– Bardzo źle to wygląda?
– Ummm… Nie wiem, pamiętasz choinkę? – „Choinka” w ustach Victora, w rzeczy samej, brzmiała raczej jak tytuł albo legenda, niżeli zwykła, świątecznie przystrojona chojka. – No, wiesz, tą ustawioną w holu zeszłego roku.
– Przezabawne. – Zmrużył oczy. Jasne, Leo – oczywiście – pamiętał choinkę; brzydkiego iglaka, który nie dość, że musiał połamać się podczas transportu (wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi), to jeszcze z natury prezentował się dość nieurodziwie – strosząc te swoje przerzedzone i ususzone gałązki. – Dobra, czekaj. Przecież nie może być aż tak źle, huh? Chodź, pomóż mi to poprawić.
– Nu-uh. Mnie w to nie mieszaj. Od początku mówiłem, że zajmie ci to więcej czasu niż-
– Niż gdybym poszedł do fryzjera. Mówiłeś też, że Dostojewski pisał w osiemnastym wieku, i że Kafka był Czechem. Tak po prostu – Czechem! Zupełnie pomijając fakt, że-
– Bo był!
– Ugh- Ty naprawdę niczego nie rozumiesz – stęknął, parę razy pacnąwszy potylicę dłonią – czesząc ją palcami i pod tymi właśnie palcami czując nierówności własnego cięcia. W drugiej ręce trzymał nożyczki. Chyba fryzjerskie – w sumie nie był pewien – zwykle i tak korzystał z nich tylko w sytuacjach awaryjnych. Victor – notabene także będący studentem literatury, którego plan zajęć pokrywał się z planem Leo w punkcie stycznym, między innymi, modernizmu w literaturze, został zmuszony do operowania lusterkiem – obydwoje wciśnięci w prawie klaustrofobiczny kubik łazienki dołączonej do pokoju trzysta trzynastego. Wszystko: pod nieobecność pozostałych współlokatorów.
– Okay, wiesz co, po prostu pójdę do… do kogoś innego. – Wywrócił oczami.
Tym kimś była Petra. Pewnie, że Petra. Bo kto inny. Przez lata znajomości (nawet jeśli dozowanej niewielkimi partiami wciśniętymi pomiędzy szkolne semestry) widywała go w zdecydowanie bardziej krępujących wydaniach: od tej paskudnej wysypki, której dostał latem dwa tysiące dziesiątego, przez pawia puszczonego za budką z hot-dogami na Coney Island (z nieimponującym wynikiem butelki wina w takim tempie osuszonej do dna bez precedensu) i całą resztą potknięć charakterystycznych dla rozstrojonego hormonami organizmu w okresie dojrzewania.
Przed drzwiami stanął zawinięty w bluzę – z kapturem zaciągniętym na twarzy tak mocno, że przez niewielki otwór po jej środku łypało wyłącznie jedno oko.
– Petra, słońce, ślicznie wyglądasz. Kod czerwony, mogę wejść? – Zamrugał. – Jeśli nie przekonują cię komplementy, to napomknę tylko, że pizza jest już w drodze, więc odmówienie mi teraz, kiedy jestem tak miły, byłoby prawdziwą niegodziwością.
petra chollet