WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ellie & henry, późny sierpień/wczesny wrzesień 23

ODPOWIEDZ
Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

I wish I didn’t hate myself so much
Now my body’s out of touch again

𝓘𝓽 𝓭𝓸𝓮𝓼𝓷’𝓽 𝓰𝓮𝓽 𝓶𝓮 𝓪𝓷𝔂 𝓬𝓵𝓸𝓼𝓮𝓻 𝓳𝓾𝓼𝓽 𝓽𝓸 𝓱𝓸𝓵𝓭 𝔂𝓸𝓾


Tego, jak Henry tęsknił za Ellie, nie dało się przyrównać do żadnego innego rodzaju tęsknoty, którą chłopak odczuwał w innych kontekstach życia.
W momentach bez Niej, czasem ciągnących się przecież całymi miesiącami, czuł się tak, jakby odjęto mu część siebie. Jakiś organ – ważny i niezastępowalny, ale równocześnie taki, bez którego da się żyć.
Teoretycznie.

Bez Ellie wszystko blakło – stopniowo, dzień po dniu, coraz bardziej od momentu rozstania, aż finalnie stawało się niemal zupełnie monochromatyczne; przeobrażało się w film niemy albo przynajmniej taki oglądanym z akwarium – z dźwiękami wygłuszonymi grubą, nieprzepuszczalną przesłoną. Rzeczywistość przeżywana bez siostry była dla Heinricha wypłaszczona, uszczuplona w możliwość, by dzielić się z nią wszystkim – każdą myślą, emocją, spostrzeżeniem, każdą informacją o świecie, jaką tylko zdobył i z jaką często nie wiedział potem, co ma niby począć.


To nie tak, że martwił się o nią przesadnie za każdym razem, gdy tracił ją z zasięgu wzroku, ale ilekroć nie miał jej przy sobie, nabierał atawistycznej, nieproszonej czujności. Spał płycej (i mniej). Myślami częściej wybiegał w kierunku, w którym zniknęła. W przeszłości – o wiele bardziej nerwowo wyczekiwał poczty; dziś: inaczej reagował na dźwięk telefonu, albo jego wibracje, informujące o nadejściu nowej wiadomości.

Dzieliło ich raptem siedem minut – dokładniej: czterysta trzydzieści osiem sekund, jakie Henry spędził na praktyce nabierania pierwszych, samodzielnych oddechów, podczas gdy Ellie trwała jeszcze w bezpieczeństwie (?) matczynego ciała – a jednak (czy to za sprawą wychowania, wrodzonej inklinacji, czy – najbardziej prawdopodobnie – kombinacji jednego z drugim) blondyn od najmłodszych lat grawitował ku roli starszego brata.
To on – często wbrew dziewczęcej woli - dawał się rugać solo za psoty popełniane w duecie. To on upierał się przy braniu odpowiedzialności za tyle tylko, ile się dało – jakby ramiona Elisabeth (kruchsze, łagodniejsze niż jego), chciał za wszelką cenę uchronić przed jej ciężarem.


Jeszcze kilka lat temu wróżono im, że to się zmieni – gdy obydwoje pójdą na studia, być może na dwóch równie prestiżowych, ale zupełnie różnych uczelniach, i wyzwolą się z ciasnoty bliźniaczej więzi (odważna hipoteza, zważywszy na to, że nie rozdarła jej nawet odległość dzieląca ich internaty); poznają innych ludzi, nawiążą nowe, ważniejsze relacje.
Tylko, że to było przed śmiercią rodziców. I przed całym tumultem innych wydarzeń, które ją poprzedziły, lub nastąpiły po niej.

Jakkolwiek bardzo nie chciał się do tego przed sobą przyznawać, Henry potrzebował teraz Ellie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jej obecności – czy raczej wspomnienia jej obecności, takiej, jaką dziewczyna była, gdy obydwoje byli dziećmi. Nie miał pojęcia, czy zdecydowałby się na studia poza Europą… Ba, czy zdecydowałby się na studia w ogóle, gdyby nie myśl, że od teraz przez najbliższe kilka lat, z każdą troską i każdym sukcesem będą się mierzyć we dwoje.
Tak przynajmniej zakładał.


Najdziwniejszy w tym wszystkim był fakt, że przecież dziewiętnastolatek widział siostrę ledwie garść tygodni wcześniej, w jakiś pojedynczy, późnoczerwcowy, czy wczesnolipcowy wieczór w berlińskim mieszkaniu wuja Hermanna, w którym – pod nieobecność gospodarza, zresztą – spotkali się, żeby dopiąć wszelkie ostatnie plany i ustalenia. Teraz jednak, w drodze na lotnisko i w niespiesznym (samolot opóźniony był o prawie godzinę – Henry wiedział, bo obsesyjnie sprawdzał terminarz lotów na telefonie) spacerze halą przylotów, miał poczucie, jakby spotykał się z nią po najdłuższej możliwej rozłące.
Może sprawiała to myśl, że spotykając się do tej pory, zawsze świadomi byli terminu najbliższego, ponownego rozstania – podczas gdy teraz, pierwszy raz w swojej historii, sami mieli decydować o tym, kiedy czy ich drogi rozejdą się znowu.


Kupił jej frezje, w większości białe, ale i kilka takich, których płatki zdawały się krwawić głębokim fioletem (w kwiaciarni powiedziano mu, że to była podobno jakaś rzadka, europejska odmiana; Henry uśmiechnął się - półgębkiem i raczej smutno - na myśl, że to trochę jak oni we dwoje), tylko skromnie przewiązane rafią, a do tego parę przekąsek na wypadek, gdyby była głodna. Te pierwsze – wziął ze sobą; te drugie – zostawił w podnajętym samochodzie. Kiedy w końcu piksele na tablicy informacyjnej ułożyły się – obok numeru jej rejsu – w jaskrawo zielone „landed”, Henry ruszył do barierek dzielących go od wyjścia dla pasażerów.
Był tak zaaferowany świadomością, że zaraz wreszcie ją zobaczy, że nawet nie zauważył, jak palce jego lewej dłoni tną powietrze nieustającym drżeniem, niczym mechanizm wybijający sekretną wiadomość zapisaną w kodzie Morse'a. Albo jak migot gwiazd.

Ellie Wittgenstein

autor

-

will i dream endlessly in a cosmos of hazy constellations brushing my consciousness?
Awatar użytkownika
19
182

studentka

university of washington

hansee hall

Post

Zawsze wiem, w którą stronę zerknąć, gdzie dokładnie się obrócić i jak bardzo stanąć na palcach, by w kakofonii świata swoje spojrzenie bez wysiłku przeciąć ze wzrokiem Heinricha. Wszelkiego rodzaju swawole orbitujące wokół zasad zabawy w chowanego nigdy nie stanowiły dla mnie satysfakcjonującej rozrywki, gdy bez wyraźnej trudności przychodziło mi wykrawanie jego sylwetki z otaczającej rzeczywistości nie potrafiącej zapewnić odpowiedniego kamuflażu przed moimi oczyma. Czasami — choć może była to wyłącznie dziecięca wyobraźnia — odnosiłam wrażenie, że w powietrzu dostrzegam niewyraźne migotanie znaczące ścieżkę, jaką podążał; częściej zwyczajnie wiedziałam, gdzie powinnam iść i jakie miejsce wybrałabym sama, by ustrzec się przed wścibskimi spojrzeniami. Jednak jakkolwiek by tego nie nazwać, wiele było momentów utwierdzających mnie w przekonaniu o tym, że odnaleźlibyśmy się, nawet gdyby znienacka rzucono nas na dwa odległe krańce ziemi. Wzrosło ono we mnie tak bardzo, zakorzeniając się w świadomości niemożliwym do przecięcia kłączem pewności, że jakiejkolwiek innej możliwości (jakie usilnie starano się wmawiać mi najpierw, kiedy oczekiwałam na wstąpienie w szeregi uczennic Wycombe Abbey, następnie już w trakcie nauki w akademii; żadne z przedstawianych mi z niezachwianą pewnością stwierdzeń nie zjednywało sobie mimo to ani mojej uwagi, ani przekonania) nie potrafię do siebie w ogóle dopuścić. Życie zbyt często — sytuacjami mniej i bardziej błahymi — konsolidowało mnie w przeświadczeniu o naszej wyjątkowości, o więzi dalece wykraczającej poza powszechnie wszystkim znane mity na temat jedni łączącej bliźnięta. Nie jesteśmy jedynie dwiema częściami całości, mogącymi funkcjonować niezależnie od siebie, choć nigdy nie brakło w naszym otoczeniu racjonalnych głosów twierdzących, że wyolbrzymiamy tę zażyłość — faktem pozostaje to, że kiedy mam u swojego boku Henry’ego wiem, iż stanowimy niepodzielny w żaden sposób organizm wzajemnie, instynktownie się dopełniający.
Bywają chwile — i całe odcinki czasu, jak dzisiejsza podróż samolotem — kiedy boję się, że jeśli zabraknie jednego z nas, drugie nie będzie w stanie funkcjonować, zupełnie tak, jakby w jednym momencie świat nieoczekiwanie zdecydował się zatrzymać. To nie strach przed samotnością ani przed poczuciem, że zawsze już czegoś w środku będzie brakowało, lecz obawa przed całkowicie fizycznym nieistnieniem — jakby zniknięcie jednego miało literalny wpływ na istnienie drugiego. Boję się, że jakąś nierozważną decyzją, pochopnym działaniem, beztroskim zachowaniem odebrałabym bratu możliwości, po jakie dopiero mógłby sięgnąć i o jakich nigdy by się nie dowiedział.
Te, dość absurdalne, wyrzuty sumienia towarzyszyły mi od samego rana, ciężkim, lepkim odczuciem osadzając się na piersi i spłycając mi oddech; powodując, że podróż do Seattle bardziej jawiła się jako piekielne katusze, nie zaś jako rekompensata za ostatnie tygodnie, miesiące i lata nieustannych rozłąk i listów pisanych gorączkowo na tym, co akurat znajdowało się pod ręką, by każdą myśl i odczucie oddać najrzetelniej, i rozmów telefonicznych prowadzonych nocami, gdy świat oraz współlokatorzy pogrążeni byli we śnie. Palce zdrętwiały mi od nerwowego, prawie panicznego zaciskania ich całą drogę na podłokietnikach, bo poczucie winy nie odstępowało ani na chwilę, przyczajone pod powierzchnią myśli jak drapieżnik, gotowe wynurzyć się i ponownie zaatakować, kiedy tylko stracę czujność. Nie umiem pozbyć się go nawet wtedy, gdy samolot zatrzymuje się bezpiecznie na płycie amerykańskiego lotniska, ani wtedy, kiedy bezwolnie kieruję się z bagażem ku przytłaczającej powierzchnią hali przylotów — dopóki nie mam go na wyciągnięcie ręki, dopóki z mrowia bezbarwnych twarzy nie wyłuskam znajomych rysów heinrichowej fizjonomii, istnieje prawdopodobieństwo, że coś jeszcze się wydarzy.
Gdy jednak, stając na obcej ziemi, wśród obcych ludzi i znanej-nieznanej mowy, wzrokiem ponownie bez trudności odnajduję jego pełne niecierpliwej tęsknoty spojrzenie, ciężar lęku zaczyna z wolna znikać, jak gdyby roztapiał się pod wpływem braterskiej obecności. Z większą swobodą udaje mi się zaczerpnąć oddechu i czuję, że bladość skóry nabiera kolorów.
Mam cię — wyszeptuję w zgięcie jego karku w chwili, kiedy wypływam spoza nurtu rzeki pasażerów spieszących ku swoim bliskim lub swoim obowiązkom. Prawdopodobnie powinnam być bardziej układna i mniej emocjonalna, ciotka Waltraud wielokrotnie napominała mnie, że młodej damie nie wypada być tak wylewną, zwłaszcza w miejscach publicznych, nie potrafię jednak odmówić sobie wtulenia się w bezpieczną przestrzeń ramion Henry’ego i wsłuchania się w znajome, miarowe bicie jego serca. — Obiecaj, Heinrich, że przez najbliższy rok nie będę musiała nigdzie latać, bo inaczej oszaleję. — Wreszcie nieco odsuwam się od niego, prawą dłoń nadal jednak zaciskając na połach jego płaszcza. Najwyraźniej gdzieś pozostał cień obawy, że jeśli teraz pozwolę go sobie wypuścić znowu stracę go z oczu.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Heinrich.
Na co dzień - to jest najpierw w brytyjskiej, a teraz w amerykańskiej rzeczywistości - blondyn mimowolnie wstydził się tej, pierwotnej, wersji swojego imienia. Wcale tego nie chciał, wolałby być z niej dumny - ze skojarzeń z dumą, honorem i chwałą, które rzekomo przywodzić miała na myśl, i z dziedzictwem królów i władców (oraz jednego z głównych przywódców nazistowskich Niemiec, tytularnie: Komisarza Rzeszy do spraw Umacniania Niemieckości, ale o tym jakoś równie chętnie już nie wspominano), jacy to nosili je przed nim - ale nie potrafił powstrzymać poczucia, że coś z tym imieniem było nie tak, jak z przekleństwem wypowiedzianym na uroczystym bankiecie, albo z chichotem na pogrzebie - czymś, jednym słowem, co znalazło się na bardzo niewłaściwym miejscu.
Może to dlatego, że wypowiedziane w oryginale, imię Heinricha natychmiast budziło u jego kolegów (a czasem także i belfrów) grymas zaskoczenia i kaskadę pytań: och, bardzo to ciekawe, a skąd pochodził? a jakie było jego dziedzictwo? doprawdy? a w którym pokoleniu? (niby niegroźne, ale wzmacniające w chłopcu poczucie, że ma obowiązek, by tłumaczyć się z samego siebie).
A może raczej ponieważ otoczenie kaleczyło je, prawdopodobnie bez żadnej złej intencji, ale i bez najmniejszych skrupułów, wydłużając zgłoski tam gdzie winny być krótkimi i skracając w tych punktach, w których należało je wydłużyć.
Ellie natomiast wypowiadała prawdziwe imię Henry'ego tak, jak wypowiedziałaby je ich matka - echo jej głosu, tej, która je przecież wybrała, nadal łączące dwie sylaby jak most, jakiego nie dało się spalić.

Przygarnął ją do siebie naturalnym, atawistycznym niemalże ruchem - suwem ciała, który nie wymagał myślenia ani niczego poza prostą reakcją na akcję (a akcją był tutaj sposób, w jaki Ellie wsunęła się w jego ramiona - tak, jakby na całym świecie nie było dla niej, czy tego chcieli czy nie, i niezależnie od tego co twierdziło otoczenie, bardziej odpowiedniego miejsca).
- Mam cię - Powtórzył wiernie, a przy tym jak przysięgę, albo przypomnienie - gdyby przez wszystkie te tygodnie, miesiące, lata, Elizabeth zdarzyło się nabrać wątpliwości, czy zapomnieć - Mam cię, Ellie.

Potem Henry Heinrich się roześmiał, sam zaskoczony nagłą, obcą lekkością opuszczającego jego wargi dźwięku (ostatnimi czasy wszystko wydawało się Henry'emu śmiesznie ciężkie i ciemne, jakby jego egzystencję przykrywał wyjątkowo gruby pled, z wierzchu ładny i starannie pleciony, ale od spodu kryjący kolczatkę) i pocałował siostrę w czoło. Kosmyk jej włosów połaskotał go w czubek nosa, gdy odsunął się na odległość przedramienia, i zajrzał dziewczynie w oczy.
- Jesteś dużą dziewczynką, Ellie. Choćbym chciał, nie mogę trzymać cię nigdzie siłą... - Dobrze, że spotykali się na lotnisku, wśród pasażerskiego gwaru i industrialnego szmeru mechanizmów bezustannie pracujących po to, by ten wielgachny moloch mógł obsługiwać krajowe i międzykontynentalne loty dwadzieścia cztery godziny na siedem, bo jeszcze ktoś posłyszałby głęboką nutę goryczy, czy żalu, które zawibrowały w tonie jego głosu. Na szczęście, cała konsternacja zginęła wśród cichego warkotu kółek ciągnionej przez Ellie walizki. Henry, gestem pełnym troski, i jednocześnie nieznoszącym sprzeciwu, przejął od dziewczyny bagaż, tym samym wymieniwszy go na kwiaty - Ale owszem, skoro prosisz, spróbujemy temu zapobiec.

To ciekawe, że Ellie zastanawiała się nad rzeczami, których realizację albo osiąganie uniemożliwiłaby bratu gdyby z jakiejś przyczyny przestała istnieć bo Henry, w symetrycznej przeciwwadze, niejednokrotnie rozmyślał nad tym, co Ellie mogłaby (dopiero) zrobić, gdyby jego zabrakło. Znaleźć sobie prawdziwych przyjaciół. Stawiać światu czoła w pewniejszy sposób. Nie tęsknić.
- Miałaś dobry lot? - Objął bliźniaczkę ramieniem tak, że nie musiała go w zasadzie puszczać ani na chwilę, i łagodnie pociągnął ją w stronę, z której sam niedawno przyszedł. Fakt, lotnisko było ogromne, ale chłopak nawigował już te przestrzenie całkiem wprawnie - Wypożyczyłem samochód. Jesteś głodna? Możemy zatrzymać się na kolację gdzieś po drodze do... - Słowo "dom" wezbrało mu w gardle i gdzieś tam ugrzęzło, nim zdążyłoby przekroczyć próg krtani - ...do akademika. Albo zjeść już w Hansee Hall. Kupiłem trochę rzeczy - Guzik. Wszystkie przypisane Wittgensteinom półki w lodówce dosłownie uginały się pod ciężarem lubianych (przynajmniej o tyle, o ile Henry pamiętał) przez Ellie rarytasów - Widziałem twój pokój. Jestem pewien, że ci się spodoba!


Ellie Wittgenstein

autor

-

will i dream endlessly in a cosmos of hazy constellations brushing my consciousness?
Awatar użytkownika
19
182

studentka

university of washington

hansee hall

Post

Serce chyba na chwilę mi staje, a oczy na pewno podchodzą łzami, kiedy przez lotniskowy szum i głośne wybuchy śmiechu nieopodal nas dociera do mnie braterskie zapewnienie. Wydaje mi się, jakbym nie słyszała go — tak naprawdę, a nie jedynie przez zniekształcone odległością i elektryką rozmowy telefoniczne — całe wieki, mimo że ledwie kilka tygodni wcześniej miałam go na wyciągnięcie ręki i na muśnięcie rzęs o policzek. I wydaje mi się, że czas zawsze płata nam figle, dłużąc się niemożebnie wtedy, kiedy powinniśmy widzieć się lada dzień i przemykając między palcami jak piasek, gdy wskazane byłoby odliczanie kolejnych dni do spotkania poprzez skrupulatne skreślanie ich w kalendarzu. Ostatni tydzień był dla mnie jak kara: nie potrafiłam znaleźć dla siebie ani miejsca, ani zajęcia; wszystko zdawało się być wypłowiałe i zupełnie nieinteresujące, jakbym po raz kolejny zmuszona była oglądać jeden z tych mało ambitnych filmów, w których dokładnie wiadomo, jak potoczą się losy bohaterów i w których zabawne dialogi przestają być śmieszne już po pierwszych minutach projekcji — nużyły mnie sporadyczne spotkania ze znajomymi z sąsiedztwa, przykrzyły się wyjścia do miasta, w którym nie było już miejsc, jakich jeszcze bym nie znała, nudziłam się podczas słuchania snutych przez innych zblazowanym tonem planów na kolejne kilka lat studiów nie dających wielu ciekawych perspektyw rozwoju i znudziły mnie nieskuteczne próby podsuwania mniej oczywistych ścieżek rozwoju. Chodziłam zdenerwowana i niezadowolona, martwiąc się, czy o czymś szalenie ważnym nie zapomniałam i czy na pewno wszystko mam spakowane, nie odważyłam się jednak w chwilach największego kryzysu skontaktować z Henrym, mimo że wzrok co rusz uciekał mi w stronę niepokojąco ciemnego ekranu telefonu, a myśli same układały się w ciąg zdań, jakimi potrzebowałam podzielić się z bratem, by w zamian móc usłyszeć, że ze wszystkim sobie poradzę.
Nie poradziłam, już w drodze na lotnisko uświadamiając sobie, że na stoliku nocnym zostawiłam ulubione pióro.
A ty doskonale wiesz, że to tylko półprawda. — Rozbawienie miesza mi się w głosie z nutą upomnienia, którymi chcę, na równi z otaczającym nas tumultem, zagłuszyć urazę odbijającą się echem w wypowiedzi Henry’ego — ledwie dosłyszalnie, i pewnie nie zwróciłabym uwagi na tę znikomą zmianę tonu, gdybym tak zachłannie nie wsłuchiwała się w każde jego słowo, jakby były czymś więcej niż tylko fragmentem luźno prowadzonej rozmowy. Jednak odkąd pamiętam, wszystko, co mówi, traktuję jak lekarstwo na cały świat. — Możemy umówić się na pół roku i podróże pociągami — proponuję, decydując się na prędkie podjęcie negocjacji, z wiarą, że uda mi się w ten sposób rozmyć gorycz pierwszego, dość bezceremonialnego żądania. — Jestem ciekawa tutejszych kolei. — Swoboda, z jaką dodaję tę uwagę, mogłaby sugerować, że uważam amerykańską kolej za pewien osobliwy element, prawie jak atrakcję, jaką podziwiać można w zoo albo cyrku.
Uśmiecham się pojednawczo, z wdzięcznością przyjmując świeże kwiaty. Ich zapach otacza mnie miękko, przypominając o domu z całą paletą związanych z nim sytuacji, w które upojna woń frezji wplotła się niepostrzeżenie, będąc mi jak nić Ariadny, prowadząca przez labirynt nawarstwiających się zdarzeń.
Bez protestu pozwalam prowadzić mu się poprzez niewidzialne trakty lotniskowego hallu, wyznaczane wyłącznie spontanicznymi decyzjami podejmowanymi przez pozostałych pasażerów. Chaos podobnych miejsc zawsze budził we mnie niepokój, jestem więc wdzięczna, że Henry przejął inicjatywę. Czasem naprawdę wydaje mi się, że bez niego bym przepadła. I na pewno nie potrafiłabym nie tęsknić. Bez względu na to, jaki byłby powód (jeszcze jeden uczelniany rozłam; studencka wymiana wiążąca się z wyjazdem w jakieś egzotyczne miejsce; poznanie partnera życia i zamieszkanie z tą osobą na drugim końcu świata, choć nieraz drugi koniec miasta jawi mi się jako odległość trudna do przebycia; coś gorszego), nie umiałabym zagłuszyć echa tak dotkliwej, i wydającej mi się bezdenną, pustki — próbowałam przecież.
Tak samo, jak nie potrafię odmówić sobie wypowiadania jego prawdziwego imienia, choć przecież tak wyraźnie, do znudzenia, niemal jak zacięta płyta, powtarzał mi przed kilkoma tygodniami, abym uczyła się tej trywialnej zangielszczonej wersji używać w absolutnie każdej sytuacji, zwłaszcza w miejscach publicznych. Zarzekałam się, że będę się starała — ćwiczyłam dzień w dzień — ale w chwilach takich, jak ta, zupełnie naturalnie przychodzi mi sięganie po to, co najbardziej drogie mojemu sercu, jakby te pojedyncze sylaby razem składały się na najpotężniejszy talizman.
Było męcząco i nerwowo, bo tuż przed odlotem… Ktoś… Zgubił… Dziecko… — Wyznaję z pewnym zażenowaniem, choć zdarzenie niewiele miało ze mną wspólnego. Unoszę wyżej głowę, podbródek zadzierając wysoko, kiedy wychodzimy na świeże powietrze i promienie późnoletniego słońca skwapliwie przylegają do mojej skóry. — Dlatego chętnie zjem na miejscu, jestem zmęczona i potrzebuję odpocząć od tłumu. — Zagryzam wargę, zerkając z ukosa na Henry’ego, badając czy nie pokrzyżowałam mu planu — wiem przecież, że scenariusz dzisiejszego dnia ułożony miał już wcześniej i nie umiałabym sobie wybaczyć, gdybym przypadkiem zniweczyła jego pomysł. Ożywiam się jednak na wspomnienie o przydzielonym mi pokoju. — Naprawdę? Opowiedz mi o nim! Poznałeś kogoś jeszcze od naszej ostatniej rozmowy?

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry spodziewał się usłyszeć, że niedługo przed startem interkontynentalnego airbusa ktoś wszczął panikę i raban w poszukiwaniu zagubionej walizki, albo zaskakująco solidnej, papierowej torby, po brzegi wypakowanej suwenirami w ostatniej chwili zakupionymi w strefie wolnocłowej...
Ale dziecka?
Nie powstrzymawszy się, nawet z dolną wargą usilnie zagryzaną naciskiem górnych zębów, blondyn się roześmiał - krótkim, niedowierzającym parsknięciem, które, nim utonęło w lotniskowym zgiełku jak wszelkie inne, urywkowe melodie (wszystkie szepty, oddechy, słowa wypowiedziane tylko do połowy, albo tak cicho, że ledwie muskały barierę dźwięku i ciszy), wybrzmiało między nim i Ellie pełne konsternacji, oburzenia i żartobliwej nagany. Pomyślał, że dawno się tak nie śmiał.
A może... Dawno nie śmiał się wcale?! Przesadną powagę, która dorosłym raz po raz kazała go tytułować mianem Nad Wiek Dojrzałego, a rówieśnikom - określać jako Zwyczajnego Nudziarza, nosząc niby szczelną, ochronną karacenę.
- Ale znaleźli je?! - Parsknął, zastanawiając się jednocześnie, czy przypadki zgubionych potomków prawo europejskie traktuje inaczej niż amerykańskie, i czy na przykład odmienne procedury stosuje się, jeśli szkrab odnajdzie się po tej, albo tamtej stronie przejścia granicznego, albo na ziemi niczyjej, wąskim skrawku brzydkiego linoleum w świetle międzynarodowych przepisów nienależącym do ani jednego, ani drugiego z rzeczonych krajów? Cóż, Hermann byłby dumny konstatując, że jeśli jego nieszczęsnemu bratankowi jednak nie wyszłoby na medycynie, już teraz przejawiał uwarunkowania, żeby zostać adwokatem - Tak czy inaczej, cieszę się, że jednak wszystko się ostatecznie udało.

Własnych słów doświadczał tak, jakby ktoś wpychał mu między wargi jakieś obce ciało, coś, co nie należało do niego, nie wzięło się z wnętrza, tylko do środka wdarło się z otoczenia, nienaturalne i nieprzyjemne w dotyku i smaku. Czuł, że brzmi zbyt dorośle, przesadnie oficjalnie, sztywno - nie jak brat witający siostrę w nowym kraju, ale jak jakiś pożal-się-Boże lokaj, albo może szofer. Nagle przyłapał się na pretensji odczuwanej nie wobec Ellie, ale względem ich rodziców, którzy mieli czelność umrzeć, zostawiwszy bliźnięta bez jakiejkolwiek instrukcji jak mieliby sobie radzić. Bez nich - to jest: bez rodziców... Ale przede wszystkim: ze sobą, sobą-nawzajem, bez wiecznego nawisu rodzicielskiej kurateli, i po tej odgórnie narzuconej im rozłące, przeciwko której, nagle zniesionej przez sam Los, teraz nie mieli się już jak buntować i sprzymierzać. A co, myślał czasem, jeśli okazać się miało, że fizyczna bliskość paradoksalnie sprawi, że oddalą się od siebie znacznie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej?! Co, jeśli - teraz mając go na wyciągnięcie ręki - Ellie uzna, że tak w zasadzie, wcale swojego brata nie lubi, albo że ma go dość, w całym tym jego nużącym, męczącym neurotyzmie?


Bardziej konkretne, szczegółowe pytanie - na które mógłby odpowiedzieć z użyciem faktów, a nie przypuszczeń i założeń - blondyn przyjął z cichym westchnieniem ulgi.
- Jest... - Zastanowił się krótko, szukając odpowiednich analogii i przyrównań - Duży. Przestronny. Pamiętasz ten drugi pokój, który dostałaś w Wycombe? Dzieliłaś go z... Chryste, jak jej było na imię? "Margaret"? "Marge"? "Margot"? - Wstyd mu było, że nie pamiętał tak od razu, przez szkolną przeszłość siostry przedzierając się raczej jak przez gęstwinę niepoznanej dobrze dżungli, niż niby w przyjemnym spacerze po klarownie rozplanowanym, pedantycznie zaaranżowanym ogrodzie. Pstryknął palcami - Wiesz o kogo mi chodzi. Jest większy. I, z tego co rozumiem, cały twój. Ma najwspanialsze wykusze, jakie można sobie wyobrazić. I kącik do czytania - przy oknie, na parapecie. Pomyślałem, że moglibyśmy ci ogarnąć tam jakieś poduszki... - Koc już miała, puchaty i miękki, przez Henry'ego pod wpływem impulsu kupiony przed kilkoma dosłownie dniami, choć nie mogła o tym wiedzieć nim nie przekroczą progu jej nowego lokum - I mówię to trochę samolubnie, bo domyślasz się, że będę to miejsce często odwiedzał - Pewnie wówczas, gdy studiowanie medycyny doprowadzi go już do białej gorączki, pomyślał, i jedynym remedium będzie wyłącznie słodka dezercja w świat fikcji, wertowanej w siostrzanym pokoju - Poza tym masz wielkie łóżko. Prawdziwy luksus, nawet jak na standardy Hansee Hall. Tylko łazienka jest dość daleko, ale... - Przypomniał sobie o swoim niedawnym spotkaniu z Arlamem, i trochę się zarumienił - Na całym piętrze są chyba ze cztery, więc, sama przyznasz, mogło być dużo gorzej.

Zdążyli dotrzeć na parking, i Henry otworzył przed Elizabeth drzwi do samochodu, a potem bagażnik, wepchnąwszy w jego przestrzenie wszystkie bagaże siostry. Wsiadł za kierownicę, odruchowo upominając bliźniaczkę o zapięciu pasów, i nawet nie rejestrując, że mówi teraz do niej tonem ich ojca.
- Hm? Tak, cóż... Jak na razie tylko parę osób. Jak wiesz, mieszkam z chłopakiem, który nazywa się Surya, ale nie powiedziałbym, że choć trochę go poznałem, bo... Chyba ci, zresztą, mówiłem? Ciągle się mijamy, a kiedy z nim rozmawiam to głównie wtedy, gdy budzi się w środku nocy z któregoś ze swoich... - Koszmarów, Henry chciał powiedzieć, ale zaraz ukąsił się w język. W byciu świadkiem czyjejś insomnii, i czyjejś walki z nocnymi marami, było coś niezwykle intymnego i zdał sobie nagle sprawę, że nazywając rzeczy po imieniu czułby się tak, jakby Sharmę zdradzał, powiązany z rówieśnikiem jakąś niepisaną umową o współlokatorskiej lojalności. Nawet w kontekście Ellie, która podobno wiedziała o nim wszystko - Snów. Więc możesz sobie wyobrazić, że to nie są żadne długie, głębokie, albo złożone pogawędki - Przeciwnie: kontakty Wittgensteina ze współlokatorem póki co sprowadzały się głównie do bezosobowych, paro-zdaniowych komunikatów o tym, że jeden (znowu) nie może spać, a drugiemu (znowu) się śni, i że to chujowo (Surya) i absolutnie beznadziejnie (Henry), no i co, to spróbujemy znowu, dobranoc? - Poza tym jest jeszcze parę osób. Sahil, z którym będę studiował, i Effie, która jest na fizjoterapii... Wyliczył - Acha, i poznałem jeszcze jedną dziewczynę... - Skupił wzrok na jezdni zanim jednym, przesadnie przedłużonym spojrzeniem mógłby się zdradzić z emocjami, które żywił względem Petry już po pierwszym spotkaniu (pominąwszy też fakt, że gdy się poznali, Henry miał na sobie ręcznik, a Chollet legginsy i sportowy stanik, i w zasadzie niewiele więcej) - Petrę. Coś mi mówi, że mogłybyście się polubić, wiesz? Dostałaś już plan zajęć? Moglibyśmy kiedyś pójść razem na jakieś spotkanie.
O tym, że na uczelni jego wzrok przykuł ostatnio ktoś jeszcze, świadomie nie napomknął. Nie było zresztą o czym, prawda? Ellie pytała, czy kogoś poznał, a on przecież nie wiedział nawet, jak obiekt jego westchnień chłopak ma na imię albo na nazwisko.


Ellie Wittgenstein

autor

-

will i dream endlessly in a cosmos of hazy constellations brushing my consciousness?
Awatar użytkownika
19
182

studentka

university of washington

hansee hall

Post

Nieznacznie potakuję, powściągliwym w emocje i ekspresję gestem zapewniając Henry’ego, że, w rzeczy samej, dziecko koniec końców zostało odnalezione, a roztrzęsieni i roztrzepani rodzice zaopiekowani przez profesjonalnie przygotowany, nawet na takie ewentualności, personel lotniska. Nie dodaję, że zniecierpliwieni przedłużającym się oczekiwaniem współpasażerowie zaczęli sugerować stewardessom odlot bez starającej odnaleźć się rodziny, ani nie wspominam, że ostatecznie nie odlecieliśmy w pełnym składzie, bo krewkiemu trzydziestolatkowi puściły nerwy — tę część opowieści zachowuję na później, na bardziej kameralną przestrzeń, gdzie ciekawość postronnych osób nie będzie nakazywała im wytężania słuchu, mi zaś dyskretnego rozglądania się wokół w poszukiwaniu znajomych-nieznajomych twarzy osób, z którymi podróżowałam, by przypadkiem nie powiedzieć o jedno słowo za dużo. Prawda jest taka, że chociaż nauczyłam się gryźć w język i trzymać myśli na krótkiej smyczy opamiętania, w żadnym razie nie jest mi wygodnie, kiedy wciskam się w ciasny gorset niemal sztucznej układności.
Był czas — wcale nie tak dawno temu — kiedy bałam się, że jeśli zapanuje między mną, a Heinrichem milczenie, będzie to zapowiedzią pewnego końca świata; że jeżeli dopuszczę, aby jakakolwiek rozmowa między nami urwała się zupełnie niespodziewanie i nieplanowanie, jasnym będzie, że spalająca nas dotychczas nić tej niezwykłej jedności zostanie nieodwołalnie przerwana. Dlatego nie pozwalałam, by brakowało nam tematów do rozmów, dość desperacko wyłuskując z pamięci nawet najbardziej błahe zdarzenia, jakimi mogłam się z nim podzielić, i opowiadając o rzeczach, które z perspektywy czasu nie miały żadnego znaczenia. Późno dotarło do mnie, że w naszym przypadku cisza nigdy nie będzie czymś, z czym powinnam za wszelką cenę walczyć, a jest wyłącznie kolejnym potwierdzeniem, że bez względu na okoliczności wszechświat nie będzie w stanie nas poróżnić. Kiedy więc znikomym uśmiechem odpowiadam na jego podsumowanie moich podniebnych wojaży, nie przejmuję się, że może tak nie wypada i że wskazane byłoby, abym jakkolwiek — werbalnie — podsumowała ten skrawek rozmowy, nigdy nie czułam jednak potrzeby, by w czymkolwiek mieć ostatnie słowo. Mocniejszym zaciśnięciem dłoni na ramieniu brata potwierdzam jedynie, że również się cieszę: przede wszystkim tym, że radością tą mogę dzielić się z nim.

Marcy. — Ze śmiechem wtrącam poprawne imię mojej, nie tak dawnej, współlokatorki. Nie mam mu za złe tak mało znaczącego przewinienia, bo sama jeszcze przez kilka tygodni po tym, jak przeniosłam się do nowego pokoju, nie potrafiłam zapamiętać jej imienia. Na ratunek, w najbardziej kryzysowych momentach, przychodziła mi wówczas karta biblioteczna, którą Marcy zawsze zostawiała na blacie biurka, gotowa w każdej chwili udać się do sąsiedniego skrzydła, z dala od rozpraszających ją koleżanek. Nie oponowałam przeciw takiemu rozwiązaniu, często z ulgą przyjmując fakt jej absencji w naszym pokoju. — Powiedz… Przydział tego pokoju to był zupełny przypadek czy może maczałeś w nim palce? — pytam podejrzliwie, niemal nie wierząc, że mogło mi się tak poszczęścić i jednocześnie obawiając się, że cała przysługująca mi na ten rok akademicki pula szczęścia może wyczerpać się na posiadaniu najbardziej niesamowitego lokum. — Tak czy inaczej, pojutrze moglibyśmy wybrać się po te poduszki. Skoro masz być moim częstym gościem, musisz mieć swój udział w doborze dekoracji. — Ostrzeżenie tylko pozornie wydaje się groźne, w rzeczywistości chcę wyłącznie w ten sposób podziękować mu za dotychczasowy trud i pozwolić na stworzenie azylu, w którym czułby się komfortowo i który byłby jego miejscem. — O ile nie masz nic przeciwko — dodaję od razu, reflektując się, że może wcale nie będzie miał ochoty albo ma już własne plany na najbliższe dni.
W podekscytowaniu związanym z przylotem do Stanów, zupełnie umknął mi fakt, że czas wcale się nie cofnie i to, że ponownie będę miała Heinricha na wyciągnięcie ręki, nie znaczy, że znów wszystko będziemy robić wspólnie, na dystans trzymając osoby postronne. Z niejakim napięciem słucham więc jego odpowiedzi, mechanicznie wykonując rzucane w międzyczasie polecenia („zapnij pasy”, „spójrz w prawo”, „z tyłu są przekąski, gdybyś jednak chciała coś teraz zjeść”).
Chyba zapomniałeś, jaki potencjał kryje się w nocnych rozmowach. — Spoglądam na niego kątem oka, większą uwagę starając się poświęcać miejskiemu krajobrazowi (jestem ciekawa, czy jeśli za dwa tygodnie, za miesiąc, za pół z jakiegoś powodu roku pokonywać będę tę samą trasę, widoki będą robiły na mnie równie wielkie wrażenie, jak teraz, czy może urok, pod jakim się znajduję, przeminie w ciągu kilku najbliższych dni). — Kiedy musiałam spędzić kilka dni w szp… — W ostatniej chwili przed wspomnieniem o swoim niefortunnym pobycie w szpitalu, gryzę się w język i kieruję historię na inną ścieżkę. — Szponach nieludzkich oczekiwań opiekunki wolontariatu i przychodzić na nocne czuwania do szkolnej kaplicy, miałam okazję poznać swoje koleżanki od strony, którą ujawnia tylko zmęczenie. Noc pozwala się odsłonić i może któregoś razu to samo zrobi przed tobą Surya? Może dowiesz się, że przed laty był fanem Tokio Hotel albo że kiedy był mały, podjadał karmę dla chomika… — wtrącam, nim przedstawia mi kolejne osoby, z którymi zdążył się już zapoznać. Jestem ciekawa każdej z nich: tego, jakie wrażenie zrobili na Henrym, czy mają szansę zaskarbić sobie jego uwagę na dłużej niż wymaga tego kultura akademickiej współpracy, czy staną się tylko tłem dla uniwersyteckiego życia, czy może… Unoszę z rezerwą brew, gdy mówi o Petrze. — Skąd taki pomysł? — dopytuję ostrożnie, mimo to robi mi się nieco spokojniej na sercu z myślą, że miałabym w tym miejscu kogoś, z kim nawiązałabym nić porozumienia. — Dostałam, ale tylko rzuciłam na niego okiem. Wiem, wiem, że to niepoważne, ale przed wyjazdem… — Urywam nieoczekiwanie, wzrok zamiast na bracie, lokując na mijanych budynkach. — To chyba był stres, bo pomyślałam, że Seattle to jednak zły pomysł.
Gula niepokoju, która w zeszłym tygodniu osiadła mi w piersi i rosła z każdą myślą o nowym życiu, znów we mnie drgnęła, jednak tym razem, zamiast dotychczasowego ciężaru, zaczynam czuć ulgę, jak gdyby możliwość wypowiedzenia na głos dręczących mnie obaw pozwoliła się od nich uwolnić.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Należąc do rodu Wittgensteinów łatwo zresztą było się przekonać - szczególnie, jeśli mechanizmy i reguły warunkujące funkcjonowanie tej familii obserwowało się z poziomu i, co za tym idzie, z perspektywy dziecka - że milczenie wcale nie musiało być zawsze tożsame z ciszą, a cisza tożsama z milczeniem.

Dorastając - no, przynajmniej do bieżącego punktu na drodze własnego życia, bo przecież wcale nie czuł się w żaden sposób dorosły albo dojrzały (do czego, zresztą? - na to pytanie również niekoniecznie posiadał odpowiedź) - Henry niejednokroć miał wrażenie, że jego rodzice potrafią mówić milcząc, i milczeć - mówiąc, zarówno w komunikacji ze sobą nawzajem, jak i z resztą domowników. Ilekroć to przecież zdarzało się, że dla zapełnienia niewygodnej ciszy na jakimś bankiecie, czy przy odświętnej, rodzinnej kolacji (zaledwie parę razy w roku - na Święta, czasem na rocznicę ślubów czy jakieś co-okrąglejsze urodziny, kiedy w jednej z wittgensteinowskich posiadłości zbierała się nie tylko ich czwórka, ale też i pozostali członkowie układu, powiązani ze sobą nawzajem więzami krwi, brzmieniem nazwiska, lub wagą jakiegoś innego zobowiązania), ich ojciec wygłaszał kwieciste perory o niczym (Nietzsche, myślał Henry, byłby znacznie bardziej interesującym tematem, ale ojciec z jakiegoś względu zawsze trzymał się z daleka od nihilistów) tylko po to, by wypełnić przestrzeń, i znieść dyskomfort spinający mięśnie i umysły zebranych nieprzyjemnym skurczem? Wszystkie te rodzicielskie monologi zdawały się Heinrichowi zupełnie niepotrzebne, jałowe, mdłe i puste, budząc w nim poczucie głębokiego rozczarowania osobą, na którą jeszcze parę lat wcześniej spoglądał przecież ze ślepym uwielbieniem.
Jednocześnie równie typowym było przecież, że rodziciele Wittgensteinów - w tym wypadku głównie ich matka - potrafili zakomunikować całe mnóstwo spraw (najczęściej: zarzutów, wyrzutów i najróżniejszych żali), nie wypowiedziawszy ani jednego wyrazu. Wystarczyło wymownie zasznurować usta, cmoknąć z głęboką nutą dezaprobaty, zlustrować rozmówcę chłodem pełnego pretensji spojrzenia i proszę bardzo! - jeden taki grymas wyrażał nagle więcej niż całe tysiące słów, na których inni strzępiliby sobie język. Wbrew temu, co się czasem zakłada w kontekście osób zamożnych, bogatych, takich, którym nie tylko niczego nie brakuje, ale które wielu rzeczy mają po prostu w nadmiarze, Wittgensteinowie rzadko kiedy stawiali na ilość - wystarczyła jakość, w tym również bolesnego komentarza czy uwagi, które wybrzmiewały może przez naście sekund, ale gdzieś u tyłu głowy zdawały się kołatać przez lata.

Henry, w każdym razie, potrafił bać się milczenia, ale nie z Ellie. Może był na tyle mądry albo wręcz przeciwnie, na tyle naiwny, że po siostrze nie spodziewał się tego, co spotkało go spod adresu ojca, matki, i, oczywiście, także Hermanna. Jeśli był w nim lęk, to najpewniej przed tym, żeby nie powiedzieć o parę słów za dużo. Takich, których - wiedział doskonale - nie będzie potrafił potem w żaden sposób cofnąć.
- Marcy! - Heinrich wymownie trzepnął się otwartą dłonią w czoło - Oczywiście, że "Marcy!"
Nie dało się ukryć, że imiona dawnych współlokatorek Ellie - i tych przyszłych, jeśli na jakimkolwiek etapie swojej studenckiej kariery na University of Washington blondynka zdecydowałaby się jednak zrezygnować z wygody jedynki i postawić na jakiś akademikowy kolektyw - były może niespecjalnie odkrywczym, ale z pewnością bezpiecznym tematem. Podobnie jak poduszki, którymi można by wyłożyć czytelniczy kącik przy oknie, albo kulinarne gusta nieszczęsnego Suryi.
- Szczerze? - Henry się roześmiał, czując, jak skumulowane tam dotychczas napięcie, teraz z wolna zdaje się ulatniać z jego ramion - Surya wygląda na kogoś, kto nigdy nie miał chomika. Jeśli już, to stado jakichś nieprzytomnie drogich wierzchowców, trzymanych w przydomowej stajni... - Pozwolił kącikom własnych ust wywinąć się krótko w złośliwym, ale nie wrednym uśmiechu. W Suryi było, rzeczywiście, coś takiego, co sugerowało, że chłopaka wychował nie tylko dobrobyt, ale także zwyczajny luksus. Henry wątpił, żeby jego współlokator, nawet gdyby mógł, miał gryzonia, któremu podkradał łakocie. No, chyba że chomik Sharmy żywiłby się kawiorem - A to uwielbienie dla Tokio Hotel to czysta projekcja, Ellie, i obydwoje zdajemy sobie z tego sprawę! - Zmienił bieg, zarówno w rozmowie, jak i ten samochodowy, trochę zbyt optymistycznie, sprawiając, że samochód wymownie stęknął, i zarzęził ostrzegawczo. Henry'emu przyszło na myśl, że gdyby teraz widziałby ich ojciec, nie oszczędziłby mu pogadanki o bezpieczeństwie i odpowiedzialności. Blondyn jakoś nie mógł się zdecydować, czy na myśl, że ojca tutaj nie ma, czuł raczej żal, ulgę, czy jakąś mieszaninę obydwu tych emocji.

Za wyczyszczonymi na błysk oknami pojazdu, około-lotniskowy, industrialny charakter architektury powoli przerodził się w sielskość przedmieść, a potem zgęstniał budynkami i ludzkimi sylwetkami, gdy przecięli centrum i skierowali się w stronę kampusu oraz Hansee Hall.
Henry zdążył w między czasie wyjaśnić Elizabeth, że Petra zdaje się rozumieć ich tło społeczne nie tylko w teorii, ale i w praktyce, prawdopodobnie wychowawszy się pod podobnym kloszem jak ten, pod którym dorastali młodzi Wittgensteinowie. Udało mu się też ugryźć w język zanim rozpalałby się o Leo. Wreszcie, gdy na horyzoncie zamajaczył już kampusowy parking, Henry spoważniał i trochę spochmurniał. Nawet nie próbował ukryć cienia, który ściągnął mu brwi i wygładził kąciki warg, jeszcze chwilę temu rozfalowane w uśmiechu. Domyślał się, że komu jak komu, ale Ellie ta zmiana zwyczajnie nie umknie, jakkolwiek by się nie starał.
- I co? Nadal tak uważasz? - Nie chciał brzmieć konfrontacyjnie, ale głos jakoś sam obniżył mu się o pół oktawy, a dłonie zacisnęły się na kierownicy trochę ciaśniej - Że Seattle to zły pomysł?

Nie wiedział od kiedy, na miłość boską, utożsamiał się z tym miastem, ale słowa siostry zabrzmiały bardziej tak, jakby dziewczyna żałowała przyjazdu do niego, a nie wyłącznie do Szmaragdowego Miasta.

Ellie Wittgenstein

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „International Airport”