanawiam się tyllko – czy te moje – Cyrus... czy nadal są miękkie? Czy nadal – pod dociskiem palców wepchniętych w rozwidlenie żył po wewnętrznej stronie cokołu dłoni; czujesz wyrzuty krwi – a wraz z nimi najbardziej bezbronną, chłopięcą naiwność? Czy może noszą już znamiona dorosłości?
Złapany za przegub; naprawdę pogrąża się w przerażeniu. Zachary przełyka ślinę. Zna ten dotyk. Zna go aż za dobrze. I – wąską rynienką myśli pozwala do świadomości przetłoczyć się przeczuciu.
Mógłby się pomylić. Tak. Tak, rozumie – ludzi, także, da się pomylić. Przez dotyk. Pamięta przecież:

Migawka numer jeden: Pozwala się dotknąć. Łapie Prescotta za nadgarstek. Pewnie mocniej niż powinien – unieruchamia uspokaja go.
Zachary Prescott zdaje sobie sprawę, że prosi o bycie ofiarą.
Zachary Prescott zdaje sobie sprawę, że tak mu się podoba.
Do czasu.
(Żarty przestają bawić.)

Migawka numer dwa: Chwyta rękę Zacha obydwiema dłońmi. Supły naczyń krwionośnych zawleczone o ścięgna nadgarstka muska dłonią

Migawka numer trzy: I dopiero teraz się orientuje, że trzyma Zachary'ego za nadgarstek.

Migawka numer cztery: Ale ją czuje – odruchem nagłym nadgarstek Prescotta otuliwszy oplotem własnej ręki.

Oraz – wreszcie – migawka numer pięć (strona wypełniona pożegnalnym listem, którego finał notowany jest na kolanie – na blacie łazienkowej umywalki; taki, który spisany mógłby zostać drżącą dłonią ćpuna wtulonego w armaturę toalety albo dziewczyny tak przerażonej życiem w niej poczętym, że gotowa odebrać swoje własne – ale Chłopcy tacy, jak Oni, nie pozostawiają po sobie listów): Chwyta za nadgarstek. Raz niepierwszy, choć być może – zależnie od tego, jak sprawy się potoczą – ostatni. Czy już zawsze będzie – tylko – o nim?!
Ostatni raz – ktokolwiek – prawo ma dotknąć go w ten sposób. Czyżby? Czy nie o to się – cały czas – prosisz?

Faktycznie – Zachary sprawia wrażenie, jakby sam się o to prosił; a kiedy Cyrus, wreszcie, spełni jego nieme żądanie – ta pajęczynka mięśni i nerwów rozwleczona wskroś twarzy chłopaka spiąć daje się podłapanym w przedramiona bólem.
Puść mnie. – Idiotyczny zryw samoobrony, który wybrzmiewał tak, jakby nie mógł się zdecydować – czy chce być szeptem, czy warknięciem może, czy wykrzyczanym wprost sprzeciwem wobec nagłego szarpnięcia i słów mu towarzyszących; siłą tłoczonych z ust mężczyzny, opływających skroń, wpadających wprost w świadomość chłopaka.
J-ja nie znam twoich powodów, ty- ty nie znasz moich. W-więc [urwane] spierdalaj [urwane] puść mnie, Chryste, pu-uszczaj [urwane urrrwane u-r-w-a-n-e].
Chciałby zresztą wykrzyczeć (szeptem – lub wyszeptać – krzykiem): że może to on – może to on jest jakimś zwyrolem. Dewiantem. Wariatem? PEDAŁEM?!
Ale nie zdąży. Wyprostuje się tylko; palcami przemknie po wnętrzu własnej dłoni – starannie wyminie niewielką bliznę, punktową – rozlaną w sercowatym kształcie. A potem spojrzy na własne nadgarstki (zaczerwienione powidokiem bólu; a tak wygląda, jakby w łunie różu doszukiwał się wyrastających z pogorzeliska znamion – czy to już? czy teraz? kiedy – i jak – dorosnąć?). Będzie patrzył – i patrzył – i jego wzrok powoli odzyskiwać będzie naturalną sobie kontrolę. Ale nie spokój. W Zacharym nie ma bowiem spokoju.
A zatem: Ze wzrokiem z gatunku blasé, ot, w ramach kontrnatarcia. I z każdym powieki mrugnięciem udowadniać będzie dzielnie, jaki to jest znudzony. Jaki to jest ponad-to. Jak to już wszystko miał-widział-robił, więc i nic go nie zaskoczy. Nie zaboli. Nie ruszy.

Twarz wzniesie (a jakby straci) w chwili, w której podrzucony zostanie mu plik banknotów. Skrzywi się, przytrzyma je – sztywno – dociśnięte okienko paznokcia zabieli się na papierze. Prescott znów czuje się upokorzony; i znów swojego upokorzenia zaleczyć nie potrafi w jedyny znany sobie sposób.
Pieniądz przecież – tak wyszło – kiepsko zdaje się w roli plastra. Przekazywany z rąk do rąk. Z rąk, do rąk. Z rąk... Chłopak rzuci je na scenę. Cora prychnie – zniesmaczona brakiem szacunku. A mimo to schyli się, pokornie. Do rąk.

Z Cyrusem – ponownie – minie się dopiero na linii baru. Spojrzy na niego. Spojrzy na piwo. Na wodę. Na niego. Na niego. Na niego. Chrrryste, nie pal tyle. Co? Wzruszy ramionami.
Wiesz co? Pierdoli mnie to piwo. Wracam do domu – mówi. Głośno. I nie żartuje. Czekać będzie dopiero przy samochodzie; oparty o jego bok. Z rękoma skrzyżowanymi na wysokości serca klatki piersiowej. Ze spojrzeniem wbitym w biednego Roosevelta.
Co za idiotyczna wymiana spojrzeń – dziesięciocentówka patrzy na niego z dołu – a z taką pogardą, jakby ponad nimi wszystkimi.

autor

preskot [on/jego]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ten błąd będzie się za nim ciągnął. Jak smród potu i dymu z papierosa. Jak wspomnienia, z których mimo upływu czasu nie potrafi się otrząsnąć. Znowu zareagował impulsowo robił to na co miał ochotę, mimo obietnic, że się zmieni, nadal był taki sam, tym samym pieprzonym gliną który potrafi zaprzepaścić to, nad czym pracował latami. Życie jest od tego, by marnować okazje i je niszczyć, Brown jest tego doskonałym przykładem. Powoli odechciewało mu się tej roboty, miał ochotę zadzwonić do ojca szczeniaka i powiedzieć że to pierdoli i niech sam sobie go pilnuje. Złożył jednak obietnicę, a to jedyne się liczyło. Musiał go pilnować, nawet jeśli miał ochotę odwrócić się na pięcie i odejść, pozostawiając go na pastwę losu.
Aby to co się wydarzyło zawładnęło nim całkowicie.
Przy barze dopiero ochłonął, miał jednak w pamięci ten dotyk. Moment gdy Prescott sam popełnił błąd naruszając jego strefę osobistą. Błąd Browna, gdy ścisnął go za nadgarstek, czując buzującą krew, widząc tą mieszaninę emocji w oczach. Starał się coś wychwycić, jedną emocję która przeważała nad wszystkimi innymi. Widział strach, niesmak i niepewność. Rozbudziło w nim tą ciekawość, która była jego atutem, a jednocześnie przekleństwem, pchając go w każde gówno, jakie się napatoczyło. Uderzył w niego dojmujący strach, gdy chłopak chciał wyrwać nadgarstek z wprawnej dłoni policjanta. Ten głos, błagalny głos, by przestał. To go otrzeźwiło, sprawiło, że odpuścił.
Co ci się przytrafiło, Prescott?
Zagryzł wargę patrząc na barmankę, która niespiesznie nalewała wody do lśniącej, dopiero co wypucowanej szklanki. Jak otwierała piwo otwieraczem stylizowanym na syreni ogon. Obserwował to niewidzącym spojrzeniem, pogrążony we własnych myślach, otrzeźwiając dopiero w momencie, gdy poczuł metaliczny posmak krwi w ustach. Warknął coś niezrozumiałego pod nosem i sięgnął po papierosy. Za dużo palisz, Brown. Sposób na stres, jak ich wiele, jednak jeden z najbardziej zabójczych. Przez chwilę patrzył na płomień zapalniczki. Zaciągnął się po raz pierwszy, nadal mając to przerażone spojrzenie chłopaka przed oczami. Podrapał się wolną ręką po płatku nosa. Spojrzał w bok, zobaczył jego sylwetkę, do jego uszu dotarły słowa szczeniaka. I jego odejście, obranie kierunku w stronę drzwi. Zaklął. Naprawdę brzydko zaklął zwracając uwagę kelnerki. On jednak był wpatrzony w plecy chłopaka, którego miał pilnować. Trzymając papierosa w ustach sięgnął po portfel, rzucił banknot na ladę, nawet nie upijając łyka wody i szybko wyszedł.
Nocne powietrze otrzeźwiło go do reszty.
Bał się, że młody zniknie w mroku, że to miasto go pochłonie, że z daleka dobiegnie strzał, pisk opon, że zgaśnie kolejne życie. Był do tego przyzwyczajony, aczkolwiek jego sumienie nie pozwoli mu spać, wbijając mu do głowy, że jest za to odpowiedzialny. Wyszedł w mrok, przepychając się między ludźmi którzy falami zaczęli wchodzić do środka. Nerwowo rozglądał się dookoła, dostrzegając jednak nieliczne, splecione w uścisku pary, wymiotujących stałych bywalców i wszechobecne śmieci.
Dopiero wtedy go dostrzegł.
Nic mu nie jest.
Ruszył niespiesznie, dając i jemu i sobie czas. Wypalając papierosa i niedopałek posyłając gdzieś w dal, by zniknął w mroku. Zbierając myśli, które kłębiły mu się w głowie. Dobierając odpowiednie słowa, chcąc jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Jednak czy istnieją odpowiednie teksty na taką sytuację? Czy popełni kolejny błąd który będzie się za nim ciągnął?
- Zach. – powiedział spokojnie. Miękko. Bez emocji, szukając jego spojrzenia. Chcąc dostrzec jeszcze raz ten strach. Westchnął cicho. To nigdy nie jest proste.Popatrz na mnie. – kolejne słowa, puszczone w eter. Zatrzymał się dwa kroki przed nim, chowając ręce do kieszeni kurtki. By dać mu dystans. I większą pewność siebie.
- Nie wiem, co ci się przytrafiło. Nie mam prawa o to pytać, zmuszać cię do czegokolwiek. Twoja reakcja jest jednak daleka od naturalnej, wiem co mówię. – wolno podszedł do samochodu, opierając się o tylne drzwi, nadal utrzymując dystans. Stopę oparł na kole. Ma rozwiązane sznurówki. To grozi wypadkiem. Uniósł nogę by je zawiązać, dając mu czas na przetrawienie tych słów.
Prawdy która może cholernie boleć.
- Odsuńmy na bok powody którymi się kieruję. Mam dbać o twoje bezpieczeństwo. A strach, jakim emanujesz mi tego nie ułatwia. Raczej cię to nie pocieszy, ale bez względu na to, co myślisz, będę blisko. Nie dosłownie. – powiedział, jakby znowu miał dostrzec ten atak strachu czający się w jego oczach. Nie był dobry w słowach, w tych pięknych słowach które aktorzy wypowiadają w filmach. Zdawał się na instynkt, który zwykle go nie zawodził. - Jeśli chcesz, odwiozę cię do domu. Chyba masz dosyć wrażeń, jak na jeden dzień. – mocno zawiązał sznurowadło, opuszczając stopę na ziemię.
Dlaczego aż tak się tym przejmuje?

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Nie ma prawa o to pytać?
A to akurat jakaś nowość. – Krótkie parsknięcie śmiechu. Ściągnięte zaraz w sposób, w jaki za psią smycz szarpnąć można, w siłowej próbie poskromienia tego czy innego kundla. I ten śmiech, faktycznie, śmiechem rasowym nie jest. Złośliwość skundlona z miękko wyprowadzonym szyderstwem.
Nie śmiała się ani twarz, ani znudzone – poważnie prowadzone przed siebie spojrzenie. Gapi się, natomiast, w jakąś parkę. Faceta ze złotym zegarkiem, który w półmroku błyszczał jak nawigująca statkami latarnia morska (facet niezbyt oględny z twarzy – ale przecież po to właśnie miał ten jebany zegarek z osiemnastokaratowego kruszcu, nie? – w jakiejś pokrętnie-midasowej manierze, mającej własną prezencję zamieniać w złoto ozdoby opasającej, o ironio, przegub) i laskę w burgundzie przykusej sukienki. Zachary wsuwa palce do jednej z przednich kieszeni kurtki, przebiega nimi po dnie. Od jakiegoś czasu (od kiedy? od spotkania z Laurencem, chyba?) trzymał tam rzucone luzem fajki. Ot, na czarną godzinę; co? A, no tak – tak wyszło. Uszczuplany z rzadka zapas, skitrany (jak to gówniarz może coś skitrać przed rodzicem, na przykład) – choć nie było przed kim – więc może przed samym sobą.
Rzucam – wtrąca (uprzedza?) jakoś tak, na boku. Odpowiada na pytanie, które nie padło; a które, być może, zadał sobie bezgłośnie. Potem wzrusza ramionami. Jakby jednym, podsuniętym niby-przypadkiem hasłem, miał wytłumaczyć skąd w jego posiadaniu znalazły się te dwie, góra trzy sztuki (i dlaczego nie ma ich więcej – i dlaczego nie sięga po nie zbyt często) – na wszelki wypadek wynajmujące mikroskopijny metraż pod zszywką skórzanej klapy.
Myślałem, że jak zamachasz komuś blachą przed nosem, to nagle do wszystkiego masz prawo – kontynuował z przekąsem. Kliknięcie wieczka zapalniczki. Zapalniczka – na benzynę. Zgrzyt krzemienia. Syk ognia; chłopięce rysy twarzy wyrzeźbione ciepłotą światło-cienia.
Ale Zachary się nie zaciąga. Wydawać by się mogło, że papieros korzysta z tej samej taktyki (przywileju?), co stojący nieopodal Brown. Papieros (choć przedmiotem jest martwym, a czasem, nawet, zabójczym) zachowuje dystans, przyklejony do wnet puszczonej luzem dłoni Prescotta, zwieszonej na wysokości uda. I to, że chyli się rozżarzonym punktem ku wilgnej ziemi, jest efektem dziwnego nieporozumienia, sprzężenia w kontrze pomiędzy zdrowym rozsądkiem chłopaka – a kontrolą ciała (jej brakiem?).

Zach od czasu do czasu uśmiechnie się półgębkiem na słowa mężczyzny; choć nie zerka na niego. Lędźwiami wciąż oparty o karoserię samochodu.

Popatrz na mnie. Popatrz na mnie. Popatrz na mnie, Zach...
Wcale nie zamierzał na niego patrzeć. To znaczy – nie zamierzał reagować na jego prośby. Tylko że w pewnym momencie Cyrus odwala jakąś farsę; a zatem reaguje – naturalnie – tak, jak można byłoby spodziewać się tego po jednym z przydupasów Kenta Prescotta.
To z kolei sprawia, że Zachary prostuje się wreszcie, wzrokiem przeciąga po sylwetce detektywa i myśli; i zastanawia się – skąd w nim, do chuja, tyle uporu? Dlaczego nie odpuszcza? Odpuść wreszcie. Sprawy pomiędzy nimi, choć nienazwane – zaczynają przybierać personalnego wydźwięku.
Strach? – Dolną wargę wyłamuje w geście plastikowego (więc sztucznego) uznania; i patrzą tak na siebie, i Zachary czuje, jak absurd sytuacji zaczyna łaskotać go od środka. Śmieje się. Tym razem – perfidnie, długo; choć do śmiechu wcale mu nie jest. To taki śmiech, który wkleja się na miejsce innych, dowolnych emocji. Chrząka. – Słuchaj, bez urazy, ale gówno wiesz.
Cmoknięcie; pod nosem, ciche, szczeniackie, wredne, testuje go testuje go testuje go i chce go złamać chce coś udowodnić Zachary bardzo bardzo bardzo potrzebuje być dzisiaj teraz górą.
Albo nie. Wiesz co? Niech ci będzie – masz rację. Może moja reakcja nie jest normalna. A może to ja, co? Może to JA. NIE. JESTEM. NORMALNY? Może faktycznie nie powinieneś trzymać się, kurwa, zbyt blisko. Wiesz dlaczego? Chcesz wiedzieć, dlaczego? Proszę bardzo. Pokażę. Pokażę ci, dlaczego.
Następuje szarpnięcie. Zachary zrywa się – w najlepszym wypadku wystarczy raptem pół zakrzywionego kroku ściętego ostrym skosem. W najgorszym – krok. Jeden – pełen – krok. Noga dostawiona do nogi. Chrzęst asfaltu pod podeszwą buta.
Prescott stoi naprzeciwko Browna. Widzi w nim detektywa. Widzi pomagiera własnego ojca. Widzi pięści tamtych facetów. Widzi wszystkich tych, którymi gardzi – (czy ludzi można pomylić? zastąpić? zlać wiele twarzy – w jedną – i w niej doszukiwać się podobieństw? można, można, można, Chryste, można).
Zerka w bok. Przysuwa dłoń – zwarte ze sobą palce; koleinę paliczków odciśniętą na bibułce papierosa. Zwitek tytoniu zagryza wargami. Susz pobłyskuje radośnie, szarawym kołtunem łaskocząc podniebienie chłopaka. Mrowienie w gardle – wybite z rytmu rwanego nałogu.
W takim układzie – Zachary nie musi stawać na palcach, by zrównać się z Cyrusem. Nie musi się też pochylać. Przez moment (kiedy Zachary znów zwróci twarz w jego stronę) stoją na równi.
Kalejdoskop błysków. Każdy z nich mógłby równie dobrze robić za odpowiedź na rzut poprzednich migawek. No i, powiedz mi, Cyrus – to jest twój problem, co? Każda prowokacja jest dla ciebie zaproszeniem. A ja?
Ja się aż – przecież – proszę, co?


Punkt pierwszy; Zachary łaskocze dymem Dunhilla (trzydzieści dolców za paczkę; czyli dolar z hakiem za sztukę) usta mężczyzny. Nie parodiuje. Nie przedrzeźnia (nie tak jak on – wtedy – w twarz prosto, z ochotą, chyba, symbolicznego splunięcia; ot, w ramach deprecjacji). Bawi się, kpi, flirtuje ze śmiercią odzianą w gęsty, ocieplony jego oddechem tuman.
I (ten dym) gryzie w gardło – a zachowuje się tak, jakby zagryźć zamierzał.
Zachary? Chichocze. Płytko. Szorstko. Chrypliwie.
Punkt drugi; sięga ręką ponad ramieniem mężczyzny. Gasi papierosa na zadaszeniu samochodu. W pozostałościach waszyngtońskiego deszczu.
Punkt trzeci; zahacza palcem o szlufkę męskich spodni. Ciągnie, do siebie.
Jest blisko. Jest blisko. Jest zbyt-kurwa-blisko; a dzieliło ich przecież wszystko, co podzielić może dwoje ludzi.
Punkt czwarty; pyta (szept wstrzymując w gardle do absolutnej ostateczności):
To mi próbujesz zasugerować? [prycha, ostrym tonem łaskocze brzeg szczęki] No to masz, co chciałeś.
Punkt piąty; krok wstecz weźmie, zaraz. Jak gdyby nigdy-nic. Obejdzie pojazd, jak obchodzi się ze sprawą, którą załatwić – chcąc nie chcąc – trzeba.
I, jeśli ryzykancki rzut na arenie egzekucji (damnatio ad bestias odgrywane w pobłyskujących neonach klubu), pozwoli mu przeżyć przetrwać odsunąć się w porę, powie:
– Zabierz mnie gdziekolwiek. Byle jak najdalej stąd.
Lub:
NO DAWAJ POKAŻ MI JAK BARDZO WIESZ O CZYM MÓWISZ, PIERDOLONY GLINA NA CUDZEJ ŁASCE, JESTEŚ NIKIM NIKIM NIKIM, ROZUMIESZ?! TACY JAK TY NIE ZASŁUGUJĄ NA KOLEJNE SZANSE. JESTEŚ. SKOŃCZONY.

autor

preskot [on/jego]

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Te wszystkie słowa, jakie wypowiedział. Po co to zrobił? Dla pokazania, jakim to specjalistą jest? Uznał to za stosowne. W ten pokraczny sposób powiedzieć mu, że rozumie. Że rozumie ten strach czający się w jego oczach, głęboko zakorzeniony przez kapryśny los który sprowadził szczeniaka na tą drogę, którą teraz podąża. Drogę pełną dziur, skrętów i pułapek w które raz za razem wpada, zdany na siebie i na swoje odczucia. Na to że pogrąży się jeszcze bardziej, nie rozumiejąc jaki jest naprawdę. A zrozumienie jest kluczem do tego by w końcu poszedł prostą drogą.
Kim jednak jesteś Brown, by mu w tym pomagać.
Nie zwracał uwagi na nic, na parę, na walające się śmieci, na burzowe chmury które jak na ironię zbierają się nad ich głowami. Na wiatr przybierający na sile i śmiechy w oddali. Skupił spojrzenie na sylwetce chłopaka, jedynie uniesieniem brwi komentując wyjmowane przez niego papierosy. Jego wybór. Jego życie. Puścił mimo uszu przytyk do stereotypów odnośnie policji. Gówno wie. Gówno rozumie jak to jest prowadzić takie życie. Wychwytywał każdy ruch jego ręki, każde drżenie ciała, każdą zmianę w oczach. Jakby to było najważniejsze. Czujny, gotowy do reakcji gdy sytuacja zabrnie za daleko, gdy kontrola zostanie nadszarpnięta, a emocje jakie drzemią w kruchym ciele Prescotta w końcu znajdą ujście i wybuchną, niczym fajerwerki na Sylwestra, pieprzona nadzieja na to że będzie lepiej.
Bo przecież nie będzie, pogódź się z tym.
Ten uśmiech. Nie podoba mu się. Zapowiedź trzęsienia które zmiecie wszystko pozostawiając zgliszcza i krzyki udręczonych dusz. Bo są udręczeni, prawda? Na swój sposób walczą z tym, z tą różnicą, że jeden z nich ma świadomość tego, kim jest. Drugi wmawia sobie udaje, że to był tylko jeden raz. Tylko jeden moment który wlecze się za nim jak pieprzony smród. Nie reagował na jego słowa, nie chciał dolewać oliwy do ognia, widząc że ogień jaki płonie w chłopaku sam z sekundy na sekundę przybiera na sile. Nie powstrzymał się jednak od odrobiny pogardy w oczach, o uniesienie w zaczepnym geście podbródka do góry. No, pokaż mi. Pokaż mi z czym się mierzysz, Prescott.
Nie odpowiedział, bo słowa są zbędne, gdy w ruch wchodzą niekontrolowane odruchy ciała napędzane przez emocje niczym lokomotywa ciągnąca wagony. Oddychał spokojnie nawet w momencie, gdy szczyl znalazł się bliżej, niż powinien. Nie rób tego. Nie rób tego, jeśli nie chcesz ponownie się w tym zatracić. W krótkim momencie ma go przed sobą, widzi te oczy zagubione, rozżarzone od nadal powstrzymywanych emocji. No dalej, na co czekasz? Obserwuje prześlizgując się po jego twarzy spojrzeniem, krzywiąc się lekko na gryzący dym z papierosa który wpadł mu do oka, szybko ugaszony przez dach jego własnego samochodu. Nie odwraca jednak głowy. Patrzy. I czeka, cierpliwie jak nigdy dokąd. Szaleje, dobrze się bawi widząc taką reakcję. Widząc prawdę o której on boi się powiedzieć komukolwiek. Ledwie zauważa jego ruch pociągnięcie, ledwo rejestruje to że znajduje się bliżej, że czuje jego oddech, bicie serca to spojrzenie, to napięcie, tak tutaj niepotrzebne. Drgnął ledwo zauważalnie, słysząc jego szept, odchylając lekko głowę, policzkiem muskając jego twarz.
- Tego się boisz? To cię naprawdę boli? – powiedział cicho wprost do jego ucha. Prescott trafił na kogoś, kto takich sytuacji się nie boi, dla kogo to normalne, kto się z tym pogodził że takie rzeczy mogą się dziać. Intrygowało go to. Ta wściekłość chłopaka, to, jak próbuje wszystko zamaskować.
Boisz się Prescott. Jednak czy słusznie?
Patrzył jak odchodzi, jak nie decyduje się na coś czego by podświadomie chciał, żałował. Jak nie pozwala wszystkim emocjom znaleźć ujścia. Nie pozwolił mu odejść. Instynkt, szalona rzecz, sprowadzająca na manowce kazała mu wyciągnąć dłoń i złapać go za nadgarstek. Jednak nie tak, jak pod sceną. Nie w brutalny, bolesny sposób. Ledwie muśniecie jego odsłoniętej skóry. Szukał jego oczu tych w których dosłownie wrzało. Pociągnął go w swoją stronę. Lekko. By odpędzić strach. Chociaż na sekundę, która ciągnie się w nieskończoność. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie odwrócił roli, gdyby to on teraz nie przyparł go do drzwi samochodu, pozostawiając jednak furtkę, sposobność do ucieczki jeśli stwierdzi, że to dla niego za dużo.
Poczuł pierwszą kroplę deszczu na policzku.
Puszczając nadgarstek wyciągnął dłoń, by opuszkami palców musnąć ramię. Szyję. Zarys szczęki. No dalej, warknij, krzyknij, odepchnij mnie. Na co czekasz?
- A gdybym powiedział, że tego nie trzeba się bać? Nie uwierzysz, prawda? – kąciki ust wykrzywił mu lekki uśmiech. Kciuk musnął płatek ucha.Zależy, na kogo trafisz. – zabrał dłoń.
Jesteś tak samo normalny jak ja. Musisz tylko się z tym pogodzić.

autor

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Cofa się. Jak w skutek wyjątkowego obrzydzenia sobą, chociażby cofnąć może się – na przykład – treść pokarmowa. Pozwoliwszy zaklinować swój nadgarstek w obręczy jego dłoni. Jak obroża – owszem; jak smycz, nawet – na której poprowadzić daje się w ślepy zaułek jego ramion. Kagańca nie potrzebuje. Od zawsze więcej szczekał, niż gryzł.
Teraz jednak – teraz jest zaskoczony. I to zaskoczenie pozwala dostrzec Cyrusowi (lub, alternatywnie – nie ma czasu, by podnieść gardę). Przepuszczone przez tunel żywego peryskopu – wyrzucone z uderzeniem serca prosto w vibrato źrenic. Mruży powieki. Nie podoba mu się to; ale nie zamierza uciekać. Nie jest tchórzem.
Krótki wydech powietrza przetłoczony przez nozdrza. Uroczo; myśli. Rozpędzony biegiem akcji nieświadomie pozwala sobie na jawną mimikrę. Na wznos podbródka – podobny, ale nie identyczny. A zatem: próba obrony – minus – pogarda. Wynik oddziaływania, póki co, z grubsza niedający się przewidzieć.
Zacharego – cała ta odstawiana obustronnie szopka – nie przekonuje. W słowach mężczyzny rezonuje dziwny rodzaj mesjańskiego patosu. Czuje się tak, jakby przysypiał w pierwszym rzędzie motywacyjnej oracji (takiej na podstawie poradnika JAK BUDOWAĆ PEWNOŚĆ SIEBIE, 100 SKUTECZNYCH SPOSOBÓW, ZAMÓW TERAZ, 10% ZNIŻKI). Z przebitkami pojedynczych słów docierających do jego świadomości. Zdań wyrwanych z kontekstu myśli.
Tylko że żadna śpiewka nie miała dla niego w tamtym momencie znaczenia. W gruncie rzeczy nabierał ochoty, żeby roześmiać mu się w twarz – ale, przewrotnie, nabierał też wody w usta. Milczał – przez chwilę. Kilka sekund nieprzerwanej ciszy? Minuty? Czy stoją tu już, kurwa, od godzin?
Zachary odchyla głowę. Jezu Chrrryste. Czy to naprawdę ma tak już – zawsze – wyglądać? Ostry kant grdyki zarysowany intensywnym poblaskiem neonów. W jednej chwili – zachowuje kontrolę. Nie ma przypadkowości w jego słowach, ruchach, prezencji – ogółem. W drugiej – traci ją całkowicie. I przestaje nad sobą panować. Sinusoidy łapanych pomiędzy oddechów. Świt zdrowego rozsądku i nagły pomrok. I jeśli emocje tak bardzo pragniesz przyrównywać do jakichś jebanych lokomotyw – to, proszę bardzo – w tym miejscu następuje wykolejenie.
Razem z kołyską Jego dotyku, na płozie ruchu sunącą od szyi – do szczęki chłopaka. Dopiero teraz orientuje się, o co tutaj chodzi. Boże. Chryste.
Nagle – wyrywa się z pułapki marazmu.
No to dawaj. Powiedz mi, na kogo trafiłem. – I Brown nie wie – ale Zachary w jego osobie ogniskuje ogół całej nienawiści (i zawodu? i żalu i strachu i obrzydzenia i wszystkiego wszystkiego wszystkiego), którą nosił w sobie ostatnimi tygo-?-dniami. Bo Prescott nie potrzebuje zrozumienia. Prescott chce usłyszeć coś, na fundamencie czego będzie mógł się z n i s z c z y ć. Chyba, że...
Parska. No tak.
Mimowolnie zerka na strużkę deszczu toczoną przez policzek mężczyzny.
Na kogo trafiłem, Cyrus? – Łagodniej. Wciąż gorzko; ale to taki rodzaj goryczy, który niewiele ma wspólnego z lekarstwem. Zresztą, trucizna też niewiele wspólnego ma ze słodyczą. Na kogo – tym razem?
Na odpowiedź nie czeka. Wie, na kogo trafił. Przecież widzi. Słyszy. Czuje. Wysuwa przed siebie ręce; ale nie podnosi ich. Przebiega po pasku (gdyby sięgnął nieco dalej – zapewne natknąłby się na kontur wpasowanej od wewnątrz kabury). Powoli. Rozsuwa naszłości rzemienia; wysupłuje ze sprzączki. Wolniej. W o l n i e j. A potem? Potem się śmieje.
Może to ty powinieneś wreszcie otrzeźwieć. Spojrzeć w oczy nie tyle prawdzie, co sobie (tak bywa trudniej). Jesteś tak samo c h o r y, Brown. To wszystko jest CHORE. Nie ma niczego poza ciałem, rozumiesz? Nie myśl, że tego po tobie nie widać. Desperackiej próby ucieczki przed rzeczywistością. Dlaczego nie ma cię gdzieś-indziej? Dlaczego powód przyjęcia tej roboty jest taką, kurwa, tajemnicą? Wstydzisz się?

Ale, wiesz co?
Mi w to graj.
Tylko nie próbuj mnie przekonywać, że jest inaczej.
Sorry, nie tym razem.
Odsuwa się. Wymyka. Nie ucieka – nie musi. Przecież pozwolił mu odejść.

Wsiada do samochodu. Nie odzywa się. Jest – tutaj, na miejscu. Ale myślami przebywa gdzieś indziej. Coś się w nim zmienia. Coś sprawia, że wygląda inaczej.
Cisza. Nie patrzy na niego.
Możemy… do ciebie?
𝓕𝓲𝓷
zt x2

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „Little Darlings”