Jeszcze nie zdecydował, czy to dobrze, że jego współlokatorzy w komplecie znaleźli się tak wcześnie przed inauguracją roku, czy nie. Na plus – nie musiał zbyt długo czekać na rozwiązanie sprawy z pożyczonym od Arlama imieniem. Po pierwsze – zwariowałby, gdyby choć jeszcze jedną dobę spędził pod cudzymi personaliami (pod względem logistyki, całe to jego matactwo – uważał – było przerostem kombinatorstwa nad satysfakcją; w pamięci zanotował sobie, żeby n i g d y więcej tego nie robić). Inną zaletą był fakt, że mieli niemal nieograniczoną swobodę bycia – po miasteczku studenckim w gruncie rzeczy nadal hulał lekki, wakacyjny zefirek – więc i nikt nie zawracał sobie jeszcze głowy obecnością tegorocznych studentów. Wreszcie – towarzystwo sprzyjało Leandrowi, nawet jeśli pochłaniało te zasoby energii, które mógłby poświęcić pracy nad planem odnalezienia ojca. Jeszcze w samolocie wydawało mu się, że ten niespełna miesiąc, który dzielił go od oficjalnego zaciągnięcia się w szeregi drugoroczniaków da mu wystarczająco dużo przestrzeni, żeby poczynić jakieś znaczące postępy w związku z poszukiwaniami, ale teraz – będąc tutaj – czuł się jednocześnie zupełnie bliski rozwiązania sprawy, jak i poza jej zasięgiem; tym pierwszym uczuciem sparaliżowany, drugim – zniechęcony.
Pierwszy tydzień spędził więc – szczególnie na początku, kiedy z Obsydianem weszli w jakiś bezsłowny sojusz i zajmowali się swoimi sprawami, od czasu do czasu łapiąc się w przerwach na wypalaną chyłkiem fajkę (jeden pilnował, czy nikt nie idzie korytarzem, drugi – popalał otwartym szeroko oknem), na jedzenie albo na wymianę spostrzeżeń, w których sensownego konsensusu nie osiągali niemal nigdy. Ale to, akurat, Leandrowi się podobało – czasami z Obsydianem nie zgadzał się więc dla samego aktu sprzeciwu – i tak oto wetowali się wzajemnie, i oponowali przeciwko tym stanowiskom, które akurat przyjęli, i – chyba – znaleźli w tym nie tylko rozrywkę, ale i wygodną s t a ł o ś ć. Tylko, no, na Boga, nawet stałość – czy też raczej szczególnie ona – potrafiła stać się podwaliną dnia, ale nie jakimś jego soczystym meritum, którego wyczekiwałoby się z nerwową ekscytacją. Zaczął zatem urządzać sobie regularne, bardzo kameralne koncerty – w ten czas, kiedy reszta współlokatorów najwidoczniej miała jakieś ważniejsze albo po prostu ciekawsze (ciekawsze niż tłoczenie się w pokoju dusznym i lepkim od wczesnej, m ę s k i e j podobno dorosłości) sprawy do załatwienia – ich mieszkalny kubik zamieniając na moment (ewentualnie: parę godzin) w świątynię rock ’n’ rolla albo grunge’u, za wszystko przypłacając co najwyżej trwałym uszczerbkiem na słuchu. Żal byłoby jednak nie wykorzystać okazji, tej samowolki, kiedy to w pobliżu nie było żywej duszy – czy też po prostu nikogo, komu w ogóle chciałoby się go powstrzymać. Wolność; to była w o l n o ś ć. Ale nawet wolność pewnego dnia stała się zbyt powtarzalna – zbyt znajoma – zbyt znana, by zasługiwała na dalsze jej praktykowanie. Dlatego przestał. Potem przyszła kolej na odwiedzenie biblioteki (udało mu się – za porozumieniem – wypożyczyć parę książek poza okiem elektronicznego systemu), powtórne przeczytanie lektury, od której mieli zacząć semestr (i słusznie – odhaczył ją tak dawno, że wiele niuansów zdążyło już umknąć jego pamięci), kilka razy wybrał się na siłownię, basen i bieżnię. Myślał o ojcu. Łapał się z Obsydianem na szluga i frytki. Myślał o matce. Przeprowadził z Arlamem dwie semi-poważne rozmowy; z inicjatywy Arlama – o zostawianiu skarpetek na podłodze; z jego – o pukaniu do drzwi, jeśli do pokoju z jakiegoś powodu Arlam wracał przed czasem (z Obsydianem jeszcze na ten temat nie rozmawiał – przypominał sobie za każdym razem, kiedy już przyłapywał samego siebie z ręką w bokserkach). I jedną poważną – w tamtej sprawie pożyczonego imienia, oczywiście.
Słowem – zaczynał się nudzić; i wyczerpywał pomysły, jak miałby temu wymuszonemu bumelanctwu zaradzić. Na dobry początek zaszedł więc na pierwsze piętro. Na pierwszym piętrze – w tym jednym, bardzo konkretnym miejscu – dojrzewały w nim, zawsze, najlepsze pomysły.
Sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, stuknął w paczkę papierosów, z własnej ręki poczęstował się jednym i niemal przewiesił się w pół przez chłodny, kamienny parapet (tylko pod tym kątem i w takim wygięciu ciała – tę metodę dopracowywał szeregiem prób i błędów – nie było widać, że oddaje się słodkiej przyjemności uzależnienia). Spojrzeniem sięgał więc dalej – na tyle, na ile pozwalały czeszące go, rosochate łoziny wierzby. Stąd też miał widok na całą prostopadłą ścianę i okna – każde jedno pod wimpergą, a zwieńczone nieco skruszałym kwiatonem; na miękkie, dopiero dogrzewające się latarniane światło otoczone owadzią mgiełką. Dwie jasne, niemal pozbawione twarzy postacie; źródło równego, rozklekotanego dźwięku ciągnionych za sobą walizek. Leander jeszcze odrobinę wychylił się w ich stronę i dywagował – krótką chwilę, może dwie – nad tym, jak równo szli – krokiem zwartym, równym, wyuczonym siebie. Zainteresował się, bo pomyślał, że to ktoś, kogo znał – ale nie. Tak wcześnie przyjeżdżali tylko ci, którzy potrzebowali się zaaklimatyzować. Ci, którzy chcieli wypracować sobie lepszy start wzniesiony na przewadze zawczasu poznanych murów budynku, klas, zasobów bibliotek. Ci, którzy chcieli zapewnić sobie kontrolę – i panowanie – nad tym, co wraz z ożywiającym napływem studentów zawrze uczelnianym kompleksem od środka.
Strząsnął popiół. Zapatrzył się.
– Panie Powlett, czy pan naprawdę myśli, że tego nie widać?
– Fuck, shiii- – wykasłał pod nosem, ordynarnego szluga gasząc o ozdobną zabudowę i, wypstryknąwszy go spomiędzy palców, raptownie odwrócił się w stronę znajomej twarzy pani profesor. – Pani Ashford! Huh? Czego takiego nie widać?
– Że pan pali.
– Ja? Nie- Ja po prostu bardzo, bardzo lubię to okno. – Uniósł ręce do góry i rozprostował palce, poświadczając w ten sposób za własną niewinnością (to znaczy: bez narzędzia zbrodni). Poklepał chłodne, kamienne wgłębienie wykuszu. – Piękna, wspaniała architektura, doprawdy. No, a teraz czas na mnie, dobranoc pani, pani Ashford. – Uśmiechnął się, ukłonił i przemknął do swojego pokoju, roztaczając za sobą wyraźnie oczywisty, nikotynowy swąd.
Henry Wittgenstein