WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Henry & Leander, kampus

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

- Ach, antydaktyle! - Odchylił najpierw się - na krześle - a potem głowę, i gdyby nie okoliczności, oraz ta typowa, heinrichowa inhibicja, wynikająca z niczego innego, jak z podstawowego braku pewności siebie, byłby to kpiący, ironiczny okrzyk, gotujący się w gardle i buchający z warg kwaśnym, złośliwym dźwiękiem. Oczywiście, że Henry nie miał pojęcia co się kryje pod terminami wyciąganymi przez Powletta trochę jak asy z rękawa (symbol leandrowej przewagi nad młodszym chłopakiem), a trochę jak króliki z kapelusza (tu, z kolei, metafora czarnej magii, której Henry nie pojąłby póki co, a przecież chciał choćby chciał). I, oczywiście, że wiedzieli o tym obydwaj. Z paru istotnych względów, w każdym razie, to, co wydał z siebie Henry, było tylko szepczącym sarknięciem - No jasne, to wszystko już rozumiem...

Podsłuchał kiedyś rozmowę, w której - wywnioskował szybko - to właśnie jego, może dwunastoletnie wówczas, chuchrowate jestestwo (Henry był drobnym chłopcem, zanim wystrzelił nagle o prawie trzydzieści centymetrów na przestrzeni ledwie dwóch wiosen, i zorientował się, że jedzenie śniadań pozwala mu szybciej biegać popołudniami, a częstsze bieganie, z kolei, pewniej trzymać łuk - z którego na tamtym etapie często jeszcze chciał wystrzelać kilku szkolnych prześladowców; nie było to nic zastraszająco poważnego, zresztą, sporadyczna słowna zaczepka albo szturchnięcie tu i tam, ale wystarczająco, żeby w Heinrichu wykarmić podobne fantazje) było głównym punktem zaczepienia dla krytycznie-troskliwych dywagacji. Co było frustrujące, to to, że dziś nie pamiętał już - z wyobraźnią co i rusz poddającą mu do dyspozycji różne wersje zdarzeń - między kim dokładnie się ona wywiązała: czy między ojcem i babką, czy matką i ojcem, czy w ogóle, jeszcze inaczej, pomiędzy którymiś z jego nauczycieli - jeśli tak, to musiałaby być jakaś dwójka, jakiej opinie Henry wybitnie sobie cenił (ale jeśli tak, to czemu nie mógł ich spamiętać?). Był za to pewien, że było to w lecie, z upałem wdzierającym się za kołnierzyk koszuli i skraplającym tam, żeby w dół pleców spłynąć strumyczkiem chłodnego, słonego potu, i że miał na sobie błękitne bermudy i tenisówki, z których sterczała mu para bawełnianych, zaciągniętych nad kostkę skarpetek - najeżonych ździebełkami trawy, zebranymi przypadkiem podczas jakiejś ogrodowej eskapady.
Ach, a więc może jednak było to w domu -
Mniejsza z tym, zresztą, na miłość boską. Sedno sprawy leżało w tym, co Henry posłyszał, a niekoniecznie od kogo.

  • - Heinrich jest bystrym chłopcem. Prędkim - Mówił wszechwiedzący narrator zarówno poufałym, jak i eksperckim tonem (czyli, mimo wszystko, Ojciec?). Henry patrzył na czubki swoich butów, i z jakiegoś powodu bardzo istotnym wydało mu się wówczas, po raz pierwszy w życiu, żeby nie stawiać stóp tam, gdzie przebiegały złączenia podłogowych paneli (a więc może jednak Szkoła?)- Rzec by można, nawet, błyskotliwym. Tylko okropnie wyhamowanym. Miejmy nadzieję, że z tego wyrośnie. Szkoda by było, gdyby nie...
W konsekwencji, w dziewiętnastym roku życia - czyli wtedy, gdy człowiek staje się coraz bardziej zdolny do autorefleksji, a jednocześnie do czasowego przyjmowania we własnym życiu roli badacza, czy obserwatora, który gotów jest stwierdzić: "ach, a więc Y, ponieważ X" - Henry'ego nachodziły raczej gorzkie przemyślenia, w których docierało doń, że tamta rozmyta w pamięci rozmowa stać się musiała fatum fatum fatum jakimś rodzajem samospełniającej się przepowiedni.

Od tamtej pory, Heinrich nie raz miał wrażenie, że ogląda własne życie trochę jak film - przez powłokę cienkiego, ale nieprzepuszczalnego ekranu, który pozwala mu patrzeć i reagować, ale nie daje zmieniać biegu zdarzeń, choćby chłopak bardzo chciał. Nie czuł się jednak bynajmniej jak nastolatek zaangażowany w film grozy podczas któregoś z tych pierwszych, ekscytujących wieczorków filmowych, gdy horror oglądany poza kuratelą rodziców jest w istocie źródłem dzikiej uciechy.
Zamiast frajdy, czuł tylko frustrację, w bezsilnym bezruchu przepuszczając kolejną, i kolejną, i kolejną okazję.

  • Ewentualnie: wstając gdy w istocie chciał zostać.
- Dziękuję, że mi to wyjaśniłeś - Trzęsły mu się ręce i tonął w dwóch irysach leandrowych źrenic, w gruncie rzeczy niezdolny teraz przywołać w pamięci nawet najprostszego z cytatów Seussa ("How did it get so late so soon?"), za którym zresztą nie przepadał, ale którego szanował, a co dopiero zarejestrować podawane mu przez bruneta przykłady i definicje. Myślał natomiast, że chłopak ma ładny głos, a jeszcze ładniejszą: asymetrię w uśmiechu, który po lewej stronie twarzy zapisywał się w dwóch mimicznych zmarszczkach, a po prawej tylko w jednej.
Wsunął luźne notatki w plastyfikowaną okładkę, tę natomiast - wrzucił do plecaka. Potem zamrugał; coś mu się jakby przypomniało.
- „Kiedy słyszysz tętent kopyt, spodziewaj się koni, nie zebry” - Mruknął. Potem, to samo, powtórzył głośniej - Tak się mówi wśród lekarzy. W momencie, w którym zgłasza się do ciebie pacjent z określonym... Zestawem objawów... - Ważył słowa - Diagnostykę różnicową należy zacząć od założenia, że cierpi na jedno z pospolitych, powszechnych schorzeń - Na przykład, pomyślał, jeśli delikwent przychodzi z bólem serca, to pewnie zawał albo miłość, a niekoniecznie trawiący go od środka, tropikalny pasożyt, którego połknął razem z kęsem dojrzałej gujawy na karaibskich wakacjach przed ośmioma miesiącami, choć taki na przykład Doktor House (za którym Henry nie tylko nie przepadał, ale którym, na jakiejś płaszczyźnie, też gardził - w przeciwieństwie do Doktora Seussa) pewnie miałby w tym temacie inne zdanie - Zamiast z góry zakładać, że dolega mu coś wyjątkowo niespotykanego. Mam nadzieję, że twojemu koledze jednak dobrze pójdzie podczas egzaminów, i odzyskacie swoją relację. - Chwilę patrzył na Leandra. Chrząknął.
- A teraz naprawdę pora na mnie.

Istniał taki równoległy scenariusz, w którym - zbierając długopisy (wszystkie oprócz niebieskiego - tego, który wybrał sobie Leo) - Henry pochylał się teraz nad blatem, obracał zapisaną przez Leandra kartkę i, pośpieszną, ale nadal ładną kaligrafią, notował na niej swój numer. Potem się uśmiechał, wzruszając ramionami, i pytał: - Może się jeszcze zobaczymy?
Ale - i tego, jako student literatury - Leander musiał być świadom równie mocno jak różnic między mnogością dostępnych poetom stop metrycznych, jeden znak zapytania mógł czasem odmienić cały bieg historii bieg całej historii.
- Może się jeszcze zobaczymy.
Henry zabrał plecak i wyszedł z biblioteki - ale zanim to zrobił, sumiennie odniósł Keatsa na jego zwyczajowe miejsce. Jakoś zupełnie przeszła mu ochota.


- koniec -

Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Patrzył na Henry’ego, kiedy ten podrywał się do pionu i kiedy w dłonie zagarniał stosik pilnie przetasowanych notatek, teraz równo obstukanych o blat biurka w zgrabny, nierozsypujący się pliczek, wartkim ruchem wciśnięty potem za okładkę zeszytu. Patrzył na niego, kiedy przestrzeń wokół uprzątał z ostatnich świadectw swojej dotychczasowej obecności – długopisy, zakreślacze, komplet indeksujących zakładek. Tym sposobem dziewiętnastolatek znikał przed Leandrem zupełnie po cichu, ulatniając się niby ta nieustannie rozsnuta po jego umyśle – i przed oczami – zjawa; zjawa majacząca w cieniu korytarzy, po uczelnianym kompleksie, po zawiłościach sporadycznie powracających migawek, które nie zasługiwały jeszcze na to, by przyjąć bardziej treściwą formę odtwarzanych świadomie wspomnień; migawki te nachodziły Powletta raczej przypadkiem, na jaki naprowadzał go ciąg skojarzeń – podobny stukot walizki albo jaśniutkie, blade parki pospiesznym krokiem przechadzające się wąskimi plastrami błoni rozciągniętymi pomiędzy uczelnianymi gmachami. Dziś do tych skojarzeń dorzuciłby garderobę zbyt schludnych i zbyt drogich swetrów, żeby nazwać je niemodnymi i akcent, o który zagaiłby, gdyby zdążył.
Brzmi jak coś, co powiedziałby weterynarz. Tylko że dosłownie. – Uśmiechnął się – nie nieszczerze, ale bez wątpienia nieco drętwiej niż miał okazję w przyjemnych grymasach krzywić się do tej pory. – Statystycznie miałoby to chyba nawet jakiś sens. – Ściągnięte ku sobie brwi nie miały znaczyć zbyt wiele; nie nawet to, że Leander przyuważył trzęsące się ręce chłopaka, które przedwcześnie i zbyt ufnie zdiagnozował jako podatne na przedjesienną aurę, w kamiennych murach uczelni panoszącą się często z większym rozmachem, niż na zewnątrz. Pomyślał też, że Henry w takim wydaniu pasowałby do tego samego nowojorskiego pośpiechu, którego on sam doświadczał spazmatycznie przy okazji międzysemestralnych przerw.
M-hm, kto wie. Może następnym razem nad Tennysonem? Albo chociaż Browningiem. – Wniosek był w każdym razie jeden – Henry rzeczywiście wyglądał tak, jakby naprawdę musiał już iść. Nie zatrzymał go więc – choć przecież miał przynajmniej jeden powód – ten nieszczęsny długopis, nadal rozbrojony na korpus ściskany między opuszkami i skuwkę, o zwrot którego nie zamierzał się, chyba, upomnieć. Leander uznał więc, że tak już musiało być i – nawet jeśli pokątnie przeszło mu przez myśl, że może to właśnie jego towarzystwo przepędziło blondyna z biblioteki – zdołał wysilić się tylko o tyle, żeby odprowadzić go wzrokiem; siebie skarciwszy za to, że nie zapytał choćby o imię, Keatsa – że było w jego poezji coś, co nieznajomego kazało mu przechrzcić Apollinem i Hiacyntem jednocześnie, i przyglądać się, jak rozkwita w nim uczucie do takich cząstek siebie, których zdawał się wyrzekać na jego własnych oczach. Jeszcze gorzej – że smakowało to jak przywilej.

A może nie; zresztą, zapatrzony w naroże, za którym zniknął Wittgenstein przyłapał się też na myśli, że jedyne, co powinien, to wrócić do pracy.

Koniec.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”