WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

elouise & remy | conversation belltown | 18.10.2023

ODPOWIEDZ
And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

[cztery]

Remy Renault Goldstein - wysiadający właśnie z taksówki (początkowo planował dotrzeć tu własnym samochodem, ale po chwili namysłu skonstatował jednak, że dzisiejsza kolacja potoczyć się może różnie i, kto wie, być może potrzebował będzie jednak więcej niż wyłącznie przepisowej ćwiartki kieliszka wina żeby poradzić sobie z jej przebiegiem i treścią rozmów prowadzonych - lub nie - nad stygnącymi przed nim potrawami) - i przeskakujący nad kleksem imponującej kałuży, dzielącym go od względnie suchej połaci krawężnika pod wybranym na to spotkanie lokalem, zawsze był zdania, że Conversation to wyborne miejsce na semi-oficjalne, i cechujące się względną powagą, rozmowy. Zabierał tu kontrachentów. Raz - praktykantkę sprzed paru lat, w ramach dodatkowego wynagrodzenia za jakieś (jakie?, już nie pamiętał) wyjątkowo dobrze zrealizowane przez nią zadanie. Zdarzyło mu się przyjść też do restauracji z własną siostrą, tego pamiętnego dnia gdy nagle dała mu znać, że jest akurat w Seattle, i to nie sama - a z nowym gachem partnerem, podobno wielką miłością jej życia (związek przetrwał jakieś cztery i pół miesiąca - i tak o trzy więcej, niż Remy zakładał w gorzkich, ale i nacechowanych realizmem, myślach), którego bardzo chciała blondynowi akurat przedstawić.
Nigdy natomiast nie przyszedłby tutaj na randkę z Paulem. Albo z kimkolwiek innym.

Dziwne to było, zresztą - pomyśleć, że nie tylko były takie miejsca, których jego mąż nie tylko nie doświadczył, ale - teraz - i takie, o jakich nigdy się już nie dowie. Remington oddałby wszystko wszystko wszystko sporo w zamian za scenariusz, w którym z dzisiejszej kolacji wraca do domu trochę zirytowany, trochę emocjonalnie przetrącony, i zdecydowanie bardzo znużony koniecznością jej odbębnienia, a Paul najpierw robi mu drinka, a potem - po krótkiej dywagacji, czy to wypada - tosty z serem, w kontrze do nadętego fusion zjedzonych wcześniej przez architekta, przepłaconych potraw, i - leniwie drapiąc Dottie albo Horace'a za uchem, wysłuchuje wszystkich remingtonowych refleksji, uwag i narzekań.
Tylko, że w takiej wersji rzeczywistości, Remy przecież w ogóle nawet nie musiałby spotykać się z Elouise. W takim scenariuszu, egzystencja brunetki nadal sprowadzałaby się do paru weekendów spędzonych przez Remy'ego w pojedynkę (gdy Paul był z córką), kilku zdjęć, w ładnym świetle dokumentujących stopniowe przeobrażanie się wycofanej dziewczynki najpierw w nadąsaną, trochę chwiejną nastolatkę, a potem w to, co Remy próbował nazywać w swojej głowie młodą kobietą (trudno było mu jednak widzieć w brunetce cokolwiek więcej niż po prostu dziecko - przez jednego z rodziców opuszczone emocjonalnie, a przed drugiego fizycznie), i rozmów cyklicznie odbywanych z Paulem wokół różnych świąt i urlopów, w ramach ustaleń, kto co z kim spędzi, i dlaczego nie jest najlepszym pomysłem, by Remy i Lou znajdowali się w tym samym pomieszczeniu dłużej, niż dziesięć dyplomatycznych minut.

Remington zakładał, że dziewczyna go nie znosi. Cóż, nigdy nie dała mu przyczyny, żeby mógł myśleć inaczej. Z drugiej strony - po pierwsze on także nie dokładał większych starań (nie czuł się w obowiązku), by uzurpować sobie prawo do zajęcia roli jej trzeciego rodzica, i przełamywać mrożący panującą między nimi atmosferę, metaforyczny lód, a po drugie - nigdy nie miał ku temu większej okazji. Gdyby nie praktykalia, którymi obydwoje musieli jeszcze przez chwilę martwić się po odejściu śmierci Paula, pewnie już w ogóle nie miałby z dwudziestolatką żadnego kontaktu. Ani teraz, ani nigdy więcej - może minąwszy się z nią tylko czasem nad symboliczną, granitową płytą na cmentarzu.

Problem pojawiał się niestety gdzie indziej: w sumieniu Remingtona, nadal obciążonym decyzją podjętą przezeń wtedy, pod wpływem nerwów i chwili. Teraz uważał, że błędnie. Chcąc tego, czy nie, w każdym razie, blondyn wiedział dziś o czymś, o czym Elouise nie miała pojęcia. Gorzej: strzegł przed nią wiedzy, jaka mogła bezpowrotnie odmienić nie tylko dziewczęce życie, ale i stosunek brunetki do jej własnego ojca. Ojca, którego - jak Lou pewnie nadal myślała - zabiła choroba, a świadomie (!?) podjęta przez niego decyzja.
W błędzie był jednak każdy kto założyłby, że Remy zamierza wyjawiać dziś Lou jakiekolwiek misteria i sekrety. Architekt naprawdę nie miał żadnych innych celów niż wyłącznie jeden: pozyskać od dziewczyny jeden, prędki podpis na akcie notarialnym (formalność; malutka, nudna czcionka wyjaśniała, że Remy zrzeka się prawa do artystycznych tantiem męża, zachowując przy tym ogród, dom i jego umeblowanie, ale już nie to, co mieściło się w studio - tysiące, zakładał, dolarów zamknięte w ramach, płótnach i zgrubieniach farb olejnych, temper i pasteli; omówili to już dawno, więc Lou nie powinna być zaskoczona) i być może, głównie z poczucia obowiązku względem partnera, dowiedzieć przelotnie, co u niej.

Szerze? Dając się prowadzić kelnerowi w stronę podrezerwowanego przez siebie stolika - w głębi, z widokiem na ramę okna, ale jednocześnie pod oszałamiającą geometrią wysokich, wolnych od jednego zacieku albo zabrudzenia luster - złapał się na myśli, że o wiele bardziej wolałby jeść dzisiejszą kolację w Harvey's. I w innym towarzystwie.
Teraz jednak, choć przybył przed czasem i pewnie mógł jeszcze zdezerterować, nie widział już żadnego innego wyjścia (ani przez drzwi frontowe, ani przez te dla obsługi, ani nawet przez łazienkowe okno). Słowo się rzekło, a Remy mógł sobie być wieloma różnymi rzeczami, ale z pewnością nie chciał uważać się za tchórza.


Elouise Rosette Goldstein

autor

-

Awatar użytkownika
20
167

studentka i barmanka

Smalls Jazz Club

hansee hall

Post

Elouise Goldstein zdążyła nie przyjść na spotkanie o przewidzianej porze.
Punktualnie o 19.00 wysiadła z metra, natychmiast zapinając kilka najwyższych guzików czarnego płaszcza i poprawiając oplecioną wokół szyi arafatkę, nasuwając ją przy tym na głowę. Czwartkowa niepogoda nie rozpieszczała ludzi, którzy z jakiegoś powodu – przymusu lub niezrozumiałej chęci – postanowili wyjść z domu, by teraz przechodzić obok niej lub tłoczyć się niezliczonymi stopami i kołami tuż nad jej głową. Wielkie trakty cywilizacji zbiegały się tutaj i rozchodziły w rozmaite strony, sprawiając wrażenie, jakby dwudziestolatka znajdowała się w samym centrum życia. Z reguły nie przeszkadzały jej jesienne chłody. Przez większość czasu podchodziła do nich zadaniowo lub obojętnie, z tej samej przyczyny nie czując się teraz częścią trwającego pochodu i nie mając w zwyczaju wyczuwać zapachu wiosny, gdy ta była tuż za rogiem. Dlatego teraz, gdy szła zatłoczonym peronem, a dziesiątki ludzi sunęło schodami w dół w straszliwej procesji, ona usuwała im się z drogi, z zaangażowaniem opóźniając moment zetknięcia ze swoim pożal się boże ojczymem.
Przy wyjściu z metra zdobyła się nawet na cofnięcie o kilka kroków, reagując na zachętę starszej, śniadoskórej kobiety (zaszczutego zwierzątka z białymi dziąsłami i wytrzeszczonym okiem, które prawie, prawie przypominało jej własną matkę, gdyby tylko tak jak ona w trakcie odwiedzin powtarzało w kółko „nie wiem... nie wiem”, zamiast snuć nieskończoną mantrę: „dwa dolary, dwa dolary”, do każdego, kto akurat przechodził obok) – i niechętnie wręczając jej pieniądze, aby kupić za nie pojedynczą zmarzniętą różę.
Na zewnątrz zdążyło się ściemnić i wciąż padał deszcz. Z szyb autobusów kipiała woda, większość okien przysłaniały zasłony, z ludzi sączyła się żałosna determinacja utrzymania się przy życiu, a chodniki rozmywały się przed oczami, kiedy – teraz już w wymuszonym pośpiechu – pokonywała kolejne zakręty, coraz bardziej zbliżając się do umówionego miejsca. Co jakiś czas zerkała przy tym na niechcianą różę, nie bardzo wiedząc, co powinna z nią zrobić i bezwiednie pozwalając, by przy każdym niepewnym spojrzeniu w stronę kwiatu okoliczności wypruwały z niej resztki dobrego nastroju.
Nienawidziła róż. Kojarzyły jej się z bukietem, który przyniosła na zeszłoroczny pogrzeb i nasuwały niepotrzebne myśli – o tym, że można składać je zarówno w ciepłej dłoni, jak i w ciemnej ziemi, tak jak...
Na etapie, w którym obecnie się znajdowała, bez przerwy unikała myśli o ojcu.
W końcu stanęła przed wejściem do restauracji i przez kilka chwil wgapiała się w przeszklone witryny, instynktownie szukając znajomej twarzy. Liczyła na to, że mężczyzna zdążył już wyjść, ona zaś bez zbędnych wyjaśnień zasugeruje mu, żeby wspomniane dokumenty wysłał pocztą albo (co byłoby do niej bardziej podobne) zapomni o sprawie na kolejny rok. Na nieszczęście Remington okazał się siedzieć przy jednym z najbardziej oddalonych okien i wyglądał jakby zdążył ją zauważyć, w odpowiedzi na co ściągnęła brwi i niechlujnie wrzuciła kwiat do swojej torebki. Bez przekonania pokonała ostatnie kilka kroków i – ulegając wrażeniu, jakoby klamka gryzła ją w rękę – weszła do środka. Restauracja była przestronna i nowoczesna, a kelnerki uśmiechnęły się do niej z drewnianym entuzjazmem (dobrze znała te maski błaznów, które sama również musiała przywdziewać na twarz, gdy w Smalls Jazz Clubie odbywały się płatne wieczorki dla nowobogackich smakoszy jazzu). Zareagowała na to subtelnym skinięciem głowy i choć w środku roztaczał się przyjemny zapach kawy i przyrządzanych w kuchni potraw, niemal od razu postanowiła nie znosić tego miejsca. Ściągnęła z głowy chustkę, zaraz po tym zajmując się również odpinaniem gwoździ guzików płaszcza. Rozpinała go do ostatniej chwili przed absurdem, a potem powiesiła na jednym z wieszaków i ruszyła w stronę końca sali. Gapiąc się kolejno na kilku zaradnych mężczyzn w garniturach, duży stolik z drogim winem i kobietami pozbawionymi wyrazu, jedną wyszczekaną parę, kilku szarych, prostych mieszczuchów oraz jednego złożonego i krzywego, którego śmiech przez chwilę wypełniał całą przestrzeń, w końcu dotarła na miejsce i przysiadła naprzeciwko trzydziestosiedmiolatka.
Odniosła wrażenie, że przez ten rok, w którym ani razu nie widziała Remy’ego Goldsteina, mężczyzna zdążył się zestarzeć. Lecz poza tym nie zmienił się wcale - ta sama pociągła twarz z subtelnym zarostem i irytująco stateczne spojrzenie, które w każdej sekundzie wyprowadzało ją z równowagi, przypominając o ojcu oraz o tym, że on, w przeciwieństwie do jego kochanka, nie miał okazji zyskać kilku kolejnych zmarszczek i siwych włosów przy skroni. Nie była do końca pewna, skąd wzięła się ta emocjonalna niechęć, którą do niego czuła (choć, gdyby zapytał, na poczekaniu wymyśliłaby kilka klarownych powodów) – miała jednak świadomość, że gorzki stosunek, który zakiełkował w niej we wczesnym dzieciństwie, z każdą kolejną konfrontacją naturalnie zapuszczał coraz głębsze korzenie.
- No? – zapytała bez niepotrzebnej zwłoki, ale w tym samym momencie podeszła do nich kelnerka, próbując położyć przed nią kartę. Lou sięgnęła dłonią, by zatrzymać ją w połowię drogi do stołu.
- Wystarczy czarna kawa. Mała. Tak, americano – powiedziała, choć pora dnia sugerowała, że na kofeinę było już odrobinę za późno. Ona jednak nie zamierzała rozsiadać się tam na długo, a tym bardziej przepłacać za jakikolwiek alkohol, nawet jeśli procenty być może lepiej sprawdziłyby się w obecnych warunkach. Lou, mówiąc delikatnie, nie przepadała za wydawaniem pieniędzy, co przy aktualnym stanie wszystkich jej kont było co najmniej atypowym zjawiskiem.
A później, gdy mężczyzna być może zamówił coś dla siebie, z wyczekiwaniem znów spojrzała w jego stronę. Była prawie pewna, że zna przyczynę ich dzisiejszego spotkania, tyle że ostatni raz rozmawiali na ten temat tak dawno temu, że zdążyła uznać go za zapomniany.
Być może nawet, wbrew temu, co podpowiadały jej sumienie i tęsknota, po cichu na to liczyła.
- No, co to za dokumenty? – powtórzyła.


remington goldstein

autor

kiwo

And I'm learning, so I'm leaving and even though I'm grieving I'm trying to find a meaning - Let the loss reveal it
Awatar użytkownika
36
188

architekt krajobrazu

prywatne studio

sunset hill

Post

Ojczymem?
Och, C h r y s t e. Ze wszystkich słów, którymi otoczenie próbowało kiedykolwiek mianować Remingtona (na siłę - jakby w przymusowym, społecznym awansie, o który przecież nigdy się nie prosił, i o którym, tym bardziej, nigdy nie zdarzyło mu się marzyć), to jedno zdecydowanie plasowało się gdzieś na szczycie listy wyrazów pasujących najmniej. Nie w tym sensie, w którym wypierałby się odpowiedzialności za Elouise - czuł wszak, że jest ją nie tylko w jakimś sensie winien Paulowi, ale też, że wymaga jej odeń zwykła, ludzka Przyzwoitość (ta sama, która - podtrzymana - sprawia, że człowiek jest w stanie spojrzeć samemu sobie w oczy, lub, jeśli jednak naruszona jakimś niemoralnym aktem, napawa delikwenta poczuciem winy i wstydu), co raczej przez wzgląd na cały szereg innych czynników kształtujących jej relację.
Po pierwsze, Remy nigdy nie chciał być żadnym tam ojczymem.
Chciał być ojcem.

Kiedy się z Paulem poznali, był za młody, i zbyt zajęty zażegnywaniem bieżącego, niezaakceptowanego jeszcze przez się w pełni, życiowego kryzysu, żeby w ogóle lawirować myślą, nawet najśmielszą, w sąsiedztwie podobnych tematów. Miał dziewiętnaście lat, i sam bardziej niż rodzicem, potrzebował być przede wszystkim synem - z bliskości z własną rodziną odarty boleśnie za sprawą życiowych okoliczności, i odległości geograficznej. Przez kilka pierwszych lat ich znajomości (teraz już trudno było mu stwierdzić, czy to za sprawą jego własnej nieśmiałości i obawy przed budzącym się w nim pożądaniem, czy raczej za sprawą niezachwianej rytmiki moralnego kompasu, który Paul Goldstein nosił nie tyle w kieszeni, co w sercu), w ogóle nie przypuszczał, że starszy malarz mógłby spojrzeć nań pod kątem jakkolwiek innym, niż wyłącznie ten opiekuńczy, o budowaniu wspólnego życia, domu i przyszłości w ogóle nie wspominając. Tym bardziej nie w głowie były Remingtonowi dzieci - choć szybko dowiedział się, że Paul jedno ma. Dziecko. Trochę problem, trochę obowiązek, trochę coś wyjątkowego i niebezpiecznego jednocześnie - jak rzadki, dziwny klejnot, który znalazło się przypadkiem, i trochę się nie wie, co ma się z nim w ogóle zrobić.

Wraz z upływem lat, zaczątek fantazji, w której dla małej Lou mógłby stać się kimś więcej, niż wyłącznie gachem jej ojca - czymś trochę na kształt pupila albo zwierzątka, które po samotnej czterdziestce przygarnąć można dla rozrywki i zabicia czasu, zaczął niepewnie kiełkować w remingtonowej wyobraźni, ale co się entuzjastycznie wychylił, od razu deptany był albo przez kontekst (odwiedziny? zbyt rzadkie; wspólne kolacje, święta, pikniki? występujące wyłącznie w planach, ale nigdy niewdrażane ostatecznie w życie), albo przez rozwierzgane frustracją, kilku-, a potem kilkunastoletnie stopy.
Nie trzeba było być geniuszem inteligencji emocjonalnej, żeby rozpoznać, że dziewczynka nie darzy Remy'ego choćby krztą sympatii; przestał już marzyć, że kiedykolwiek zrodzi się pomiędzy nimi cokolwiek więcej niż - o ile miałby szczęście - neutralna, oschła obojętność.

Architekt zdawał sobie także sprawę, że teraz, po śmierci Paula, jego kontakty z brunetką pewnie finalnie uwiędną jak niepodlewany fikus i rozniosą po przeszłości tak, jak po kościach rozejść się w końcu musi rozmasowany starannie ból. Nie było żadnej przyczyny, dla której mieliby utrzymywać ze sobą jakikolwiek kontakt.
No, z wyłączniem garstki formalności, które - Remy zdawał sobie sprawę - tu i ówdzie mogą jeszcze stanąć na ich, tak różnych od siebie nawzajem, ścieżkach.

Zachowanie dziewczyny nie zraniło go, ani nie zraziło tak, jak zrobiłoby to choćby w kontekście jego własnej matki. To nie tak, że się nie spodziewał - tej niecierpliwej nuty w głosie, butnej miny, ostentacyjnego strajku głodowego podjętego nad filiżanką nieposłodzonej, niezabełtanej mlekiem kawy. Przecież obydwoje wiedzieli, że gdyby Elouise postanowiła zamówić nawet najdroższe pozycje z całego menu, Remy zapłaciłby za nie bez jednego mrugnięcia. Domyślał się jednak, że Lou podejrzewała, iż płatności dokonałby za sprawą pieniędzy jej ojca.
Westchnął.

- Nie... - "...zjesz niczego? brzmiało zbyt ojcowsko, ze zgłoskami obciążanymi patronizującą troską godną osoby, która wie której wydaje się, że wie dokładnie, czego tej drugiej stronie konwersacji potrzeba, a "...zostaniesz na kolację?" natychmiast zaciągnęło Remingtonowi tonem, z jakim zwracał się czasami do Oriona, gdyby tylko wieczerzę podmienić na śniadanie, albo "do rana". Remy nie narzekał na brak charyzmy albo oratorskich zdolności, ale z definicji znacznie bardziej wolał działać, niż mówić, więc w końcu zamilkł, odezwawszy się dopiero do kelnera, u którego zamówił sałatkę z orzechami włoskimi i radicchio, a do tego wegetariańską wariację na temat serwowanego w restauracji burgera. Prawda była taka, że największą ochotę miał na podawane wraz z potrawą frytki.
Zanim uniósł wzrok na drobną, krnąbrną, dziewczęcą kopię miłości jego życia, przez moment fiksował spojrzenie na rozkładanej, i rozściełanej na kolanach, materiałowej serwecie.
- Spadkowe, Elouise - Nie chciał brzmieć prześmiewczo albo sarkastycznie, ale o tym, czy nuta irytacji lub ironii wkradła się między jego słowa, zdecydować musiała już dwudziestolatka - Przejrzyj, proszę - Okładkę z wydrukami wyjął z teczki, a potem przesunął ku dziewczynie po blacie stolika - Te pierwsze dotyczą własności domu, twój ta... Paul chciał, żeby dom trafił do mnie. Reszta jest twoja, łącznie ze wszystkimi obrazami i prawami autorskimi - Pomyślał, że powinien był zamówić jeszcze wino. Albo dwie setki czystej wódki - Niemniej dobrze byłoby pomyśleć o nawiązaniu kontaktu z jakimś prawnikiem, który będzie mógł cię wesprzeć przy niektórych decyzjach. Chodzi głównie o wystawy. To mogłoby zapewnić dodatkowy przychód, ale oczywiście wiąże się z pewnym wysiłkiem organizacyjnym, i planowaniem na przyszłość. Znam parę osób, które mogłyby cię wesprzeć, mógłbym podać ci ich numer - Jak dwudziestolatka sobie z tym poradzi, nie wiedział. Zakładał jednak, że gdyby zaoferował jej własne wsparcie, dostałby po łapach surową, nieznoszącą sprzeciwu odmową - Na ten moment, w każdym razie, potrzebuję parafki tu, i tutaj - Stuknął palcem w gramaturę drogiego, sztywnego papieru, na którym wydrukowano adekwatne fragmenty ostatniej woli Goldsteina. Pomyślał o tym, jak Paul musiał to wszystko planować, zanim... - Nad resztą możemy zastanowić się kiedy indziej.


Elouise Rosette Goldstein

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „Belltown”