WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

look
kontynuacja stąd

Wszystko zrobiło się inne. Inne niż to, na co była przygotowana, czy raczej – nie będąc na nic przygotowaną, pozostając nieustannie od kosmicznie przypadkowego spotkania w centrum handlowym, będąc NIEprzygotowaną na Othella, pozostawała w stanie ciągłego podskórnego szoku. Podskórnego, bo przecież żyła, mówiła, zachowywała się normalni, codziennie, ba – wobec niektórych zachowań Othella miała wrażenie, że to ona panuje, i on też chyba miał takie wrażenie, i jakże by się zdziwił, gdyby się dowiedział że Runa Kaalen w tej chwili, idąc szybkim, niby-nie-wiadomo-do-czego-się-spieszącym krokiem schodkami ze sztucznej plaży na ulicę – że Runa Kaalen wewnętrznie dygocze. Że drepcząc po schodkach czuje się, jakby stała na kopule szczytowej góry, pod którą budzi się trzęsienie ziemi, że cały krajobraz – ogromny aż po horyzont – zaczną wibrować, że w jego trzystusześćdziesięciostopniowej nieogarnialności widać – i to zawsze z opóźnieniem – że tu, tam, ówdzie, mniejsze i większe spłachetki ziemi suną już, że ten krajobraz zaraz się zdekomponuje, że ruszą lawiny błotne, runą klify, góry zjadą ze swych wniesień, runą w doliny, że ten krajobraz zaryczy i – zmieni się. Zmieni się. A ona na tym szczycie teżoraz ujedzie gdzieśw bok, na jakiej orograficznej płycie jak na deskorolce, krzywo, skosem, w dół, zapadnie się –i wynurzy w nowej rzeźbie, w totalnie nowym-starym świecie, z innym układem gór i dolin. I że w tej sytuacji potrzeba się czegoś trzymać, choć jednocześnie te górotwórcze (a póki co – góroniszczne) ruchy są niebezpieczne, dziwne, piękne, ale niebezpieczne i trzeba się czegoś trzymać –i złapała Othella za rękę, akurat stawiali ostatni krok ucieczki po schodkach na póki-co-stabilną ulicę, ale Runa bała się, że ta ulica zaraz zwinie się jak wstęga, więc zacisnęła dłoń mocniej na jego dłoni, a patrzyła na chodnik – czy aby jeszcze nie drży, nie faluje –bo się bala spojrzeć na Othella.
Spojrzeć na Othella teraz zresztą byłoby już decyzją o wiele potężniejszą, niż nawet minutę temu, gdy dotykali-się-nie-dotykali na sztucznej plaży, obchodzili i obwąchiwali. Teraz pędzą do kina –po co? na film? tak? – no, tego Runa nie byłaby w stanie potwierdzić. Nawet nie sprawdzili dokładnie, przecież wejdą, kupią bilet i siądą, chyba – chyba, bo w metrze stali naprzeciwko siebie w milczeniu, po którym ona czuła, że nie trzeba mowić skoro się nagle WIE, a on czemu milczał – nieważne, może z tego samego powodu, przecież widziała to w jego oczach i na jego twarzy – dziś (czy po prostu zawsze?) tak pięknej, Boże, tak pięknej, że sama ta jego twarz była opowieścią do czytania i przebywania w niej, na niej, wobec niej, widziała to – ale tylko przez chwilkę, bo podróż metrem spędziła z dłonią zaciśniętą do bielenia kłykci na uchwycie, którego lokalizacja zmuszała ją do bliskości Othella również uczepionego uchwytu – a przecież to nie uchwytów im trzeba było do trzymania się, tylko siebie. Już miała jego dłoń – wypuściła, ale tak, jak się bierze dystans w imię rozpędu. Już miała w sobie ten rozpęd, zadziwiona nim już coraz mniej, rozpęd, który kazał jej niemal wciągnąć chłopaka biegiem do budynku kina, zajechać nim przed kasy bez kolejki, bo chyba wszystkie seanse były w toku i ludzi brak, pusto, całe kino nasze, te miękkie ciepłe dywany i obicia ścian, te liliowe światełka mówiące „jesteś trochę jakby w kosmos, wiesz…” –jasne! jasne że była w kosmosie, samotna z Othellem i nikogo więcej, żadnych ludzi, żadnych pierwszych ludzi, żadnych Adamów – żadnych!
– Cześć. Dwa bilety prosimy – wydyszała z uśmiechem osoby, której udało się schronić przed letnią ulewą w autoironicznym akcie chronienia się przy tym, przed czym nie chciała się chronić.
– Cześć. Ale na co? – odparła dziewczyna z cierpliwym zaciekawieniem i plakietką VERA.
„Na co!” Na co, na co, na co… Runa smagnęła spojrzeniem po plakatach, wychyliła się ku wyświetlaczowi nad głową…
– Nnno… Na to! – dziab paluchem w powietrze, a wzrokiem w Othella: „Może być?” – i zaraz: „Może być!” sama sobie odpowiedziała tym samym wzrokiem.
– Dwa bilety na
– Tak! –przerwała jej, już niedolna ukryć śmiesznej ekscytacji, czując na sobie spojrzenia Othiego, gęsią skórkę i gorąc-chłód.
– Macie apli
– Nie mamy. Bez aplikacji. Tylko bilety –pogoniła Verę, bębniąc palcami w blat, Dżiiiz, ile mona wydawać bilety!
– Wyb
Vera już przekręcali ekranik z znaczonymi wolnymi i zajętymi miejscami na sali.
– Te dwa: – gdzieś u szczytu, nieważne, nieważne… Wreszcie zgarnęła kartoniki z blatu, – Dzięki! – i w korytarz, szybko, ale nie dlatego, że zaczęło się nie wiadomo ile kwadransów temu.
– Othi: słuchaj: – zahamowała tak nagle, że ją samą zarzuciło, złapała się jego bluzki i uniosła wreszcie spojrzenie z poziomu ucieczki do poziomu „Patrz na mnie”. – Co masz?
Pytanie mogło zabrzmieć niejasno, Runa prychnęła śmiechem, już teraz nie mogąc oderwać oczu od jego oczu, ust, nosa, kędziorków zagarniętych pędem powietrza tu, tam, od tego jego podbródka, od rzęs, od szyi i zagłębienia między obojczykami. – Jaki staf? Co masz? Chodź! – szybciej, tędy, pociągnęła go – korytarz do toalet, liliowe światełka w podłodze, zapach charakterystyczny dla wyjątkowych miejsc, futurystyczny, sztuczny, bezosobowy a gościnny. Pchnęła pierwsze drzwi, które dopiero podczas ustępowania pod jej spoconą dłonią objawiły kontur człowieka na wózku. Wepchnęła Othella, wepchnęła samą siebie, dopchnęła ciężkie drzwi bokiem, zaryglowała samą sobą, opierając się plecami i połykając chłopaka wzrokiem. Uśmiech jej delikatny, czekający, spojrzenie – dziecięce, wyzwolone z demonów, jasne, strachliwe tyleżs amo co bezczelne, Runa Kaalen w galopie, jeszcze unosiła jej się pierś, jeszcze cała smak wiatru w ustach i kosmyk skosem przez twarz. Odgarnęła go powolnym ruchem, lekko przy tym pochylając twarz ku swej dłoni, bo teraz jego kolejka. To nie tak, że bez tego, co Oth miał po kieszeniach, miałaby problem. Ale raczej chodziło o rodzaj powrotu do korzeni. Wśród tycjhkorzeni było szkolne ukrywanie się z tabsami, porozumienie w ciszy szatni w przerwie zarwanej lekcji, wspólnota tajemnicy, która zawsze zawierała Adama, a teraz go nie zwiera i teraz dopiero zostanie rozpisana do końca. Dziś. Teraz. Tutaj. – Dawaj, Othi. Jeden dla mnie, jeden dla… –Głód. Pragnienie. Pot. Adrenalina. Jakby czekała na to dwa lata. Czekała na to dwa lata. To takie straszne, że o tym nie wiedziała! wtedy. A teraz – jest teraz. Teraz WIE. I ufa. Othi, jesteś mój. Ufam ci. Że nie weźmiesz i przestawisz na bezpieczną wyspę w tym nowym krajobrazie po trzęsieniu ziemi. Nie będzie żadnego szukania Człowieka w gruzach. Niech tam spoczywa, przywalony. Nie chcę go. Chcę… – …ciebie.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Nie zapamiętał podróży metrem, powolnego, posuwistego ruchu w górę, w górę, w górę po ruchomych schodach, do wyjścia z podziemi, dziwnego, tak niezręcznego jak i naturalnego spaceru chodnikami Delridge aż w końcu spoliczkowania, na odlew, zapachem palonego masła (w popcornie), palonej soli (w nachosach) i najtańszej żelatyny (w najtańszych żelkach), gdy wkroczyli w świat neonów i blockbusterów.
Nie zapamiętał ciepło-zimnej, sucho-mokrej, martwo-żywej dłoni Runy na jego własnej - takim samym pięciopalczastym, chudym oksymoronie życia i śmierci.
Nie zapamiętał nawet, że VERA to była VERA, ani, że miała krzywe jedynki - zupełnie jak Pani Lemmons, jego pierwsza nauczycielka angielskiego, i przydługą grzywkę przytrzymaną klamerką w kształcie tęczy.
Ani fioletowych światełek jak robaczki świętojańskie, oświetlającej im drogę w tym labiryncie kiczu. Ani tytułu filmu, na który Runa kupiła im bilety. Ani numerów miejsc, numeru sali, promocyjnej ceny SUPER POWIĘKSZONEGO ZESTAWU dla CAŁEJ TWOJEJ RODZINKI!
I nawet śmiesznego, piekącego bólu cienkiej skóry po wewnętrznej stronie przegubu, rozszczypanej przed chwilą do krwi gdy - czego nie był nawet tak do końca świadom - ujmował ją między szczypce kciuka i palca wskazującego skryte w okowach rękawa bluzy i zakleszczał mocno między paznokciami. Szczyp: oby to nie był sen. Szczyp: oby to nie był sen. Szczyp: oby...
A ironiczne to, bo próbował.
A próbował, bo chciał. Bo musiał. Bo potrzebował tego tak, jak się potrzebuje powietrza. Albo Krwawej Mary zalanej tabasco, z głupią palemką selera wystającej z czerwieni soku w sobotni poranek, po nocy której postanowiliśmy poznać wszystkie składniki Long Island Ice Tea.
Próbował. Chciał. Musiał. Potrzebował.
Zapamiętać wszystko.
Siebie, tu. Runę, tu. Adama, nie tu. Wreszcie nie-tu.
Miał to zapamiętać i odtwarzać w rzutach jakiegoś potwornego martyrologicznego onanizmu samotnością, rozciągnięty w pojedynkę na płaszczyźnie niepościelonego łóżka, naćpany, wlepiony w ekran sufitu. Wyświetlać wspomnienia jak film na jego płachcie. Odsłuchiwać dźwięki: ich kroków, cichutki szmer dywanu pod stopami, ich dłoni złączających się i rozłączających, Very drukującej bilety, Runy dźgającej powietrze palcem, drzwi zamykających się za nimi za łazienką dostępną dla osób z niepełnosprawnościami.
Miał to zapamiętać i katować się tym potem, gdy Runa go zostawi.
Bo to właśnie zamierzała zrobić, prawda? Prawda?
Jak wtedy, po balu, po wypadku, po końcu- choć nie, nie winił jej i tak, rozumiał ją (no, w jakimś sensie). I jak teraz już też, zresztą, wyciągając dłoń w geście kochająco-żebraczym.
Opuszczała go. Opuszczała go tym gestem, którym niby zbliżała się do niego fizycznie. Tą dłonią wyciągniętą po to, co miał, a nie to, czym był.
Czego chciała? Jego czy to, co miał w kieszeni? O co prosiła? O niego, czy o to, co pstryknięte palcem wyskoczyło z blistra? Obietnica lotu we wszystkich kierunkach świata jednocześnie. Niepamięć nałożona na niepamięć.
- Nie zapamiętasz tego filmu, Runa - przestrzegł ją.
A ja nie zapamiętuję Ciebie. Tak bardzo próbuję, że nie mogę. Tak bardzo chcę, że nie potrafię.
Potem jego kolej. Zrobiłby dla niej wszystko, choć nie chciał. Ten jeden pierdolony raz - och, ironio! - chciał to przeżyć na trzeźwo.
Ale przecież... jedna dla mnie, jedna dla Ciebie... I jedna...
NIE-DLA-ADAMA.
Nieważkość ogarnęła go i ściągnęła w dół, jednocześnie windując w górę. Uniósł się pod sufit i opadł na kafelki, zawirował, nadal tylko stojąc przecież w miejscu, z dłonią wspartą tylko dla asekuracji o brzeg umywalki. Wargi wygięły się w krzywej nieprzytomnego uśmiechu. Och, Runa.
- Na co my... - patrzył na Runę i przez Runę, za Runę. Patrzył w nicość i wszystkość , i to wszystko w tej żałosnej kaplicy sracza dla kalek. Co za romantyzm! Największy, na jaki było ich stać - Tak w ogóle idziemy?
My. Idziemy.
My.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Runa też chłonęła ten puszczony w jakimś podejrzanym, nierównym przyśpieszeniu film z rzeczywistości, własne odbicia w wielkim lustrze widziała niemal jak sen, a ten moment, gdy zastygli nad umywalką, zwróceni do lustrzanej tafli oboje, w przypadkowym zetknięciu odbić spojrzeń – był jak plakat filmowy. Dziewczyna i chłopak. Można by sobie dorysować ze dwadzieścia fajnych historii do tego obrazka, dwójka młodych wschodzących gwiazd – ASH CAALEN & OTHELLO KINGSLEY w najnowszej dokumentalnej tragikomedii romantycznej „PARADISE WITHOUT ADAM” – ale to też było mgnienie, choć przedłużone wzajemnym spojrzeniem w odbicie oczu
zatrzymana klatka
chwila samotności
i trzask połączenia
i lawina ruchów
„O co prosisz, Runa – o mnie czy o biały krążek?”
Zacisnęła usta w wąską linię, napięła mięśnie żuchwy, odlepiła wzrok od jego wzroku w lustrze i przeniosła na żywego Othella. Oddychała niespokojnie, nierówno, płytko-głęboko, już miała mu pokazać, psiakrew, o co prosi – z tym bardziej dziecinną żarliwością, że czuła przez moment słuszność tego niemego pytania, było jak pchnięcie w ramię, więc chciała i jego pchnąć, ale nie odepchnąć, tylko wczepić się palcami w koszulinę pod obojczykiem i rwać – rwać i porwać, unieść się razem z nim w szponach drapieżnym ptakiem, harpią, harpią głodnej determinacji, niemal niepasującej do jej na co dzień spokojnego oblicza – na co dzień licząc od Dnia Zero, który wessał wszystkie jej osiemnastoletnie emocje, ulepił z nich kulkę i wysadził – tymi paznokciami zrywała potem krwawe ich strzępy ze ścianek swojego „ja” w Paryżu, tęskniąc do nicości i kiedy już wszystko się zawaliło i została pustka – bez Adama, ale i bez niej samej – wtedy pojawia się mały, zapłakany Othello i harpia chce go ratować! wpić się szponami w koszulinę i unieść na maksymalną wysokość, poza granicę tlenu, i tam, na wysokości przelotowej zabłąkanych samolotów ponaddźwiękowych, zemdleć i nie wypuścić go, lecz spadać razem z nim, spadać chcę, spadać, Othello, spadać z tobą – tego chcę! Ciebie – abyśmy spadali bez dna.
Nagle te napuszone hasła stały się prostą oczywistością, a artystycznie skomplikowany, lecz życiowo dość chłodny umysł Runy van Kaalen, dziewczyny z RPA, z kraju trochę baśniowego – ten umysł przeżuł te napuszone hasła jak skórkę odgryzioną znad paznokcia – szczyt maleńkości dostępnego świata. Jesteś tak bardzo mój – podwójnie mój, bo tak, Othi, wchodzisz w Adama, którego już nie ma, i jednocześnie jesteś Othellem, Othello nic na tym nie traci, a jeśli coś ma ulec stracie, to wszystko razem: przecież połkną to i Będą – będą i runą, runą Othello, Runą Othello, wszystkie kombinacje w splocie którego żaden Adam nie rozwikła, bo po prostu nie będzie już w stanie dostać się tak blisko, bo już między tymi dwoma młodymi, zmęczonymi ciałami o niepokonanym potencjale tworzenia i niszczenia jest dla Adama
za
mało
miejsca!
– Zapamiętam ten film bardziej niż wszystko – wyszeptała mu, napierając na niego wzrokiem. I roześmiała się: trochę nerwowo, z pozoru nawet może trochę nienaturalnie, ale to była wina sztywności, a sztywność – z napięcia, jakie towarzyszy wejściu w dwuosobową kapsułę czasu.
Roześmiała się też z nich –ze zmiętego niemocą życia Othella pytającego na co idą, i z Runy nagle miotanej niejasnym imperatywem żarliwszym niż krzyki w paryskich salonach, zasłanych bletkami, fajkami wodnymi, woreczkami i prezerwatywami. Ten jej żar – nawet nie mogłaby z całą pewnością (a tym bardziej świadomością)powiedzieć że to po prostu pożądanie. Jeśli tam było -– to rysowało kontury ich postaci, didaskalia tej sceny. ALe w środku chodziło o akt wyparcia Adama tak potężny, że wszystko wokół pójdzie w popiół, a gdy opadną planktonowo zwolnionym tempem zgliszcza pamięci – zostaną tylko ona i on. Runa i Othello. Przysypani popiołem, pompejańskie zombiaki obudzone do nowej egzystencji. I ty się pytasz , na co idziemy?
– Na całość! – parsknęła, chcąc go zarazić i śmiechem, i ironią, i życiem. – Na wszystkie filmy świata, Othello. Daj mi to… – złapała go za dłoń, obróciła wnętrzem skrywającym fałszywą perłę białej tabletki, trzymając wciąż muszlę jego dłoni nachyliła się i wlizała się w to cudowne dla obu stron, nieco perwersyjne a przy tym macierzyńsko dziecięce miejsce wnętrza dłoni, miejsce o niedocenianej intymności, o zapomnianym potencjale erotyczno-atawistycznym, i ciągnąc językiem po skórze zagarnęła tabletkę w usta, odrywając się wargami dopiero od opuszków delikatnych palców, by unieść się, wyprostować, odczepić szpony od koszuli i oprzeć o ścianę obok lustra i umywalki –plecami, potylicą odchylonej głowy, całym życiem. Całym pozostałym życiem.
– Chcę być wolna.
Wstrzymała oddech, jakby nasłuchiwała, czy to zdanie wróci do niej i trzepnie ją w twarz za karygodną głupotę tego szlagwortu.
– Chcę być WOLNA.
Czekała.
– Chcę KURWA być wolna, Othello. Chcę być wolna. Wolna. Wolna. Wolna chcę być wolna… dobrze? Proszę? – z tego nasłuchiwania, już niepotrzebnego, uśmiech niedawnego szaleństwa zaczął opadać. Doniosłość samej siebie –próżna, ale szczera – chwyciła ją nagle za gardło. – Chcę być… wolna… dobrze? – już zduszonym głosem, już napięcie powstrzymywanego płaczu na wargach, już szkliste oczy – Wolna, Othello… – na progu płaczu i oczekiwania szczęścia takiej miary, że nie ma mowy, żeby być zdolnym przyjąć je w pełnej przytomności, bo śmierć. A przecież tu, w kiblu dla niepełnosprawnych, roztań czało się życie coraz szybszymi piruetami ku wirowaniu, ku rozmazaniu konturów, ku zmięknięciu krawędzi, na miękkich nogach, w zasadzie – gdzie jest ciało? w tańcu szczęśliwszym od życia, w wirowaniu szybszym od światła?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Język.
Dziwna, niespodziewana zabawa w ciepło-zimno przetaczająca się po odsłoniętej, miękkiej przestrzeni delikatnej skóry. Ciepło gdy ten dziwny, żywy, obły, mięsisty, różowiuchny kształt, kawałek jej ciała na jego ciele, kawałek niej na nim, dotykał bezbronności podłoża. Zimno gdy się od tego podłoża odrywał nagle, sunąc dalej swoim z góry obranym torem z metą tam, gdzie z tej wrażliwej płachty skóry wystrzeliwały nagle cztery chude palce. Mokry gorąc śliny, a potem nagle okropny chłód, gdy ślina ta wysychała, ale już-już, język wędrował przecież dalej, a więc znów - mokro/sucho, ciepło/zimno, jest/nie ma, życie/śmierć...
Trwało to sekundę. No, może trochę dłużej niż sekundę - dwie? Niewystarczająco długo, by wezwać karetkę. Niewystarczająco, by powiedzieć: "Runa, kocham cię bardziej niż....". Niewystarczająco, by zadzwonić do mamy i poprosić: "Mamo, znowu to robię, tak, jestem w Delridge, w Admiral Theater, czy możesz zawiadomić doktora Paulsona i przyjechać po mnie?". Nie, niewystarczająco.
Ale dostatecznie długo, żeby móc pod sklepieniem czaszki zbudować prawdziwe imperium skojarzeń. Patchwork wzniosłych haseł, każde jedno o jeszcze bardziej pompatycznym znaczeniu.
Runa, która koniuszkiem języka śledziła wszystkie jego dermatoglify naraz, aktualizując je jakby, potwierdzając - o, to na pewno - tak, jakby dopiero teraz, ochrzczone przez nią święconą wodą kwaśnej śliny zaczynały istnieć naprawdę. Linia Wenus. Linia serca. Linia głowy. Linia Życia.
Runa, dosłownie jedząca mu z dłoni. Wilk w owczej skórze ufnie skubiący pokarm - ani to dla duszy, ani to dla ciała, strawę chyba tylko dla tego głodnego demona w nich, paliwo udręki, a może... święty opłatek, kurwa, dla Adama, bo czym pożywiają się zmarli? - wyłożony w centralnym punkcie dłoni.
I wreszcie Runa, tym jednym krótkim gestem lakująca niezagojoną, ziejącą bólem, cyrkularną ranę po cierniu, który go... trzymał na tym męczenniczym krzyżu. Trzymał go, zwiśniętego śmiesznie, przydybanego za jedną rękę, drugą ręką histerycznie wymachujący w kierunku...
Życia.
I tu nagle - gdy już zerwał się z uwięzi...
Runa Runa Runa Runa.
Baranek boży, który gładzi grzechy świata...
- Ależ Runa... - w uśmiechu Othella nie było teraz już wiele poza błogością. Spoglądał na dziewczynę i słuchał jej żądania, smutnego roszczenia, okrzyku samotności i nie wiedział jak jej pomóc...a może wiedział właśnie?
Może było to aż takie proste?
Takie proste?
Przycisnąwszy dziewczynę do chłodnej, śliskiej tafli pooranego trochę zaciekami lustra, zaoferował jej jedyną wolność jaką znał, jedyną, jaką miał w ofercie, jedyną, po jaką władny był teraz sięgnąć.
Siebie.
I dopiero po jakiejś chwili - gdy wszystkie luki i mikroprzestrzenie między nimi zostały dostatecznie, według kingsleowych standardów, wypełnione tym wszystkim, co nie było Adamem wreszcie odsunął się od Runy. Chciej mnie, Runa. Chciej mnie. Nie wolności, ale MNIE.
A jeśli musisz jednak pragnąć wolności, jeśli to naprawdę aż takie konieczne... To uwierz przynajmniej, że ja i ona istniejemy w synonimii i symbiozie. Będę Twoją... wolnością, będę. Będę czym zechcesz, Runa.
- Chodź, spóźnimy się na ten film którego tytułu...
Nie chcemy nawet znać.
Odwrócił się gwałtownie i podciął nagle Runę, sadzając ją sobie na barana, na chudym rusztowaniu pleców, w śmiesznym, dziecięcym ruchu. Nie bał się, że ją upuści. Nie on, nie teraz.
A nawet jeśli?
Świat i tak był teraz przecież z waty.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Odurzona własnym stanem Runa nie wyczytała z bliskości Othella jego błagania. On, a nie wolność? A czyż nie on był wolnością? Bramą, wyjściem ze spopielonego świata, wyjściem którego – jak się okazuje – szukała odruchowo od miesięcy, po omacku, choć tego po sobie – swoim zdaniem –nie pokazywała? Dlatego objęła go natychmiast jak dziecko, przycisnęła, sama przyciśnięta do lustra, wbiła nos w zagłębienie u nasady jego szyi, wciągała zapach dezodorantu, świeżo wypranej, ale wygrzanej już jego ciałem koszuli, pełzła dłonią po jego plecach, żeby Mieć – i dzięki temu Być, i tak: pragnęła, żeby i on się w niej zaplątał, żeby te jego kędziorki nie przestawały podróżować ciekawsko po jej szyi. Chciała uczyć się Othella i żeby on się jej uczył, żeby zrozumieli, że po jednej lekcji jest następna, że uczenie się to proces, opowieść – bo była na nią gotowa.
A to, że tę gotowość otwierała kopniakiem substancja czynna, sunąca teraz jej żyłami do ostatnich zakątków, tego nie musiała ani wiedzieć, ani się bać: nic nie stało na przeszkodzie do wolności, to było coraz oczywistsze, więc jak się tę wolność nazwie – na razie nie miało znaczenia.
I nagle wyświetlił się w jej głowie obraz, klatka świadomości – Othello w kuchni, na dole, smaruje kromkę chleba tostowego masłem orzechowym z białą czekoladą, odwraca się przez ramię, słysząc jej kroki, uśmiecha się–nie musi jej witać, skoro ona jest już za jego plecami, wiesza się na jego ramieniu, uniemożliwiając ruchy ręki z nożem, budząc krótki śmiech u niego – i w efekcie u niej, „Piłeś już kawę?” – „Nie. rób nam” – oczywiście. OCZYWIŚCIE! Zawsze… Już zawsze. Boże…
- Ależ othEllo! – przedrzeźniła go, zagarniając mu jeszcze kosmyki na twarz, kiedy się od niej odłączył, w żartobliwym „a masz”, żeby musiał je odgarnąć, żeby zrobił ruch z jej powodu. I patrzyła sobie na niego, dopóki nie wyrwał jej z tej poetyki.
– Jasne. – Odbiła się od lustra. – Jasne, Oth. Bo jeszcze… – i nagle pisnęła cienko, kiedy niespodziewanym ruchem rodem z ryzykownego tanga przegiął ją jakoś akrobatyczne, śmignęły ciemne włosy, śmignął śmiech koło ucha i po chwili Runa tkwiła niczym plecak, zawieszona na jego ramionach, zaklinowana chwytem ud na jego pasie, roześmiana, szczęśliwa, głupiutka w tym szczęściu, dziecinna – i już powoli rozkołysaną narkotykiem.
Wynurzyli się tak –„zakochana paaara!” – z kibelka, przecięli pseudokosmiczny hol i płynęli w stronę sali numer 4, „tym korytarzem w prawo”. I wpłynęło w mrok korytarza, a potem zachwiali się przy ciężkich drzwiach, Othello chciał odciągnąć klamkę, Runa chciała pchnąć drzwi ku sobie, ni to pomagając, ni to niwelując wątły wysiłek chłopaka, a gdy wreszcie chwyciła się grubych odrzwi dłonią – ruch wrót pociągnął ją wbrew ruchowi Othella i zsunęła jej się prawa noga, przekrzywiła się, wciąż zaczepiona bezwiedną dłoni o drzwi teraz obecne w innym miejscu ich mini grupy Laokoona, pogiętej jakiejś, wężowej, zaplątanej. Skośnie przez jego plecy, prawą stopą już niemal dotykając ziemi, wyszeptała śpiewnie – O rany czekaj Oth kurde zaraz zjadę!… stój prosto czy coś!… – zakończone bezsilnym śmiechem mu w ramię, bo wszystko zafalowało, czarny prostokąt wytęsknionego wejścia na salę – wytęsknionego obietnicą intymności i szaleństwa – powyginał się przed nimi w geometrycznym wyzwaniu, rozpędzony Othello ruszył naprzód, Runa zapomniała się puścić drzwi, wykroiła i siebie, i jego w tym progu, ale już po stronie sali, więc ciemność i podwodne głosy zalały ich magmatyczne, grawitacja powiedziała „pas”, równowaga czmychnęła, Runa czuła, że leci… i chciała tak spadać, chciała – jeszcze z lewą dłonią uczepioną jego koszuli, łopatki, paska, jeszcze w odruchu wspięcia się z powrotem, Boże jak dobrze – w dół, ale w górę, tango na boki – jive, w poprzek –No idź!… – wyśmiane wśród sapnięć i przyśpieszonego oddechu, i – Oj…? – kiedy jednak (dziwne, tak…) przyziemiła jednak kolanem u jego stóp, nawet nie widząc, czy wybuch śmiechu jest tak głośny, jak szczęśliwa się czuła, czy pozostał między szeptami oddechów i roztańczonej w krwiobiegu płynnej fantazji, zlizanej z jego dłoni, przełkniętej śluzówką podniebienia, rozsmarowanej po wewnętrznym krajobrazie, teraz – nocnym, bo ciemność kinowej sali oddychała sztuczną nocą, wchłaniając Runę i jego każdym wdechem, a wydechami głaszcząc po twarzach, gdy wreszcie zebrała się z podłogi, pomagając sobie chwytem za jego łokieć –i jakoś dotarli do tych foteli, mimo że zamiast cyferkami, ktoś tu oznaczył rzędy symbolami rodem z okładki książki fantasy. – Khuuurf’, Oth, jak my się tu zmieścimy? – wyrwało jej się, gdy probowała trafić sobą pomiędzy dziwnie wąską grzędę między rzędami. - Daj rękę… – zakomenderowała szeptem, który okazał się chyba za głośny, skoro zaraz rozległy się w ciemności zniecierpliwione cyknięcia, mlaśnięcia i wreszcie głos:
– Można kurde prosić psiakrew o ciszę? Siadajcie i nie przeszkadzajcie!
na co Runa zamarła na moment jak słup graniczny, probując dojrzeć źródło w oślepione ekranem ciemności. - To ten rząd? – nachyliła się do chłopaka. - Chodźmy może wyżej, co?
– Weż się przymknij tam! – kolejny sprzeciw, kolejne parsknięcie niezdolnej do riposty Runy, a dla pewności – poszukiwanie dłonią Othella. Bądź. W ciemności ze mną bądź. – Ja pierdzielę… Co to było? – zapytała go z nieoczekiwanym zainteresowaniem, próbując nachylić się ku jego twarzy i jednocześnie trafić sobą w fotel, choćnie była pewna, w którą stronę skierować swą niestabilność, żeby tego dokonać.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Niósł ją na barkach - niósł jak swój krzyż, niósł jak swój głaz, niósł jak to swoje brzemię rzeczy utraconych - w poczuciu misji i odpowiedzialności, on, personifikacja wszystkich młodych mężczyzn utrapionych jakimś fatum i cierpieniem, symbolika misji niemożliwej do zrealizowania, aż tu nagle...
Aż tu nagle Runa zsunęła się z niego śmiesznym ruchem, gibka ale gibka niewystarczająco, pijana jaszczurka - zaśmiał się do tego skojarzenia - i ruszyła sama już dalej, uwolniona od jego ciała, a jednak poszukująca jego dłoni, ruszyła... W ciemność...
Chciał z tej rzeczywistości wykroić jakiś sens, ubrać tę scenę w jakąś logikę ale nie mógł. I, jak rzadko, było to teraz akurat uczucie wspaniałe, nie zaś rodzące nic oprócz frustracji. Brak sensu w tej konkretnej chwili był bowiem wolnością - zawsze się go szuka, a teraz nagle człowiek uświadamia sobie, że... po co? dlaczego? Czy nie lepiej jest po prostu trwać, być, przeżywać, dotykać, potykać się o przypodłogową listwę, o stopień, o samego siebie, chichotać pod śmiesznie odrętwiałym nosem, widziećczućistnieć i się nie zastanawiać?
Zazwyczaj odmawiał na to pytanie odpowiedzi, ale teraz wiedział: wiedział po co ćpał. Wiedział po co żył. Dla tego uczucia właśnie. Słodkiej, mrocznej, miękkiej nieważkości ciała uwolnionego (pozornie, ale jakże przekonująco!) od naporu siły grawitacji.
- Oj, weź się pan! - szczeknął dzielnie w stronę ciemności, z której dopływały kolejne szeptane reprymendy; młody wilk w obronie swojego stada, stada jednoosobowego, ale wystarczającego mu w zupełności (teraz, zawsze - zwłaszcza, że teraz teraz, a w kontekście Runy zawsze zawsze oznaczał tylko ją, bez tej jebanej narośli w postaci Adama, tego nowotworu nie-do-wycięcia). Łypnął zaraz na Runę w poszukiwaniu pochwał i dumy, jakiegoś pseudo-matczynego zapewnienia, że oj, teraz to mu powiedział!, temu głosowi bez twarzy i imienia dolatującemu spomiędzy rzędów. Udało się na szczęście Kingsley'owi nie wdać w żadną większą potyczkę - słowną, fizyczną, wszystko jedno: i tak by przegrał przecież, z koordynacją tak intelektualną, jak i ruchową, rozmiękczoną i spowolnioną działaniem chemii - i zaraz złapał Runę za ramiona, pomagając jej posadzić ten jej żaden tyłek na odpowiednim miejscu.
- To była... - musiał jej jakoś odpowiedzieć, a więc przewertował w głowie rozwarty nagle katalog absurdów i wyłowił zeń pierwszy lepszy, śliczny-graficzny-makabryczny obrazek - To była nasza podróż przez ocean strachu, Runa. A te głosy...
Kolejny:
- No serio, kurde, ile można? Bo zawołam obsługę!
-...te głosy to głosy ośmiornic, Runa! Złych, wściekłych, potwornych i głodnych ośmiornic! No ale nie martw się - pokazał ciemności język - Teraz już jesteśmy bezpieczni.
Bo ja tak mówię, dodane w myślach zuchwale. I będziemy bezpieczni dopóki te dwa małe, białe krążki, trawione są przez nasze organizmy i przerabiane przez nie na bez-lęk. A gdy już zostaną strawione i przerobione, to podam nam kolejne. Bo w taki sposób mogę mieć Cię blisko.
- A teraz siedź i... - chichot - Oglądaj film, bo naprawdę zaraz nas wywalą.

/ ztx2

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Admiral Theater”