WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Henry & Leander, aula | 26.09.2023

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Czasami zastanawiał się, czy żałował naprawdę, czy ową dramatyczną goryczkę żalu przywoływał w sobie wyłącznie na niby, na domiar wszystkiego ulegając doskonale znanym sobie – z natury niezbyt dojrzałym – impulsom. O ile podobne myśli łatwo było oczywiście spławić napływem kolejnych – innych, pochłaniających obietnicą przywoływanej na życzenie przyjemności (jeśli fantazjował akurat nad tematem równie lekkim, co miłym) albo powagi (to z kolei gdy głowę zaprzątały mu co bardziej naglące sprawy), o tyle początek roku, w pewnej dostrzeganej już tendencji, napawał go zarówno samoistnym jak i samorzutnym zwątpieniem. W tym roku było jednak odrobinę inaczej, niż w roku poprzednim, kiedy ta studencka o d w i l ż omamiła go poczuciem niedoznanej nigdy dotąd swobody – swobody, w imię której w wieku lat dwunastu nadal bojkotował szkolny uniform, czternastu – ten zasrany metronom (!), siedemnastu – poranne nabożeństwa, które wolałby przespać w łóżku. Zaczynając naukę na University of Washington z niebywałą łatwością dawał zafascynować się tym, jak twór tego pokroju – całe to studenckie c i a ł o potrafiło funkcjonować pomimo tego, że w brutalnej reformie na przestrzeni lat pozbawione zostało szkieletu. Ten sam twór w jego opinii trzymał się bowiem wyłącznie na idei postępu i równości, i Leo nie mógł, nie potrafił odeprzeć wrażenia, że w wielkiej, imponującej skorupie architektury nie pozostało wiele z tradycji, która go wychowała – i której tak zawzięcie opierał się w zbożnej, hermetycznej społeczności St. Albans.

Cały wczesny poranek poprzedzający ceremonię rozpoczęcia roku spędził w starannie, ale niecierpliwie doprasowanej koszuli i z krawatem smutnie zarzuconym na szyję jak brzydsze rodzeństwo pierzastego boa, chociażby, na domiar wszystkiego raz zanurzony omyłkowo w popijanej z doskoku kawie (może przejąłby się bardziej – bardziej niż wcale, gdyby cała ta uroczystość w gruncie rzeczy nie sprowadzała się do pobieżnego przeglądu pierwszoroczniaków – niezbyt subtelnego miksu truchlejącej ekscytacji; wszakże to oni byli podmiotem do których kierowano słowa o poczuciu przynależności ale nie o dumie, o rozwoju ale nie o honorze, wreszcie – o wsparciu i przyjaźni ale nie o dyscyplinie).

Mógłby przysiąc, że z pokoju, wprost na arterię korytarza, wysypali się całym trojgiem – Arlam i Obsydian, i on, ale napędzany własnymi myślami przyspieszył kroku, reflektując się zbyt późno, bo już u progu auli, w której odbyć miała się ceremonia, a do której zaszedł daleko przed czasem; niepocieszony, bo przecież prędzej planowałby spóźnić się na te wyssane z palca, pokrzepiające czary-mary i obietnice gruszek na wierzbie (to znaczy – wielkie słowa o nieodkrytych j e s z c z e talentach i luminarzach wśród tłumnie zebranych studentów, których uczelnia zobowiązywała się oszlifować na najprawdziwszy diament świata nauki, muzyki, sztuki – czegokolwiek – jeśli tylko w jej ręce powierzyć swoją przyszłość). Powlett zbyt dobrze pamiętał swój pierwszy semestr – zbyt dobrze pamiętał anatomię doby i anatomię samego-siebie; z nosem utkwionym w książkach, z uchem nadstawionym na konformistyczne bzdury, przeciwko którym mógłby się potem zwrócić, z nogą rozgalopowaną pod ławką i rękami – zamiast trzymać je na pulsie spraw związanych z ojcem, splecionymi ze sobą na wysokości klatki piersiowej – w słowniku pojęć lokując ten wyraz gdzieś pomiędzy atrakcyjną nonszalancją a mizantropijną nieprzystępnością. Dużo mówił, jadł i spał – dużo czasu spędzał na mapowaniu tych zakątków kampusu (więc korytarzy, parków, bibliotek, pięter i schowków), którymi od lat nikt nie zaprzątał sobie głowy.

Sęk w tym, że zamiast czuć się dojrzalszym i mądrzejszym – zamiast wyrastać na ten obiecany d i a m e n t, coraz częściej odnosił wrażenie, że jest co najwyżej marmurkiem w dłoniach bardzo zagubionego dziecka. I to dziecko, tym bardziej, bardzo nie chciało uczestniczyć dziś we frenetycznie oklaskującym każde słowo spędzie. Zamiast jednak zastanowić się ile godzin snu zaoszczędziłby, gdyby na uroczystość nie stawił się wcale (tak naprawdę – nic straconego, przecież nikt nie zorientowałby się, gdyby postanowił przyciąć dyskretnego komara), przekontemplował chwilę nad wyborem miejsca – w międzyczasie ziewnął, mlasnął, poprawił i tak rozchełstany krawat, by wreszcie zajść pomiędzy te stalle, których do samego końca unikały tłumy (strategicznie – dwa rzędy za frontem). Wbrew pozorom – wcale nie bez powodu.

Rzeczony p o w ó d wypatrzony we wzbierającej kotłowaninie studentów mógł mieć ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, jedną-trzecią widzialnego z perspektywy Leo profilu i jaśniutką linię starannie zaczesanych włosów; tu, gdzie siedział (za nim) widział ją wyraźnie – mógłby w zasadzie policzyć każdy ten słomiany pukielek i każdemu z nich nadać imię, i cały proces nadal uznałby za ciekawszy od przemówień gotowych do wygłoszenia (intonowanych wolno, chwilami szybciej – tam, gdzie szczególnie ważnym było pokrzepić parę serc; cicho i głośno, przeciągle i zwarcie, w pogoni za naglącym czasem). Rozważał chwilę, czy nie łatwiej byłoby usiąść obok niego, ale to uznał za zbyt ostentacyjne i niepotrzebne – dużo bardziej, niż gdyby zbyt energicznie rozprostował nogę, a potem – oh? – zorientował się, że przypadkiem zahaczył o czyjąś kostkę. Nie o aktówkę – ani nie o plecak.
Przepraszam.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry - w tubalność belferskich monologów głoszonych z uczelnianego podestu mający już za moment wsłuchać się z błyskiem dziecięcej niemal fascynacji (której za parę lat powstydzi się w ten pobłażliwy, łagodny sposób, w jaki zazwyczaj spogląda się na młodsze wersje samych siebie) migoczącym w błękicie oka - bardzo chciał ufać, że faktycznie otaczają go całe chmary tych orłów i czempionów, których obecność w druku uniwersyteckich prospektów i informatorów przedstawiano mu jako kuszący gwarant.
Nie był tylko pewien, gdzie się one - to jest: te chmary - póki co poukrywały, a jakoś trudno mu było uwierzyć, że zgrajka przesadnie wypacykowanych dziewcząt (po jego lewej stronie) o dekoltach mogących stanowić cielesny ekwiwalent syreniego śpiewu (Who would be a mermaid fair, singing alone, combing her hair under the sea, in a golden curl with a comb of pearl, on a throne?), wabiącego skrajnie rozproszonych nim przedstawicieli akademickiej drużyny rugby (po prawym skosie, rząd wprzód), miała odkryć lekarstwo na Alzheimera albo załatać dziurę ozonową. Mógł się jednak przecież mylić, w swoich osądach będąc nie tylko powierzchownym i niesprawiedliwym, ale i zwyczajnie okrutnym. Z nikim się zatem nimi nie dzielił -

Po pierwsze: w strategicznej ostrożności, której bardzo wcześniej, i trochę wbrew woli nauczył się od ojca lubiącego, zwłaszcza po jednym mocniejszym poperorować sobie o tym, jak to człowiek często drugiemu okazywał się wilkiem, a nawet najbliższy przyjaciel mógł wbić nam w plecy ostrze noża albo szpikulec do lodu, a która nakazywała mu nie otwierać się przed nikim przedwcześnie, a najlepiej wcale.
Po drugie: ponieważ nawet gdyby chciał, nieszczególnie miał aktualnie z kim wymieniać podobne uwagi. Sahil zaspał, co było doń niepodobne, ale równocześnie zupełnie zrozumiałe - bo jakiś tydzień temu Sayed wybrał się na pierwszą randkę z rudą Julie z Klubu Dziennikarskiego, i od tamtej pory zaniedbywał podstawowe funkcje życiowe jak konieczność jedzenia czy spania, nocne sesje wzdychania do jej instagramowych selfies na tle aktywistycznych proporców i lewicowych sloganów reperując porannymi drzemkami, już niedługo mającymi odbić się na jego studenckiej frekwencji, semestralnych ocenach, i świetlanej przyszłości. Surya, po kilku niedawnych, współlokatorskich potyczkach nadal traktujący Henry'ego jak (raczej zanieczyszczone) powietrze, siedział gdzieś z tyłu, w towarzystwie długowłosych chłopców noszących perły i krótkowłosych dziewcząt noszących szelki. Wreszcie Ellie - oczywiście, że E l l i e - w głębokim indygo i krochmalonej bieli, z falą jasnych włosów przerzuconą przez jedno ramię, i paskiem torebki zahaczonym na drugim, rozmawiała z innymi studentami (Henry z rozmytym poczuciem ulgi skonstatował, że w grupie tej było tylko dwóch chłopców, zresztą dość wymoczkowatych - jakby miało to jakiekolwiek znaczenie) z własnego kierunku, co jakiś czas posyłając jedynie bratu porozumiewawcze wyrozumiałe spojrzenie, i ciepły ochłap uśmiechu.

Henry siedział sam, i tak długo wmawiał sobie, że nie ma nic przeciwko bieżącemu stanowi rzeczy, że aż w to uwierzył.

Od jego ostatniej interakcji z Powlettem nic się nie zmieniło, i Henry nadal miał dokładnie sto osiemdziesiąt sześć - a nie pięć - centymetrów wzrostu, ale zdawał sobie sprawę, że w stalowej barwie i ascetycznym kroju marynarki może wydawać się nieco drobniejszy, konstatacji poczynionej przez Leandra nie uznałby zatem za afront, co najwyżej - za niewinną pomyłkę. Gdyby oczywiście wiedział (że brunet nie tylko na niego patrzy, ale również - że go rozpoznaje), i gdyby czuł na karku coś więcej, niż wyłącznie chłodną kropelkę potu ściekającego za kant kołnierzyka - wynik fuzji nerwów, otaczającej go duchoty i reminiscencji porannego, przyspieszającego metabolizm i krążenie, treningu na kampusowej bieżni (na przykład: spojrzenie dwudziestolatka, gotowe by nadawać imiona jego włosom - co Henry uznałby równocześnie za piękne, jak i dziwne; romantyczne w tym samym stopniu, co pozbawione sensu; i potraktował jako pretekst do nieprzespania następnej nocy). Zbyt był jednakowoż zajęty rykoszetowaniem wzrokiem od sceny i katedry, po mały notatniczek, oparty o kolano, ale trzymany za grzbiet, jak niesforne zwierzę (trafnie - bo z kapitałką sterczącą spomiędzy stron niczym filuterny ogonek), żeby się zorientować, kto że ktoś za nim siada, i w porę przeczuć atak na własną kostkę (dokładniej: malleolus lateralis).
- Oh! - Czubek powlettowego buta ukąsił Heinricha powyżej stopy, Henirich zaś upuścił diariusz na posadzkę, schylił się poń, oczywiście: spiekł raka, no bo jakżeby inaczej, i odwrócił się przez ramię z wyrazem twarzy tak przepraszającym, jakby nie tylko nie miał prawa tu być, ale i - w pierwszej kolejności - powinien czuć się winny za posiadanie ciała, a zwłaszcza nóg, które mogły komuś wejść w paradę - Przepraszam, ja... Oh.
Zamrugał. Uśmiechnął się - nie tyle niechętnie, co niechcący, bo był to grymas nieplanowany i szczery jak potknięcie - a potem spuścił wzrok.
- Hej...? - Z pauzą na imię, którego nie znał, i błyskotliwą zaczepkę, w którą cały jego wewnętrzny leksykon okazał się być boleśnie ubogi - Hej.


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Powstydziłby się tej natarczywej myśli, od której – w zasadzie nie wiedzieć czemu (czemu mu, w ogóle, zależało?!) – nie mógł się opędzić. Mając wystarczająco materiału, zaczerpniętego wreszcie z pierwszej ręki, przyznał sobie przywilej oceny i porównania; i dopiero teraz docierała do niego gorzka wątpliwość, czy w całej tej poprzedzającej studia walce Marion Elizabeth nie miała przypadkiem racji; więcej, w każdym razie, niż Leo mógł mieć rozumu porywając się z zamiarem odnalezienia ojca. Oczywiście nie dało się odmówić waszyngtońskiej uczelni wysokiego poziomu kształcenia i rozwijania w studentach praktycznych umiejętności (co dla Leandra brzmiało jak odklejona od dotychczasowej rzeczywistości, ale kusząca nowomowa) – tylko że w kręgach, w które próbowała wcielić go jego matka, bardziej liczył się prestiż – i to prestiż w klasycznym tego słowa ujęciu. Powinien był starać się o miejsce na Yale albo Harvardzie. Do żadnej z tych rzeczy by się nie przyznał, ale tęsknił za monotonią starej szkoły (zresztą, czy po spędzonych w niej ośmiu latach mogło to, kogokolwiek, dziwić?) – za szarą, odsaturowaną masą jednolitych mundurków, w których uprasowanych kieszeniach przemycało się rzucane luzem papierosy i za idiotycznymi modlitewkami, które wtedy budziły co najwyżej ciche, niewybredne podśmiechy. A Prayer For Boys (podobno ulubioną modlitwę dawnego dyrektora St. Albans, świętej pamięci Charlesa Martina) była prośbą skierowaną do Boga w prostych, ale niezbyt realnych dla szesnastoletnich chłopców słowach „O God, give me clean hands, clean words, and clean thoughts”. Dziś Powlett zastanawiał się już tylko, czy chłopców od młodych mężczyzn – takich jak on, jak Arlam, jak Obsydian i nawet jak siedzący przed nim, czerwieniący się student medycyny (choć na pierwszy rzut oka można byłoby pomyśleć, że to tylko bardzo wyrośnięte dziecko) – różniła wyłącznie świadomość nieuchronności wymienionych w płowych ubłagiwaniach grzechów. Dziś czuł więc wobec tamtych słów (i kryjącej się za nią naiwności) wyłącznie odrobinę pożałowania. Ale też, z jakiegoś bliżej niedookreślonego powodu – słodkiej nostalgii. Słodkiej jak miód, lepki, klejący podniebienie i maczane w nim palce.

To, co zaintrygowało go w jaśniutkim blondynie, o dziwo, wcale nie było akcentem (tym bardziej nie sam fakt jego istnienia – spędziwszy lwią część swojego życia w stolicy Stanów – mieście, w którym odbywał się tranzyt językowych naleciałości, nie miało to dla niego większego znaczenia – co nie znaczyło, że umknęło jego uwadze). Leander musiał więc rozpoznać w Wittgensteinie coś znajomego – jakieś mierżące podobieństwo, ale i kuszące porozumienie; byłoby łatwiej, gdyby postać dziewiętnastolatka mógł przepołowić – przyjrzeć mu się tak, jak dla zabicia czasu przyglądał się sękom w ławach, w których zostali – jako studenci – usadzeni. Karykaturalne plamy wątrobowe lakierowanego drewna, konstelacje wgłębień i słojowatych prążków.

Z tego też powodu musiał do niego lgnąć, całkiem nieświadomie zataczać coraz węższe kręgi wokół jego obecności, jakby to wątłe ale układne ciało stanowiło ostatni bastion ugrzecznienia i przyzwoitości, z którymi poprzysiągł sobie walczyć, a których całoroczny brak sprawił, że Leander czuł się nie tylko wybrakowaną wersją siebie, ale taką wersją siebie, u której rozwijał się szczególnie skomplikowany przypadek zespołu odstawiennego.

I tyle. Nie zamierzał przecież na szali kierujących sobą przesłanek wypunktowywać niemających ze sprawą nic wspólnego okoliczności: że Henry, ilekroć na niego nie spojrzał, zdawał się tkwić w permanentnym, uroczym skupieniu. Sprawiał takie wrażenie, które podpowiadało, że zawsze przyłapuje się go na intensywnej zadumie i podgląda w intymnym i pieczołowitym procesie aranżowania wewnętrznego świata.
Hej. – Musiał się pochylić – trochę jak do którejś z modlitewnych kontemplacji albo minuty ciszy – tylko po to, żeby chłopak nie zauważył przypadkiem, że się uśmiechał (był to ukontentowany wynikiem zaczepki uśmiech – pierwszy, bardzo niepewnie postawiony krok). Koniec końców wyszło na to, że obydwoje gapili się w trawertynową posadzkę albo czubki własnych butów – i uśmiechali się, jakby potrzebowali chwili na rozejście się po kościach dzielonego na dwoje, nieprzyzwoitego żartu.

Kiedy na powrót wzniósł głowę, przed oczami mignęło mu kilka kolejnych, dołączających z wolna sylwetek, migoczących przysłanianymi snopami świata, wlewającymi się do hali pod wąskim kątem. Przodem, uprzejmym półtruchcikiem przemykał jeden z prorektorów i Leo nie mógł nie zwrócić uwagi na znajomą, błyszczącą w porannym słońcu łysinkę, która rzedła w ten śmieszny, koncentryczny sposób, pozostawiając na posiwiałej głowie wyłącznie coś na wzór noszonej przez zakonników tonsury.

Powlett ugryzł się w policzek w tym samym czasie, kiedy wśród kadry zapanowało pierwsze poruszenie – trochę napiętej gestykulacji, wymienionych spojrzeń i głuchych nawoływań (wszyscy wyglądali jak rybki rozdziawiające bezgłośnie usta, te same, rozmyte poszumem frazy powtarzając wielokrotnie i nigdy z natychmiastowym skutkiem). Wiedział, że za chwilę zostaną poproszeni o ciszę (oraz: o tej ciszy zachowanie) – i dopiero to oczywiste następstwo zaważyło w Leandrze, teraz pochylającym się w przód, tuż nad ramię Heinricha.

Chciał zapytać o bibliotekę. Czy od tamtego czasu często w niej bywał. Wszystko byłoby wtedy dużo prostsze – ba, mógłby nawet wyliczyć ile razy się minęli (jeden – wybierając przerwę po śniadaniu, drugi – tę przypadającą na po-kolacji). Chciał zapytać o to, czy jednak znalazł chwilę sam-na-sam z Keatsem i, jeśli tak, który wiersz tamtego dnia wyrecytował w myślach najsumienniej. Czy zawsze siadał w tym samym miejscu, czy jednak była to kwestia zmienna i tym sposobem samego siebie przepędzał z kąta w kąt, w imię przypadku. Mógłby nawet zapytać o Sahila – czemu nie. Nie znał go, ale pamiętał rower. O ten rower też mógł zapytać, o rowerze – tak z założenia – w ogóle dużo można powiedzieć (i potem te informacje przenieść ostrożnie na obraz właściciela).

Mógłby. Nawet miał taki zamiar – tylko w ostatniej chwili, po złości sobie, zmienił zdanie; za późno, żeby ugryźć się w język i nie powiedzieć nic albo znaleźć jakiś lepszy, bardziej neutralny temat (na przykład o tym, że na stołówce mieli dzisiaj serwować crêpes z konfiturą z brusznicy albo o naborach do akademickiego chóru).
Reszta wydarzyła się sama.
Gdzie jest twoja koleżanka? – Przekrzywił ciekawsko głowę, chrząknął. – Zawsze chodzisz z taką jedną. Studiujecie razem?

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

I znów, Henry by się z Leandrem nie zgodził, tym samym prosząc się zapewne o kolejną debatę uniwersytecką, w której ponieść mógłby finalnie wyłącznie spektakularną porażkę, choć zbuntowałby się tak, jak robił w zasadzie wszystko inne: trochę niepewnie, w trosce, żeby nikomu przypadkiem nie narobić kłopotu, nie zająć zbyt dużo miejsca, nie wychylić się przed szereg ciał w większości smukłych, w większości wpisujących się w gładki kanon urody, i w większości ubranych w jakiś odcień bieli, czerni, grafitu, granatu, beżu albo szarości.
Wittgenstein nadal, choć dwudziestka zaczynała już powoli świtać na horyzoncie jego życia, identyfikował się jako nastoletni chłopiec - w czasach, w których prawie wszyscy w jego pokoleniu zdawali się czuć w obowiązku, by się identyfikować przynajmniej w jeden sposób (a najczęściej w kilka, sięgając przy tym po najróżniejsze prefiksy, sufiksy, akronimy i diagnozy, zawsze z entuzjazmem, choć nie zawsze ze zrozumieniem), a wcale nie uważał, że aż tak trudno było wystarać się o czyste dłonie, leksykon niewybrudzony przekleństwami, i myśli klarowne i jasne jak krochmalona, suszona na słońcu koszula. Wystarczyło raz w tygodniu obcinać paznokcie, wyskubywać skórki, a to co odstawało, temperować pilnikiem, i masturbować się wyłącznie pod prysznicem, tam, gdzie grzech razem z wodą znikał w odpływie szybciej, niż zdążyłby wypalić w skórze jakiś podejrzany ślad albo stygmaty; szczypać się w przedramię ilekroć na wargi cisnęła się kurwa i natychmiast zastępować ją kurczęciem albo, w ekstremalnych sytuacjach, jakimś skurczybykiem; uprawiać dużo sportu, czytać dużo książek, znaleźć jakieś hobby, martwić się ocenami, a przede wszystkim: nie spać. Chryste, wielka filozofia!, przecież czy nie tego właśnie tak ambitnie ich uczono w tych prywatnych szkołach?

Problemem było tylko, by mieć czyste sumienie. No, ale może ten dylemat pojawiał się dopiero z obydwojgiem rodziców w grobie.



Pod wpływem zapadłej między nimi ciszy (czy raczej milczenia - w końcu otaczał ich uniwersytecki zgiełk; to w nich słowa jakoś raptem pogrzęzły albo powiędły, wypełniając wargi jedynie głupią i jałową pustką), Heinrich zdrętwiał, faktycznie nie jak żaden tam młody mężczyzna, ale jak kilkuletnie dziecko w oczekiwaniu na ukłucie szczepionki albo na wywołanie z szeregu innych, podobnych mu, przerażonych gówniarzy prosto pod tablicę, i do odpowiedzi. Choć sam nigdy jeszcze nie uczestniczył w podobnej uroczystości (to jest, w rozpoczęciu roku, owszem, ale nie akademickiego - do tej pory wszystkie te jego oficjałki były dobitnie szkolne, z mundurkami, pasowaniami, i rodzicami zgromadzonymi w jednym, konkretnym areale auli), domyślać się mógł zarówno jej natury, jak i tempa. Robiło się coraz ciaśniej i coraz duszniej, a na podeście, zaraz za ubraną w uczelniane emblematy mównicą, gęstniało profesorskimi togami rozfalowanymi fioletem, burgundem, granatem i zielenią jak skrzydła ospałych, przyciężkich, tropikalnych nietoperzy. Wiedział, że jeśli nie ogarnie odezwie się teraz, nie zrobi tego przez najbliższą godzinę - w żałosnej niemożności skupienia się ani na przemówieniach rektorów i belfrów, na których tak bardzo mu przecież rzekomo zależało, ani na upleceniu z dostępnych mu słów czegoś, czym mógłby zainteresować, i zatrzymać przy sobie Leandra, gdy wypuszczą ich ze zgromadzenia na wrześniowe słońce.

  • Najbardziej zaś chciał mu powiedzieć, że dużo o nim myśli pisze, w kolejne, nieporadne wersety próbując ubrać biblioteczne światło wplątujące się między kosmyki powlettowych włosów i sposób, w jaki Leander rozstawiał kolana, kiedy siadał (co, nie zdawał sobie z tego sprawy? lewe, Henry zdążył zauważyć, a dziś jego hipoteza została wyłącznie potwierdzona, wysuwa odrobinę wprzód, i w prawo; zastanawiał się, czy to od jakiejś kontuzji, czy może w związku z minimalną różnicą w wielkości jednej i drugiej stopy, albo - ale na tym w życiu nie pozwoliłby sobie skoncentrować się na dłużej nawet w najbardziej zuchwałym rozmyślaniu - czy dlatego, że po prostu sprzęt trzymał w lewej nogawce), i to, że w jego akcencie dało się usłyszeć Nowy Jork, a w głosie - popalaną czasem nikotynę), i spytać, co chłopak na to?
    • Ta wersja Henry'ego, którą chłopak by był, gdyby miał odwagę, pytała bez ogródek. Również o to, czy Leo nie poszedłby z nim na spacer, albo na drinka - do jednego z barów na kampusie, w których podobno o dowód pytano wyłącznie, gdy się miało okrutnego pecha...
Dodatkowy problem polegał również na tym, że Henry spodziewał się, że zaraz po oficjalnej części, Leo od razu zniknie mu z pola widzenia, wciągnięty ciekawszym niż jego jednoosobowe towarzystwo wirem starszych, bardziej popularnych studentów. W ogóle nie rozumiał też, dlaczego Powlett dzisiaj go zaczepiał - czyżby chodziło o litość? A może sobie z niego szydził? A może...?
- Moja koleżanka? - W jakimś sensie, i tylko w pierwszej sekundzie, był brunetowi szczerze wdzięczny, że ten zdjął zeń obowiązek odezwania się pierwszym (i, co zabawne, natychmiast pomyślał o Petrze - Petrze, z którą na czaso-przestrzeni dzielącej ich pierwsze spotkanie od dzisiejszego poranka widział się ledwie dwa albo trzy razy, i która, w przyszłości, okazać się miała wspólnym, blondwłosym mianownikiem, sekretnie łączącym go z Powlettem). Potem go olśniło -
I mina nie tyle mu może zrzedła, co wypłaszczyła się kompletnie, uneutralniła tak, jak działo się to na odbywanych z przymusu, organizowanych przez jego rodzinę bankietach, na których nie wolno mu było mieć ani humorów, ani jakiegokolwiek zdania czy opinii. Uśmiechnął się, chociaż ścisnęło go najpierw w żołądku, a potem w dołku, i przy żadnej z tych okazji w przyjemny sposób.
Oczywiście. Oczywiście, że chłopak taki, jak Leander m u s i a ł pytać o Elisabeth. O kogo by innego!?
- Ach. Musisz mieć na myśli Ellie - Uniósł wzrok znad płytek ze źródleńca, i wbił go w dwudziestolatka. Potem się roześmiał, dźwięcznie, ale bezbarwnie - Ellie to moja siostra. Bliźniaczka - Zwykle uwielbiał mówić o Ellie, w czasach, w których miał prawo opowiadać o niej jak o jakimś kuriozalnym zjawisku, może o zaćmieniu słońca, albo o zorzy polarnej, czymś, w każdym razie, co widywało się rzadko i zwykle w pojedynkę, a zatem o czym można było perorować do woli, koloryzując bez umiaru, w słodkiej pewności, że słuchacz i tak ma minimalne szanse na zweryfikowanie podanych mu informacji. W jego opowieściach Ellie była zawsze najpiękniejsza, najmądrzejsza, najfajniejsza na świecie; była też jego najukochańszą, jedyną, ulubioną siostrą, i, wreszcie, w przekazie serwowanym pomiędzy słowami, należała wyłącznie do niego. Tylko, że teraz - gdy opowiadał o tym Leandrowi, chłopak sam mógł przekonać się, iż prawdą było wszystko oprócz tego ostatniego faktu. Żal związany z nieuchronnym rozpoczęciem oficjalnej części rozpoczęcia roku nagle zaczęła w Heinrichu zastępować ulga - Studiuje astronomię. Jestem absolutnie pewien, że będziesz miał okazję ją poznać.

Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Bzdurą byłoby pomyśleć, że od Leandra nie wymagało się reprezentowania tych samych podstawowych przyzwoitości i manier, którymi szczycił się Wittgenstein – przecież tak samo jak on musiał pilnować się z językiem, na błysk wypolerowanym nie tylko z bluzgów, ale i niepotrzebnych potocyzmów; chodzić prosto i nigdy się nie garbić; uprawiać sport; dobrze się uczyć; paznokcie trzymać ścięte aż do skórki – do tego wystrzegając się pokusy, żeby w skandalicznym akcie umazać je warstwą lakieru. Ktoś stwierdziłby natychmiast, że w wychowaniu Powletta zabrakło ojcowskiej figury – ale skąd pewność, że nie chodziło o – chociażby – dietę albo nadmiary snu tam, gdzie Henry męczył się z jego niedoborami. Przecież sny także objawiały się niezdrową nieszczelnością pomiędzy klarownymi myślami snutymi za dnia (kalką tych samych poglądów, które starano się wpajać młodym chłopcom w szkole będącej taśmą produkcyjną najtęższych głów i mężów stanu) i podświadomością, kwitnącą w najlepsze w tym immanentnym wymiarze, za który nie zwykło brać się szczególnej odpowiedzialności, choć przecież do jakiegoś stopnia trzeba było, skoro pożywkę dla nocnych marzeń stanowiły istniejące już uczucia i obawy, mniej tylko lub bardziej spreparowane tak, żeby rzeczywistość móc przełożyć na onirycznie powykrzywiany język.

Leander, w każdym razie, spał dużo. Podobno dlatego wycisnął tych kilka nadprogramowych centymetrów; uważał więc, że było warto, nawet jeśli parę razy przypłacił jakimś spektakularnym spóźnieniem, z którego adekwatnie został potem rozliczony. To była wygodna teoria, choć przecież niejedyna. Tej antytezie poddawał się szczególnie jako starsze dziecko, smętnie utkwione za szkolną, wysyconą apreturą ławką, z gryzącym w szyję, białym kołnierzykiem, słuchające o zasadach biologicznego dziedziczenia, mimowolnie wybiegał myślami dalej, niż sięgała – być może słuszna, choć ukryta za niepotrzebnie utajonymi intencjami – zmowa milczenia, w którą jego matka musiała najwidoczniej wejść z własnym sumieniem. Wdzięczność Leandra wobec ojca pozostawała jednak strukturą szalenie kruchą i prędzej czy później zawsze ustępowała rzadkim, ale cyklicznym porywom złości – znajomym i w jakiś sposób także komfortowym, ciepłym, tamto dziecko trzymające w objęciach pewniejszych, niż te rodzicielskie.

Póki co spojrzenie dwudziestolatka zdradzało wyłącznie łagodne, uprzejme zaskoczenie. Jak to zwykle bywało w przypadkach dokładnie takich i tylko im podobnych – rzeczywistość wyłożona mu wprost nagle stała się bezdyskusyjnie oczywista. Dostrzegł tę słuszność – rodzinny spadek dumnie zawarty w podobieństwie rysów twarzy; to samo spojrzenie, jasne i bystre, i choć chłodne w odcieniu, to rozgorączkowane w sposobie, jakim neurotycznie tuliło się w ramiona obserwowanego świata.
Fajnie. – Tak naprawdę – będąc jedynakiem – nie był pewien, czy podobna forma zażyłości między rodzeństwem w rzeczy samej mogła uchodzić za fajną – czy nie lepiej byłoby jednak nazwać ją ciekawą, niesamowitą albo przyznać, że musi należeć do tych naprawdę w y j ą t k o w y c h; myślał sobie jednak, że tak właśnie było mieć pod ręką Petrę przez cały rok. Fajnie. – A dlaczego astronomia? Nie lubi medycyny? – Przekrzywił głowę, pozwalając tym kosmykom, które wywijały się ponad skronią zakołysać się w atmosferze zagęszczonej nagle szarzejącą miną Henry’ego.

Leo poczuł się dziwnie, ale nie źle – od samego początku postać Wittgensteina jawiła mu się jako pewne kuriozum, jakaś pogodowa anomalia, która nie musiała mieć sensu, żeby wzbudzić w obserwatorze zainteresowanie, ostatecznie sprawiając, że nie dało się oderwać od niej wzroku, jakby w obawie przed ominięciem clou całego zjawiska.

Znów wychynął w przód, zakładając ramiona na oparciu stojącej przed nim ławki – z łokciem wbitym gdzieś pomiędzy barki dziewiętnastolatka. Całkiem nagle dotarło do niego, że bardzo nie chciał tu być.
Przejdziesz się ze mną? – Wstali, równo z ręką wzniesioną przez jeden z prowadzących ceremonię akademickich autorytetów; kiedy Leo mówił, łaskotał ucho Henry’ego tym swoim miękkim, ale brzęczącym w ciszy szeptem. – Czy wolisz zmitrężyć tu kolejne półtorej godziny stojąc na baczność, prężąc pierś – położył dłoń na swojej – i śpiewając Gaudeamusy na cześć faceta, któremu przypomniało się, że niewolnictwo od strony moralnej jest raczej kiepskie dopiero jak zbierało mu się na kojfnięcie?

Leander nie za bardzo miał jeszcze prawo rozeznawać się jaka była ta wersja Henry’ego, którym był w rzeczywistości – chłopcem każde słowo tłumiącym wyuczonym uprzednio ugrzecznieniem, rozkochanym w ciszy biblioteki, egalitaryzm wyznającym wyłącznie na papierze, czego wytknięcie skutkowałoby zapewne kolejną eksplozją żywego rumieńca – oraz jaką swoją wersję budował na nieosiągalnym szczycie fantazji. Własną opinię Leo mógł więc póki co opierać wyłącznie na wrażeniach – bardzo ulotnych i odnoszonych być może na wyrost, a jednak nie potrafił odeprzeć przeczucia, że Henry’ego z poezją łączyło coś więcej, niż zawzięta, ale jednak czcza, bo pozbawiona podstaw miłość albo autorska próżność i twórcza samowola (jakkolwiek miałby sobie wytłumaczyć elementarne braki w zagadnieniach teoretycznych). Trudno byłoby mu wyjaśnić co widział tamtego dnia w bibliotece, ale zafascynowała go ta cnotliwa nieśmiałość, z jaką zabierał się za obnażanie wiersza z kolejnych jego wersów – pierwsze, nastoletnie zauroczenie słowem (pisanym, owszem, ale potem mówionym, wygłaszanym, recytowanym głośno i śmiało, i z pasją panoszącą się po organizmie jak śmiertelna maligna). Czasami myślał też, że Henry Wittgenstein po prostu b y ł poezją – tą samą, o której nie wyżymanie z możliwych interpretacji, ale o czucie i doświadczanie postulował taki chociażby Billy Collins. Henry Wittgenstein był wierszem, którego w pierwszej kolejności wcale nie należało zrozumieć, a który chciało się brać pod słońce – jak szkiełko wyciągnięte z witraża; kurczowo cisnąć uchem w serdeczny rytm klatki piersiowej, rozbieganej po porannej przebieżce – w to gniazdo wrzących uczuć i tłoczonej w spazmach krwi.

Idiotyczne, że pozostałe wersy zbyt umyślnie uciekały Leandrowi spod rozpędzonego tekstem wzroku; i przecież mógłby – mógłby potrząsać stojącym naprzeciw niego chłopcem tak długo, dopóki na jego oczach nie wywinąłby się na drugą stronę – ale była w Henrym taka delikatność, której nie wolno było naruszać – i w dobrym guście pozostawało oglądać ją wyłącznie z daleka.
Nie daj się prosić, co? Jeśli umrę z nudów, to ty będziesz miał mnie na sumieniu – kontynuował, ledwie przedzierając się przez ten gatunek ciszy, który – zapanowawszy nad aulą nagle – wydawał się głośniejszy od dotychczasowej kakofonii splątanych ze sobą głosów. Ktoś zakasłał. Z narożnika, w której tłoczył się chór akademicki zaczęły dobiegać niespójne szepty ostatnich ustaleń. – Biblioteka raczej odpada, ale może dziedziniec?

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Dopiero teraz - w krótkiej pauzie nastałej gdy sam wypowiedział już ostatnie słowo, ale zanim odezwał się Powlett - Henry'emu przyszło się zastanowić, co mu niby dawało tę absolutną pewność, bez większego zawahania nazwaną w kontekście potencjalnego spotkania Elizabeth i Leo. Gdyby brunet i heinrichowa siostra - studiujący nie tylko na dwóch odmiennych kierunkach, ale też w dwóch różnych rocznikach - faktycznie mieli się poznać, równocześnie stając dla siebie nawzajem czymkolwiek więcej, niż tylko pół-anonimowymi współstudentami, przez parę lat uniwersyteckiej egzystencji mijającymi się w węzinach kampusowych alejek i odstających niekiedy programowe pięć minut w tej samej kolejce po lunch w głównej kantynie po to, aby po graduacji nie zobaczyć się już nigdy więcej, czy to nie Henry musiałby przyczynić się do zawiązania się owej znajomości? A jeśli tak, to czy naprawdę był taki absolutnie pewny, że miał ochotę brać na siebie tę rolę i ciężar wszelkich konsekwencji, jakie mogły się z nią wiązać?
Heinrich przełknął ciężko, mniej więcej w tej samej chwili, w której drugi student się odezwał; echo powlettowego "fajnie" rozeszło się w jego umyśle łagodną, niegroźną falą.
Fajnie, pomyślał.
Sam użyłby pewnie odmiennego określenia - czegoś, co sprawniej oddałoby kompleksowość jego relacji z siostrą, jak "skomplikowane" albo "złożone", ale, przypominał sobie, Powlett nie tylko nie miał przecież o niczym pojęcia, jak i, mimo krótkiego, powierzchownego stażu ich znajomości, nie wyglądał Henry'emu na kogoś, kto lubi się przedwcześnie doszukiwać drugiego, trzeciego, i entego dna każdej historii, nie poznawszy wcześniej przynajmniej paru niezbędnych faktów. Może było to mylne wrażenie, zrodzone wyłącznie w następstwie tej jednej, bibliotecznej rozmowy, gdzie na jego oczach Leander na czynniki pierwsze rozebrał całą strukturę wersetu nie na podstawie jakichś tam wyobrażeń czy interpretacji, a za sprawą konkretnej, sensownej metody (czym też, w sposób dość oczywisty, zdążył Wittgensteinowi silnie zaimponować). Leo, w każdym razie, w oczach Henry'ego uchodził teraz za kogoś, kto - słusznie, i w przeciwieństwie do Wittgensteina - nie chciał, i potrafił nie komplikować sobie życia bez większej potrzeby.
Fajnie wystarczyło, z piedestału konwersacji spychając tym samym wszelkich, niepotrzebnie pompatycznych, leksykalnych rywali.

Odpowiadając na zadane mu przez bruneta pytanie (co zabawne, w swojej prostocie bliźniaczo podobne do pytań, jakimi wysmagała go już przy pierwszym spotkaniu Petra Chollet - co, póki co, blondyn uznał wyłącznie za działanie czystego przypadku), Henry czuł się tak, jakby w ostatniej chwili przemykał w wąziutkim przesmyku domykającej się nad nimi, podniosłej ciszy.
- Nie wiem, czy nie lubi medycyny - Skoro Powlett faktycznie znał cały ten, typowy wychowaniu w wyższych sferach dryl, w jakim wszelkich młodych dziedziców, arystokratów, paniczów i innych takich, regularnie temperowano mnogością mniej i bardziej pisanych zasad i przymusów, by w przyszłości idealnie zmieścili się w ramy przewidzianych dla nich ról społecznych i zawodowych, powinien też wiedzieć, że dzieciaki pokroju Heinricha i jego siostry rzadko pyta się, co lubią, a czego nie - Ale lubi astronomię.
Ale czy to wskazywałoby, i dla rozmówcy czyniło (błędnie) oczywistym, że także Henry lubi własny kierunek studiów, skoro na nim wylądował?!
Heinrich nigdy nie myślał o tym w taki sposób, i teraz, w biegu za własnymi myślami, zatrzymał się nie tylko jak wryty, ale i niby nad przepaścią. Jeśli faktycznie tak było - to jest, że z jakiegoś względu Ellie wybrała własne studia z sympatii i pasji, a on swoje wyłącznie z poczucia rozsądnego obowiązku... Czy należało doszukiwać się winnego takiej niesprawiedliwości!? A jeśli owszem, to gdzie!? Przecież nie mógł do końca życia za wszystko obwiniać rodziców - beznadziejnie martwych, a więc i kretyńsko niezdolnych, by mu na podobny zarzut jakkolwiek odpowiedzieć.

Spontaniczną propozycję ze strony Powletta, jakkolwiek niewłaściwą w ich bieżącym położeniu (to znaczy w ciasnym klinie pomiędzy innymi, odświętnie ubranymi sylwetkami, z ryzykiem, że opuszczając równy szyk zebranych staną się dla innych studentów, ale i dla całego belferskiego ciała, widoczni niby na świeczniku), przyjął z całkowicie świadomym zaskoczeniem, i absolutnie nieuświadomioną wdzięcznością. Wolał już wpakować się w kłopoty za sprawą podjętej przez siebie akcji, niż na bolesne półtorej godziny zostać sam na sam z jaskrawością nowo odkrytych przemyśleń, których się nie spodziewał i na jakie nie był gotowy.
- Teraz? - Aby móc spojrzeć na bruneta, z powiekami rozsuwanymi kurtuazyjnym niedowierzaniem w jego sugestię (doskonale usłyszał i zrozumiał go za pierwszym razem, a jednak jakby właściwym wydało mu się sprawianie wrażenia, jakby się przesłyszał, albo jakby to Leandrowi coś się ewidentnie pomieszało w głowie), Henry musiał lekki skręcić szyję, tym samym odwracając wzrok od estrady, i wystawiając twarz na chłostę chłopięcego oddechu. Poczuł go na szczytach kości formujących jego policzki i jarzmo, i na garbku nosa; oddech lekki niczym żart, niegroźny jak popołudniowy wicherek ślizgający się po stromych szczytach nad Andermatt. Jakaś część Wittgensteina bardzo chciała się przekonać czy istniały takie okoliczności, w których dech bruneta, szybszy i gorętszy, potrafiłby zmierzwić mu rzęsy i splamić lico głęboką purpurą dojrzałego rumieńca niczym celnie zadany cios. Prędko jednak zakneblował tę partię swojej wyobraźni przyziemnością zdrowego rozsądku - Ja... Nie jestem pew...
Trudno było stwierdzić, co go ostatecznie przekonało: czy trafność krytyki, z jaką dwudziestolatek w jednym zdaniu obnażył podwójne standardy akademickich herosów, czy nieśmiała wizja, że dzięki spontanicznej dezercji zyska szansę bliższego poznania Powletta - zamiast, rzeczywiście, mitrężyć dziewięćdziesiąt ze wszystkich, w przydziale danych mu przez Los minut, w nużącym, anonimowym milczeniu z bandą znudzonych studentów.
- Okay. Okay - Uległ zbyt szybko by móc udawać, że kiedykolwiek miał jakieś faktyczne wątpliwości. Nie podobał mu się tylko ten emocjonalny szantaż, jakkolwiek niewinny - jakby jego sumienie nie miało już wystarczająco wielu ciężarów do dźwigania.


Poruszył się w miejscu, wzrokiem mapując najszybszą drogę ewakuacji z rzędu.
- Dziedziniec? - Z zajęć i uroczystości Henry dotychczas zerwał się w swojej szkolnej (ale nie akademickiej) k a r i e r z e wyłącznie parę razy, i każdy z nich, niezmiennie, należał do Willa. To William uczył go teorii wymykania się z klasy po dzwonku, czy unikania dalszego ciągu zajęć już po sprawdzeniu listy obecności, i dosłownie trzymał go za rękę, gdy Henry uczył się podrabiać trenerskie pismo w fałszywym usprawiedliwieniu ("Uprzejmie poświadczam, że Heinrich Wittgenstein zostaje przeze mnie zwolniony z dzisiejszych zajęć z algebry w związku z koniecznością uczestniczenia w dodatkowym treningu pływackim w przygotowaniu do najbliższych zawodów. Z poważaniem - "), i Henry z łatwością mógł wyobrazić sobie jego minę w reakcji na pomysł, że wagary spędzi w najbardziej odsłoniętym punkcie kampusu. Oczywiście, nieobecność na dzisiejszej oficjałce nie mogła mieć dla Henry'ego (i, zakładał, tym samym i dla Leo) żadnych faktycznych konsekwencji - nie chciał jednak już pierwszego dnia zaistnieć w świadomości wykładowców jako ten, który unika rzekomo poruszających przemów na rzecz obijania się tuż za głównymi drzwiami uczelni - Nie ma mowy. Chodź.

Gdyby stali w jednym rzędzie, Henry pewnie nie oparłby się automatyzmowi pokusy, aby chwycić Powletta za nadgarstek, i w obranym kierunku pociągnąć za sobą, ale ponieważ dzieliła ich zapora z krzeseł, blondynowi pozostało wykonać sugestywny ruch głową, i zacząć przedzierać się między kolegami. Krokiem zrównali się z Leo dopiero na korytarzu, w krótkim, pośpiesznym spacerze ku prześwietlanym słonecznymi promieniami arkadom, gdy drzwi auli zatrzasnęły się za nimi z cichym, pełnym wyrzutu zajęknięciem.
- Wiem, dokąd możemy pójść... - Gdy odezwał się po raz pierwszy, nadal cicho, ale już nie szeptem, samego siebie zaskoczył stabilnością melodii własnego głosu: jakby wszelkie możliwe wątpliwości zostawił za drzwiami głównej sali, aby mogły sobie w spokoju wysłuchać rektorskich przemówień i oczywistości - Pod warunkiem - Nie zwalniał kroku, tym samym kierując ich ku północnemu, historycznemu skrzydłu budynku - tam, gdzie mieściły się archiwa i w większości wyjęte już z użytku laboratoria, a dalej, za wcześniej tylko raz otwartymi przez Henry'ego drzwiami, także malutki, wewnętrzny ogród botaniczny (ogródek raczej, młodsze rodzeństwo tego, jaki mieścił się Capitol Hill, w kompleksie suto zresztą sponsorowanym przez Uniwersytet Waszyngtoński) - Że nie masz uczulenia na kurz, ani żadne rośliny, czy pyłki?

Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Zdążył odsunąć się wyłącznie na tyle, żeby z niewielkiej, asertywnie podtrzymanej odległości zazezować na chłopaka. Zaskoczył go sposób, w jaki Henry pozwolił ich spojrzeniom wdać się w cichy konflikt – w to nieporozumienie wynikające z nieodpowiedniego czasu i nieodpowiedniej przestrzeni, do których powinni przyrosnąć na kolejne półtorej do dwóch godzin ceremonii, tym bardziej bez ulegania pokusom przekradania się ku tak niepoważnemu rodzajowi wolności – smacznej za to i soczyście słodkiej, jakby lada moment wgryźć mieli się właśnie w świeżo oberwany z gałęzi owoc.
Mhm, teraz – przytaknął. Każde słowo Leandra – właściwie nie szkielet nawet, ale dusza jego głosu – pachniało ostatnim haustem dopijanej wcześniej kawy, dogorywającym na języku gdzieś pod rześkim aromatem miętowej pasty do zębów, wmasowanej w szkliwo i dziąsła, na to wszystko przyklepanej jeszcze dwiema drażetkami bezcukrowej gumy do żucia.

Zgodę chłopaka Powlett podsumował uśmiechem – ładnym, nikłym, przyjemnie złamaną linią rozpiętą pomiędzy dwiema stronami jarzma, jakby nawet na tę niewolę zakładała ciepłe, pokrzepiające ramię; to, że owego uśmiechu nie zachował dla siebie, było wyłącznie wyrazem uprzejmości i kompromisem jednocześnie – tak, żeby zaakcentować własną satysfakcję, ale i nie wzbudzić w reszcie studenckiego grona zbyt wielu podejrzeń. Pozostało mu więc stanąć na nogach pewniej i, teraz już w harmonii rozgrzanych głosów – od ostrych, lekkich sopranów ulatujących pod neogotyckie rzeźby i kształty sufitu, po basy pełznące na wysokości kostek, o które przy odrobinie nieuwagi łatwo byłoby się potknąć – pozwolił Wittgensteinowi ruszyć przodem.

Zadecydował odczekać chwilę i dołączyć do Henry’ego dopiero przed aulą – zbyt świadomy, że ich dwójka zwróciłaby ku sobie jeszcze więcej spojrzeń – szczególnie kostycznych, oderwanych od uroczyście odprawianych rytuałów – której przy całej tej przeprowadzanej operacji woleliby przecież uniknąć.

Będąc zupełnie szczerym, Leander nie wiedział. Wyobrażał sobie tylko – albo wręcz podejrzewał – że rodziny rządzone najrozmaitszymi pryncypiami (nie wiedział też, czy powinien tak lekko wcielać Wittgensteinów do tego grona – ale sugerując się poszlakami znalezionymi w sposobie bycia Henry'ego, mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że owszem), nawet jeśli nie dawały odczuć dzieciom, że te mogłyby znaleźć się w posiadaniu własnych opinii, o które ktoś – ktoś dorosły – gotów byłby zapytać potem z odpowiednim uszanowaniem wyrażonego zdania i wyboru – tak w stawianiu rodzinnego, połączonego nazwiskiem mocarstwa podporządkowywały się przy tym istniejącym już wytycznym, ipso facto dążąc do ujednolicenia wszystkich spokrewnionych ze sobą twarzy; zbicia je w jedną, o której można byłoby powiedzieć patrzcie, tak wygląda prawdziwy polityk, prawnik, lekarz. I stąd właśnie zaskoczenie, że Henry i jego siostra, pomimo bliźniaczych rysów, nie współdzielili tym samym w tych rysach zawartej przyszłości – tytułów nie zdobytych, ale odziedziczonych, noszonych w krwi albo – być może adekwatniej do sytuacji – przekazanych im w spadku. Leandra zdziwił więc dystans, jaki dzielił astronomię od medycyny; w końcu, dość dosłownie, to jakby przyrównać niebo do ziemi.
O żadnym mi nie wiadomo – odpowiedział dyplomatycznie i zgodnie z prawdą; niestety, nie mógł dziewiętnastolatkowi obiecać nic więcej – a już na pewno nie w obliczu tak odważnego stwierdzenia jak „żadne” rośliny i „żadne” pyłki. – Ale chyba mam szczęście? Pewnie natychmiast rozpoznałbyś różne symptomy reakcji uczuleniowych. Prawda? – Zerknął na niego, samym tylko spojrzeniem przedzierając się przez mdławe ciemności korytarza, słabo rozpraszane umęczonym, blado-porannym światłem. – Jestem pewien, że znajduję się w dobrych rękach.

Nie potrafiłby na zawołanie wskazać czym takim przekonywał go do siebie Henry; czy chodziło o podobieństwa, czy różnice, które Leander kochał akcentować i uwydatniać. Obydwoje na jakimś etapie życia – tym najbardziej bezbronnym i ślepo chłonnym na wpajane im racje – byli dziećmi szytymi podług tych samych wizji, wymiarów i wzorów, i teraz, kiedy zdani byli na siebie, i kiedy ciężko było samodzielnie dociągnąć wszystkie szwy, czasami korciło pociągnąć tego drugiego za sterczącą nitkę – jakąś rzęsę albo ciemniejszy włosek z odsłoniętego nadgarstka i wypruwać aż do żył – do serca, które należało do Henry’ego, oczywiście, ale nie musiało należeć do chłopca będącego produktem systemu, który go wychował.

Wydarty z własnych przemyśleń, pchnął skrzydło wskazanych mu przez blondyna drzwi i zatrzymał się w połowie poczynionego już kroku. Ściągnął ku sobie brwi i jedno jedyne spojrzenie, które zdążył oderwać od botanicznego ogródka wszczepionego w kamienne, akademickie cielsko posłał Henry’emu przez ramię. Sam Leander ostatni miesiąc spędził na wędrówkach zapomnianymi szlakami kampusu – niestety, nawet kiedy docierał w miejsca pomijane przez żywe dusze, zwykle jego oczom ukazywały się zapajęczone schowki, odcięte od prądu piwniczki i salki trzymane pod kluczem. Znalezisko Wittgensteina jawiło mu się zatem równie mitycznie, jak odkryte na nowo ogrody Semiramidy.
Musiałeś chyba któregoś razu mocno zabłądzić – skomentował, starając się ukryć entuzjazm śmiesznie wypełniający przestrzenie pomiędzy uderzeniami serca; nawet jeśli ogródek był skromny, a przytrzymywany przy życiu ręką kogoś, kogo do tego obowiązku ewidentnie nie przymuszano – więc i dopełniał go tylko wtedy, kiedy sobie o nim przypomniał. Leo wiedział wyłącznie tyle – albo przynajmniej w stanie był skojarzyć kilka luzem wplątanych mu w pamięć faktów – że wydział biologiczny już dawno przeniósł się ze swoimi badaniami do dużo nowocześniejszej i dostosowanej do współczesnych standardów szklarni.

Przemknął więc głębiej, zahaczając biodrem o ciągnący się pod ścianą, podłużny regał zastawiony długimi, prostokątnymi donicami – z roślinami płaszczącymi się w hołdzie ledwie przedzierającemu się przez mleczne szyby słońcu.
Często się tu ukrywasz? – Zapytał z ciekawości, ale i z nutą niegroźnego rozbawienia; tak czy inaczej przytulnie zazielenione kąty wygłuszone grubymi, wapiennymi ścianami sprawiały wrażenie doskonałej kryjówki przed resztą świata – i do tego pił Leo, wyobrażając sobie że to właśnie tutaj Henry mógł w spokoju zaczytywać się pionierami romantyzmu.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry'emu, istotnie, już od tych najpierwszych chwil jego życia nakazywano stąpać po ziemi, i przestrzegano, by robił to twardo, zamiast zrywami fantazji uciekać w marzenia, głowę wpakowawszy zuchwale gdzieś pomiędzy pastelową zwiewność godnych renesansu chmurek. Co więcej, obowiązkiem blondyna było robić to szybciej, sprawniej i pewniej od siostry - której, jakkolwiek analogicznie udręczanej mnogością reprymend i wymagań, pewne rzeczy wolno było robić wolniej i z nieco większą, wywołującą jedynie pobłażliwe westchnienia, opieszałością. Ellie była wszak dziewczynką, a w dodatku młodszą - mimo wysokiego wzrostu, obdarzoną raczej kruchą fizjonomią i jeszcze delikatniejszym zdrowiem. Na te przejawy wrażliwości, na które w jej przypadku łaskawie przymykano oko, Henry nie mógł sobie nigdy pozwolić. Przewrotnie, chłopak nie wiedział nawet w zasadzie czy to dlatego, że w zgodzie z jakimiś pryncypiami obowiązującymi męską linię wittgensteinowskiego rodu, nie jest mu wolno, albo nie wypada, albo może, czy istnieje jakaś bardziej akceptowalna perspektywa. Pewnie by wiedział, gdyby o takich rzeczach u Wittgensteinów w ogóle kiedykolwiek rozmawiano. Niestety, rozckliwianie się nad emocjami i marzeniami było w familii Heinricha uważane za równie "na miejscu" jak jedzenie palcami (pod warunkiem, że nie serwują akurat żabich udek albo owoców morza), albo trzymanie kieliszka sauvignon za czarkę, a nie za nóżkę.
- Rany, mam nadzieję! - Roześmiał się, przez wzgląd na okoliczności, niemal zupełnie bezgłośnie - bardziej niż usta, śmiał się więc jego nos, zmarszczony chichotem, rozbłyszczane żywo oczy i pojedynczy kosmyk włosów, dotąd przyklepany gładko matowym produktem, ale teraz wyswobodzony z układnego szyku czupryny i sprężynujący radośnie nad stokiem chłopięcego czoła. Chwilę potem Henry spoważniał, ze spojrzeniem odruchowo uciekającym w stronę jego własnych dłoni - zupełnie jakby chciał sprawdzić, czy aby na pewno były dobre. W pewnym sensie, Henry nie wiedział co to znaczy (czy "dobre" dłonie to takie, które sięgają po drugiego chłopca w półmroku tradycyjnie zachowawczej, nieakceptującej podobnych zachowań szkoły z internatem? takie, co żywcem byłyby zdolne zadusić każdego, kto ośmieli się dotknąć jego siostrę? a może takie, jakie podpisują akt potwierdzający zgon własnego ojca - który, być może, wcale nie musiałby umrzeć, gdyby za stery awionetki w pewne wiosenne przedpołudnie wsiadał w mniejszych emocjach?!). Zamiast odpowiedzi, znalazł swoim rękom tylko nowe zajęcie: stuknął dwukrotnie w mijaną właśnie framugę drzwi prowadzących do jakiegoś uczelnianego składziku czy innego, gospodarczego pomieszczenia. Z jakiegokolwiek drewna jej nie wykonano, wyglądało na niemalowane - Może lepiej się nie przekonujmy?

Wbrew woli, choć w zupełnej zgodzie z najbardziej pierwotnym instynktem, Henry najpierw zatrzymał się, a potem usunął w progu - tak, żeby to Leander wszedł do pomieszczenia pierwszy. W innych okolicznościach - to znaczy, gdyby znali się dłużej, bliżej, inaczej, i gdyby nie musieli, jak teraz, naprawdę skrzętnie pilnować się przed ryzykiem przyłapania na nieszczególnie proszonych eskapadach po sekretnych zaułkach Uczelni - Wittgenstein nie oparłby się pokusie, aby przysłonić oczy wyższego chłopca ciasną plecionką palców, i: "Niespodzianka!" - albo mu krzyknąć nad barkiem, albo, łagodniej, wyszeptać do ucha, ciepłotą oddechu łaskocząc jego płatek, i tym samym stawiając na baczność drobne włoski na osłoniętym przez kołnierzyk karku.
Ponieważ jednak sprawy miały się nadal dosyć sztywno (w sensie tyczącym się ramion napiętych na kształt wieszaka, i sylwetki prostowanej jak na baczność, a nie innych części spragnionego towarzystwa ciała), Henry ograniczył się do ostrożnego domknięcia za sobą drzwi, i przystanięcia parę kroków od bruneta - w neutralnej, normalnej odległości. Na całe szczęście nie był to schowek na gąbki, szmatki i miotły, który swoją ciasnotą wymusiłby na nich większą, niekomfortową bliskość.
- Może... - Wzruszył ramionami. W tej samej chwili, w której Powlett usiłował ukryć swój entuzjazm, blondyn starał się zakamuflować satysfakcję, że udało mu się chłopaka nie tylko zaskoczyć, ale może, m o ż e, nawet w jakimś sensie choć trochę mu zaimponować. W końcu to on, nie Leo, był młodszym, i świeższym nabytkiem Uniwersytetu. Zagiąć wyższego stażem studenta jakąś nieodkrytą przezeń wcześniej, lokalną ciekawostką, we wszelkich szkolnych akademickich uniwersach było sporym osiągnięciem.


Rośliny zażarcie fotosyntetyzujące wszystko, co im się udało wyłapać z rozmydlanych mleczną szybą, słonecznych promieni, były w istocie zbieraniną ukośnic i sasanek - tych drugich: zahukanych i zmarniałych jak niedoglądane dziecko, przy weselnym stole usadzone wśród głośnego i starszego kuzynostwa.
Henry smagnął dłonią aniele skrzydło - zielony, choć nakrapiany biało płat jędrnego liścia, kładący się nad kamionkowym rantem gazonu.
- Popraw mnie, jeśli jestem w błędzie... - Ściągnął brwi, patrząc na profil Powletta niby-konfrontacyjnie, choć w jego głosie kryła się wesoło zaczepna nuta niepowagi - Ale w którym rzekomo momencie powiedziałem, że się gdziekolwiek, przed czymkolwiek, ukrywam?
Okazywało się, że tutaj, w miejscu bezpiecznie odległym od czyichkolwiek spojrzeń, czy rozpraszających go od bieżącej chwili dźwięków, Wittgenstein natychmiast zaczynał czuć się nieco pewniej. Podobne zdanie miał chyba nawet jego zwyczajowy rumieniec - teraz tylko czule, nieśmiało liżący jego policzki, zamiast, jak to się często zdarzało, malować je kleksami upokarzająco-żarówiastej purpury.
- To dopiero czwarty, albo piąty raz... - Wyliczył szczerze, za abakus mając tylko własne ręce - szczupłe i chłodne, ale już mniej drżące i bardziej posłuszne. Dobre - Trafiłem tu kiedyś gdy szukałem archiwum anatomicznego. Profesor Hastings pomylił skrzydła, i wysłał mnie do północnego, zamiast do południowego... - Profesor Hastings słynął z tego, że różne rzeczy zwykły mu się mylić z innymi (Henry wcale by się bardzo nie zdziwił gdyby się okazało, że to on, a nie żaden Sacks napisał ten kawałek o żonie i o kapeluszu).

Heinrich zrobił parę następnych kroków, znalazłszy sobie przystań w złotawej smudze światła, przy oddelegowanym tu na emeryturę, cętkowanym od inkaustu sekretarzu, kiedyś przydatnym w gabinecie któregoś z wykładowców, dzisiaj - będącym najwyżej azylem dla korników, rozkruszków, i kurzu. Oparł się o drewniany występ stykiem lędźwi i pośladków, nie myśląc o szarawej smudze pyłu, która weżreć się miała zaraz w jego odświętne ubranie.
- Właśnie do mnie dotarło... - Kłamstwo. - Nie wiem, jak masz na imię - Powiódł palcem po drewnianej krawędzi mebla, opuszką palca zbierając z niej miałki, białawy osad. Zdmuchnął go; zadarł głowę, potem nią pokręcił i uśmiechnął się z niedowierzaniem we własne pomysły - Czekaj, nie mów. Uważam, że powinniśmy mieć jakieś pseudonimy. Żebym cię nie musiał od razu wydać jak ktoś mnie spyta, z kim się zerwałem z rozpoczęcia roku...


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Podczas gdy Henry krzątał się wokół w poszukiwaniu swojego miejsca, skutkiem ubocznym kreśląc coraz szersze, coraz śmielsze okręgi oddalające się od centrum jego kosmicznego układu, a orbity wyznaczając ze stawianych i wydeptywanych w kurzu kroków, Leo – frontem wciąż uporczywie zwrócony w stronę blondyna – zdawał się permanentnie przyrastać do posadzki. Widać było, że się zmieszał; nie tyle zawstydzony, co po prostu odrobinę zakłopotany samym faktem wytknięcia mu tej logicznej luki w procesie myślowym, który zaprowadził go tu właśnie – wprost do opinii, jaką zdążył wyrobić sobie na temat Henry’ego. Tym gorzej, że właściwie nie wiedział dlaczego tak pomyślał – dlaczego z taką łatwością przyszło mu wyobrażać sobie dziewiętnastolatka wciśniętego w kąt parapetu, w spotkaniach sam na sam z lekturą – może nawet z tym nieszczęsnym Keatsem opartym o podsunięte pod pierś kolano. Henry miał tam białą koszulę i zakasane rękawy, i spojrzenie zogniskowane w punkcie, którego nikt poza nim nie dostrzegłby gołym okiem.

Ta wizja pojawiła się nagle – wizja Wittgensteina ukrywającego się w swojej samotni – a wraz z nią wyssana z palca opinia, być może na siłę podtrzymywana przez sposób, w jaki tamtego dnia w bibliotece (co, swoją drogą, brzmiało jak bardzo kiepski i nieoryginalny tytuł książki czy krótkometrażowego filmu, docenionych na alternatywnej scenie gal i podrzędnych, rozdawanych na lewo i prawo nagród) kurczył się przed nim w poszukiwaniu błogiego, niezmąconego niczym spokoju. To nie tak, że dziś stanął przed nim nagle inny chłopak – jakby z tamtej wersji siebie przepoczwarzył się w parę nocy w nierozogniony rumieńcem obraz pewności siebie. Wyglądał za to, jakby zrzucając z barków cudze spojrzenia – a wraz z nimi także bezsłownie wycmokane oburzenie na zbyt głośną rozmowę przeprowadzaną wtedy między nimi w czytelni – odrobinę wydoroślał i urósł, wcale nie musząc do tego stawać na palcach.

Poza tym, wyglądał ładnie. Tak po prostu, Henry wyglądał ładnie – w świetle łagodzącym pociągłe kontury twarzy, a które sprawiało jednocześnie, że w tej florystycznie organicznej kompozycji, wyrastał z niej jak cienka, ale mocna gałązka. Nie służyła mu tylko ta blada cera – tu widoczna jeszcze lepiej – jakby pod warstwą uprasowanej koszuli żołądek cały poranek kręcił mu fikołki.
Faktycznie, może i był to z mojej strony nieco pochopnie wyciągnięty wniosek – zaczął lekkim, pompatycznym w najbardziej przerysowany sposób tonem – z lekkimi dygnięciami umyślnie dokładając się do perfidnej emfazy. – Pomyślałem tylko, że gdybyś obwieszczał wszystkim – wszem i wobec – że takie miejsce istnieje, to prędko straciłoby swój urok. Ale skoro nie i dzisiaj jest to twój pierwszy raz, kiedy się ze mną ukrywasz przed… no, nie wiem, szanownym profesorstwem… – Splótł dłonie za plecami, paliczki sznurując ze sobą na wysokości lędźwi. Zakołysał się na piętach. – To bardzo mi miło. Czuję się zaszczycony.

Za chwilę zawiesił spojrzenie na tym jedynym kosmyku blond włosów, skręconym i rozkołysanym nad skronią Henry'ego, poza reżimem wczesanej we fryzurę, matowej pomady (czy innego specyfiku, któremu Henry gotów był powierzyć tak ważną część swojej prezencji – Leo strzelałby w brylantynę, nie wiedząc jak bardzo by się pomylił). Przyłapany na tym akcie bezwstydnego wpatrywania się – ostentacyjnego, szybując gdzieś ponad koleżeńskim donosem na profesorską pomyłkę Hastingsa – sięgnął do kieszonki skórzanej kurtki i wyciągnął z niej podręczny, natychmiast podany k o l e d z e grzebyk – no, na Boga, na kogo wyglądał Leo, jeśli nie na osobę, która takie najpotrzebniejsze parafernalia miała zawsze pod ręką (zależnie od sytuacji mógłby oddech Wittgensteina poratować miętówką, ręce – kremem, a spierzchnięte usta ochronną pomadką; i nie uważał, żeby jakoś szczególnie uwłaczało to jego męskości – szczególnie w obliczu coraz śmielej goszczącej jesieni).

W tej wymianie – grzebyka za słowo, pytanie, komitywę, z m o w ę, która miała ich połączyć, zatrzymał się tuż przed złotawym światłospadem, w jakim stał i mienił się Henry. Z tej perspektywy – to znaczy świadomiej, ale przede wszystkim wnikliwiej omiótłszy wzrokiem salkę botaniczną, docenił jej ustronność i absolutną ciszę, po której wyraźnie niosło się skrzypienie popróchniałych desek, widocznie nieprzyzwyczajonych do tego, że ktoś śmiał po nich tak po prostu stąpać. Zaraz rozdziawił też usta, chociaż zamknął je równie szybko, jak je otworzył. A przecież już dociskał koniuszek języka do jedynek – w jego ustach zabawił zalążek „L”, od którego nie zdecydował jeszcze, czy po swoje imię popędziłby formalną drogą, czy jednak skróciłby je do znośniejszego w kręgach znajomych i bardziej przyswajalnego względem pamięci, poczciwego Leo.
Pseudonimy? – Zmarszczył brwi, ale do wyrazu własnego zaskoczenia nie przywiązał wystarczającej wagi, żeby nie pozwolić mu zakontrastować z drżącymi wesoło kącikami ust. – A nie bierzesz pod uwagę takiego scenariusza, w którym w ogóle mnie nie wsypujesz? – Pchnął wnętrze policzka językiem. Cmoknął. – Ja nikomu nie powiem.

Mniej więcej w tej samej chwili poczuł potrzebę zrobienia czegokolwiek – przestąpienia z nogi na nogę albo zabrania się w inny kąt, najlepiej pod pozorem dalszych zachwytów miejscem samym w sobie; zamiast tego okrążył ciężki sekretarzyk, docelowo wymuszając na dziewiętnastolatku półobrót (jeśli ten zechciałby ich rozmowę kontynuować twarzą w twarz) i oparł się ramionami o nadstawkę dzielącego ich, mahoniowego biurka.
No nie wiem. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że wyglądasz mi na Atosa, ale wtedy musiałbyś skombinować nam jeszcze resztę muszkieterów. – Podrapał się po policzku. Nie chciał za bardzo obnosić się z faktem, że pomysł Henry’ego – jakkolwiek nie absurdalny – przypadł mu do gustu (i że jednocześnie bardzo nie chciał spraszać tu kogokolwiek innego, poza ich dwojgiem). W rzeczywistości trochę go też okłamywał; wszakże z miejsca potrafiłby przytoczyć imiona i tytuły, których użyczał blondynowi zawsze wtedy, kiedy zdarzało mu się o nim myśleć (i nie chodziło o to, że myślał o nim jakkolwiek nagminnie – czasami po prostu dostrzegał go kątem wyobraźni tak, jak kątem oka dostrzegał go na korytarzu).
Uznałbyś, że przyczyniam się do rozwoju twojej utajonej megalomanii, gdybym nazwał cię Apollinem? – Parsknął; nie, nie mówił poważnie. Oczywiście, że nie mówił poważnie. Chodziło tylko o to, żeby na własne oczy zobaczyć jego reakcję – może w wyrachowanej chętce próbując nawet przywołać ten sam rumieniec, którym na porządku dziennym żarzyły się chłopięce policzki. – Czy masz jakieś inne propozycje?

Na pewno znalazłby się ktoś, kto w stanie byłby przeprowadzić bardziej profesjonalną, wnikliwszą analizę wittgensteinowych dłoni; Leander nie potrafił stwierdzić czy rzeczywiście były dobre, czy nie (nawet jeśli na mocy jego ipsissima verba należałoby założyć, że tak, były dobre) – może rozliczając chłopca z proporcji i zależności pomiędzy długością linii życia do losu i losu do serca – albo uznając, że dobre dłonie to takie, które dziś – z racji surowej dyscypliny – przytrzaśnięto wiekiem pianina, żeby za naście lat z podobną wirtuozerią na sali operacyjnej obchodziły się ze skalpelem.

Nie wiedział. Pewien był tylko, że w tamtej chwili zupełnie dobrze patrzyło mu z oczu.

Henry Wittgenstein

Ostatnio zmieniony 2023-10-12, 18:31 przez Leander J. Powlett, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Owszem: widać było, że Leo się zmieszał - w czego konsekwencji samemu Heinrichowi, natychmiast trafionemu emocjonalnym rykoszetem uroczej, chłopięcej krępacji, też zrobiło się trochę łyso (niedosłownie, bo włosy wszak nadal miał tak samo jasne, gęste i podatne na pieszczoty najnieśmielszych nawet promieni słońca jak przed chwilą, ale w metaforze; w skrócie: po prostu głupio, na samą myśl, że z zaczepnym komentarzem może niepotrzebnie wyrwał się przed szereg, i teraz nie bardzo wiedział, jak się z tej pozycji cofnąć). Chwilę temu ogarniany ulgą, że znalazł sobie bezpieczny przystanek tak do odpoczynku, jak i do czynionych spode łba obserwacji, teraz nagle poczuł się wybitnie nie na miejscu - do sytuacji tak samo, pomyślał, nieprzystający, jak jego wcześniejsza uwaga.

Do głowy by mu nie wpadło w najśmielszych nawet fantazjach, że Leo mógł o nim myśleć - to jest, nie teraz, tak jak myśli się o bieżącej chwili, najróżniejsze elementy danego kontekstu mieląc automatycznie na żarnach pamięci krótkotrwałej tylko po to, by po upłynięciu kilku następujących po tym minut puścić je w beznadzieję zapomnienia, ale gdy spuszczał go i z oka, i z haczyka konwersacji. Że go sobie wyobrażał, z w ł a s z c z a z podwiniętymi rękawami, co z jakiegoś względu w przeświadczeniu Wittgensteina zawsze było strasznie sensualne (a szczególnie tej jednej wiosny gdy przysłali im do Szkoły praktykantów na zajęcia z pedagogiki i wychowania fizycznego, i gdy maj okazał się być niezwykle upalny, i kiedy Henry, wychodząc na dziedziniec albo na boisko, każdorazowo musiał się wściekle pilnować żeby się nie gapić). Że wciskał mu w dłonie Keatsa, a samego Henry'ego - na parapet; tam, gdzie łatwo można go było zaskoczyć i zajść, i, wsparłszy się o ścienny załom jedną dłonią, odciąć mu drogę ucieczki od własnego towarzystwa...
A gdyby w ogóle usłyszał, że Powlett w myślach nazwał go ładnym (no dobrze, nie jego, a to jak Henry w y g l ą d a ł, ale czy nie wychodziło na to samo? i, co najważniejsze, czy w taki sposób aby na pewno powinno się myśleć o k o l e g a c h ?), chyba by umarł, albo doświadczył czegoś na kształt mitycznego samozapłonu, i w try miga obrócił się w ten sam pył, który przed chwilą tak zawzięcie rozmasowywał w palcach.

- Cała przyjemność po mojej stronie - Udało mu się w końcu wykrztusić, mniej więcej w tym samym czasie, w którym dwudziestolatek sięgał do kieszeni. Skojarzenie na kształt złośliwego chochlika - jednego z tych, które podmieniają jajka w ptasich gniazdach, i wykręcają różne ważne śrubki z samolotowych skrzydeł - biegnące właśnie przez chłopięcą jaźń podsunęło Heinrichowi, że może lepiej by było, gdyby Powlett wyciągnął z kurtki spluwę i po prostu go zastrzelił. No, co? Przecież takie rzeczy - w jego zeuropeizowanym światopoglądzie - w amerykańskich szkołach działy się nagminnie. A tą drogą Leo przynajmniej ukróciłby te jego idiotyczne męki.

Dostał jednak grzebyk. Szylkret, cienkie ząbki, i malutki, złoty grawer układający się w nazwę własną producenta, biegnący równo, a przy tym też równolegle do krawędzi narzędzia. Na niewielki ciężar przedmiotu zareagował nie tyle umysł Heinricha, co jego ciało - i to w taki sam sposób, zupełnie jakby na hejnał, w jaki zareagowałby organizm jego ojca, dziadka, wszystkich kuzynów na każdym stopniu pokrewieństwa i całej reszty przodków w linii męskiej, przynajmniej pięć pokoleń wstecz. Blondyn uniósł najpierw jedną rękę, prawą - tę, w której dzierżył grzebyk, a potem drugą, i ostrożnym, starannym gestem zagonił niesforny kosmyk z powrotem na przypisane mu miejsce. Nie potrzebował lusterka. Gdyby go ktoś spytał, nie potrafiłby też powiedzieć kiedy nauczył się tego ruchu ręki. Wiedział jedynie, że wcześnie.
I, że od swojego ojca.

- Dzięki - Zanim pożyczkę zwrócił Powlettowi, teraz to on sam wsunął dłoń do kieszeni - nie kurtki, a marynarki, i wywlókł z niej złożoną równiutko serwetkę. Z haftem i monogramem (kaligrafowane igłą H w pomijającym "von Lippe" trio wyłącznie z M i W prawie zdradziłoby jego imię tak szybko, jak leandrowy język rwący się do introdukcji). Kurtuazyjnie przetarł ostry plis igiełek. Oddając rzecz Leandrowi, miał też okazję się - w panice - pogłowić, co on ma niby zrobić z własnym, zachodzonym teraz przez bruneta od zupełnie innej flanki, ciałem?
Nie zrobił prawie nic. Wyłącznie tyle, że - a więc, do cholery, Leo powinien triumfować! - równocześnie speszył się, i spłoszył.
- Ja... Nie. Absolutnie nie to miałem na myśli... - Zająknął się i zawstydził. Jedna sprawa to to, że Leo nagle znalazł się za blisko - Leo i zapach miętowej gumy do żucia, z prawie całkowitym sukcesem maskujący wspomnienie o porannej kawie, Leo i jego pięciocentymetrowa i czternastomiesięczna przewaga życiowego stażu, w końcu, Leo i jego aura typowa dla fajnych dzieciaków, takich, którym nigdy nie zależy wystarczająco mocno, by wszystko brały sobie za bardzo do serca, i na zbyt poważnie. Sama myśl, że Henry mógłby wyjść na jakiegoś przebrzydłego kapusia, wzburzyła w nim falę lęku i mdłości. Jakaś część chłopca wiedziała, że Leo żartuje. Ale ta druga, większa, nie zamierzała tej pierwszej posłuchać. Heinrich pokręcił głową - Ja też nikomu nie powiem.

A potem zrobiło się tylko gorzej - tak źle, że nie tylko poczuł znajomy żar po bliźniaczych stronach nosa, ale także znienawidzone przez się drżenie i rąk, i kolan, i, przede wszystkim, głosu - gdy już się odezwał.
- Nie, uhm, chyba nie mam żadnych innych propozycji... - Brzmiał tak, jakby oprócz jakichkolwiek sugestii zabrakło mu też powietrza w płucach. Pomyślał, że brunet z niego szydzi - a jeśli tak, to że ma ku temu doskonały powód. Co to był, na miłość boską, w ogóle za pomysł?! Pseudonimy, Chryste! Leo musiał pomyśleć, że Henry jest dziecinny, i że w takie g ł u p o t y bawi się pewnie z Artemidą Ellie.
Poruszył się w miejscu. Zamrugał. Nieuświadomienie szarpnął nagle jakby przyciasny kołnierzyk.
- Masz rację - Potaknął, choć przecież Leander nie dzielił się z nim żadną racją. Boże, Apollin! Jeszcze czego! Z drugiej strony - czy się sam nie prosił?! - To bez sensu - Przypomniał sobie słowa ojca, o pozorach, fasadzie i opanowaniu. Chrząknął i wyciągnął ku dwudziestolatkowi rękę, zawieszoną teraz nad blatem dzielącego ich biureczka - Henry.


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Henry, którego – mylnie lub nie, ale przede wszystkim pobieżnie – zdążył poznać (w dobitnie subiektywnym odbiorze) jako chłopca jednocześnie zdystansowanego i zanoszącego się podskórną nerwowością w reakcjach na najnieśmielsze choćby naruszenie starannie wyznaczonej przez niego przestrzeni osobistej, po kątach wyobraźni Leandra – ku jego zaskoczeniu – zawsze jawił się w tym samym, przyjemnym, niemal stoickim tonie. Choćby w krótkim, płytkim śnie podłapywanym pomiędzy zajęciami albo we wspomnianej już, błogiej kontemplacji nad lekturą – przepastną co prawda, ale również angażującą na tyle, by zatracił się w niej aż do postradania zmysłów – tak, że w życiu nie przyszłoby mu do głowy rozejrzeć się za obcym, utkwionym w niego spojrzeniem (zresztą, przełamując tę czwartą ścianę musiałby zajrzeć w powlettowe oczy wyobraźni). Nic z tych rzeczy nie powinno Leandra zadziwiać – nie, jeśli gotów był uznać, że w fantastycznych narracjach i formowaniu się najróżniejszych imaginatywnych tworów przysługiwała mu jakakolwiek decyzyjność godna demiurga; jeśli jednak w tym twierdzeniu tkwiła choć krztyna prawdy – jeśli uznać, że widział dziewiętnastolatka tak, jak chciał go widzieć – wtedy znów musiałby zastanowić się dlaczego tak kurczowo trzymał się tej akurat wizji, tej akurat w e r s j i Wittgensteina. Takiej, którą można byłoby oflankować z zaskoczenia i od tego punktu decydować jak długo pod niespodziewanie wzniesioną piersią przytrzymałby tlący się w niej, chłopięcy oddech.

Na pewno nie pomyślał jednak, że Henry jest dziecinny. Ani że bawi się w jakiekolwiek głupoty; już nawet nie dlatego, że sprawiał wrażenie kogoś, z kogo w surowo dyktowanym dzieciństwie wydrapało się każdy zalążek nieroztropności – ale ponieważ pędząc z jednego końca kampusu na drugi, zawsze z jakimś podręcznikiem wciśniętym pod pachę, wyglądał jakby na wszelkie głupoty nie miał czasu.

W życiu nie podejrzewał też, że ta drobna sugestia, w której komparował Wittgensteina do greckiego, ozłoconego z każdej strony bóstwa zinterpretowana zostanie w tak nieopaczny sposób – to znaczy z podejrzeniem złośliwych intencji albo uknutego na poczekaniu persyflażu.
Nie powiedziałem, że to bez sensu. – Dwie kreseczki brwi zbiegły się tuż nad jego nosem. – Tylko tyle, że gdybym zarzekł się teraz, że z rozpoczęcia roku zerwałem się po to, żeby nawdychać się kurzu z Apollinem, pewnie z marszu wysłaliby mnie na testy. Albo prosto do wariatkowa. Tam naprawdę dostałbym na łeb, a potem napisał swoją interpretację Jubilate Agno. Jak drugi Kitty Smart. – Najpierw tylko się uśmiechnął, ale wystarczyła sekunda, może dwie w przód, żeby atmosferę rozrzedzić niepoważnym, lekkim chichotem.
Miło mi cię poznać, Henry. – Na imię chłopca, z którym wymieniał się spóźnionymi kurtuazjami, położył szczególny, intonacyjny nacisk (imię-echo, powtórzone, niemal wyrecytowane); widocznie dla samej już choćby pewności, że dobrze je zapamięta, albo sztuki dla sztuki, za rękę łapał nie tylko Wittgensteina, ale także którąś ze zgłosek – może za wyraźny ogonek „erki” albo za haftkę tego samego inicjału, którym rodzina Henry’ego stemplowała swoje własności. Nie umknęło mu też, że to nagłe roztrzęsienie chłopaka – ostatni, nieopanowany podryg dłoni – uziemił własnym uściskiem. – Ja jestem Leo.

Był taki moment, na chwilę zanim rozplątali palce znad neutralnego gruntu dzielącego ich (i łączącego jednocześnie) sekretera, kiedy Powlett faktycznie widział jeszcze sens w snuciu podejrzeń. Najbardziej rozsądne wydało mu się uznać, że Henry’ego dopadł jakiś stan podgorączkowy – typowe, jesienne przeziębienie, które czasami szczypało w policzki, zapychało zatoki i wstrząsało opierającym się mikrobom ciałem. Z nich dwóch to jednak Wittgensteinowi musiało – albo (nie?!) powinno – spieszyć się do stawiania diagnoz – Leander studiował przecież literaturę, więc logiczne, że dużo chętniej oddał się innym rozpraszaczom; myśli, że dłoń Henry’ego była być może najdelikatniejszą z podanych mu, chłopięcych dłoni – czy dobrą w uczepionym ich, nawracającym rozważaniu – nie był pewien. W tamtej chwili wolałby chyba, żeby nie – żeby nie były zbyt dobre. Ani zbyt czyste. Źródło tego chciejstwa i wynikających z niego, śliskich myśli, uznał jednak za absurdalne i wybitnie nie na miejscu, w wyniku czego prędko (i pewnie nie na długo) porzucił to czcze, nieprzyzwoite zapędzanie się w zdecydowanie zbyt niebezpieczne rejony wyobraźni (mimochodem naszło go jednak, że byłby to materiał na logiczny pasaż pomiędzy aktami – złożonymi z kolei ze scen, w jakich stawiał Henry’ego z parapetu, Henry’ego z wywiniętymi rękawami, z koroną albo laurem uwitymi z ciepłego, popołudniowego światła – ostatniego słonecznego dnia tej jesieni). Nietypowy, trochę żenujący, ale i na całe szczęście niewidoczny ucisk w gardle rozchodził kolejną przebieżką spojrzenia – od ściany do ściany, raz tylko na dłużej zatrzymawszy się przy oszklonej i obramowanej gablotce z eksponowanymi w niej, spreparowanymi owadami. Najpierw mrugnął, potem odetchnął, a wreszcie i zdał sobie sprawę z tego, że zapadłej między nimi ciszy wystarczyłby moment, żeby – zniecierpliwiona – ustąpiła miejsca temu, co obydwoje bezsprzecznie uznaliby zaraz za niezręczne pomilkiwanie.
Znasz już swój rozkład zajęć? – Podrapał się po nosie. W nieprzemyślanej szerzej decyzji zrobił krok – i ten krok wymusił na nim postawienie kolejnego i następnego, aż wreszcie obszedł potężny kształt biurka, oparłszy się o nie tuż u boku dziewiętnastolatka; teraz, zamiast stać po dwóch stronach jednej linii wzroku, mogli swobodnie wpatrywać się w harmonijnie statyczny obraz – wycinek pewnej przeszłości, doglądanej równie sporadycznie, co jakiś zapomniany, cmentarny nagrobek. Nie był pewien jak w przypadku Henry’ego, ale Leander poczuł się, tak po prostu, spokojnie.
Wiesz już gdzie dołączysz? Masz na oku jakieś organizacje studenckie albo koła naukowe, albo kluby zainteresowań, albo…? Nie wiem, w sumie, cokolwiek? Zakładam, że takie rzeczy dobrze wyglądają w papierach.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry uświadomił sobie nagle, że - poza wszystkimi innymi emocjami, którym częściowo nie potrafił, a częściowo po prostu nie chciał się przyglądać - względem bruneta żywi wdzięczność, tak mniej więcej, jak zobowiązanym czuć się można komuś, kto podnosi nas po nieplanowanym, ale też, przez wzgląd na okoliczności, nie-niespodziewanym upadku na ringu albo bieżni (w sposób typowy względem kontekstów, w jakich człowiek uczy się nowych umiejętności). Najpierw - za ten uścisk ręki, który z jego własnych palców, siłą i stabilnym ciepłem zdawał się odprowadzać raptem potężną część miotającego chłopcem poddenerwowania.
Poza tym - za śmiech, rozrzedzający ciężką aurę przesadnej powagi, i sposób, w który heinrichowe słowa Powlett obrócił - nie tylko w żart, ale również, na tego żartu fali, przeciwko sobie: to siebie wszak, a nie blondyna, stawiając teraz w centrum całego dowcipu. Kitty Smart, dobre sobie.
W końcu, w każdym razie, też za sposób, w jaki chłopak słowami wypełnił wzbierającą między nimi ciszę - wystarczająco późno, by obydwaj poczuć mogli, zapewne, jej wagę i znaczenie, ale też na tyle szybko, aby nie zdążyła stać się przesadnie niewygodna.
Henry nawet nie zdawał sobie sprawy, że odetchnął - dłoni pozwalając wsunąć się w kształt tej drugiej, dwudziestoletniej. Okazało się, że pasowały do siebie ładnie, równo - jak ulał, chciałoby się rzec w pierwszym odruchu, ale także jak znalazł (a Henry, z czego sprawy jeszcze sobie nie zdał, a więc do czego też nie mógł się jeszcze przed samym sobą przyznać, kogoś takiego, jak Leo szukał od bardzo dawna).
Rozprężył się trochę.
- Albo jak Susanna Kaysen? - Zaproponował, gdy już trybiki w jego pamięci zaskoczyły w odpowiednim tempie i kierunku i skojarzył, o czym Leo mówi. "Jubilate Agno." Pamiętał tytuł, ale nie autora. Zaskoczyło go też - i na chwilę ewidentnie zbiło z pantałyku - użyte przez Powletta zdrobnienie. Po chwili poczuł jednak, że chyba wybrnął. Udało mu się nawet uśmiechnąć - choć nadal trochę niepewnie, nieufnie, sprawdzając, czy Leo nie zapędza go jednak w jakiś kozi róg złośliwości albo kpiny. Ale brunet - spojrzeniem lawirując ostrożnie pomiędzy wypełniającymi pomieszczenie kształtami tak, jakby celowo nie chciał stawiać Wittgensteina pod jego krępującym ostrzałem - naprawdę wydawał się mieć tak szczere, jak i niegroźne przy tym intencje. Henry poluzował uprząż splecioną z ostrożności - tę, na której zdawał się trzymać zarówno kąciki własnych warg, jak i swoją posturę. Oparł się o mebel trochę głębiej, swobodniej - Co, trochę zbyt nowocześnie? Ellie kiedyś się w niej zaczytywała - Dawno, jak na dziewiętnastoletnie spektrum, temu; w czasach, w których jeszcze regularnie pisywali do siebie międzyszkolne, poorane sekretnymi przekazami, listy - Moja siostra - Przypomniał na wszelki wypadek. Rozmowę o jego bliźniaczce odbyli ledwie parę momentów temu, ale Henry'emu zdawało się jakby prowadzili ją w zupełnie innym, przedawnionym już świecie. Takim, w którym nie znał jeszcze imienia należącego do chłopaka (a może, pomyślał, to chłopak należał do imienia? tak czy owak, zastanawiał się, czy to zdrobnienie, czy jego pełna wersja? w to drugie średnio chciało mu się wierzyć, ale może po prostu kierował się własnym przypadkiem i przykładem), teraz wyraźną, staranną kaligrafią zapisanego już w najprywatniejszych zakamarkach jego pamięci - Mniej więcej w tym samym czasie, gdy miała obsesję na punkcie Sylvii Plath. To chyba typowe dla nastoletnich dziewczyn - Wzruszył ramionami. Czasem dopadało go graniczące z pewnością założenie, że z Elizabeth nie mieli ani normalnego dzieciństwa, ani też do końca normalnej relacji. Przyjemnie było jednak odnaleźć czasem takie elementy, które dzielić musieli z każdą inną, przeciętną parą rodzeństwa: choćby te snute za swoimi plecami, niegroźne jak łagodny kuksaniec w bok albo lekki prztyczek w nos, docinki i złośliwostki - W każdym razie - dobrze, że już z tego wyrosła.

Nagłe, bliższe niż dotychczas towarzystwo Leandra, nie powinno było go zaskoczyć - w końcu przy niewielkich gabarytach zaanektowanego przez nich chwilowo pomieszczenia, student naprawdę nie miał szczególnie imponującego pola do manewru. Henry zamrugał jednak, trochę jakby nie tylko w samą obecność, ale też w ogóle w egzystencję Powletta nie chciało mu się tak do końca dowierzać.
- Tak jakby. Na razie dostaliśmy taki... No, powiedzmy, szkielet zajęć. Z mnóstwem okienek, które nam pewnie z czasem zapełnią fakultetami. Piątki mam w zasadzie wolne - Kiwnął głową, ale potem się roześmiał - Ale to chyba z założeniem, że spędzę ten czas w bibliotece. Co do klubów... - Wzrok z własnych dłoni przeniósł na czubki noszonych przez siebie mokasynów - Patrzyłem na Klub Pływacki i na Klub Łuczniczy - Zaraz nabrał tempa, jakby bardzo było mu dokądś spieszno - InaKlubPoezji - Odetchnął, odepchnął się od mebla nasadami dłońmi i podszedł do tej samej gablotki, którą Leo wcześniej eksplorował wzrokiem. Otworzył ją, choć wyglądała na zalakowaną kurzem, rdzą i nieubłaganym upływem czasu. W jego gestach rozpoznać można było praktykę i precedens. Spojrzał na towarzysza przez ramię - Poza tym, myślałem jeszcze o Młodych Demokratach - Łypał na Leandra spod brwi, z wyczekującą manierą specyficzną dla sytuacji, kiedy reakcja może być jakakolwiek, i niekoniecznie pozytywna. Pobiegł palcem po jednej z przetrzymywanych w witrynce ramek. Hamadryas laodamia - "The Starry Night Cracker". Posmutniał, rozchmurzył się, chrząknął - Mój ojciec z pewnością byłby dumny.
Czuł, że zdradza o sobie zbyt wiele, i zbyt szybko. Ale równocześnie z jakiegoś względu wcale nie chciał przestawać. Teraz oparł się o ścianę, vis a vis bruneta. Lubił na niego patrzeć.
- A ty? Należysz do - Kogoś, pomyślał - Czegoś?


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

To, że Leandra nie było gdzieś, gdzie być powinien, na jakimś etapie – zwykle nie tylko na nim samym, ale i tych, którzy obcowali z nim na co dzień – przestawało robić szczególne wrażenie. Jeszcze w pierwszych klasach St. Albans, owszem, najróżniejsze absencje i niesubordynacje (te pierwsze, najczęściej, wynikające z drugich) wprawiały go w młodociany, buntowniczy rausz, co czasami wiązało się nawet z płytszym oddechem i rozkołatanym sercem, i nerwami odkładającymi się w mrowiących zimnem dłoniach (a jak dobrze było w wieku dwunastu, trzynastu, czternastu lat myśleć, planować, konstruować dowody własnej niewinności i preparować alibi!). Z perspektywy czasu – po tylu latach nawet największy idiota potrafiłby już wyznaczyć granice między tym, co było uznawane za niemile widziane, ale dopuszczalne, a co – w cudzysłowie – z urzędu kończyło się wymianą korespondencji z Marion Elizabeth.

Do pewnych kwestii należało więc podchodzić w sposób starannie selektywny, wybiórczy wręcz – tutaj, na waszyngtońskim uniwersytecie, tylko utwierdzał się więc przekonaniu, że nieustannie należało decydować w jakie elementy studenckiego życia warto było inwestować swój czas, a co pozostawało wyłącznie wymysłem mającym najczęściej: albo a) pod pretekstem krzewienia ambicji i determinacji zaspokoić czyjeś profesorskie, przerośnięte ego, dobitnie akcentując przepaść paru tytułów (i machać nimi trochę jak marchewką na końcu kija); albo b) zwykłą zapchajdziurą, którą ktoś u góry miał niedługo załatać plany pierwszoroczniaków, w tym zatem także i plan Henry’ego.
Będąc tak zupełnie szczerym, to nie jestem pewien, co jest typowe dla nastoletnich dziewczyn. – Uśmiechnął się z naleciałością przeprosin – głównie dlatego, że brakowało mu realnego doświadczenia, by kontrybuować w tych luźno toczonych gdybaniach i przypuszczeniach. Wszystko, co wiedział o takich dziewczynach, opierał na swojej znajomości z Petrą. Każdy, choćby zdawkowo szanujący się intelektualista wiedział, że wyciąganie wniosków na podstawie takiej jednostkowej próby badawczej nie miało najmniejszego sensu (co nie znaczyło oczywiście, że sensu nie miała sama Petra).

Potem pozwolił dziewiętnastolatkowi mówić – w sumie miło zaskoczony tym, jak ten chętnie podjął temat; drobiazgowo i ze szczegółami, którym Leo starał się nie pozwolić umknąć (zapamiętał hasłowo: okienka, fakultety, biblioteka [!], wolne piątki [!!!] – wolne piątki w bibliotece [?!]). Sporadycznie tylko mu przytakiwał albo zerkał w jego kierunku, przyznając jednocześnie, że nie tylko go słyszy, ale i słucha. A mimo to zaskoczył go nagły zwrot – akcji, owszem, ale także chłopięcego ciała, które odbiło w głąb sali, trochę jakby Henry kazał mu za sobą gonić – nie jakby przed nim uciekał, ale jakby mu się wymykał; złoty piasek przesypywany przez palce, refleksy słońca zagarniane z wybieraną cebrzykiem złożonych dłoni wodą – raz za razem. Dzielącego ich dystansu jednak nie zniwelował. W prostą, ascetyczną szlachetność krzątającej się sylwetki wpatrywał się z drugiego końca pokoiku – w ten sam sposób, w jaki w innej przestrzeni i czasie wyczekiwaliby na wybicie południa; ale do dwunastej (czyli do godziny, o której po refektarzu zaczynały nosić się zapachy brunchu) było jeszcze przecież mnóstwo czasu.
Klub Łuczniczy? – Zabawny grymas zstąpił na jego twarz; ten, od którego wymagało się szczególnego udziału oczu i miękko wzniesionych brwi – uśmiech, zupełnie wbrew zasadom i logice wypychający kąciki ust w dół, a mimo to nadal wesoły i rozbrajająco szczery. – Rany boskie – mówiłem, że Apollo. – Pokręcił głową, jednocześnie krzyżując ręce na piersi. – Szkoda, że jesteś na pierwszym roku. Albo raczej że ja nie jestem. Istniałaby szansa – szansa, nie pewność – czy nie głupio było trzymać się, cieszyć się samą tylko s z a n s ą ?! – że mielibyśmy ze sobą Łacinę. – Wbił spojrzenie w posadzkę – w sprawiedliwym punkcie, który dzielił sferę sacrum Apollina, od wstydliwej sfery profanum; bo o ile Henry'ego z łatwością przyszło Leandrowi wyobrażać sobie na strzelnicy, tak zapędzając się myślami w te rejony rozhulanej, dwudziestoletniej wyobraźni, w których blondyna miał przed sobą w samych tylko kąpielówkach i z odsłoniętym, jasnym ciałem błyszczącym się od wody skroplonej, perlącej się na drżących z zimna mięśniach, pewien był, że podobne wizje czym prędzej musi od siebie odegnać (bo mogłoby to się skończyć tragicznie). Chrząknął. – Stresujesz się? Znaczy, nie teraz, tylko studiami, tak w ogóle. – Zamrugał.
Ja na pierwszym roku byłem w Klubie Debat, ale – niestety – został rozwiązany w drugim semestrze. Jeszcze nie zdecydowałem co ze sobą zrobię w tym roku. Może dołączę do Entuzjastów Kostki Rubika. – Najpierw zachichotał. Podniósł spojrzenie – znów żywe, odważne, niezdradzające się z zażegnywanym przed momentem kryzysem. – Z drugiej strony… Klub Poezji to zawsze dobry wybór. – A potem westchnął, bardziej niż wyrzutem sumienia tknięty raczej uwagą, figurą ojca właściwie, jak to bywało w kleconych spontanicznie, zapoznawczych rozmowach zmaterializowaną znikąd, z powietrza; ten cudzy (ojciec) tak samo trudny do wyobrażenia sobie, jak jego własny – w tok chłopięcych myśli wtrącony w każdym razie raczej niespodziewanie. Leander uznał więc, że i nie bez przyczyny.
Chcesz wrócić na aulę? Żebyś miał potem o czym opowiadać – rodzicom? – w domu?

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

W tym samym momencie zatem, w którym Leander odpychał (albo odraczał?) wizje z Henrym ociekającym wodą, ozonowaną i chłodną, i - przy wsparciu dłońmi o ostrą krawędź brzegu - opuszczającym granice pływackiego pasa, Henrym o ciele od góry chłostanym promieniami wpadającego przez przeszklony dach, wczesno-porannego słońca, od dołu zaś - to jest od strony ud, bioder, i obsianych śmiesznie gęsią skórką, bladych pośladków - odsłoniętych minimalnie tam, gdzie zawinął się materiał jego lycrowych kąpielówek Speedo - podświetlanym chłodnym turkusem odbijanych przez wodną taflę, świetlnych refleksów, Henrym z kropelką wilgoci zaplątaną w wąziutką ścieżkę włosków biegnących od pępka ku podbrzuszu, Henrym z wargami podsiniałymi wysiłkiem, ale i rozciąganymi w uśmiechu satysfakcji, którą blondyn zawsze czerpał z katowania swojego organizmu przekraczaniem fizycznych granic jego wydajności, dziewiętnastolatek myślał o Powlettcie w Klubie Debat, i stwierdzał, że bruneta wyjątkowo łatwo było sobie w tym kontekście wyobrazić. Myślał też, że w pewnym sensie chciałby chyba zobaczyć go w akcji - siłą argumentów wskazującego oponentom, gdzie znajduje się ich miejsce. Jednocześnie - z więcej niż jednego względu wolałby nigdy nie znaleźć się z chłopakiem po dwóch stronach dyskusyjnej barykady (po pierwsze: w narastającym przekonaniu, że czekałby go wówczas upokarzająco-spektakularny blamaż; po drugie: ponieważ coraz silniej docierać doń zaczynało, że zależy mu, aby Leo go polubił - a wiadomo przecież, że nawet sfingowane spory koniec końców prowadzić mogą do takiego na serio) -
Może więc lepiej, że Klub jednak zamknięto.
- A coś sportowego? - Podrzucił nawet nie tyle mimo woli, co bez większego zastanowienia. Henry nie wiedział, co zrobiłby z samym sobą, gdyby nie ulga jaką czerpał z odbywanych regularnie treningów. Na jakimś etapie niekiedy robiło mu się już w zasadzie wszystko jedno czym jest to, co trenuje - czy setką kraulem, popełnianą raz po raz, na czas i bez litości nad męczonym skurczem łydki ciałem, czy szermierczym pojedynkiem z pierwszym lepszym przeciwnikiem jaki się nawinął albo z własnymi zmysłami, z łukiem wspartym o bark i palcami napiętymi na cięciwie, czy treningiem na bieżni albo na końskim grzbiecie - tak długo, jak dane mu się było zmęczyć, symultanicznie wyczerpując w sobie zdolność do snucia jakichkolwiek myśli bardziej złożonych niż taka, że należy coś zjeść, jakoś dotrzeć do łóżka i liczyć, że tym razem mimo wszystko uda mu się zasnąć - Nie myślałeś o tym?
Chyba naprawdę okazywał się zbyt niewinny żeby - w tej chwili, przynajmniej - regulaminową, basenową nagość (no, bo kto to widział, żeby pływać w ubraniu...) postawić na równi z inną, taką chociażby, na jaką w towarzystwie Leo mógłby natknąć się pod prysznicem w uniwersyteckim obiekcie sportowym. Pomyślał zatem, że w sumie czemu nie? Przecież mogliby kiedyś pójść razem popływać!
Tym bardziej, że Leander -

Henry zamrugał gwałtownie, odpowiedzialność za ruch ten na całe szczęście mogąc zrzucić na karb drażniącego mu spojówki kurzu, którego w salce było przecież pełno, w s z ę d z i e -
Leander właśnie chyba stwierdził, że to szkoda, że nie mieli razem zajęć!?
Wittgenstein wgapił się w niego, czubkiem buta dłubiąc bezmyślnie w punkcie spojenia dwóch płyt roztoczonej u jego stóp posadzki.
- W zasadzie... - Pamięcią mknął ku własnej rozmowie z, nomen omen, Petrą właśnie, w trakcie której chyba trochę się ośmieszył raczej szkolną znajomością klasycznego języka, ale przynajmniej na poziomie uprawniającej go do odbębnienia zajęć ze starszymi rocznikami - Na łacinę będę chyba chodził z grupą wyżej. Nie wiem czy akurat z tobą... - Chrząknął - Ale z tego co pamiętam, w środy o szesnastej? Najpierw miałem w planie coś innego, ale potem okazało się, że mój rocznik będzie się uczył wszystkiego od początku, a dla mnie byłaby to w pewnym sensie strata czasu... - Zorientował się, że aby przekazać bardzo prostą wiadomość, używa nagle bardzo dużej ilości różnych, mało potrzebnych, wyrazów. To wszystko z nerwów - ale może lepiej było mieć to już za sobą? Przymrużył powieki, jakby szykował się na siarczysty policzek - Moi nauczyciele w... - Niby nic wielkiego - poza tym im dłużej rozmawiał z Leandrem, tym bardziej jakąś częścią siebie spodziewał się, że i chłopakowi nieobce być mogły podobnie ekskluzywne realia - ale nigdy nie było wiadomo, jak na informację zareaguje otoczenie. Zdarzyło mu się już zostać posądzonym o nepotyzm, i - może słusznie - pociągniętym do konieczności osypania sobie skroni metaforycznym popiołem w pokucie za własny przywilej - W Eton... No, powiedzmy, że przykładali do łaciny dosyć sporą wagę.
Inne pytanie, czy istniało w ogóle cokolwiek na co w dawnej szkole Wittgensteina!!!!!!!!!!!!!!!!! nie kładziono nacisku. Może na obecność? Tak długo, jeśli usprawiedliwienie pominiętych zajęć obejmowało konieczność uczestnictwa w jakiejś, cholera, koronacji.


Nagła zmiana w aurze Leo wzięła go pod włos i z zaskoczenia. Zauważył ją, choć jej nie rozumiał - i nie do końca potrafił, w przyczynowo-skutkowym rozważaniu, powiązać tej różnicy z niczym konkretnym, co powiedział (lub czego nie powiedział). A więc jednak, chodziło o Szkołę? O jakieś asocjacje, które - w dużym stopniu, niestety, zasadnie - dwudziestolatek mógł posiadać względem tego, kogo zwykle wysyła się do podobnych internatów? Zrobił coś nie tak? Może to dlatego, że nie zdążył jeszcze wyjawić brunetowi czy się stresuje (i czym, i jak bardzo)?
Zasznurował wargi i otrzepał dłonie z pyłu. Poprawił kołnierzyk, rzucił okiem na zegarek, potem - w stronę drzwi. Rzeczywiście, od pory drugiego śniadania dzieliło ich jeszcze sporo czasu; poza tym, o dziwo, w harmonogramie blondyna nie było dzisiaj żadnych zajęć na jakich stawić by się musiał o konkretnej porze.
- Nie. Nie bardzo. A ty? Nie chciałbym cię... - Męczyć swoją obecnością. Nudzić. Nużyć. Irytować. Denerwować. Wkurzać. Rozczarować - Zatrzymywać - Spoglądał na Leo z wyczekiwaniem - Ale moglibyśmy pewnie porobić coś jeszcze. Jeśli masz... Umm... - Ochotę - Możliwość?


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Czy ja wiem… To nie tak, że nie brałem takich zajęć pod uwagę, ale chyba nie podchodzę do sportu w sposób na tyle profesjonalny, żeby… – Zmarszczył brwi. Machnął ręką – nieważne – prędko uznał, że zmierza w niewłaściwym kierunku. – To znaczy, czasami gram w tenisa, tak? Poza bieganiem. I siłownią. – Skrobnął palcem po brodzie. – Niezobowiązująco, dla siebie. Jakoś nigdy nie marzyły mi się szkolne reprezentacje i stypendia. – Dygnął bez przekonania ramionami, jakby sugerował, że to nie wszystko co miał w tym temacie do powiedzenia, i że mógłby – ten temat – rozwinąć o szereg innych kwestii: na przykład, że wolał sporty indywidualne; że, wbrew pozorom, ze wszystkich dyscyplin, najbardziej nie przepadał za koszykówką – szczególnie w wieku wczesnoszkolnym, kiedy oprócz ponadprzeciętnego wzrostu cechował go też spory deficyt ruchowej koordynacji; wreszcie – że taka aktywność fizyczna – regularna, choć nieprzesadzona – nie rządziła jego organizmem w jakiś szczególnie zamordystyczny sposób, jak miało się to w przypadku Henry’ego (o czym jednak Leo wiedzieć nie miał, przynajmniej póki co, prawa).

Co innego, że – tak prawdę mówiąc – Leander nawet nie zauważył tego, jak bardzo późniejsza perora Henry’ego obrastała w nie do końca potrzebne, zapychające treści – co samo w sobie musiało być trochę jak żucie gumy na pusty żołądek. Może, zajęty rozganianiem własnych myśli, po prostu nie zwrócił uwagi na te zalążki monologu-w-dialogu, a może Wittgenstein w swojej mowie pozostawał na tyle potoczysty, że nawet naddatek najrozmaitszych słów nie sprawiał wrażenia męczącego. Jeszcze inna sprawa, że młody Powlett – szczególnie wtedy, kiedy spojrzeniem brodził u tego samego, wittgensteinowego buta, którego czubkiem dziewiętnastolatek wwiercał się w zbieg podłogowych płytek – przekonywał się, że do kompletu z atrakcyjnymi szlachetnymi rysami twarzy, Henry miał też ładny, przyjemny głos. Szczególnie w tych miejscach, w których zapominał o istnieniu siły – tak wyższej, wydawałoby się, force majeure, jak niepotrzebnej – jak stres czy niezręczności tych dygresyjek, z których natychmiast się wycofywał, nawet wtedy, kiedy Leo tę niezmiennie jasną, chłopięcą twarz znów złapał w zasięg swojego wzroku. Niewiele było takich głosów czy dźwięków, w ogóle – może kompozycje wpisane w pięciolinię tuż poniżej słodko-czułej italiki dolce. A może jak przyjemnie nużące zajęcia w ostatnie dni poprzedzające wakacyjną labę – esy floresy kreślone kredą na wyblakłym, malachitowym odcieniu tradycyjnego tryptyku szerokiej, szkolnej tablicy.
W środy o szesnastej? – Wtrącił się w tą przestrzeń, podczas której Henry zbierał się na odwagę. Sięgnął po telefon. – Wiesz co, nie jestem pewien. Daj mi moment, zerknę. – Niestety, chyba był pewien; miał tylko nadzieję, że jakimś cudem okaże się, że jego plan został zaktualizowany, podmieniony, obrócony do góry nogami – c o k o l w i e k, byleby mogli widywać się na tej cholernej łacinie. Odświeżył stronę, skrzywił się. – Uh, no, nie. Ja mam we wtorki, na rano. Szkoda. – Westchnął, z powietrzem kretyńsko zatrzymanym w pół wdechu.
Czekaj, masz na myśli… w tym Eton? – Pewnie, już z racji samej charakterystycznej pociągłości akcentu mógł wywnioskować, że coś jest na rzeczy, ale czając się za ostatnimi zasiekami logiki nie podejrzewał nawet, że absolwentom jednej z bezdyskusyjnie najbardziej prestiżowych szkół, po graduacji pozwala wybrać się tak podrzędne – w wymiarze światowym – uniwersytety. Z drugiej strony – choć w mikroskali – zdawał sobie sprawę, że takim rozumowaniem wymierzał prztyczka również i sobie (i, rykoszetem, dyrektorowi St. Albans, który przekonany był o świetlanej przyszłości swoich byłych uczniów; przyszłości będącej przedmiotem marzeń). A przecież, ze wszystkich dostępnych furtek, Leo sam wybrał tę otwartą przed nim najszerzej. Marion Elizabeth uważała, że w zasadzie bez ambicji. Leander wiedział jednak, że nie bez celu.

W innym wypadku może nawet i zaczepnie ukłoniłby się Henry’emu w pas – sprzedał sójkę w bok albo serdecznie się zaśmiał. Nie spodziewał się tylko, że w toku bardzo skomplikowanych, często kolidujących ze sobą myśli, do gustu przypadła mu szczególnie jedna świadomość: Henry chodził do szkoły dla chłopców. Dla c h ł o p c ó w. – I co? Podobało ci się? – Wcisnął telefon z powrotem w kieszeń kurtki, przejechał palcami po ząbkach zamka, złapał za suwak, zwieszony głupio przy spodnim narożniku. Poskubał go paznokciem. – No, właśnie tam. W Eton.

Pokręcił głową.
Ja też nie. Byłem rok temu. Szczerze mówiąc, bez szału. Już nie wspominając o tym, że opiekun kółka teatralnego przycinał komara na tyłach. – Uśmiechnął się, zupełnie tak, jakby w rzeczy samej dzielił się z Henrym szalenie ważnym sekretem. W rzeczywistości był to wyłącznie wstęp do dalszej, studenckiej konspiry. – Możemy gdzieś pójść. Myślę, że nikt nas nie będzie legitymował. No chyba, że na przykład chcesz mi pokazać swój… – Chrząknął. – … pokazać mi gdzie masz pokój? – Uniósł podbródek, jednoznacznie wskazawszy drzwi wychodzące na korytarz. – A w międzyczasie chętnie posłuchałbym o tym, jak przyszły student medycyny widzi poezję. Załóżmy, że mówimy o anatomii wiersza – tylko wiesz, nie takiej prawdziwej – ale właśnie gdyby ten wiersz był jakimś wymyślnym organizmem z chociażby właśnie anatomii Gray’a. Hm? – Zrobił krok w bliżej nieokreśloną stronę – jakby tylko trochę ciągnęło go do Wittgensteina; potem przystanął, wyrzucił ramiona w górę i przeciągnął się z cichym, przyjemnym mlaśnięciem.
Tylko, Henry? Bądź kreatywny.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”