Dopiero teraz - w krótkiej pauzie nastałej gdy sam wypowiedział już ostatnie słowo, ale
zanim odezwał się Powlett - Henry'emu przyszło się zastanowić, co mu niby dawało tę
absolutną pewność, bez większego zawahania nazwaną w kontekście potencjalnego spotkania Elizabeth i Leo.
Gdyby brunet i heinrichowa siostra - studiujący nie tylko na dwóch odmiennych kierunkach, ale też w dwóch różnych rocznikach - faktycznie mieli się poznać, równocześnie stając dla siebie nawzajem czymkolwiek więcej, niż tylko pół-anonimowymi współstudentami, przez parę lat uniwersyteckiej egzystencji mijającymi się w węzinach kampusowych alejek i odstających niekiedy programowe pięć minut w tej samej kolejce po lunch w głównej kantynie po to, aby po graduacji nie zobaczyć się już nigdy więcej, czy to nie Henry musiałby przyczynić się do zawiązania się owej znajomości? A jeśli tak, to czy naprawdę był taki
absolutnie pewny, że miał ochotę brać na siebie tę rolę i ciężar wszelkich konsekwencji, jakie mogły się z nią wiązać?
Heinrich przełknął ciężko, mniej więcej w tej samej chwili, w której drugi student się odezwał; echo powlettowego
"fajnie" rozeszło się w jego umyśle łagodną, niegroźną falą.
Fajnie, pomyślał.
Sam użyłby pewnie odmiennego określenia - czegoś, co sprawniej oddałoby kompleksowość jego relacji z siostrą, jak
"skomplikowane" albo
"złożone", ale, przypominał sobie, Powlett nie tylko nie miał przecież o niczym pojęcia, jak i, mimo krótkiego, powierzchownego stażu ich znajomości, nie wyglądał Henry'emu na kogoś, kto lubi się przedwcześnie doszukiwać drugiego, trzeciego, i
entego dna każdej historii, nie poznawszy wcześniej przynajmniej paru niezbędnych faktów. Może było to mylne wrażenie, zrodzone wyłącznie w następstwie tej jednej, bibliotecznej rozmowy, gdzie na jego oczach Leander na czynniki pierwsze rozebrał całą strukturę wersetu nie na podstawie jakichś tam wyobrażeń czy interpretacji, a za sprawą konkretnej, sensownej metody (czym też, w sposób dość oczywisty, zdążył Wittgensteinowi silnie zaimponować). Leo, w każdym razie, w oczach Henry'ego uchodził teraz za kogoś, kto - słusznie, i w przeciwieństwie do Wittgensteina - nie chciał, i potrafił nie komplikować sobie życia bez większej potrzeby.
Fajnie wystarczyło, z piedestału konwersacji spychając tym samym wszelkich, niepotrzebnie pompatycznych, leksykalnych rywali.
Odpowiadając na zadane mu przez bruneta pytanie (co zabawne, w swojej prostocie bliźniaczo podobne do pytań, jakimi wysmagała go już przy pierwszym spotkaniu Petra Chollet - co, póki co, blondyn uznał wyłącznie za działanie czystego przypadku), Henry czuł się tak, jakby w ostatniej chwili przemykał w wąziutkim przesmyku domykającej się nad nimi, podniosłej ciszy.
- Nie wiem, czy nie lubi medycyny - Skoro Powlett faktycznie znał cały ten, typowy wychowaniu w wyższych sferach dryl, w jakim wszelkich młodych dziedziców, arystokratów, paniczów i innych takich, regularnie temperowano mnogością mniej i bardziej pisanych zasad i przymusów, by w przyszłości idealnie zmieścili się w ramy przewidzianych dla nich ról społecznych i zawodowych, powinien też wiedzieć, że dzieciaki pokroju Heinricha i jego siostry rzadko pyta się, co lubią, a czego nie - Ale lubi astronomię.
Ale czy to wskazywałoby, i dla rozmówcy czyniło (błędnie) oczywistym, że także Henry lubi własny kierunek studiów, skoro na nim wylądował?!
Heinrich nigdy nie myślał o tym w taki sposób, i teraz, w biegu za własnymi myślami, zatrzymał się nie tylko jak wryty, ale i niby nad przepaścią. Jeśli faktycznie tak było - to jest, że z jakiegoś względu Ellie wybrała własne studia z sympatii i pasji, a on swoje wyłącznie z poczucia rozsądnego obowiązku... Czy należało doszukiwać się winnego takiej niesprawiedliwości!? A jeśli owszem, to gdzie!? Przecież nie mógł do końca życia za wszystko obwiniać rodziców - beznadziejnie martwych, a więc i kretyńsko niezdolnych, by mu na podobny zarzut jakkolwiek odpowiedzieć.
Spontaniczną propozycję ze strony Powletta, jakkolwiek niewłaściwą w ich bieżącym położeniu (to znaczy w ciasnym klinie pomiędzy innymi, odświętnie ubranymi sylwetkami, z ryzykiem, że opuszczając równy szyk zebranych staną się dla innych studentów, ale i dla całego belferskiego ciała, widoczni niby na świeczniku), przyjął z całkowicie świadomym zaskoczeniem, i absolutnie nieuświadomioną wdzięcznością. Wolał już wpakować się w kłopoty za sprawą podjętej przez siebie akcji, niż na bolesne półtorej godziny zostać sam na sam z jaskrawością nowo odkrytych przemyśleń, których się nie spodziewał i na jakie nie był gotowy.
- Teraz? - Aby móc spojrzeć na bruneta, z powiekami rozsuwanymi kurtuazyjnym niedowierzaniem w jego sugestię (doskonale usłyszał i zrozumiał go za pierwszym razem, a jednak jakby właściwym wydało mu się sprawianie wrażenia, jakby się przesłyszał, albo jakby to Leandrowi coś się ewidentnie pomieszało w głowie), Henry musiał lekki skręcić szyję, tym samym odwracając wzrok od estrady, i wystawiając twarz na chłostę chłopięcego oddechu. Poczuł go na szczytach kości formujących jego policzki i jarzmo, i na garbku nosa; oddech lekki niczym żart, niegroźny jak popołudniowy wicherek ślizgający się po stromych szczytach nad Andermatt. Jakaś część Wittgensteina bardzo chciała się przekonać czy istniały takie okoliczności, w których dech bruneta, szybszy i gorętszy, potrafiłby zmierzwić mu rzęsy i splamić lico głęboką purpurą dojrzałego rumieńca niczym celnie zadany cios. Prędko jednak zakneblował tę partię swojej wyobraźni przyziemnością zdrowego rozsądku - Ja... Nie jestem pew...
Trudno było stwierdzić, co go ostatecznie przekonało: czy trafność krytyki, z jaką dwudziestolatek w jednym zdaniu obnażył podwójne standardy akademickich herosów, czy nieśmiała wizja, że dzięki spontanicznej dezercji zyska szansę bliższego poznania Powletta - zamiast, rzeczywiście, mitrężyć dziewięćdziesiąt ze wszystkich, w przydziale danych mu przez Los minut, w nużącym, anonimowym milczeniu z bandą znudzonych studentów.
- Okay. Okay - Uległ zbyt szybko by móc udawać, że kiedykolwiek miał jakieś faktyczne wątpliwości. Nie podobał mu się tylko ten emocjonalny szantaż, jakkolwiek niewinny - jakby jego sumienie nie miało już wystarczająco wielu ciężarów do dźwigania.
Poruszył się w miejscu, wzrokiem mapując najszybszą drogę ewakuacji z rzędu.
- Dziedziniec? - Z zajęć i uroczystości Henry dotychczas zerwał się w swojej szkolnej (ale nie akademickiej) k a r i e r z e wyłącznie parę razy, i każdy z nich, niezmiennie, należał do Willa. To William uczył go teorii wymykania się z klasy po dzwonku, czy unikania dalszego ciągu zajęć już po sprawdzeniu listy obecności, i dosłownie trzymał go za rękę, gdy Henry uczył się podrabiać trenerskie pismo w fałszywym usprawiedliwieniu ("Uprzejmie poświadczam, że Heinrich Wittgenstein zostaje przeze mnie zwolniony z dzisiejszych zajęć z algebry w związku z koniecznością uczestniczenia w dodatkowym treningu pływackim w przygotowaniu do najbliższych zawodów. Z poważaniem - "), i Henry z łatwością mógł wyobrazić sobie jego minę w reakcji na pomysł, że wagary spędzi w najbardziej odsłoniętym punkcie kampusu. Oczywiście, nieobecność na dzisiejszej oficjałce nie mogła mieć dla Henry'ego (i, zakładał, tym samym i dla Leo) żadnych faktycznych konsekwencji - nie chciał jednak już pierwszego dnia zaistnieć w świadomości wykładowców jako ten, który unika rzekomo poruszających przemów na rzecz obijania się tuż za głównymi drzwiami uczelni - Nie ma mowy. Chodź.
Gdyby stali w jednym rzędzie, Henry pewnie nie oparłby się automatyzmowi pokusy, aby chwycić Powletta za nadgarstek, i w obranym kierunku pociągnąć za sobą, ale ponieważ dzieliła ich zapora z krzeseł, blondynowi pozostało wykonać sugestywny ruch głową, i zacząć przedzierać się między kolegami. Krokiem zrównali się z Leo dopiero na korytarzu, w krótkim, pośpiesznym spacerze ku prześwietlanym słonecznymi promieniami arkadom, gdy drzwi auli zatrzasnęły się za nimi z cichym, pełnym wyrzutu zajęknięciem.
- Wiem, dokąd możemy pójść... - Gdy odezwał się po raz pierwszy, nadal cicho, ale już nie szeptem, samego siebie zaskoczył stabilnością melodii własnego głosu: jakby wszelkie możliwe wątpliwości zostawił za drzwiami głównej sali, aby mogły sobie w spokoju wysłuchać rektorskich przemówień i oczywistości - Pod warunkiem - Nie zwalniał kroku, tym samym kierując ich ku północnemu, historycznemu skrzydłu budynku - tam, gdzie mieściły się archiwa i w większości wyjęte już z użytku laboratoria, a dalej, za wcześniej tylko raz otwartymi przez Henry'ego drzwiami, także malutki, wewnętrzny ogród botaniczny (ogródek raczej, młodsze rodzeństwo tego, jaki mieścił się Capitol Hill, w kompleksie suto zresztą sponsorowanym przez Uniwersytet Waszyngtoński) - Że nie masz uczulenia na kurz, ani żadne rośliny, czy pyłki?
Leander J. Powlett