I'll be whatever you want ☙
Henry nigdy wcześniej nie czuł tego zapachu (teraz zresztą wyjątkowo skutecznie odwracającego jego uwagę od charakterystycznej, medyczno-kosmetycznej woni wtartego w skórę dezodorantu, powidoku mdławej aury ozonowanej wody, w której spędził niedawno pięćdziesiąt siedem minut, i nabłyszczającego lakieru do drewna, naniesionego niedawno na dźwigany przez blondyna przedmiot):
- cały akademik, bo już nie wyłącznie jeden korytarz albo któraś z przestrzeni wspólnych oddanych do dyspozycji zamieszkujących budynek studentów w obawie, żeby zbyt wielu z nich zbyt łatwo nie przepoczwarzyło się w jakiś amerykański odpowiednik japońskiego hikikomori, pachniał dzisiaj ekscytacją, pośpiechem, produktami do charakteryzacji (dla tych, którzy halloweenowy kostiumy traktowali z powagą i ambicją) oraz do makijażu (dla tych, jacy sycili się raczej wizją przebrania się za seksowną pielęgniarkę, albo seksowną policjantkę, albo seksowną czarownicę - w sumie wszystko jedno, byleby kostium dawał możliwość podkreślenia wszelkich swoich cielesnych atutów, i ukrycia potencjalnych mankamentów), a w końcu też całą masą niezdrowych przekąsek, i litrami kitranego po pokojach alkoholu w najróżniejszych swoich odmianach, od leciutkiego, brzoskwiniowego sznapsa, przez piwo i wino, aż po wódkę Smirnoff, w większości rozcieńczaną sokiem żurawinowym, albo colą (fuj!).
To nie tak, oczywiście, żeby Heinrich nigdy wcześniej nie obchodził Halloween. Fakt, jego rodzice nigdy nie byli tego święta szczególnymi entuzjastami, ale też nie zabraniali mu dostosowywania się do szkolnych rytuałów malowania twarzy, wciskania się w - z roku na rok coraz wymyślniejsze - kostiumy, i uciekania do - z roku na rok coraz wymyślniejszych - psikusów. W internatach w których spędził większość życia zaś, przy całym tym ich międzynarodowym charakterze, nie dało się przecież uniknąć jakiejś formy takowych celebracji.
Ale dziewiętnastolatek nigdy wcześniej nie posiadł możliwości by świętować Halloween właśnie t a k, na całego, z okazją tą będącą głównym tematem większości uczelnianych rozmów poza zajęciami od tygodnia albo dwóch, i z dekoracjami coraz obficiej zapełniającymi uniwersyteckie gmachy aż do dziś, gdy nie dało się przejść kilku metrów nie wpakowawszy się w jakąś sztuczną pajęczynę, nie zderzywszy z kościotrupem albo mumią, albo nie wplątawszy w objęcia trującego bluszczu z krepiny i brokatu.
Na całe szczęście (jeśliby posłuchać dygoczącego w Henrym Entuzjazmu), albo i nieszczęście (o ile się skupiło raczej na narracji jego Tremy), od akademikowej trzysta trzynastki jego własny pokój dzieliła odległość może nie mała, ale też bynajmniej nieprzesadna. Wystarczająca, by trzykrotnie poczynić przystanek na poprawienie śnieżnobiałego, rozfalowanego pod szyją kołnierza, dwukrotnie zastanowić się, czy nie powinien jednak wykręcić się jakimś nagłym atakiem anginy albo utonięciem wtórnym (już widział te nagłówki: "Obiecujący student medycyny i sprawny pływak zmarł w trzy lata po tragicznej śmierci rodziców, zachłysnąwszy się wodą z basenu w drodze na randkę randkę randkę?!?!?! studencką imprezę!"), i natknąć na jakąś koleżankę Ellie, pytającą go, gdzie, do diaska, zgubił siostrę, i po cholerę mu ta wielka rama...
Zbyt mała jednak (odległość, nie rama), by wygrał w nim ten głos, który nakazywał Wittgensteinowi zaszyć się w najdalszym kącie biblioteki i liczyć, że Leander wybaczy mu nieobecność zwyczajnie o nim zapomni. W pokoju bruneta spodziewał się zastać typową, przed-imprezową zbieraninę szykujących się do wyjścia uczestników, nie liczył więc bynajmniej na jakiekolwiek tête-à-tête (Chryste, i całe szczęście, wtedy dopiero by się stresował!), ani nadmiar czasu spędzonego na rozmowach, które mógłby potem rozpamiętywać w nieskończoność (jak te ostatnie, wryte w jego sny bezsenność tym, co - Henry próbował jeszcze, ale nie mógł już zaprzeczać - musiało być rylcem silnego, idiotycznego zauroczenia).
Mimo to, i tak zadrżała mu ręka - jasna i chłodna, ozdobiona przerysowaną kolekcją sztucznych, wartych kilku dolców sygnetów - gdy unosił ją ku drzwiom, drugim barkiem starając się balansować przewieszoną przezeń ramę, więc ostatecznie trzy krótsze, i dwa dłuższe stuknięcia wypadły raczej mało pewnie, i być może trochę za cicho.
Leander J. Powlett