imie i nazwisko
Elouise Rosette Goldstein
pseudonim
Lou
data i miejsce urodzenia
17.05.2003, Seattle
dzielnica mieszkalna
Elm Hall (Hansee Hall)
stan cywilny
singielka
orientacja
biseksualna
zajęcie
studiuje sztukę i robi drinki
miejsce pracy
Smalls Jazz Club
wyznanie
ateistka
jestem
miejscowa
w Seattle od:
zawsze
Moja mama to szorowanie ostrym ręcznikiem, starannie odmierzone godziny, stłumione krzyki i oczy na zmianę zasnute cieniem lub otwarte i czujne. Odkąd pamiętam, w jej świecie nasz dom kołysze się miarowo w przód i w tył. Złości się, gdy nie widzę rozchwianych cieni, które rosną, odchodzą, wracają i każe mi patrzeć na odwrócone twarze zmarłych, wyznając przy tym, że beze mnie byłaby nikim. Twierdzi, że się wstydzi, że z czasem człowiek przyzwyczaja się nawet do cudów i że pochłonie ją mrok, jeśli kiedykolwiek ją zostawię, a ja jestem mądrym dzieckiem i rozumiem, że każdy wstydzi się bycia nieszczęśliwym, dlatego przenigdy nie zdradzam nikomu naszego sekretu. Czasem, gdy mama zbyt bardzo się boi, pozwalam jej wydawać się na łup jadowitej ziemi albo tej drugiej twarzy w lustrze i udaję, że ja również słyszę za plecami kroki, które przystają, gdy ja przystaję - a potem znów ruszają, gdy tylko ponawiam chód.
Matka uczy mnie milczenia, zaplatania warkoczy, dochowywania tajemnic i ubierania się w dziewczęce sukienki. Uczy, że życie jest samotne i trudne, że zawsze trzeba być czujnym i nigdy nie opowiadać prawdy o sobie, że jesteśmy słabsi od roślin i zwierząt, że czas spowalnia, gdy człowiek się boi, że jeśli umrze się przed śmiercią właściwą, to naprawdę nie umrze się już nigdy, że człowieka może zabić słowo, uśmiech, spojrzenie, że należy bać się ciszy i że – co dochodzi do mnie z opóźnieniem - strach bywa twórczy.
Że można jednocześnie kochać i nienawidzić.
Tata, gdy akurat jest, uczy jak moczyć łyżeczkę lodów w kawie i mieszać farby, jak tęsknić tak, by nie było po mnie widać, jak się buntować, bawić do utraty przytomności i nie bać swojej lekkomyślności. Uczy, że serce nie służy tylko do pompowania krwi, że nie warto się wstydzić, że piękno i brzydota to zaledwie pojęcia, a męstwo i tchórzostwo to tylko wyrazy, że każdy jest po trosze artystą, że określać znaczy ograniczać, że sztuka powinna budzić i usypiać jednocześnie i że w ekspresji trzeba mieć stuprocentową wolność.
Że można jednocześnie kochać i nienawidzić.
Mam czternaście lat, lubię kolekcjonować martwe motyle, spotykać się z chłopakami z wyższych klas i pewnego dnia ścinam włosy na krótko, by matka więcej nie zaplatała mi warkoczy. Nauczycielki każdego dnia ciągną mnie do łazienki, by obślinioną chusteczką zmyć z moich ust czerwoną szminkę, a ja za każdym razem przyjmuje to z dumnym milczeniem i znudzonym wyrazem twarzy. Pytają, dlaczego się tak zachowuje, a ja wzruszam ramionami i mówię, że również chciałabym to wiedzieć. Nie rozumiem, dlaczego nie wyrosłam jak inne dzieci, dlaczego nie jestem pochłonięta radością, lecz zamiast tego przypatruję się światu z wrodzonym lękiem, który ciągle pokazuje mi swoje oblicza i dlaczego wystarczyło dziewięć miesięcy w łonie matki, żebym urodziła się do reszty wypaczona. Chciałabym żyć w czasach, w których istniało prawdziwe dno, na które można było się stoczyć lub na którym można było leżeć, wtedy moja matka miałaby szansę podnieść się z tego dna, a ja wraz z nią wyciągnąć ręce z głębokości i wołać o pomoc. Ale ona twierdzi, że dzisiejsze dno jest mgliste lub nawet zostało usunięte, i że przez to musimy ciągle spadać. Chciałabym, by istniało chociaż drugie dno lub druga strona medalu, lecz gdy straszę matkę przeprowadzką do ojca, za każdym razem mówi mi, że ze sobą skończy. Nie potrafię winić jej za wewnętrzną kruchość.
Mój ojciec potrafi mówić prosto o rzeczach zawiłych i zawile o rzeczach prostych, żyje w królestwie ponad chmurami i czasem nie jestem pewna, czy w ogóle istnieje. Coraz częściej uczy mnie, jak malować na większych formatach i chyba zaczyna podejrzewać, że coś jest nie tak, ale nie potrafię wyrażać swoich uczuć i boję się, że jeśli powiem mu prawdę, stracę grunt pod nogami lub ostatnią ostoje bezpieczeństwa. Za każdym razem, gdy prawie zdobywam się na odwagę, coś go ode mnie odciąga.
Mam dwadzieścia lat i płonę, drżę. Lubię ubierać się męskie marynarki, przechowywać swoje nastroje w starych winylach Joy Division, chodzić na zajęcia z rzeźby i wyobrażać sobie, że kiedyś, już niedługo, wyjadę z Seattle, by już nigdy tutaj nie wrócić. Zwodzę wszystkich smukłością ciała, czułością pełnych ust i nieustannie roztkliwiam się nad pocałunkami w biel szyi, ale nie jestem już młoda. Zdradziłam matkę, wpuszczając do domu sanitariuszy i tymi samymi dłońmi rzucałam ziemię na grób ojca. Jestem słabsza od roślin i zwierząt, mam stuprocentową wolność ekspresji i potrafię bawić się do utraty przytomności, ale wciąż spadam, i spadam, i tęsknię za solidnym dnem, na którym mogłabym osiąść.
Nie lubię: przyglądać się sobie w lustrze, odwiedzać matkę w szpitalu, próchniejących drzew, analitycznego myślenia, minimalizmu, listopadów (tak będzie wyglądał świat na sekundę przed śmiercią), sztuki nowoczesnej, braku odpowiedzi (dlaczego mój ojciec umarł rok temu i do tej pory nie wrócił), ludzi, którzy niczego nie kwestionują, szarych wnętrz, słodkich perfum, pokory, sztuki nowoczesnej, srebra, zastanawiać się, po jakim czasie do ciała zaczynają dobierać się robaki, naiwności, porannego słońca wdzierającego się przez zasłony, ciętych kwiatów (udają żywe), dzieci, akcentu niektórych kobiet, rozrzutności, pękającego serca po środku jednej z ulic milionowego miasta (gdy dowiedziałam się o jego śmierci), chciwości, wygórowanych oczekiwań, muzyki klasycznej (i gdy jedna myśl nakłada się przy niej na drugą, druga na trzecią, trzecia na czwartą, a czwarta na pierwszą).