WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Henry & Leander, kampus

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

07.09.2023, późny wieczór Potrzeba było inwencji twórczej, żeby wynaleźć sobie zajęcie na przeszło cztery tygodnie przed rozpoczęciem zajęć.

Jeszcze nie zdecydował, czy to dobrze, że jego współlokatorzy w komplecie znaleźli się tak wcześnie przed inauguracją roku, czy nie. Na plus – nie musiał zbyt długo czekać na rozwiązanie sprawy z pożyczonym od Arlama imieniem. Po pierwsze – zwariowałby, gdyby choć jeszcze jedną dobę spędził pod cudzymi personaliami (pod względem logistyki, całe to jego matactwo – uważał – było przerostem kombinatorstwa nad satysfakcją; w pamięci zanotował sobie, żeby n i g d y więcej tego nie robić). Inną zaletą był fakt, że mieli niemal nieograniczoną swobodę bycia – po miasteczku studenckim w gruncie rzeczy nadal hulał lekki, wakacyjny zefirek – więc i nikt nie zawracał sobie jeszcze głowy obecnością tegorocznych studentów. Wreszcie – towarzystwo sprzyjało Leandrowi, nawet jeśli pochłaniało te zasoby energii, które mógłby poświęcić pracy nad planem odnalezienia ojca. Jeszcze w samolocie wydawało mu się, że ten niespełna miesiąc, który dzielił go od oficjalnego zaciągnięcia się w szeregi drugoroczniaków da mu wystarczająco dużo przestrzeni, żeby poczynić jakieś znaczące postępy w związku z poszukiwaniami, ale teraz – będąc tutaj – czuł się jednocześnie zupełnie bliski rozwiązania sprawy, jak i poza jej zasięgiem; tym pierwszym uczuciem sparaliżowany, drugim – zniechęcony.

Pierwszy tydzień spędził więc – szczególnie na początku, kiedy z Obsydianem weszli w jakiś bezsłowny sojusz i zajmowali się swoimi sprawami, od czasu do czasu łapiąc się w przerwach na wypalaną chyłkiem fajkę (jeden pilnował, czy nikt nie idzie korytarzem, drugi – popalał otwartym szeroko oknem), na jedzenie albo na wymianę spostrzeżeń, w których sensownego konsensusu nie osiągali niemal nigdy. Ale to, akurat, Leandrowi się podobało – czasami z Obsydianem nie zgadzał się więc dla samego aktu sprzeciwu – i tak oto wetowali się wzajemnie, i oponowali przeciwko tym stanowiskom, które akurat przyjęli, i – chyba – znaleźli w tym nie tylko rozrywkę, ale i wygodną s t a ł o ś ć. Tylko, no, na Boga, nawet stałość – czy też raczej szczególnie ona – potrafiła stać się podwaliną dnia, ale nie jakimś jego soczystym meritum, którego wyczekiwałoby się z nerwową ekscytacją. Zaczął zatem urządzać sobie regularne, bardzo kameralne koncerty – w ten czas, kiedy reszta współlokatorów najwidoczniej miała jakieś ważniejsze albo po prostu ciekawsze (ciekawsze niż tłoczenie się w pokoju dusznym i lepkim od wczesnej, m ę s k i e j podobno dorosłości) sprawy do załatwienia – ich mieszkalny kubik zamieniając na moment (ewentualnie: parę godzin) w świątynię rock ’n’ rolla albo grunge’u, za wszystko przypłacając co najwyżej trwałym uszczerbkiem na słuchu. Żal byłoby jednak nie wykorzystać okazji, tej samowolki, kiedy to w pobliżu nie było żywej duszy – czy też po prostu nikogo, komu w ogóle chciałoby się go powstrzymać. Wolność; to była w o l n o ś ć. Ale nawet wolność pewnego dnia stała się zbyt powtarzalna – zbyt znajoma – zbyt znana, by zasługiwała na dalsze jej praktykowanie. Dlatego przestał. Potem przyszła kolej na odwiedzenie biblioteki (udało mu się – za porozumieniem – wypożyczyć parę książek poza okiem elektronicznego systemu), powtórne przeczytanie lektury, od której mieli zacząć semestr (i słusznie – odhaczył ją tak dawno, że wiele niuansów zdążyło już umknąć jego pamięci), kilka razy wybrał się na siłownię, basen i bieżnię. Myślał o ojcu. Łapał się z Obsydianem na szluga i frytki. Myślał o matce. Przeprowadził z Arlamem dwie semi-poważne rozmowy; z inicjatywy Arlama – o zostawianiu skarpetek na podłodze; z jego – o pukaniu do drzwi, jeśli do pokoju z jakiegoś powodu Arlam wracał przed czasem (z Obsydianem jeszcze na ten temat nie rozmawiał – przypominał sobie za każdym razem, kiedy już przyłapywał samego siebie z ręką w bokserkach). I jedną poważną – w tamtej sprawie pożyczonego imienia, oczywiście.

Słowem – zaczynał się nudzić; i wyczerpywał pomysły, jak miałby temu wymuszonemu bumelanctwu zaradzić. Na dobry początek zaszedł więc na pierwsze piętro. Na pierwszym piętrze – w tym jednym, bardzo konkretnym miejscu – dojrzewały w nim, zawsze, najlepsze pomysły.

Sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, stuknął w paczkę papierosów, z własnej ręki poczęstował się jednym i niemal przewiesił się w pół przez chłodny, kamienny parapet (tylko pod tym kątem i w takim wygięciu ciała – tę metodę dopracowywał szeregiem prób i błędów – nie było widać, że oddaje się słodkiej przyjemności uzależnienia). Spojrzeniem sięgał więc dalej – na tyle, na ile pozwalały czeszące go, rosochate łoziny wierzby. Stąd też miał widok na całą prostopadłą ścianę i okna – każde jedno pod wimpergą, a zwieńczone nieco skruszałym kwiatonem; na miękkie, dopiero dogrzewające się latarniane światło otoczone owadzią mgiełką. Dwie jasne, niemal pozbawione twarzy postacie; źródło równego, rozklekotanego dźwięku ciągnionych za sobą walizek. Leander jeszcze odrobinę wychylił się w ich stronę i dywagował – krótką chwilę, może dwie – nad tym, jak równo szli – krokiem zwartym, równym, wyuczonym siebie. Zainteresował się, bo pomyślał, że to ktoś, kogo znał – ale nie. Tak wcześnie przyjeżdżali tylko ci, którzy potrzebowali się zaaklimatyzować. Ci, którzy chcieli wypracować sobie lepszy start wzniesiony na przewadze zawczasu poznanych murów budynku, klas, zasobów bibliotek. Ci, którzy chcieli zapewnić sobie kontrolę – i panowanie – nad tym, co wraz z ożywiającym napływem studentów zawrze uczelnianym kompleksem od środka.
Strząsnął popiół. Zapatrzył się.
– Panie Powlett, czy pan naprawdę myśli, że tego nie widać?
Fuck, shiii- – wykasłał pod nosem, ordynarnego szluga gasząc o ozdobną zabudowę i, wypstryknąwszy go spomiędzy palców, raptownie odwrócił się w stronę znajomej twarzy pani profesor. – Pani Ashford! Huh? Czego takiego nie widać?
– Że pan pali.
Ja? Nie- Ja po prostu bardzo, bardzo lubię to okno. – Uniósł ręce do góry i rozprostował palce, poświadczając w ten sposób za własną niewinnością (to znaczy: bez narzędzia zbrodni). Poklepał chłodne, kamienne wgłębienie wykuszu. – Piękna, wspaniała architektura, doprawdy. No, a teraz czas na mnie, dobranoc pani, pani Ashford. – Uśmiechnął się, ukłonił i przemknął do swojego pokoju, roztaczając za sobą wyraźnie oczywisty, nikotynowy swąd.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Na pierwszym piętrze? Gdzie niby? Tu? W ryzalicie porowatego, kamiennego okna, z niewygodą parapetu wbijającą się pod przeponę albo w granicę ostatniego żebra (zależy, jak się ułożyć - no, wiadomo przecież, że Henry już próbował, i tu, i na drugim piętrze; zainspirowany zachowaniem podpatrzonym u starszych studentów, którzy robili to samo, ale z większą nonszalancją; sam - tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzył, a zatem bardzo wczesnym rankiem, i bardzo późną nocą, albo gdy już nie spał, albo gdy jeszcze nie zasnął, czyli o dwóch porach przedzielonych od siebie okienkiem codziennej, bardzo płytkiej, niesatysfakcjonującej drzemki)?
Nie, nie. Najlepsze pomysły zawsze przychodziły do Heinricha w wodzie (czy choćby wtedy, choć wówczas zwykle w mniej imponującej skali, gdy mył naczynia, albo ręce, całej uwadze pozwoliwszy się na moment skoncentrować wyłącznie pływowi kropel w rynienkach ścięgien i płytkich korytkach u nasady kłykci). Doskonałe do tego były prysznice - gdzie nie dosięgał go wzrok któregokolwiek z kolegów, ani żadnego ze słynnych absolwentów, i hojnych patronów Uczelni, których to podobizny wisiały w korytarzach Hansee Hall gęstym rzędem, pozamykane w oszczędną, ale ewidentnie drogą geometrię miedzianych w barwie ram, jeszcze lepszy: basen, z całym zgiełkiem świata wygłuszonym raptem wtedy, gdy człowiek przemógł się już w walce z chłodem ozonowanej wody, i ośmielił do niej wskoczyć, zanurzywszy głowę pod powierzchnią. Podczas płynnego, prędkiego suwu pasem pływackim - głównie kraulem (szybko, skutecznie), rzadziej żabką (tylko kiedy łapały go skurcze), i nigdy na plecach (nie z tym błędnikiem; od razu dostawał w głowie istnej karuzeli, a w żołądku - mdłości), Henry'emu myślało się najlepiej. Najklarowniej. Jakby tylko tutaj własne emocje i potrzeby potrafił dojrzeć bez filtra albo mlecznawej przesłony - niczym muzealny eksponat wypuszczony nagle z gabloty, albo barwny znaczek, szczypczykami wyjęty z matowych przegródek klasera.

To na basenie, właśnie, w każdym razie, blondyn uznał na przykład, że przed odebraniem Ellie z lotniska, zamiast zdawać się na łaski i niełaski uberów (i, nie oszukujmy się, łaski i niełaski szoferów, bo co to byłby za problem, będąc Wittgensteinem, po prostu jakiegoś sobie na tę jedną okazję - lub i więcej - zatrudnić), najlepiej będzie wypożyczyć samochód. Podczas tego samego treningu ustalił również, jakie kwiaty jej kupić, i gdzie, następnego dnia, zabrać ją na kolację.
Nadal - wynikiem kulturowych różnic - nie mógł się nadziwić, z jaką łatwością, w kontrze do realiów europejskich, wolno mu było w Stanach robić niektóre rzeczy (na przykład - wypożyczać auto, bez jednego choćby komentarza ze strony pracownika salonu względem tego, jak młodo Henry wygląda, i czy na pewno sobie poradzi), podczas gdy inne były surowo zakazane (w restauracji w Paryżu albo berlińskiej knajpie mógłby zamówić trzy butelki wina ot tak, sam dla siebie, a do tego całą kasetkę drogich, kubańskich cygar - tutaj nie było mowy, żeby kupił sobie choćby piwo; nie, żeby chciał - alkohol odbierał mu poczucie panowania nad sprawą, a tego Henry nie lubił nawet bardziej, niż targającego nim na dzień następny kaca). Był też pozytywnie zaskoczony lekkością, z jaką przerzucił się z prowadzenia po lewej, na prowadzenie po prawej; instruktor jazdy powiedział mu kiedyś, że to przez łucznictwo - koordynację na linii ręka-oko, Wittgenstein miał ponoć wdrukowaną w system na równi z wrodzonym instynktem).
Jechali w ciszy - czego chłopak nie planował, ani się nie spodziewał, ale co finalnie przyjął z niespodziewanym rodzajem ulgi. O wiele gorzej byłoby przekonać się, że nie mają o czym rozmawiać, niż po prostu uznać, że nie mają, aktualnie, siły (ona - po długim locie; on - po długim dniu, spędzonym na neurotycznym upewnianiu się, czy zadbał o absolutnie wszystko albo mieć pewność, że aklimatyzację siostry w nowym miejscu uczyni możliwie jak najbardziej bezproblemowym). Cichutki szmer silnika, do pary ze sporadycznym poklikiwaniem kierunkowskazów, koił mu nerwy, i zajmował uwagę. Dziwnie było mieć tutaj, obok, z myślą, że nie będzie musiał nikomu jej oddać żegnać się z nią za parę dni albo, góra, trzy-cztery tygodnie.


Zaparkował na kampusie - na parkingu (sprawdził wcześniej) dostępnym dla studentów i ich rodzin, o tej porze roku tłumnie eksploatowanym przez osoby wprowadzające się do akademików i, głównie w przypadku pierwszoroczniaków, ich opiekunów, upewniających się, że wszystko jest tak, jak być powinno (to jest: po ich myśli, ale już, rzecz jasna, niekoniecznie po myśli ich pociech), a potem kategorycznie zabronił Ellie zmagania się z którąkolwiek z dwóch, ciężkich walizek. Blondynka w przydziale dostała tylko własny plecak i te nieszczęsne kwiaty, oraz zadanie, żeby się rozglądać i sycić widokiem nowej uczelni.
Leander miał rację konstatując przelotnie, że szli w sposób równy, zbity, jak dwie części tego samego organizmu mechanizmu, on - automatycznie dostosowawszy krok do dziewczęcego tempa, ona - z głową ociupinkę przekrzywioną w stronę brata, by usłyszeć go natychmiast, jeśli coś by powiedział.

Mylił się natomiast względem kierujących nimi pobudek. To jest wówczas, gdy parę miesięcy wcześniej decydowali o tak przedterminowej wprowadzce na uczelnię:
Ani Henry, ani Elisabeth, jakoś nie przejmowali się lepszym startem, tak bardzo przyzwyczajeni do własnego przywileju, własnego statusu, i własnego farta, co to sprawił, że wygrali na co najmniej kilku loteriach, z tą genetyczną, i intelektualną, na czele, oraz do płynących z nich korzyści, że na jakimś etapie życia przestali je w ogóle zauważać.
Hipoteza o kontroli była z pewnością bardziej trafna, przynajmniej w kontekście Heinricha, a jednak i nie ona przeważyła w dywagacji nad terminem przyjazdu do Seattle.
Powlett być może nie dopuścił do jaźni jeszcze jednej możliwości: że pod określonym adresem zazwyczaj najwcześniej (za wcześnie?) zwykle stawiał się ten, kto po prostu nie miał gdzie pójść.

  • A czy nie tak właśnie czuł się Henry Wittgenstein? - Jakby w ciągu ostatnich sześciu miesięcy popalił za sobą wszystkie mosty, nie zdążywszy zbudować kolejnych. W dodatku - protekcyjnie nos i usta jedwabną chusteczką przysłoniwszy tylko siostrze, jak zwykle zapominając o sobie.

Mosiężne zawiasy odrzwi zgrzytnęły tak, jak zawsze, i Henry poczuł, że Ellie się uśmiecha - więc sam się uśmiechnął. Korytarz na parterze pachniał niedawno parzoną przez kogoś herbatą, nikłą, ale niemożliwą do wywabienia ze starych murów wilgocią, i kurzem, którego roznieść nie zdążyły jeszcze studenckie stopy napędzane pośpiechem na zajęcia i z zajęć. Henry uparł się, że sam wniesie na górę wszelkie walizki, i sam dociągnie je pod drzwi Ellie, do dziewczęcego skrzydła (Hansee Hall był jednym z nielicznych akademików na terenie UoW, który nadal tak fanatycznie opierał się idei koedukacji, ponad równość stawiając tradycję). Zresztą, nie miał przecież daleko. Sprawdził już (trzykrotnie), że wystarczyło tylko dotrzeć na pierwsze piętro, a potem skręcić w lewo, aż do podwójnych drzwi i obszernej klatki schodowej, i voila, było się na miejscu, w rejonach niby takich samych, a jednak wypełnionych zgoła inną, łagodniejszą energią. Najpierw musieli tylko pokonać winkiel -

  • – Piękna, wspaniała architektura, doprawdy. No, a teraz czas na mnie, dobranoc pani, pani Ashford. –
I przedrzeć się przez nikotynowy powidok, jednocześnie gorzki i słodki, i tak marszczący Henry'emu nos wyrazem obrzydzenia, jak i rozpalający mu fantazję myślą o tym, jak dobrze niektórzy mężczyźni potrafili wyglądać z papierosem.
- Boże, Heinrich, to tu wolno pa -
- Shush - Henry skarcił Elisabeth dokładnie tym samym tonem, którego, mógł się założyć, użyłby i dziesięć, dwanaście lat temu. Posłał jej wymowne, i chmurne spojrzenie, po pierwsze dlatego, że przecież kategorycznie zabronił jej używania tutaj - t e g o imienia, po drugie - ponieważ ewidentnym mu się wydało, że, ktokolwiek przed chwilą raczył się tu papierosem, wolałby raczej nie mówić o tym głośno (a Henry bardzo nie chciał wyjść na jakiegoś cholernego konfidenta, i to w już pierwszym tygodniu na uczelni!). Puścił na moment uchwyt walizki, przyciskając palec do warg i mrużąc powieki. Akurat w chwili, w jakiej mijali pokój trzysta-trzynasty, Henry zdobył się w końcu na szept:
- Nie, nie wolno, Ellie. Ale niektórzy lubią łamać zasady.

Chociaż dla Leandra Powletta, jego głos najpewniej zbiegł się z melodią szalejącego w korytarzach przeciągu.

Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Kiedy otwierał drzwi – szerokim, zamaszystym, ale przede wszystkim prędkim ruchem, jak zwykle przeciwko jękliwie urażonemu skrzydłu, które znowu – znowu! – ktoś musiał przesuwać zgodnie z jego oczywistą, łukowatą trajektorią (i znowu ktoś musiał wchodzić wychodzić zapominać się cofać wracać wbiegać wmaszerowywać wkradać się) – ciężka, ornamentalnie zdobiona klamka była zimna. Ciepła, kiedy je za sobą zamknął i prawie parząca w przez długie sekundy bezmyślnie opartą o nią dłoń. Metaliczny zapach wtłaczał się w rąbki podpoconych linii papilarnych; może to kwestia temperamentu, może energia uwalniana wraz z przyspieszonym marszem – albo efekt nieprzewidzianej konfrontacji z profesor Ashford. Nieważne – wszystko i tak sprowadzało się do tego, że gdy przylgnął plecami do drzwi, rozłożył szeroko ręce, wzruszył ramionami i, kiedy już przeciągnął spojrzeniem po twarzach współlokatorów, pozostało mu tylko głęboko westchnąć. Uniósł dłoń i rozprostował palce, w powietrzu kreśląc coś pomiędzy znakiem cytatu i victorii, jednocześnie.
Daję Ashford dwa tygodnie. Dwa. – W jego głosie nie było ani wyrzutu, ani defetyzmu, ani nawet tego, czego po Leandrze być może należało spodziewać się w pierwszej kolejności – wyraźnego, ostentacyjnego sprzeciwu. Był tylko dziwny, niesprecyzowany cień entuzjazmu, który wypełniał każdy jeden rzaz w lekkiej monotonii głosu. – Zanim obierze sobie za punkt honoru dobrać mi się do dupy, ma się rozumieć. Jak to nie wiesz kto to jest- Uch, Chryste. – Wywrócił oczami. Tak naprawdę wizja uczestnictwa w tym mechanizmie – jeśli tylko spojrzeć szerzej – wydawała mu się całkiem kusząca. Dopiero teraz, właściwie przypadkiem, zdał sobie sprawę z tego, że to właśnie (niczego nieświadoma) profesor Ashford stała się – a może była od zawsze – elementem, którego dotychczas mu, tutaj, brakowało; kimś, kogo obecność nadawała sens temu ciągłemu przesuwaniu granic. Jasne, był Obsydian, i był Arlam – ale w konfliktach między nimi wywiązało się, przynajmniej póki co, ciche porozumienie. Powlettowi brakowało w tym wszystkim jakiegoś p r a w d z i w e g o autorytetu. – Dobra, nieważne, zaraz ci wszystko… Czekaj… – Cmoknął, raz jeszcze szarpnąwszy za drzwi tylko po to, żeby upewnić się, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo, kto zagroziłby poufności tej rozmowy – a przecież był, b y l i nawet, zdradzeni przez akustykę korytarza i cały ten rwetes stukoczącej walizki. Choćby chciał, nie zapamiętałby z którym z błękitnych spojrzeń rzuconych mu przez ramię (przez te przeklęte zawiasy; głośne tak, że obudziłyby trupa) zderzył się najpierw (chłopaka – prostego jak struna albo jak przejrzysta żyłka, albo pajęczyna, w którą można byłoby się wplątać, jeśli akurat nie zabłyszczałaby w słońcu; czy dziewczyny – równie jasnej, w wiernej kopii tego pierwszego – pilni, czyści, miękcy, gładcy, zimni); sam zresztą porządnie się spiął, nie wiedzieć czemu, na widok tych rozpędzonych piętrem sylwetek, teraz znajdujących się już w bezpiecznym dystansie drugiej strony. Zaintrygowany, ale jeszcze nie pochłonięty bez reszty; tym rodzeństwem, parą, kuzynostwem, przyjaciółmi – w jego fantazji istnieli ledwie chwilę, w każdej roli i pod każdą postacią (zbyt bliscy, żeby być rodzeństwem i zbyt oddaleni od siebie, żeby ulec pewności, że znają się dłużej, niż od paru godzin). Prawie jak duchy – dwie niezmaterializowane do końca zjawy, których obecność w miejscu takim jak to wydawała się nie tylko uzasadniona, ale wręcz oczywista. Prychnął. – Zaraz ci wszystko opowiem – wymamrotał bardziej do siebie, niż do kolegi, zanim z powrotem nie trzasnął drzwiami, znikając w wieczornej miedzioczerni pokoju – w cieniu grubych, niedociągniętych zasłon i świetle porozpalanych w strategicznych punktach, stołowych, ceramicznych lamp.

Tak, nawet teraz, a może szczególnie teraz miał ochotę sobie przyklasnąć – Ashford to dobry wybór. Solidny (uważał między innymi, że i jej nie służyła ta wieczna rutyna, ani przepisy i reguły, do których zdążyła, najwidoczniej, przyrosnąć).

Przynajmniej dopóki mury szkoły nie zapełniły się jeszcze pstrokacizną studenckiego ciała, z którego mógłby wybierać sobie nowych, lepszych kandydatów (więc: dających mu lepsze powody na bezlitosne zabijanie czasu i kolejnych okazji na bezpieczne odraczanie tego, po co tu przyjechał – a przyjechał przecież po prawdę – nagle dziwnie poważną i dorosłą).
I na boga, Arlam, możemy posłuchać czegoś innego? – Skrzywił się, otrząsając z jakiegoś nieprzewidzianego dreszczu.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

13.09.2023, 19:59

𝓘 𝓻𝓮𝓶𝓮𝓶𝓫𝓮𝓻 𝓽𝓱𝓮 𝓿𝓲𝓮𝔀, 𝓼𝓽𝓻𝓮𝓮𝓽𝓵𝓲𝓰𝓱𝓽𝓼 𝓲𝓷 𝓽𝓱𝓮 𝓭𝓪𝓻𝓴 𝓫𝓵𝓾𝓮
The moment I knew I'd no choice but to love you
Choćby chciał, Wittgenstein nie zapomniałby czujności wtopionej w czerń źrenic niczym w smołę; błysku pojedynczej, bystrej iskry przeskakującej w cieniu rzęs jak elektryczny prąd; oczu - z twarzy tonącej w brunatnej ciemności trzyosobowego pokoju wyciętych jakby małym, ostrym nożykiem (albo skalpelem?), i wklejonych na zawsze w jego dziewiętnastoletnią jaźń.

Pierwszy raz przyśniły mu się jeszcze tej samej nocy, wyrwane z kontekstu i zawieszone wśród gwiazd, abstrakcja i absurd jednocześnie, coś, na co – po przebudzeniu – sarka się z niezrozumieniem, i co długo jeszcze wyciera się spod powieki wraz z resztkami sennych mar i marzeń: pod prysznicem, nad śniadaniem, w spacerze wyludnionym parkiem w stronę spowitej wczesnoporannym światłem biblioteki.
Zupełnie – we własnej opinii – głupio, jakoś nie mógł sobie wybaczyć, że się nie cofnął, zostawiwszy Ellie na straży walizki na minutę czy dwie, ale –
Wówczas, niby, co?
Miałby wsunąć stopę między framugę i drzwi? W powstałe między nimi przestrzenne pęknięcie wcisnąć, wścibsko, nos? Łapczywie pochłonąć wzrokiem to, czego nie zdążył zarejestrować w czasie prędkiej mijanki? Zażądać, żeby pokazano mu to, co teraz mógł sobie tylko dopowiadać (geometrię rysów twarzy, prostopadłości i załamania brwi, rys nosa, obłości jego skrzydełek, dołeczek w brodzie – albo jego brak, i dokładny kształt grdyki poruszającej się przy każdym przełknięciu pod płachtą jasnej (!?) skóry opinającej szyję)?
Na pewno nie –

Boże, wystarczyło, że wiedział, gdzie chłopak mieszka (cudownie jeszcze nieświadomy przy tym, że za tymi samymi drzwiami mieszka również Arlam – owszem, ten sam Arlam, z którym już niedługo Henry zacznie umawiać się na niemal codziennego papierosa, po kilku razach przestając się krztusić przy pierwszym sztachnięciu i, po kilku kolejnych, na spotkanie stawiając się z własną paczką), i, że najpierw zawsze zwalniał, a potem przyspieszał kroku, gdy z jakiegoś względu musiał przejść się obok trzysta-trzynastki (nigdy nie robił tego z własnej woli; zwykle wychodziło tak, że ktoś, z kim akurat rozmawiał – zwykle Sahil Sayed albo Effie McPhee, z którymi trzymał się teraz najczęściej – upierał się, żeby przespacerować się tym właśnie, a nie innym piętrem).

Inna sprawa, że to nie był pierwszy raz – w ciągu ostatnich dwóch tygodni – kiedy Henry'emu odbijało na widok jakiejś wyjątkowo intrygującej męskiej postaci, jakiejś fizycznej chłopięcej cechy, która – z niewiadomych względów – zapadała mu w pamięć bardziej niż inne, nawiedzając go potem w momentach spoconego, zdyszanego półsnu, resztkami przytomności przerywanego w ostatniej chwili nim przeobraziłby się w coś znacznie bardziej kłopotliwego (tym bardziej: w dzielonym z Suryą pokoju).
Na kampusie University of Washington Heinrich coraz częściej czuł się jak w sklepie ze słodyczami, na które miał uczulenie – wszystkie, co do jednego. Co zabawne: dopiero teraz, po raz pierwszy obcując z koedukacyjnością zasad panujących na nowej uczelni, blondyn boleśnie zaczął zdawać sobie sprawę, że dziewczęce fizis nigdy nie pozostawiały w nim takiego rodzaju pustki pełni spełnienia wrażenia konfuzji.
A naprawdę myślał miał nadzieję, że będzie inaczej.

Z biblioteki wydziału medycznego zawsze wracał jako jeden z ostatnich, przez obrotowe drzwi przemykając się tuż przed ich zamknięciem – ze szczerze przepraszającym uśmiechem posyłanym portierowi znad ramienia, i rzadko kiedy sam. Czasem napataczał się na grupę świeżo zawiązanych znajomości – osoby z roku, albo przynajmniej z tego samego wydziału. Dziś – co również zdarzało się stosunkowo regularnie - towarzyszył mu Sahil, który zwykł chodzić zawsze kilka kroków przed Henry’m (co blondynowi było zazwyczaj całkiem na rękę, bo Sahil był miły i mądry, ale strasznie dużo mówił, zaspokajając – Wittgenstein spekulował – nie tyle potrzebę mówienia do niego, co mówienia w ogóle – może dlatego, że pochodził z kraju, w którym wszystko, co nietradycyjne, objęte było ścisłą, inwigilacyjną cenzurą); teraz rozpaplany o jakimś fakultecie, i sumiennie popychający obok swoją lawendową damkę.

Zobaczył Leandra gdy wyszli z parku – prosto z fuzji dokwitających naparstnic i astrów, i pierwszego złota pyszniących się na gałęziach, klonowych liści; i zanim weszli na jezdnię. Najpierw tylko z daleka, i tylko same plecy – czerń kurtki, wężowinki ciemnych włosów, napięte achillesowe ścięgna wyzierające spod podwiniętej na raz nogawki spodni. Potem, kiedy światło zmieniło się na zielone, a Sahil zdążył dotrzeć już niemal do połowy pasów – Leander (Leander; Boże, o c z y w i ś c i e, że „Leander”) się odwrócił, a Henry dostrzegł jego twarz; papierosa w nonszalanckim zwisie z kącika warg – tak lekkim, jakby szlug unosił się w powietrzu, albo utrzymywał tam wyłącznie w wyniku dżentelmeńskiej umowy; pieprzyk – regularną w kształcie drobinę aperfekcji – wpisany w skórę tuż nad nim; kości jarzma jak sklepienia gotyckiej katedry, pożywkę dla wszelkiego nastoletniego grafomana, który mógłby o każdej z nich napisać przynajmniej ze trzy sonety i z dziesięć smutnych, autoironicznych limeryków. Coś w nim kliknęło; coś innego ścisnęło się i zabolało. Niedośniony majak sprzed paru nocy wybuchł w myśli i natychmiast sczezł; oczy, których nie mógł nigdzie dopasować, znalazły należne im miejsce.
Henry pomyślał, że chłopak ma w sobie coś jastrzębiego. Pomyślał, że pod dotykiem takich ust mógłby stracić życie. Pomyślał o tym jednym wierszu Marlowe’a -

The reason no man knows, let it suffice,
What we behold is censur'd by our eyes.
Where both deliberate, the love is slight:
Who ever lov'd, that lov'd not at first sight?

A potem potknął się o krawężnik; nieznacznie, ale krępująco – choć w nietrafionym spotkaniu stopy z kamiennym progiem nie straciwszy na szczęście ani honoru, ani równowagi, a jedynie pół zgubionego po drodze oddechu.
Sahil był już przy skwerze zakończonym szpalerem wiązów, wyznaczającym granicę areału należącego do Hansee Hall – bliżej Leandra, w centralnym punkcie tegoż skweru opierającego się o drzewną korę.
Henry mocniej docisnął targane z biblioteki tomiszcza – dwóch Macleodów, i jedną (pauza na chichot), wielgachną anatomię Gray’a – do wyprężonej nagle, okrytej ciemnogranatowym splotem swetra piersi.
Sayed pstryknął palcem w metalową puszkę przytwierdzonego do kierownicy dzwonka.
- Henry!? Idziesz, czy co!?


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Realny efekt tego całkiem przyjemnego spostrzeżenia – tych wywiązanych pomiędzy sobą interpokojowych i rówieśniczych koneksji, a przypieczętowywanych regularnym wypadem na zwyczajowo już wciśniętą w harmonogram dnia fajkę – był taki, że nawet jeśli podstawową zasadę (to znaczy – żadnego jarania w środku, jasne?) egzekwowało się w trzysta-trzynastce prawie sumiennie – znoszone do pokoju ubrania i tak wtłaczały w powietrze gryzący, palarniany zapach i duchotę.

Fakt, Arlam z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu był ostatnią osobą, którą Leo podejrzewałby o poddawanie się tak przyziemnym pokusom – to chyba przez już nie tyle pozorną, co po prostu mylną niewinność wpisaną w rysy twarzy (bo pozory oczywiście mogły mylić, ale nie musiały) – ale już świadomość istnienia choćby hipotetycznego założenia, w którym współlokator de-pra-wo-wał młodych, zdolnych, aspirujących studentów medycyny wydawała mu się tak samo śmieszna, jak i niemożliwa.

Bo to, że nieznajomy chłopak studiował medycynę – albo kierunek jej pochodny – nie pozostawiało najmniejszych wątpliwości. W wyciągu z myśli Leandra widok Henry’ego aż prosił się o poprowadzenie przedłużenia z tego sztampowego przekonania, jakoby już przez samą lekturę dało się ludzi definiować i kategoryzować. Nie tyle chować już nawet albo upychać po szufladkach, co zwyczajnie od czasu do czasu przytrzasnąć nimi palec. To ten chłopak – chłopak, na którego patrzył; bo przecież patrzył. Patrzył na niego wprost, odważnie, niecierpliwie – w całej tej intensywnej, niedoprecyzowanej otoczce, której Henry zwyczajnie nie mógł rozumieć. Gdyby Leander miał powód – niewykluczone, że nie miał? – to spojrzenie mogłoby świadczyć o żywionej do dziewiętnastolatka nienawiści. Albo, przynajmniej, niechęci.

Tak, ten chłopak musiał wprowadzać go w stan pożałowania – zupełnie, jak wszyscy inni studenci medycyny. Pewien był, że to przez te grube, ciężkie tomiszcza (spodziewałby się bardziej ogólnej „Biologii” Ville’go albo Campbella – ale „Anatomia” faktycznie do ogólnej, chłopięcej fizjonomii pasowała bardziej – tak oczywiste, s ł u s z n e wydawało się wkleić blondyna w obrazek małego, ascetycznego pokoju, którego ciemność rozrzedzał wyłącznie tłumiony rozsył światła z dostawionej obok lampy – z plisowanym abażurem i włącznikiem na sznurek; tak właściwe było widzieć go śledzącego palcem węzły mięśni i napięcia ścięgien – z rycin to wyobrażenie przenosząc na ciało, z ciał – na podręcznikowe ryciny). Leander te właśnie tomiszcza przez ostatni rok poznał dość dobrze; nie ich wnętrzności, nie zawartość – a jeśli tak, to wyłącznie w znudzonym, pobieżnym przekartkowaniu, zamiast w sumiennym wytrącaniu sensu z wdrukowanej w strony treści. Znał rozlazły i zgrzebny grzbiet książki. Ale znał też ten prędki i jednocześnie jakby zaaferowany krok; na ten przykład – prawą nogą Heinrich stąpał pewnie, po strukturach należących do świata jawy, ale lewą dostawiał gdzieś spomiędzy snu – tylko że nie ze snu byle-jakiego, a z marzeń. Nie potrafił oczywiście rozpoznać – tych marzeń – źródła, nie był w stanie – wszakże poddawał chłopaka jedynie pobieżnej, płytkiej analizie, opartej na generalizacji, uprzedzeniach i sentymentach; na tej podstawie uznając, że studenci medycyny tacy już byli. Byli marzycielami i na jakiejś podświadomej płaszczyźnie musieli uważać się za zbawców.

Osobę Henry’ego Wittgensteina tym nikotynowym wiązaniem łączył, w każdym razie, zupełnie bezwiednie – błogim uzależnieniem, któremu poddawał się przed albo w trakcie krótkich, nierejestrowanych jeszcze nazbyt uważnie spotkań. Oczywiście, mógłby powiedzieć, że z Obsydianem było podobnie. Ale Obsydian był zawsze i te proporcje, w których widział go poza ramami łaknienia i pragnień znacząco wypłaszczały się na przestrzeni dnia i prostej, studenckiej prozy. Wystarczyłoby jeszcze jedno takie spotkanie, żeby podświadomie zaparł się w przekonaniu, że chłopak musiał – m u s i a ł – nie tylko pachnieć, ale smakować papierosami – z miłym, owocowo łechcącym posmakiem szminki – pocałunkiem tamtej dziewczyny, którą też widział już nieraz, przekazywanym sobie z ust do ust na samym tylko filtrze dzielonego na troje Dunhilla.

Te wyobrażenia bardzo prędko, płynnie, niezauważenie zamieniły się w nieszkodliwą, absurdalną paranoję – był taki moment, kiedy pomyślał, że jego naprawdę tu nie ma – że go sobie wmówił, albo że nie dospał ostatniej nocy i teraz płacił za to rozbujałą wyobraźnią i majakami. Pod wpływem tej sugestii, niezbyt racjonalnej może ale z jakiegoś powodu zupełnie sensownej, Leandrowi złagodniała twarz; przynajmniej dopóki nie zamrugał, dopóki nie ściągnął brwi na to potknięcie, na brzdęk rowerowego dzwonka, na zaburzony obraz tej nieistniejącej, wyimaginowanej idylli rozsmużonej wypuszczonym przez usta dymem. Zamrugał, kaszlnął, niedopałek wcisnął wwierconą w grunt podeszwą. To wszystko miało oczywiście coś znaczyć – ale w tamtej chwili nie potrafił określić jeszcze co takiego – może zamierzał definitywnie odciąć się od całego zajścia, a może podświadomie nalegał na wszystkie te sposobności i szanse, które stanowiłyby potem materiał na upomnienie ze strony Henry’ego (mógłby podejść i powiedzieć mu, jaki Leander miał wpływ na środowisko, albo na swoje własne zdrowie). Ale żeby tak się stało, Henry musiałby tę sytuację przewidzieć – być na nią gotowym, z d ą ż y ć zagaić Powletta, jeszcze nim ten prychnął, zerwał się z miejsca wystarczająco pokarany pierwszym, jesiennym (oraz, to przede wszystkim – późnowieczornym) chłodem. Tak samo Henry’ego jak i Sahila wyminął wąskim łukiem, ich nieśpieszne, mile rozwleczone tempo wyprzedziwszy w drodze powrotnej do bursy.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Były teraz w Heinrichu dwa zupełnie sprzeczne instynkty lub, gdyby przyczepić się zgoła innej nomenklatury, dwie cudownie nastoletnie jeszcze, infantylne w zasadzie pokusy.
Jedna część Henry'ego nakazywała mu wytrzymać. Druga - podszeptywała, że to przecież nic złego, żeby tak ulec.
Wszystko natomiast zbiegało się w punkcie stycznym, w którym w chłopcu pulsowało podstawowe, ultraważne w tej chwili pytanie:

  • CZY BRUNET W OGÓLE PATRZYŁ NA NIEGO?!

Ten Wittgenstein, który był z natury bardziej płochliwy i miękki, ten, który się wiecznie peszył i rumienił, i nie robił brzydkich rzeczy nawet wtedy, kiedy nikt nie patrzył [a zatem nie dłubał w nosie i nigdy, kategorycznie, nie podciągał ciekawsko pod ten nos ręki wywleczonej przed chwilą ze slipek, zaraz po akcie drapania się w podpocone po treningu załomy krocza, nie ściągał na sprawdzianach, nie używał brzydkich słów, a już zwłaszcza - nie używał brzydkich słów kiedy mówił, albo myślał o płci pięknej (choć, szczerze powiedziawszy, to określenie nigdy nie miało dla Henry'ego żadnego większego sensu...), i nigdy, przenigdy, nie zakładał dwukrotnie tej samej bielizny, nawet strategicznie przewróconej na drugą stronę, jakby nigdy-nic], w naturalnym odruchu potrzebował się obrócić przez ramię i sprawdzić, czy to w ogóle możliwe, że Leo patrzy na niego, tak intensywnie i intencjonalnie, jakby go sobie nie tylko oglądał, ale też i oceniał, i potwornie się potem zdziwić, kiedy okazałoby się, że tak.
Ten natomiast Heinrich, który to nosił w sobie zalążki zuchwałej pewności siebie, ten, który budził się, gdy blondynowi pozwalano zdjąć ubrania (no, zazwyczaj nie wszystkie, ale przynamniej do momentu, w którym przeszycia i tkaniny przestawały go krępować, i dziewiętnastolatek miał na sobie wyłącznie kąpielówki, albo obcisły jak bandaż kostium do szermierki, czy wyłącznie sportowe spodenki i wygodne, amortyzujące buty do biegania), i wziąć głębszy, nieskrępowany konwenansami oddech, ten, który potrafiłby odpyskować kiedy było trzeba, albo w ogóle dać komuś w mordę, ten, który umiałby śmiać się pełną piersią i kochać pieprzyć rżnąć przy zapalonym świetle, z kroplą potu żłobiącą zygzakowate ścieżki na plecach i skroni i lubieżną, soczystą, sążnistą - bo przedłużoną rozkoszą - kurwą na wargach, był w stanie znieść całą tę lustrację z wysoko uniesioną głową i prawie kpiącym, konfrontacyjnym uśmiechem na wargach. To ten Henry zatrzymywał się i łapał Leandra za rękaw. To on zaciągał w górę tylko jedną brew i pytał, na spłyconym chichotem wydechu, na co się gapisz, co?
To on, być może, wykazałby się też owym refleksem, który przecież przez lata pozwalał Heinrichowi zdobywać najróżniejsze sportowe trofea, i zareagował natychmiast, nim Powlett zdążyłby ściąć objętą przez siebie trasę, zostawić kwaśnawe wspomnienie nikotynowej chmury, i pójść własną drogą.

Henry wiedział, że ten mechanizm stanowi fantastyczną pożywkę pod pisarstwo, ale i tak go szczerze nienawidził:
Wielokrotnie wydawało mu się, jakby jego życie, jego osobę, całe jego jestestwo, wbrew jego woli przepuszczano przez pryzmat - w efekcie rozszczepienia prezentując Henry'emu tysiące różnych możliwości i wizji, multum scenariuszy, które obrać mógłby swobodnie w każdej chwili za pomocą podjęcia konkretnej decyzji.
Taka mnogość opcji, zamiast go jednak ekscytować i dawać mu wolność, przerażała go i paraliżowała, i w efekcie Wittgenstein zazwyczaj nie robił nic (co też, o ironio, było jakąś formą wyboru). Jak teraz, choćby, gdy wbrew wszystkim rozkrzyczanym w nim impulsom po prostu zastygł, dając się Powlettowi obejść, wlepiwszy weń jak cielę w malowane wrota.
Sahil musiał szarpnąć go za połę ubrania.
- Stary, no jaja sobie robisz! - Drugi student się śmiał, i choć Henry wiedział, że wyłącznie z sytuacji, wszystko podpowiadało mu, że powinien śmiać się z niego - Co cię tak wmurowało? Wyglądasz jakbyś zobaczył...


17.09.2023, 17:13

...ducha.
Wyglądał, jakby zobaczył ducha - i choć wcale nie były to ostatecznie słowa należące do Sayeda, a jedynie diagnoza wystawiona sobie przez samego Wittgensteina, dziewiętnastolatek wiedział, że była trafna.

Miałoby to sens o tyle, że miejsca jak te - zakamarki starych, przesączonych historią murów - były wszak najodpowiedniejszą lokalizacją dla zjaw i zbłąkanych dusz (nigdzie nie dało się w końcu snuć z równym dramatyzmem, co po alejach wyłożonych kocim łbem i pod ostrzałem światła roztaczanego przez oszukańcze wprawdzie - bo elektryczne - ale nadal kandelabry). Cały wic polegał jednak na tym, że Henry wiedział, że chłopak jest prawdziwy, choć dla własnego komfortu mógłby sobie wmawiać, że wcale tak nie było (trochę tak, jak ktoś chory wmawia sobie, że wcale nic mu nie jest, dla chwilowej ulgi od lęku i spotkania z ostatecznością).

I im więcej o nim myślał, tym prawdziwszy mu się Leo zdawał.

A myślał o nim dużo. Za dużo - w nurcie wspomnianych przez Arlama rzeczy, o jakich się nie rozmawia z kumplami - jak na kogoś, z kim nie ma się żadnych wspólnych zajęć, żadnych wspólnych znajomych, żadnych - ponad wszystko - wspólnych cech (bo wystarczyło na bruneta spojrzeć aby skonstatować, że charakterologicznie różni się od Wittgensteina chyba WSZYSTKIM czym się dało; no, a takie przynajmniej miał Henry przeświadczenie).
Czasem zaraz po pobudce, albo w drodze na siłownię, albo - w żałośnie podstawowym odruchu, który Pawłowa przyprawiłby o spazmy satysfakcji - za każdym razem kiedy ktoś dzwonił na niego rowerowym dzwonkiem, a pamięć Henry'ego natychmiast przenosiła go w okoliczności jego ostatniego z Powlettem spotkania wyminięcia.


Myślał o nim też teraz, w czwartej godzinie swojej zwyczajowej, bibliotecznej eskapady, z jedną ręką bezwiednie śledzącą obłość odstawionej obok notatek butelki na wodę, i drugą skubiącą brzeżek podręcznika.
Jak to się mówiło?

  • (Henry pamiętał, że usłyszawszy to porzekadło po raz pierwszy poczuł, jak wszystkie mięśnie w ciele jednocześnie spinają mu się poczuciem wstydu i niezawinionej, ale osobistej, porażki).
Mówiło się, że medycyny można się nauczyć, ale Lekarzem trzeba się urodzić.
Leander mógł natomiast, owszem, rozpoznawać w chłopcu studenta medycyny, ale to wcale nie znaczyło, że patrzył na lekarza. Patrzył na poetę.
Takiego w powijakach jeszcze, owszem, i, gdyby go przyrównać do ptactwa, z żenującymi kępkami niezdatnych do lotu, puchowych piór sterczącymi żałośnie i raczej nieapetycznie (aka po prostu śmiesznie) z przesadnie delikatnej skóry, ale nadal - poetę.
Może stąd właśnie to trafne, powlettowe przeczucie, że Henry istotnie stał w rozkroku między marzycielstwem i zbawicielstwem - zamiast jednak zwykły lud wieść do lazaretów, chciałby prowadzić go na barykady, a miast uzdrawiać ciała, wolałby do zrywów inspirować dusze.
O tym właśnie myślał młody Heinrich, całe dnie i wieczory, obwarowany Coleridge'm, Wordsworthem (...were called upon to exercise their skill, not in Utopia, subterranean fields, or some secreted island, Heaven knows where!, but in the very world, which is the world of all of us,—the place where in the end we find our happiness, or not at all!) i, już zwyczajowo, Shelley'em (Shelley nadawał się na każdy nastrój). Oczywiście jeśli nie grzązł akurat wyobraźnią w przelotem tylko widzianym zagłębieniu dwudziestoletniego obojczyka, tamtego przedwieczoru złapanego kątem oka poprzez przesłonę papierosowego dymu. Obojczyka, który można by...
- Jezu Chryste, już, wystarczy! - Wittgenstein zastrofował samego siebie ledwie dosłyszalnym szeptem, przepuszczonym przez zęby zagryzione na ołówku kreślącym przed chwilą spirale w notatkach. Odepchnął się dłońmi od brzegu dębowego biurka i wstał, z cichego obszaru w którym on, i inni studenci, mogli w głównej bibliotece kampusu wbijać do głów nową wiedzę i formułki, oddaliwszy się między swoje naukochańsze regały.
Pod "P" -
  • Jak "Powlett"...
    • Jak "Poezja!
- a potem pod "K", oczywiście, od Keatsa, bo przy nikim Henry nie znajdował tyle komfortu jak przy nim na bazie jednego, cudownego podobieństwa, o którym nikomu nigdy nie powiedział, a które w chwilach zwątpienia obracał w umyśle jak w dłoniach obracać można różaniec.

Sięgnął po czerwoną obwolutę Utworów Zebranych i szarpnął, ale zamarł, natrafiwszy na specyficzny, jednoznaczny opór. W trymiga - ale zbyt późno, żeby się wycofać - zrozumiał, że to dlatego, że ktoś tę samą książkę chwycił właśnie z drugiej strony.

Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Do biblioteki zaszedł tak właściwie z powodu mającego niewiele więcej sensu, niż przypadek – na prawach i przywilejach tych dni, których nie ograniczały jeszcze harmonogramy i rozpiski zajęć, a – co najwyżej – towarzyskie zobowiązania, o tej porze (o piątej-trzynaście-popołudniu) dopiero ledwie majaczące na horyzoncie. Kiedy Leandra nie nagliły żadne ważne sprawy, zwykle dawał się znaleźć właśnie tutaj – nie tylko innym, ale i sobie, sobie przede wszystkim (zaskoczenie brało się stąd, że miał iść na wprost, ale potem nogi same brały drugi zakręt w prawo, aż pod próg zakurzonego i oblewanego ciepłymi, ochrowymi barwami gmachu biblioteki). A biblioteka była jednym z tych miejsc, które traktował z niekondycjonalnym uwielbieniem: lepkiej, letniej duchoty i suchej, zimowej rześkości – rozhulanej zawsze nad ranem, tuż po pierwszym tego dnia wietrzeniu, w tej architektonicznej transpiracji, wypacającej czytane przez studentów słowa (w końcu wszystkie te namnażające się myśli musiały – gdzieś – znajdować swoje ujście). Przede wszystkim jednak lubił tutejszą bibliotekę – nie skrzypiący pod podeszwą, skromny parkiet, ale kamienną, zmatowiałą posadzkę i ciężkie biurka – stare, a nie postarzane; i ciszę, bliźniaczą do tej żywcem wyżętej z kościołów – jak kolejna świątynia, tyle tylko że hołdująca humanistycznej potędze tworzenia i literackiej demiurgii – wyznająca najbardziej elementarną funkcję s ł o w a, a nie uduchowiony, ewangelijny – ale zdaniem Leandra – wciąż, tylko, bełkot (który należało zagorzale praktykować w St. Albans).

Mknąc miękko przestronnym korytarzem, Powlett fantazjował więc luźno o tym organizmie, niebiologicznym i pozbawionym komórek i tkanek, a wzniesionym na budulcu liter, słów, wersów, akapitów, stron i kartek – zszytych albo sklejonych w klastry książek; w które zresztą duszę i serce, i wartości, idee, przekonania składało się w ten sam sposób, w jaki do grobów składało się ciała. Dalej: pod ciężarem dostojeństwa uniwersyteckiej biblioteki, nie mógł nie pomyśleć, że cmentarze i epitafia zawsze zdawały się milczeć, podczas kiedy treści tomów i woluminów jakby nigdy nie traciły głosu – potrafiły tłumaczyć i mówić, i szeptać do ucha, i krzyczeć, i śmiać się, i płakać. I wszystko powyższe przeżywać na nowo, na nowo, na nowo. I to właśnie ta nieśmiertelność fascynowała Leandra. O lata świetlne wyprzedziła medycynę i syntetyczny wyścig po długowieczność (jak rozlazła i nieapetyczna byłaby to nieskończoność – jak płytka, luksusowa, d r o g a, a jednocześnie samemu życiu odejmująca wartości – nad tym głowił się równie często).

Ale żeby wytrząsnąć z siebie te myśli, wystarczyło pokręcić głową – najpierw wyciszając telefon (okay, tak, wiedział – przecież nie trzeba było zaraz tak na niego łypać), a potem przedostając się pomiędzy upatrzoną sekcję regałów. Na Literaturę wykładaną przez profesora Corchado w pierwszej kolejności zamierzał doczytać jeszcze trochę Gerarda Hopkinsa; tak w temacie przerabianej epoki wiktoriańskiej, na której czele stał, rzecz jasna, Dickens (dokładniej: Hard Times, dwieście siedemdziesiąt dwie strony) i zbiegiem okoliczności wspomniana Obsydianowi Brontë (Wuthering Heights, trzysta sześćdziesiąt osiem stron). W życiu nie złapałby za Keatsa – zamiast tego posłusznie i zgodnie z wciśniętą mu przed wakacjami kserówką wytycznych na nowy rok sięgnąłby właśnie po Hopkinsa. Inna sprawa, że jeśli nie czułby się na siłach żeby budować dziś przewagę nad resztą roku, zawsze zostawał jeszcze Proust – ale tu musiałby wprowadzić się w nastrój syna, który od matki nie może doprosić się pocałunku na dobranoc. Prawie jak u Renault – w tych zbieżnościach rozrzuconych po linii czasu znajdując zresztą pewne ukojenie; było coś urzekającego w świadomości, że w uniwersalnym wymiarze, te skomplikowane relacje pomiędzy dziećmi i rodzicami pozostawały jedną z tych przewlekłych przypadłości, na którą bez wyjątku i niezależnie od czasów zapadała ludzkość. Ale dziś nie czuł się na Prousta, więc wybrał inaczej – bo przecież wiedział, że Hopkins w swojej wczesnej-twórczości inspirował się wczesną-twórczością Keatsa. A Corchado kochał nawiązania i bardziej holistyczne podejście, co Leandrowi pozwalało punktować nie wypruwając sobie żył w procesie nauki – i to był układ, którego nie potrafił sobie ani odmówić, ani nie nadużywać.

Nie zdawał sobie więc sprawy, że on i tamten chłopak krzątali się cicho po dwóch stronach tego samego regału. Regału, w którego głębi mignęła Leandrowi znajoma okładka. Tu jest! Wystarczyło zapędzić się dłonią głębiej, musnąć palcami zalizany dotykiem, zdarty szpic postrzępionego narożnika, oprzeć opuszkę, podważyć, przyciągnąć. Przyciągnął. Raz, drugi – nachylił się i przez mały lufcik z książek zobaczył-
Szlag by to. Serio?!
Sam już nie wiedział (czy chłopak studiował medycynę czy literaturę, czy istniał, czy był tylko produktem znudzonej wyobraźni, czy zamierzał wypożyczyć tę książkę sobie, czy komuś, czy siąść z nią tu – i za czytanie zabrać się jeszcze na miejscu) – i to strąciło go z pantałyku bardziej, niż cała sytuacja. A „cała sytuacja” przypominała jeden z tych wpuszczonych do sieci eksperymentów społecznych z wykorzystaniem instalacji z gatunku i pod tytułem remove hands when no longer strangers – ale, szczerze mówiąc, Leo w ogóle nie czuł ani potrzeby, żeby się z blondynem bratać, ani odpuszczać mu samej książki.

Póki co i bez większego planu, za to w ciszy tak naturalnej i niewymuszonej, jak pozwalały na to wyłącznie mury wyłożone płochliwością myśli i księgozbiorów, brunet przyciągnął policzek do ramienia, w tej pozycji widząc chłopaka pod dziwnym, ale wygodniejszym kątem; najpierw skupił się na oczach – trochę wodnistych, ale nie mętnych. Też niebieskie – jak jego – ale za to dużo jaśniejsze i bez tych chmurnych szarości.
Byłem pierwszy – wcisnął się szeptem w tę samą przestrzeń, którą wypełniali spojrzeniami. Szept, natomiast, zawsze miał to do siebie, że barwę głosu zdradzał dość nieumiejętnie – był jak bez ogłady rzucone kości, pozbawione mięśni i całej reszty układów.
Leo wywrócił oczami. Cmoknął.
Wypożyczasz czy będziesz czytał na miejscu? – Ściągnął brwi. – Chyba że pomyliłeś biblioteki. Medyczna jest w innym budynku.

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Gdyby to była debata oksfordzka (Oxford, swoją ironiczną drogą też znalazł się zupełnie wysoko na liście rozważanych przez Heinricha uniwersytetów, ramię w ramię z Cambridge zresztą, o c z y w i ś c i e, obydwa w pisanych i niepisanych rankingach prestiżu i jakości nauczania o parę pięter wyżej od waszyngtońskiej uczelni, na której w końcu blondyn wylądował, ale obydwa też wyrosłe z ziemi na fundamentach znajdujących się zdecydowanie zbyt blisko wszystkiego - to jest: rodziców, w mniej i bardziej metafizycznym ujęciu, Hermanna, z jego lubością do urządzania sobie weekendowych wyskoków przez Kanał La Manche, Eton, Dulwich i ich wszelkich absolwentów - od czego Henry naprawdę potrzebował teraz jak najszybszej, jak najdalszej dezercji, swój ostateczny azyl gotów wybrać w zasadzie trochę w ciemno, i głównie na podstawie odległości), Wittgenstein już przynajmniej dwukrotnie by się z Leandrem Powlettem nie zgodził, zaparłszy się przy własnym, odmiennym od dwudziestoletniego, odbiorze rzeczywistości.

Po pierwsze: A kto to niby powiedział (pewnie jakiś Thucydides, ale pies go, póki co, drapał), że przypadki nie miały sensu? -
Oraz, że do wszystkiego trzeba mieć powód, najlepiej jakiś logiczny?

  • (Bo jeśli nie, to co? Henry'emu często zdawało się - i im więcej miał lat, tym regularniej go to przeświadczenie dopadało, zwykle przy tym w chwilach największej bezbronności, na przykład pod prysznicem, albo w trakcie przechadzki jakąś łąką, albo tuż po przebudzeniu się z bardzo realnego snu, w którym wszyscy żyli, i nikt nie popełniał żadnych błędów, a więc i wszystko było dobrze - że faktycznej, sensownej przyczyny pozbawione są na ogół najważniejsze rzeczy w życiu: miłość, śmierć, trufle czekoladowe - kremowe w środku, za to z wierzchu osypane cynamonem i prażonymi, kruszonymi migdałami, kupowane za pierwsze kieszonkowe w każdy czwartek, po lekcji muzyki, i zjadane czasem w pojedynkę, a czasem w altruistycznej podziałce z kimś, kto najczęściej, niesprawiedliwie, nie był Ellie, innym, jeszcze zanim się w ogóle dotrze na próg bursy).

Po drugie: Nie tylko wydawało mu się to dość odważną (ale nie "odważną czyli dzielną", co raczej "odważną, to jest brawurową"), ale i łatwą do podważenia hipotezą by stwierdzić, że poezja, literatura, słowo było pierwsze (w skrócie: Heinrich Wittgenstein podważał właśnie najważniejsze twierdzenia Biblii - i, co zabawne, to Powlettowi miał czelność zarzucać brawurę...), swoim zrodzeniem poprzedziwszy medycynę. A co, jeśli sam Bóg-Stwórca był, w gruncie rzeczy, lekarzem, albo przynajmniej jakimś znachorem? No, i nie zapominajmy o tym, że i przed Hipokratesem, który rzeczy trochę nazwał i uporządkował, łamano i składano kości, w najbardziej ludzkim, podstawowym akcie stałej kreacji i destrukcji...
Poza tym komu, i na co, potrzebne było w ogóle takie rozróżnienie?! Liczyło się - głosem Hermanna - to co teraz i to, że teraz, na ogół, z medycyny dało się wyżyć pewniej, lepiej i stabilniej, niż ze słowa.
W końcu nikt jeszcze nie najadł się tylko samymi średnikami, zbieraniną liter i mnogością historii - jakkolwiek rozkrzyczane by nie były i bogate, koniec końców to nie one wypełniały przyziemność ludzkiego żołądka.



Szarpnął wtedy, kiedy Leander pociągnął, i pociągnął wtedy, kiedy Leander szarpnął, a dynamika tego ruchu nakazała mu pochylić się zaraz w sposób podobny do powlettowego i zamrzeć, również, na dokładne podobieństwo chłopięcej sylwetki.
- Oh - Wyrwało mu się świetlikiem uchylonych warg i chyba by się obraził (albo popłakał), gdyby wiedział, że brunet uznał jego oczy za wodniste ("wodniste?"! Boże! jak u starych ludzi, takich z bielmem, albo u ślepców - czy było coś gorszego niż mieć tęczówki o barwie nie jak gniewnego, wzburzonego oceanu, a wyłącznie jakiegoś lichego, płytkiego jeziorka albo jeszcze gorzej, zwyczajnej k a ł u ż y?!), ale na szczęście nie wiedział. Wolną dłoń oparł na biodrze. Coś mu strzeliło w plecach, a coś innego w sercu.

To ciekawe, że szept jawił się Leandrowi jak kości bez obudowy, bo Henry'emu, zupełnie przeciwnie, zawsze kojarzył się raczej z czymś na kształt owadzich wylinek, bladych, semi-transparentnych powłoczek pozbawionych rdzenia i treści, i porzuconych bezładnie tam, gdzie wykluł się z nich dojrzały, gotowy do życia osobnik.
Nierozwiany wiatrem, niemal dokładnie mógł naśladować kształt sedna.
I teraz - gdy Henry się usłyszał, cicho i wątle - dotarło do niego, że podczas, gdy głos Powletta imitować mógł skorupkę pozostawioną przez przepiękną ważkę świteziankę, o smukłej, ale mocnej i dostojnej sylwetce, i błyszczących intensywnym kobaltem skrzydłach, jego własny byłby co najwyżej pozostałością po jakiejś lichej jętce jednodniówce.
- To prawda - Powiedział, i tyle by było z wyobrażonych triumfów w jakichkolwiek, oksfordzkich czy nie, debatach. W obecności wyższego studenta było coś takiego, co niemal natychmiast nakazywało Henry'emu, wybitnie wbrew jego woli, wycofać się na pozycję pokornej uległości - Byłeś pierwszy.

  • "Byłeś".
    Boże, Boże, B o ż e !
    Co za stwierdzenie! Co za fakt, fakt jak łupnięcie serca! Dotarło właśnie do Wittgensteina, że nie będzie już takiego świata, w którym Powlett - gdyby oczywiście znał nazwisko chłopaka - nie istniał, nawet jeśli mieli widzieć się dziś po raz ostatni -
    Oraz, że będzie sobie musiał jakoś z tym światem poradzić.
    • (Może to właśnie konieczność radzenia sobie ze światem, w gruncie rzeczy, tak uporczywie spędzała dziewiętnastolatkowi z powiek jakiekolwiek ostatki spokojnego snu).
- Ale nie pomyliłem bibliotek. Wiem, gdzie jest medyczna - Jak on śmiał?! Zarzucać Heinrichowi, że -
ż-że co? Że oprócz bycia jakąś lichą jacicą, jest też po prostu nieopierzony w studenckich realiach do tego upokarzającego stopnia, że nie wie nawet do jakiej ma się udać czytelni albo między które regały zapędzić aby znaleźć odpowiednią książkę?!
Aż w nim zawrzało.
Gdyby byli gdzie indziej, pewnie by tupnął - ale w bibliotece tupnąć nie miałby czelności, struchlały pod ostrzałem tabliczek przypominających mu o szacunku i płynącej zeń konieczności zachowania ciszy.
Podstawił palec dokładnie w ten punkt, w którym obwoluta Keatsa - podważonego przez Leo z drugiej strony - nie zdążyła się jeszcze, na powrót, zetknąć z powierzchnią półki. Popchnął, tym samym wysunąwszy książkę w kierunku rozmówcy (miał już, w ogóle, prawo adresować chłopaka tym mianem?!).
- Weź. W sumie wcale mi nie zależy.


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Chryste! Gdyby tylko mogli słyszeć własne myśli! Przecież ich konfrontacja mogłaby przyjąć zupełnie inną formę, gdyby w tych wszystkich wysnuwanych obustronnie kocopołach pozostali przed sobą transparentni (fakt, oczywiście – dzielić się taką niezależną myślą z kimś obcym zakrawało o głupotę albo przynajmniej szaleństwo, ale sam Leo wystarczająco często czuł się, jakby oszalał już dawno).

Na przykład – kiedy Henry boczył się i nie zgadzał z Leandrem, ten bardzo chętnie wytłumaczyłby mu w których miejscach jego logika kulała i gdzie – chyba trochę po złości (po złości? – albo, łechcąc mile cały ten wittgensteinowy upór, nie po złości, a bez powodu) – łapali się za słówka (na przykład „niewiele więcej sensu” wyjęte tak samo z narracji Leo, jak i z kontekstu, nie znaczyło, że omawiany przezeń przypadek nie miał go – tego sensu – „wcale”; n a w e t jeśli w rzeczy samej dwudziestolatek wychodził z często światoburczego założenia, że ani przypadek, ani większość rzeczy w życiu nie jest, w istocie, zbyt sensowna per se – co z kolei rykoszetem tyczyło się znowu także tej „sensownej przyczyny”, której podobno nie trzeba było żeby kochać, umierać i lubować się w truflach. I tu wskazałby, że Henry jednak trochę sobie przeczył z tym sensem (chyba, że przypadki i przyczyny miały między sobą jakieś drastyczne nierówności, ale Leandrowi wydawało się, że miłość też często pozostawała wynikiem p r z y p a d k u – jakiegoś nieprzewidzianego spojrzenia, spotkania, słowa). Uśmiechnąłby się, zakasłał cicho – no ale już dobra, bo to nie o tym; rzecz w tym, że u meritum sprawy Leo wcale nie targował się o to, co było pierwsze – skupiał się raczej na fakcie, że takie unieśmiertelnienie cząstki siebie w tekście wydawało mu się dużo bardziej wartościowe, niż każdy jeden biologiczny zabieg mogący człowieka pchnąć w stronę nieśmiertelności. I tyle. Niech dziewiętnastolatek żyje w tej swojej bańce Oxfordu i poważanej pracy, która przy odrobinie szczęścia może wybieliłaby nieco jego wizerunek.

Jaki wizerunek? Serio, „jaki”?! Może nie na pierwszy, ale już na drugi i trzeci, i czwarty rzut oka, sumujący wszystkie te n i u a n s e (prosta sylwetka, maniery, grzeczny uśmiech, grzeczne zwroty formułki frazesy, garderoba – schludna, niekrzykliwa, subtelnie sugerująca klasę i prestiż, i standard) widać było, że chłopak nie musiałby przepracować w swoim życiu ani dnia – nie musiałby kiwnąć palcem, żeby cały pakiet przywilejów sam z siebie opłacał za niego rachunki – i że w przeciwieństwie do wielu, nie ukończy szkoły z typowym długiem studenckim sięgającym średnio od stu pięćdziesięciu do pięciuset tysięcy dolarów.

Ale przecież nikt jeszcze nie najadł się okruszkami przecinków, kropek i średników, co nie?
Świetnie, dzię-ku- – odpowiedział cicho i prawie uprzejmie, ale w tonacji, która sprawy stawiała w perspektywie formalności (z naciskiem na ostatnią sylabę); to znaczy, że Leander nie brał pod uwagę innych rezultatów. Lekką ręką już dawno przyznał sobie pierwszeństwo – choćby na podstawie studiowanego przez siebie kierunku, więc i z racji tego, że to, co dla Henry’ego potencjalnie pozostawało wyłącznie przyjemnością, w jego przypadku było bardzo poważnym obowiązkiem. Żwawo kiwnął więc głową, uszczypnął palcami pchnięty w jego stronę tom i pewnie przygarnął go pod ramię.

Milczał kolejną chwilę, jednocześnie zdając sobie sprawę, że w tej chwili ważyły się właśnie nie tyle może losy ich rozmowy, co jej wydźwięk i w bezsłownym porozumieniu ustanowione ostatecznie zasady. Chrząknął.
Okay. – Musiał przyznać – ta nienaganność wypowiedzi, gładka tafelka i ugodowy ton też potrafiły zadziałać mu na nerwy. Było w tym przecież coś wyższościowego – jakieś przekonanie, że w pewne dyskusje nie warto się wdawać i lepiej odpuścić. A Henry, tak mu się zdawało, odpuszczał (z drugiej strony – dostał tego, czego chciał – dziewiętnastolatek przyznał mu rację?!).

Oczywiste było więc, że sprawę miał z głowy; nic tu po nim, trzeba było się zabrać z tymi swoimi poetyckimi parafernaliami (po Hopkinsa, koniec końców, też sięgnął) – tylko że zamiast dobić do jednej z obszernych, masywnie ciosanych ław i przy niej się właśnie zakotwiczyć, Leo, tym sensownym przypadkiem obszedł regał i, ramieniem nienachalnie oparłszy się o przepierzenie dzielącej ich wcześniej biblioteczki, pozwolił na rozładowanie wzbierającej dumy – nie takiej, bynajmniej, która mogła rozpierać od środka, co tej, którą od czasu do czasu potrzebował się unieść. W tym rzecz – uleciała z niego w chwili, w której blondyn uznał, że dalsza przepychanka o Keatsa to gra niewarta świeczki.
Gdzie siedzisz? – Najpierw wyjrzał przez własne ramię, szukając może jakiegoś strategicznie rozlokowanego plecaka albo – pewnie w lepszym guście – aktówki. Zaraz znów odwrócił się do swojego r o z m ó w c y, tylko po to, żeby stuknąć palcem w obwolutę wywalczonego zbioru wierszy. – Potrzebuję z nim góra pół godziny, serio, nie więcej. Jak jeszcze tu będziesz, to ci go oddam. Dostarczę. – Prześlizgnął językiem po zębach, tym sposobem wydąwszy na moment górną wargę. – Nawet do rąk własnych. – Parsknął zarzewiem bardzo suchego, bardzo wątłego chichotu.

Rzecz jasna przeczuwał, że oczom chłopaka nie oddał odpowiedniego honoru. Ale przecież nie zamierzał – nawet teraz, kiedy znów miękko wkradł się w linię wzroku. Bo co miałby mu powiedzieć? Co Leo miałby sobie p o m y ś l e ć – do czego przyrównać, nie ryzykując przypadkiem przesadnym entuzjazmem albo zachwytem? Że te płaczliwe akwarelki ciasno otulające źrenicę nasuwały różne skojarzenia – od tureckich błękitów i madagaskarskich dumortierytów, przez akwamarynową zasłonkę z półprzejrzystego szyfonu, po absurd blue curaçao – lekki zawrót głowy – portal, rzut na niebo spod pędzla Hansa Dahla albo Monetowski widok na Fort of Antibes. Albo jak-

Leo prawie zmarszczył nos, czując to naglące pochrząkiwanie Keatsa, nadal dociśniętego do drabinki żeber; już, już, zaraz idziemy.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

A za co się niby mieli łapać, jeśli nie za słówka?
Za ręce? Za rąbki ubrania (u Leandra - pewnie kurtki, albo nowoczesnego w kroju puloweru, u Henry'ego - poza murami budynku za niesplamiony jeszcze smużką tiramisu prochowiec, we wnętrzu zaś - za archaicznie-babciny, w pewnym sensie, krój pooranego grubymi splotami swetra)?
Za śmiesznie rozcapierzone użytkowaniem, atłasowe zakładki wszyte w obwolutę książek, i teraz z tych książek sterczące w najbardziej nieprzewidywalnych miejscach, teoretycznie znajdujące się tam ku wygodzie czytelnika, choć w istocie notorycznie włażące mu w drogę w decydujących momentach - " (...)'it is hard to forgive, and to look at those eyes, and feel those wasted hands,’ he answered. ‘Kiss me again; and don’t -
    • ZAKŁADKA, złośliwie mknąca w jedną stronę samym centrum strony, jak intruz środkiem teatralnej sceny
let me see your eyes! I forgive what you have done to me. I love -
    • ZAKŁADKA, i biegnąca zaraz w drugą, jakby jej się o czymś przypomniało
- my murderer—but yours! How can I?” - i przyprawiające o fuknięcia najgłębszej irytacji, w bibliotekach, i popularnych wśród wielbicieli lektur kawiarniach?
A może, ostatecznie, za wyciągi z kont bankowych, które Leo - no co, niby nie? - tak śpieszno było wywlekać na światło dzienne, być może po to, żeby sytuację majątkową Wittgensteina wykorzystać jako sposób, żeby chłopaka troszeczkę sprowadzić na ziemię z tych jego martyrologicznych fantazji (fakt, z pewnością łatwiej cierpieć za miliony było w pokojach prywatnych szkół i uniwersytetu, niż na jakimś tam paryskim bruku, na jakim wyżyć trzeba było za ostatni grosz, i to jeszcze z gruźlicą szalejącą w piersi, ale to też niezupełnie tak, że Henry kompletnie nie zdawał sobie sprawy z własnego przywileju, albo go nie doceniał)?

Po dłuższej dyskusji z Leandrem, w każdym razie, Henry pewnie by skapitulował, albo wycofał się na pozycję, na której już samo w sobie istnienie przypadków zacząłby poddawać pod wątpliwość (i o tej wątpliwości od razu napisałby pewnie ze dwa wiersze).
Zdawało się jednak aktualnie, że chłopak ma przed sobą - no, dosłownie przed sobą - sprawy o wiele bardziej naglące.
- Proszę - Wyrwało się Heinrichowi gdy miękko, oraz walkowerem, oddał Powlettowi wszelką przewagę, i pożegnał się z obietnicą kilku rozkosznych kwadransów spędzonych z Keatsem jeden na jeden. Brunet pociągnął za okładkę, i wyłuskał książkę z rzędu pozostałych z drugiej strony regału, a dziewiętnastolatkowi pozostało chwilę smętnie lizać spojrzeniem wąską lukę, powstałą w szeregu tomików.
Absolutnie się nie spodziewał, że jego kapitulacja mogła mu w tej chwili w zasadzie zapewniać pewien przewrotny rodzaj przewagi.
Ani, że drugi student - zamiast wycofać się do własnego, czytelniczego kąta - postanowi dołączyć doń po tej stronie półek.

Henry patrzył na niego rozwartymi zdumieniem oczami. W końcu biblioteczny kurz połaskotał go w brzeżek powieki, a więc blondyn mrugnął, ale Powlett bynajmniej nie zniknął jak sen, cień, albo przywidzenie. Gorzej - w tym nonszalanckim przechyle wysokiego, smukłego ciała, z jednej strony obciążonego skromnym naręczem książek, wydawał się jeszcze bardziej realny niż moment temu.


Świetnie. Więc teraz Leander nie tylko nazywał jego oczy nijakimi ("wodnistymi", ale w odbiorze Heinricha wychodziło na to samo), ale też posądzał go o prowadzanie się po uczelni z aktówką. Aktówką! Jakby Henry był jednym z tych delikwentów, którzy zdawali się na świat przyjść starzy - o fizjonomii, może i dziecięcej, ale o umyśle i przywarach czterdziestolatka nawet wtedy, gdy ledwie zaczynali szkołę. No, zgłupiał!? Henry nie studiował przecież prawa (choć na jakimś etapie było blisko...), żeby po uniwersytecie włóczyć się z jakimś cholernym neseserem!
- W sali głównej - Oczyścił gardło z chrypki, krótkim i cichym odkaszlnięciem - Przy oknie z witrażem. Ale - Dotarło do niego teraz, że - aby spojrzeć brunetowi w oczy - musiał leciutko zadzierać głowę, niby nic, a jednak na tyle, by na chłopaka spoglądać pod specyficznym kątem. Bezwolnie rozbijał się wzrokiem o wysokie szczyty jego policzków - jak, a jakże, awionetka może roztrzaskać się o surowy, skalny załom. Och. Przypomniał sobie, że wypada oddychać, i wypuścił przez nozdrza długą wstęgę przetrzymanego przez moment w ciele powietrza. Było ciepłe. Gdyby stali bliżej siebie, mogłoby przyjemnie podrażnić to miejsce, w którym spod kołnierza ubrania wychylał się przedni trójkąt chłopięcej szyi (w notatkach: Trigonum colli anterius) - Nie przejmuj się. I tak w zasadzie się zbierałem - Nieprawda, ale nie chciał robić brunetowi kłopotu. Przecież mógł się przenieść do innej czytelni, albo dokończyć dzisiejsze repetytorium we własnym pokoju.

Nie rozumiał, skąd u Leandra ten chichot, i skąd w tym chichocie jakaś niepotrzebna złośliwość czy ironia, jak fałszywa nuta rujnująca bezpowrotnie ogólnie dość przyjemną melodię. U pianistów tak zwykle się działo, gdy dany wykonawca nie miał wystarczającej wprawy. Ale Henry'emu potrzeba było na Leo jednego, pełnego spojrzenia, by natychmiast doszedł do gorzkiego wniosku, że r o z m ó w c a wygląda jak wiele różnych rzeczy, ale z pewnością nie jak jakiś nowicjusz. W przeciwieństwie do niego samego. W - wydawałoby się - absolutnie każdej dziedzinie.
- Powodzenia z nim - Nie wiedział co mu strzeliło do głowy, żeby wyciągnąć rękę, i klepnąć - chyba na pożegnanie - okładkę angielskiego romantyka. Potem okrążył Powletta i się wycofał, krokiem trochę drżącym, ale dumnym, w stronę miejsca, z którego zamierzał zaraz zgarnąć swoje rzeczy. Notatki. Zakreślacze. I plecak. Nie, Leo, bynajmniej nie aktówkę.


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Przez dobry (w znaczeniu: dłuższy, rozwlekły, sążnisty niemal) moment, przeznaczony wszystkim tym chrząknięciom i zakasłaniom, mógł teraz całkiem bezkarnie studiować twarz chłopaka. Świadomie więc poświęcał rezerwy własnej uwagi wszelkich detalom składającym się na pełen portret: jasną cerę, w pewnych konkretnych punktach opstrzoną najróżniejszymi teksturami – tuż pod błękitem oczu widział, na przykład, naturalnie blady koloryt, potem przezrocza dwóch sinych płachci, intensywnych wprost proporcjonalnie do nieprzespanych nocy, cienkie linie powiek, na których opstrzenie piegów układało się jak rozrzucone po czterolinii neumy – punctum, salicus, strophicus. Widział miękkie, rozmywające się na nich cienie – rozmigotane z każdym mrugnięciem tych prawie przejrzystych, jaśniutkich rzęs-lambrekinów. Koniuszek nosa, ale i wszystkie te partie ciała, które z łatwością dawały się zawstydzić albo zarumienić (więc i uszy potraktowane listopadowym chłodem, i policzki) – gdyby ktoś naprawdę uwieczniał Henry’ego Wittgensteina w obrazie – bez wątpienia potraktowałby rumianym laserunkiem. Wreszcie – także usta; wyprofilowane w kształt nie tylko umownie nazwany kupidynowym łukiem, ale wyraźnie go przypominający – ze zgrabnym, łękowatym rzeźbieniem pośrodku i cięciwą poprowadzoną wzdłuż dolnej wargi, rozchylonej na moment przed zabraniem głosu (po chwili zastanowienia – owszem, ten cypelek czerwieni wargowej równie dobrze uchodzić mógłby za ćwierćnutową pauzę przed, raczej cichym, słowotokiem prowadzonym zgodnie ze standardami miejsca, w którym się znaleźli – jak i z tych standardów jednoznacznym uszanowaniem).
Hm? – Faktycznie, Henry wreszcie przemówił, co Leo zresztą przyjął z nieprzewidzianą wcześniej ulgą – im dalej zapędzał się myślami w te rejony, które badały fizjonomię blondyna (teraz – to znaczy nie tylko z bliska i we względnie przyzwoitym świetle – w sam raz, żeby nie popsuć sobie wzroku zachowując jednocześnie odpowiedni do zagłębiania się w lekturę nastrój – za to z roztaczaną wokół oniryczną aurą biblioteki) coraz bardziej obawiał się, że doszedłby do jakiegoś absurdalnego wniosku; że urzec dało się nawet tym dzianinowym splotom przedpotopowego swetra, w którym nie było Henry’emu znowu aż tak nie-do-twarzy, jak można byłoby go o to w pierwszym, bardzo niesprawiedliwym odruchu, posądzić.

W następnej sekwencji słów i motoryki – sala główna, witraż, powodzenia, krok, ręka, pacnięcie okładki – Leo dostrzegł dokładnie to, co wywnioskowywał zresztą przy uprzednio nadarzających się okazjach. Henry się spieszył – poganiany nie tyle może nerwami czy czasem, co raczej wieczną, immanentną potrzebą parcia naprzód. Powlett uniósł tylko brew, wymamrotał nieprzekonane – Okay – i, na moment postawiwszy oczy w słup, potrząsnął głową. Po tym uzewnętrznieniu mieszaniny zaskoczenia i frustracji, o c z y w i ś c i e, ruszył za blondynem. Prędko namierzył zajmowane dotychczas przez niego miejsce – jedyne, zdaje się, w promieniu kilkunastu krzeseł, obstawione klarowną poszlaką studenckich szpargałów i tak samo jedyne, przy którym krążyły teraz dwie żywe dusze. Decyzję podjął impulsywnie – ale nie w sposób, jakiego by sobie nie wybaczył, nawet jeśli poza zasięgiem własnego wzroku zostawił to, z czym paręnaście minut temu sam wtłoczył się w czytelniane kąty. Decyzją podobnej wagi było także usiąść naprzeciwko Heinricha – Tutaj? – i rozłożyć przed sobą obydwa zgarnięte wcześniej tomy, żeby, jak gdyby nigdy nic – to znaczy, nie robiąc zamieszania wokół układu, w jakim z jego winy powodu znaleźli się dość nagle – przekartkował parę pierwszych stron.

Bez wątpienia skłamałby, gdyby stwierdził, że w podchodach, za jakie się zabierał wobec chłopca znajomego mu tylko z twarzy (tak, tej przeanalizowanej na tyle dokładnie, by pewnymi ogólnikowymi hasłami zaszyfrować ją w pamięci – hasłami w mało poetyckim uproszczeniu prawiącymi głównie o piegach, niedoborze słońca i podejrzeniu czegoś zakrawającego o insomnicznie rozbrojony organizm) swojej roli nie odgrywała jakaś mieszanina ciekawości i zasady (oraz niewysłowionych nigdy obowiązków) starszeństwa. Pierwszoroczniakiem zainteresował się w ten sam sposób, w jaki rok temu (i, wybiegając zdecydowanie dalej w przeszłość, w 4th grade St. Albans) interesowali się nim inni, bardziej doświadczeni edukacyjnym stażem, studenci.
To… dlaczego akurat Keats? – zagaił, nie siląc się nawet na oderwanie – czy też, w całym tym flegmatycznym nastroju – odklejenie wzroku od stojącej przed nim otworem treści Hymnu do Apollina. Być może dobre wychowanie nakazywało zapytać najpierw o imię, o zdrowie, samopoczucie – plany, chociażby! – ale w przekonaniu Powletta z wniosków podobnych wymienionym nie wyciągało się żadnej wartościowej wiedzy (z iloma ludźmi współdzielił imię? a z iloma cały zestaw odpowiadających sobie poglądów i ideałów? – właśnie). – No, nie wiem, dlaczego nie Shelley albo Wordsworth? – Dopiero teraz łypnął w kierunku Henry’ego spod arkadki górnej powieki.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

On wie.

Zdążyli wyjść spomiędzy regałów - Henry początkowo wypełniony słodko-gorzkim poczuciem, że udało mu się Powletta pozbyć (jedna jego część triumfowała, bo posunięcie to wydawało się bardzo rozsądne; druga - opłakiwała taki stan rzeczy i Wittgenstein musiał ruszyć wszelki zasób siły woli by się powstrzymać przed nastoletnio-tęsknym łypnięciem na opuszczanego przez siebie chłopaka przez usztywnione napięciem ramię), a potem gorzko-słodką paniką, gdy uświadomił sobie, że brunet idzie za nim, z nim, i to nie po prostu w tym samym kierunku, ale i do tego samego celu - rzędu blatów pod wspomnianym już barwnym iluminatorem (znowu: jedna część Heinricha wywijać zaczęła radosne fikołki, druga - gdyby mogła - zbiczowałaby go żywcem za fakt, że ulegał tak niepotrzebnej dystrakcji).

A potem siąść po dwóch stronach dębowej powierzchni. Powlett przykrył Keatsem sęk, na którego studiowaniu (najpierw tylko spojrzeniem - sponad medycznych notatek chętnie uciekającym gdzie tylko się dało, a już szczególnie żwawo ku wszelkim kształtom interesującym dziewiętnastolatka bardziej niż studiowany po raz enty zarys ludzkiej miednicy, os coxae lub os pelvis, a potem także opuszką wodzącego za jego obrysem palca) Wittgenstein spędził dzisiaj dobre dziesięć minut, i kopnął go pod stołem w kostkę, ale na tyle lekko, że chyba nie zauważył (albo uznał, że to plecak blondyna - w żadnym razie aktówka!).
On w i e, pomyślał Henry.

Gdyby miał świadomość, ile atencji Leander poświęcił samej tylko jego twarzy, i ile słów zużył na tak skrupulatne jej opisanie sobie w myślach, poczułby się jednocześnie połechtany dokładnie w ten punkt ego, który rozwinął się w nim wcześnie, i kwitł pod każdym czułym gestem matki, oraz zwijał się i boleśnie kurczył w samym sobie ilekroć ojciec traktował go surowością swojego spojrzenia - wrażliwy i podatny na zranienia jak jakiś dziwny kwiat, ale i zażenowany faktem, że Powlett akurat na nim skoncentrował się z takim, chciałoby się rzec, pedantycznym namaszczeniem, które każe każdą linię fizycznej topografii i każdą barwną nutę w palecie jej kolorów nazywać innym, starannie obranym terminem. Z pewnością istniał w końcu cały szereg innych rzeczy (oraz osób, idei, miejsc, uczuć, faktów, marzeń, zdarzeń, et cetera...), które bardziej zasługiwały na leksykalne wysiłki bruneta niż jakiś tam Henry Wittgenstein, pierwszoroczny z podejrzanym zamiłowaniem do jednego, bardzo konkretnego poety, i nieuleczalną skłonnością żeby się rumienić jak chłostana toskańskim słońcem brzoskwinia, albo jak crème brûlée opalany żywym ogniem (śmiesznie - analogia z tym drugim, francuskim deserem, wydała się blondynowi szczególnie trafna: on sam z wierzchu starał się wyprodukować sobie ochronną skorupkę, środkiem zaś płynął, zbyt delikatny i miękki, zwłaszcza - co za wstyd! - teraz, pod ostrzałem tego cholernego spojrzenia; miał rację, tamtego dnia na kampusie, gdy je - z całą resztą powlettowej egzystencji - uznał za jastrzębie, choć był też przekonany, że na pewno istniało jakieś lepsze, mniej wyświechtane słowo, jakiego mógłby użyć do jego opisania).
Ale (tejże świadomości) nie miał. Skupił się, natomiast, na zadanym mu przez bruneta pytaniu i przerażającej myśli, że wynikło ono z faktu, iż Leander zdążył go przejrzeć na wylot. Nie teraz, gdy siedzieli vis a vis, i być może nie wówczas nawet, gdy przypadkiem ("bez sensu"?) spotkali się w bibliotecznej przecince (jak duet studenckich jeleni, pomyślał, wpadających na siebie u tego samego źródełka), ale wcześniej, przy jednej z pierwszych mijanek, tej na pewno, gdy Powlett spojrzał nań tak...
Tak...
Chryste, brakowało mu słów! A co gorsza, brakowało mu również odwagi by zapytać chłopaka, o co mu, do diabła, chodziło!

Czuł się jak impostor, zwykły oszukaniec, głupio chuderlawy wilk w owczej skórze - w tym kiepskim kamuflażu próbujący się wkraść w szeregi, do których bynajmniej nie pasował.
No, bo co na przykład studiował taki Powlett? Och, Henry mógł się założyć - raz i drugi płochliwie zerkając na chłopaka znad notatek - że literaturę. Na trzecim roku, pewnie (miał taką szczękę, której się nie spotykało u osiemnasto-, czy dziewiętnastolatków, u których niektóre rysy twarzy wyglądały tak, jakby się nie zdążyły jeszcze na dobre wykluć i u niektórych stan ten, zresztą, nie zmieniał się już do końca życia...), dwa poprzednie lata kończąc z dystynkcjami.
Leo gapił się nań spod rzęsy, Henry zaś - w płynnej przeciwwadze - popatrzył na niego znad krawędzi dolnej powieki, wzrokiem chwilę temu beznadziejnie i bez sukcesu próbującym przestudiować swoje wcześniejsze zapiski.
- Och - No, i znowu. Świetnie. Chciał chłopakowi powiedzieć, że akurat Keats, ponieważ Keats również rzucił studia, i to studia nie byle jakie, a poza tym miał swoją wyjątkową relację i to nie z Shelley'em wcale, jak w jakichś pensjonarskich fantazjach, ale z Charlesem Brownem, z którym zresztą, nomen omen, mieszkał. Pragnął dodać jeszcze, że Keats, jego zdaniem, jak nikt wpisywał się w sensualistyczne nurty, nawiązując do mitologii i antyku z wdziękiem, jego zdaniem, większym niż inni, i bez tego ciężkawego mroku, który cechował Shelley'a.
Wybąkał natomiast:
- Lubię Keatsa.
Jak gimnazjalista! Boże, gorzej, jak zwykły przedszkolak!
Lubić, to można sobie było pierwsze, czerwcowe truskawki i wygrywać w uno!, a nie poezję. Z poezją wytwarzało się więź, relację, coś silniejszego od...
Henry miał ochotę ukryć twarz w dłoniach albo trzasnąć czołem o biurko, rozpłaszczyć się na jego powierzchni otwartymi ramionami, barki docisnąwszy ciasno do przyjemnego chłodu drewna, i rozwyć żałośnie, rozbeczeć i rozbuczeć w śliskawą bejcę, rozszlochać.
Chrząknął. Kołnierz swetra uwierał go w szyję, a noga roztrzęsła mu się nerwowym galopem.
- Shelley'a i Wordswortha też, ale Keatsa bardziej - Pół-szeptał - Jego rytm - Cichutko, motyloskrzydle zabębnił palcami o biurko - I to, że zawsze mam wrażenie, że Keats wiedział, że umrze tak młodo - Teraz był pewien, że choć wykrzesał z siebie ciut bardziej błyskotliwe spostrzeżenie, i tak wyszło to głupio i przesadnie dramatycznie. O tym, że się z Keatsem utożsamiał nie wspomniał choćby jednym zdaniem, za to przekrzywił głowę, jakby dopiero teraz studiował rządek liter biegnących rantem drugiej z wybranych sobie przez Leandra książkowych pozycji (aha, akurat - przecież przyuważył tytuł już dużo wcześniej, gdy jeszcze stali w półmroku regałów).
- A ty? Dlaczego Hopkins? To na jakieś zajęcia? - Był w Heinrichu taki ułamek, który pragnął dać Powlettowi poczuć (może w odwecie za odebranie mu tomiku poezji z takim wyższościowym przekonaniem, że zwyczajnie mu się należy bo jest starszy), że w innym razie nie posądziłby go o dobrowolne bratanie się z czymś tak ulotnym i wyrafinowanym, jak poezja.


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

I tylko tyle? – Leander zmarszczył brwi; z jednej strony nie był pewien, czy można było tak po prostu lubić kogoś, z kim rozminęło się o przeszło dwa wieki – a nawet jeśli założyć, że tak – to czy w rzeczy samej wystarczało zapałać do tego kogoś mniej lub bardziej uzasadnioną sympatią, żeby po taki dorobek twórczy nie tylko w pierwszej kolejności w ogóle sięgnąć, ale i wykształcić w sobie odpowiednio krytyczne podejście. – W sumie szko-o, mhm? Nie, mów- mów. – Potrząsnął zachęcająco głową, szczerze (albo przynajmniej żywo) zaintrygowany nieśmiałym bełkotem najpierw świszczącym sucho, a potem jakby bulgoczącym blondynowi na koniuszku języka i pod dolną, niemal rozedrganą tym wrzeniem wargą. Nie mógł się przy tym tylko nie zastanowić, skąd u chłopaka tyle rezerwy. Jeśli miałby obstawiać – tak z ręką na sercu, w każdym razie – to strzelałby w ciemno, że albo nikt-nigdy nie pozwalał mu mówić – i dlatego pytlowany na bieżąco tok myśli uchodził z niego bez przekonania, z naleciałościami pozornego dyletanctwa, czy nikt go – nigdy – nie słuchał, na skutek czego wykształcił w sobie mechanizm obronny, żeby spostrzeżeniami z innymi zwyczajnie się nie dzielić wcale. Tylko że takie wychowanie właśnie w ostatecznym rozrachunku zawsze okazywało się dużo niebezpieczniejsze od byle kamuflażu – t a k i e, to znaczy kiedy ten wilk w owczej skórze przewrotnie okazywał się owcą w wilczym poszyciu. Taka utajona niewinność panosząca się po watasze sięgała w zupełnie inne, dużo bardziej bezbronne tej watahy rejony. Ciekawe, czy Henry o tym wiedział. Czy zdawał sobie z tego sprawę.
Leo na tę myśl po prostu cmoknął.
Wszyscy umieramy szybko – podniesioną kwestię skontrował zbyt instynktownie, by poczuć się z niej i za nią – szczególnie dumny i odpowiedzialny. Mimo wszystko wzruszył ramionami, uznając, że perspektywy były w końcu zależne od przyrównania – jasne, jedni umierali szybciej od drugich, tu Leo zgadzał się z Henrym bez słowa sprzeciwu – ale gdyby nieco bardziej pofilozofować, wychodziło na to, że nawet rodowi nestorzy, pomimo swojej empirycznej, długowiecznej mądrości doświadczali wyłącznie jakiegoś ułamka ogólnej historii. Koniec końców i w szerszym wymiarze – wszyscy pojawiali się tutaj tylko na chwilę.
Rytm? – powtórzył. – Oooch, więc jednak jesteś bardziej typem „da-DUM”, co? – Nie, tąpnięcie w blat biurka palcem wskazującym lewej dłoni i drugi raz, dołączając i środkowy paliczek nie było parodią tego, co po swojej stronie ławy wyczyniał Wittgenstein. Było akompaniującym mu echem. – Bardziej, niż „da-da-DUM”. Chyba mogłem się domyślić. Ale, tak między nami, nie wiem czy postawiłbym jamby Keatsa ponad anapestami Shelley’a. – Wskazujący, wskazujący, obydwa. Like a child from the womb, like a ghost from the tomb. Na powrót rozślizgał się spojrzeniem po otwartym przed sobą wierszu; bił źrenicami od lewej do prawej – zwykle do przodu, ale czasami zawracał, czasami znowu marszczył brwi albo – równie bezwiednie, co z rzadka – strzygł uszami.
Uh-huh – przytaknął. – Na jakieś zajęcia – odpowiadał tak samo bez przekonania, jak i bez pewności jaka intencja – tak naprawdę – czaiła się pod neutralnym wydźwiękiem zadanego mu pytania. Coś go jednak zakłuło – ten sam ułamek, który mościł się wygodnie w złośliwie załączonym podtekście. Leo nie miał jednak niezbitych dowodów na to, że Henry we własnym zamiarze upchnął jakąś insynuację albo sugestię, mającą tkliwie zdegradować jego wrażliwość czy ambicje. Zresztą – nawet jeśli, to co? Miał się przejmować jakimś-? Kim, właściwie?
A ty? – Raz przeczytany wers natychmiast rozmył się i rozproszył, w myślach Leo pozostawiając frustrującą pustkę; dzieląc uwagę na dwa, ale zdecydowanie nie na pół, do niektórych fragmentów musiał powracać wielokrotnie – wałkować je, na upór, aż w stanie był wreszcie wgryźć się w sedno, a nie wyłącznie syzyfowo staczać się po urokliwej, ale płaskiej powierzchni. – Bo, tak szczerze mówiąc… – Wyprostował się, ściągnął łopatki i przerzucił prawą rękę przez oparcie krzesła, na którym siedział. – … trochę mnie kołujesz. – Dziewiętnastolatek stał teraz w otwartym ogniu tego spojrzenia, jakiemu brakowało – zdaniem Henry’ego, podobno – satysfakcjonującego określenia. Jastrzębie? No, może i jastrzębie. – Także, słuchaj, dwa pytania. Pierwsze – co ty właściwie studiujesz? I drugie, uh- – kląsnął językiem o podniebienie, w sobie szukając tego, czego tak naprawdę chciał dowiedzieć się o siedzącym naprzeciw studencie – co będziesz robił po studiach? – Zakołysał się, niemal cały swój ciężar zbyt ufnie powierzając spróchniałym nóżkom krzesła; z tej pozycji rzucił jeszcze okiem na zgrabne wypociny Keatsa, do których – ale nie na które – dość ostentacyjnie westchnął.
A, no dobra – trzy pytania. Masz pożyczyć kartkę? – Pochylił się, z łoskotem bijącego o siebie drewna i posadzki lądując na powrót w stabilnej pozycji. – I może coś do pisania. Też bym nie pogardził.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

- Taa - Mruknął, myśląc o swoich rodzicach, i - jednocześnie - jakby się wczytał przypadkiem w powlettowe dywagacje, w których brunet, z kolei, przyznawał mu rację (koniec końców, i nie bez cienia satysfakcji, Heinrich Wittgenstein zgodził się zatem sam z sobą): - Tylko niektórzy szybciej od innych - A przy tym, także, zadumał się nad zagadnieniem twórczości (bo trudno było o moment, w którym młody Wittgenstein o tej nie rozmyślał jakąś choćby mikrą cząstką siebie) - A jeszcze inni trochę bardziej skutecznie - W myślach dodał: aere perennius.

O czym Leander w ogóle mówi, Henry nie miał bladego pojęcia tylko przez jakieś trzydzieści sekund potrzebnych Leo, by wyprostować - połączyć - rozłączyć - połączyć palce, i zadudnić nimi głucho w blat bibliotecznego mebla. W tej samej pół-minucie, ciałem Henry'ego przebiegł impuls naglący go do chwycenia dwudziestolatka za nadgarstek i nie tyle surowego, co płochliwego, po prostu, powstrzymania przed wykonaniem przeczuwanego gestu - wszystko w trosce o ciszę, w ich bieżących okolicznościach świętą, i czytelniczy spokój innych studentów, wokół nich zgłębiających teraz tajniki najróżniejszej wiedzy (ewentualnie: zawartości własnych telefonów, facebookinstagramtinder, skitranych w podcieniach biurka), w głębokich pochyłach nad książkami i stertami notatek. Powstrzymał się jednak, nawet w stanie paniki zdolny stwierdzić, że byłoby to posunięcie zdecydowanie zbyt poufałe. Przymarszczył tylko brwi, jak ktoś oczekujący na sążnisty policzek, a potem zamrugał z ulgą, gdy okazało się, że całe to dum-danie Powletta wcale nie wypadło tak głośno.
Przekrzywił głowę i poczuł, jak serce skręca mu się w piersi, a krtań wiąże w supełek.
Och. Wow.
Jamby brzmiały w wargach chłopaka jak wyznanie miłości, anapesty - dla kontrastu - jak mowa bezbożna, a w dodatku w jakimś egzotycznym języku, której faktyczną treść Henry wywnioskować mógł tylko z jej lubieżnej melodyki. Zmiękły mu kolana, ale za to wyostrzyły się wszystkie zmysły. Przełknął kluczkę nerwów, zrosłą nagle w gardle. Dłonie Powletta, pomyślał - w przeciwieństwie do jego własnych - z pewnością nie były dłońmi pianisty. Wyciągnął rękę, powtórzył sekwencję da-da-DUM w powietrzu, i się uśmiechnął.
- W twoim wydaniu brzmi to prawie jak Strauss - The Blue Danube Waltz, w tym punkcie, w którym w utwór wkradają się frazy w D-Dur - Ale nie mam pojęcia, czym są anapesty.
Odwrócił wzrok. I co, i miał niby uwierzyć, że to Leo czuje się teraz skołowany?

- Medycynę - Pierwsza odpowiedź padła natychmiast, nim brunet w ogóle dokończył; pewnie, z wyuczoną, czy, gwoli ścisłości, uwarunkowaną w Wittgensteinie dumą, która momentalnie wyprostowała chłopcu barki tak, jakby całe jego ciało było łamaną po raz pierwszy okładką świeżo wypuszczonej z druku książki. Strzeliło mu w plecach, vertebrae lumbales - Dopiero na pierw...

Drugie pytanie zbiło blondyna z pantałyku i skojarzyło mu się, jednocześnie, z rozmową z Petrą Chollet (śmieszne, powinien przeczuć, że ta dwójka była z sobą połączona czymś o wiele bardziej znaczącym niż wyłącznie fakt studiowania na tej samej uczelni), tą, w której dziewczyna pytała go o rodziców, i czy byliby dumni z jego akademickich wyborów.
- Po studiach? - Wszelka pewność siebie uleciała z Henry'ego na skrzydłach długiego, nieplanowanego westchnienia. Po studiach?! Henry nie miał pojęcia, co będzie robił po pierwszym roku, czy choćby po przerwie świątecznej w grudniu! Czasem nachodziły go czarne myśli, w których nie robił nic, gdyż już go tutaj nie było (pod wolną interpretację słuchacza oddawszy to, czy tu oznaczało waszyngtońską uczelnię, czy jednak ten ziemski padół łez w ogóle). Innym razem, wyobrażając sobie własne życie za pięć (pięć!), albo siedem (s i e d e m !) lat, widział senne marzenia własnych rodziców, i realizację planu Hermanna: dyplom z dystynkcjami, praktyki w jakimś prestiżowym, europejskim szpitalu, miłą i mądrą życiową towarzyszkę u jego boku, i może nawet psa, pewnie wychudłego charcika, którego mógłby zabierać z sobą na znienawidzone polowania z wujem.
- Nie myślę o tym za dużo, to długie studia - Wzruszył ramionami. Jedynym constansem zdawało mu się stwierdzenie, że po studiach z pewnością nadal będzie pisał poezję (jak robił to przed nimi, i jak usiłował to robić na nich), tak samo jak zawsze: z żalem, i do szuflady. Tym jednak dzielić się z Powlettem bynajmniej nie zamierzał. Nie spytał go też, na jaki kierunek uczęszcza sam brunet. Wychylił się natomiast w jego stronę.
- Totalnie wybijesz sobie zęby, jak będziesz tak robił - Przestrzegł. Jasne, zawsze się mówiło, że to wierutne bzdury, którymi nauczyciele próbują po prostu krnąbrnych uczniów przywoływać do porządku, ale Henry Wittgenstein na własne oczy widział, i do dziś pamiętał aż nader wyraźnie, rozkwaszoną buzię Hugh Guilforda w siódmej klasie - A ja nie studiuję dentystyki, więc ci nie pomogę. Poza tym... - Wymownie łypnął na ich biblioteczne towarzystwo, które z kolei łypało na Leo i Henry'ego gniewnie od momentu, w którym ten pierwszy z krótkim łupnięciem ponownie posadził swoje krzesło na posadzce - ...strasznie to głośne.
I - jakby, żeby udowodnić chłopakowi, że owszem, da się egzystować ciszej, zażądaną przezeń, czystą stroniczkę nie tyle wyszarpnął, co starannie i niemal bezgłośnie wyprowadził z oprawki własnego zeszytu. Przesunął ją do Leo po blacie, a potem sięgnął do piórnika - bo, oczywiście, miał piórnik. Pełen zapasowych długopisów, starannie zaostrzonych ołówków i bogaty nawet w świeżutką, dziewiczo-nieużywaną gumkę (do ścierania; wbrew temu, co inni jego uczelniani pobratymcy mogli nosić w swoich przybornikach). Długopisy rozłożył przed Leo niczym wachlarz - Czarny? Niebieski? Czerwony?


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Czyli jednak. Medycyna.
Oczywiście, że medycyna. – Przekrzywił głowę, natychmiast przytaknąwszy ni to Henry'emu, ni samemu sobie.

Prawda była taka, że tę wiadomość Powlett przyjął nie bez cienia – albo ś w i a t ł a – satysfakcji panoszącego się w oku. Skąd ta satysfakcja, tego sam nie mógł być pewien – może gdzieś u tyłu głowy, pomimo tego jak prędki był w osądach jeszcze kilka dni wstecz, nadal chował intuicyjne hamulce, zaciągnięte przez podczytywaną dziś przez blondyna poezję. Przecież właśnie przez tę poezję nabawił się wątpliwości; brał bowiem pod uwagę takie okoliczności, w których Wittgenstein tę nieszczęsną Anatomię wypożyczył dla kogoś innego – może nawet dla tamtego chłopaka z rowerem – w ramach przysługi (jeśli założyć na przykład, że ten nie zdążył założyć karty bibliotecznej albo przekroczył limit tytułów przechowywanych na swoim koncie). Równie dobrze mógł studiować coś, co z technicznego punktu widzenia oczywiście nadal było medycyną – jak fizjoterapia, chociażby (do której znajomość anatomii, nie dało się ukryć, bywała przydatna…) – ale nie umywała się do tej m i t y c z n e j medycyny, w jakkolwiek wyrównane szranki mogącej stawać co najwyżej z prawem, a będącej wyborem, który jednocześnie stanowił gorzko-słodkie ziszczenie wychowawczych marzeń, jak i lata późniejszych, finansowych przepychanek.

Jeśli jednak Leo mógł być czegoś pewien, to tego, że Henry nie studiował fizjoterapii. Po pierwsze – odpowiedział zbyt prędko i zbyt dumnie, i zupełnie nie tak, jak odpowiadała garstka tych osób, które odrobinę zbyt wstydliwie męczyły na języku najróżniejsze „wydziały” i „w-sumie-to-medycyny”. Nie żeby Leo widział coś umniejszającego w studiowaniu położnictwa albo farmacji; Chryste, sam przecież tkwił właśnie na drugim roku l i t e r a t u r y, nawet w jego subiektywnej, często rozdmuchanej opinii wiszącej gdzieś na szarym końcu społecznego poważania i istotności dla tego społeczeństwa interesu. Ale to nie byli lekarze.

Po drugie – dwudziestolatek wychłostał Henry’ego bardzo zwięzłym i bardzo pobieżnym spojrzeniem – musiałby być ślepy, żeby nie skonstatować, że blondyn ubierał się kropka w kropkę tak, jak wyobrażał sobie przyszłego kardio- albo neurochirurga.
W sumie to mam znajomego na medycynie. Albo raczej miałem. W kwietniu planuje zdawać MCAT, więc teraz tyle ślęczy nad książkami, że pewnie nawet bym nie zauważył, gdyby nagle zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. – Wywrócił oczami – w zupełnie lekkiej, niegroźnej i, przede wszystkim, niepoważnej manierze. – To właśnie z wami robi medycyna. Potem się pojawiacie, rzucacie jakimiś farmazonami że najważniejsze to myśleć o koniach, a nie o zebrach – do dzisiaj boję się zapytać co to znaczy, nie wiem, może ty wiesz – i z powrotem zamykacie się sam na sam z podręcznikami. Także… nie żeby coś, ale na twoim miejscu jeszcze bym się zastanowił, czy chcesz tak skończyć. Może jest dla ciebie jeszcze nadzieja. – Zacmokał pół-żartem; w przeciwieństwie do tej wielostronnej, karcącej łypaniny, w której początkowo obrał twarde, nieustępliwe stanowisko. Odwzajemnił flankujące go z dwóch frontów spojrzenia, na które zresztą pokręcił głową, i na które westchnął, dopiero na prośbę Wittgensteina ugodowo nie tylko obniżywszy – wreszcie! – swój głos o pół tonu (wszyscy zawsze mówili mu, że ma „buczący” w krtani głos – nie, że głęboki, ale właśnie „buczący” – to znaczy taki, który zawsze szemrał w tle, nawet wtedy, gdy Leo trzymał go w ryzach szeptu), co w ogóle siadłszy porządniej, pewniej i, przede wszystkim, nieco stabilniej.

Sięgnął po kartkę, przez blat przeciągniętą z obydwu stron, śmiesznie podzielającą niedawny los Keatsa podawanego z dłoni w dłoń – jakby już samym paliczkom dociśniętym do gramatury papieru dobrze było w naturze tej bliskości. Potem złapał za długopis. Ten z klasycznie niebieskim wkładem.
Acha. Tak myślisz? – Zaśmiał się, w międzyczasie zaglądając do spisu treści i przerzucając parę pierwszych stron. – Może coś w tym jest. W każdym razie anapesty to po prostu antydaktyle, wiadomo. – Rzucił chłopakowi zaczepne spojrzenie – w pełni świadom, że zamiast rozwiać jego wątpliwości, najprawdopodobniej przyczyniał się właśnie do jeszcze perfidniejszego zagmatwania lirycznego światopoglądu. Wrócił do notowania. – A tak na poważnie to rodzaj stopy metrycznej. Stopy metryczne wpływają na ten rytm, który tak lubisz. Dr. Seuss często korzystał z anapestów. Keats nie za bardzo. – Obrócił kartkę do wglądu dziewiętnastolatka.

Obrazek
Tu, widzisz? – Dla lepszego wglądu nawet się podniósł, pochylił, oparł przedramiona pośrodku ławy; zastukał długopisem w zapisany fragment. – Anapest jest wtedy, kiedy masz dwie nieakcentowane sylaby poprzedzające jedną akcentowaną. To te kreski.Stuk-stuk.W tym wersie masz cztery stopy będące anapestami. W sumie proste, co nie? A nazywa się je alternatywnie antydaktylami, bo daktyle to jeszcze inne stopy metryczne, które w ogóle działają na odwrót – mają jedną akcentowaną sylabę i dwie nie. – Oderwał jeden z przegubów, dłoń podsuwając pod opartą teraz na niej brodę. Zamrugał na chłopaka, w gruncie rzeczy nie myśląc o nim wiele więcej niż to, że dokumentnie dziwny był z niego przypadek. – Jeśli serio cię to interesuje, to powinieneś wpaść na jakiś wykład. Nie, że otwarty. Tak po prostu. Nikt nie zauważy jednej nadprogramowej osoby. – Westchnął, tym razem już chyba tylko dla zasady i, siadłszy z powrotem na swoim miejscu, podał Henry’emu Keatsa, samemu zabrawszy się wreszcie za rozbrajanie Hopkinsa.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”