WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Petra i Henry, szatnia na basenie

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

Było jeszcze wcześnie.
Na tyle, że przed wyjściem z pokoju musiała narzucić na ramiona bluzę. Na tyle, by Petra zamarła na kilka sekund, z dłonią na klamce, gdy usiłowała zamknąć drzwi tak cicho jak to możliwe.
A równocześnie (na całe szczęście) - nie było jeszcze zbyt wcześnie, bo takie poranki uznawała za najgorsze. Te, gdy śpisz zbyt krótko i budzisz się zbyt szybko: otwierasz oczy w ciepłej pościeli i orientujesz się, że w pokoju dalej jest szaro, a wtedy to senne rozluźnienie musi ustąpić zalewającej cię fali irytacji.
Chyba że to t y l k o Petra - tylko ją wściekają takie rzeczy, kiedy mogłaby przecież wykorzystać te chwile na ćwiczenie wdzięczności i mindfulnessu…
Dziś obudziła się dokładnie na czas: akurat gdy pora stawała się na tyle przyzwoita, by wyjść z domu (to znaczy - z akademika), dokładnie szesnaście minut przed otwarciem basenu. Nie miała szczególnej ochoty na pływanie i może właśnie dlatego zdecydowała się odrzucić ciężką kołdrę, otworzyć okna i wrzucić ręcznik do plecaka.
Kobieta siedząca na kasie - cóż, prawdopodobnie tylko dosłownie, a nie metaforycznie, skoro poranek zastał ją w takim miejscu - wciąż miała oczy podpuchnięte snem i wczorajsze zmęczenie wypisane na twarzy. Wręczyła Petrze opaskę i poinformowała, że damska szatnia jest z prawej strony, a ona pokiwała głową, przeszła przez barierkę i skręciła w lewo.
Na basenie było kilka osób, ale udało jej się mieć tor tylko dla siebie. Z (dość typowym, trzeba przyznać) zawzięciem odliczała kolejne długości do chwili, aż będzie mogła wyjść z wody i zrobiła to natychmiast, gdy tylko jej palce po raz ostatni zderzyły się ze ścianą.
Jakieś dwadzieścia minut później Petra siedziała na podłodze - a dokładniej: na ręczniku rozłożonym na podłodze, bo przecież takie miejsca trochę ją brzydziły - w szatni po lewej stronie. Włosy miała wysuszone tylko w jakichś dwóch trzecich i przydałaby się im spinka. Pewnie przydałaby się - ale to już Petrze, a nie tylko jej włosom - również koszulka, bo miała na sobie tylko miękki sportowy stanik i kolorowe leginsy we wzory: jedne z tych, w których nie pokazywała się publicznie po dziewiątej rano.
Na ławeczce ustawiła lusterko i kosmetyczkę, ale dopiero zaczynała się malować, bo całą twarz miała w mniejszych i większych plamkach: na środku czoła, na szczycie nosa, na prawym policzku i brodzie.
Drgnęła, gdy usłyszała za plecami ruch i odwróciła się przez ramię. Przez dwie, może trzy sekundy przypatrywała się bez słowa temu ociekającemu wodą chłopakowi, zanim powiedziała: - To męska szatnia.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Ćwiczenia wdzięczności - na przykład codzienne wypisywanie rzeczy, za które chciałoby się, mimo wszelkich kłód rzucanych człowiekowi przezeń pod nogi, podziękować Losowi, w kilku starannie kaligrafowanych linijkach refleksyjnego tekstu, oraz mindfulnessu (branie głębokich oddechów w rytmie dwa głębokie, jeden płytki, wsłuchiwanie się w reakcje własnego ciała, celebrowanie najmniejszych życiowych radości, jak pierwszy akacjowy listek wyrosły na dopiero rozmarzającej po zimie gałązce, albo puszysta pianka na gorącej czekoladzie albo na flat white pitych o wczesnym poranku), Heinrichowi polecano kilka razy. Za pierwszym: gdy blondyn koło czternastego roku życia dostał ze stresu wczesnych zwiastunów wrzodów na żołądku. Za drugim: kiedy półtora roku później, po jednej jedynej kłótni, w jaką kiedykolwiek naprawdę wdał się z rodzicami, wysłano go na przymusowy trening "radzenia sobie z gniewem" (choć Henry uważał, że z gniewem akurat radzi sobie doskonale; gorzej, że na tamtym etapie życia nie radził sobie z niczym innym). I za trzecim - bo ponoć do tylu właśnie sztuka - parę miesięcy po drugim podejściu, gdy Henry oficjalnie musiał zacząć się podpisywać mianem sieroty dziedzica.

Żadna z udzielanych mu wówczas, z dobrych chęci, ale i na siłę, wskazówek, jakoś z chłopakiem nie została. Nie znaczyło to jednak wcale, że Wittgenstein wcale nie praktykował uważności. Wręcz przeciwnie. Tyle tylko, że robił to po swojemu, i wbrew receptom terapeutów.
Henry cenił ciszę. Najbardziej taką, która jakby sama się jeszcze nie obudziła po nocy - głębszą, niż cisza po południu, ale jednocześnie lżejszą, niż ta wieczorna. Lubił słyszeć własny oddech, rodzący się w przeponie i wędrujący zachrypniętym po śnie gardłem aż do warg. Lubił słyszeć własne kroki na akademickim dziedzińcu. Jeszcze bardziej - własne myśli, w porannej samotności o wiele bardziej klarowne i dla niego samego zrozumiałe niż wtedy, gdy otaczali go inni ludzie.

Wczesne, i przy tym niemal codzienne wizyty na uniwersyteckiej pływalni szybko stały się dla blondyna czymś na kształt rytuału, nerwy kojącego mu skuteczniej niż prozac i rumianek jednocześnie. O ile mógł pozwolić sobie na poranny trening - a nie, na przykład, wizyty w dziekanacie, dla uniknięcia potwornych kolejek - potem zazwyczaj wszystko szło mu jakby lepiej.
Poza tym przyjemnie było zacząć dzień bez konieczności prowadzenia z kimkolwiek konwersacji - w końcu, gdy docierał na basen, było zazwyczaj tak wcześnie, że mijał (a nie "spotykał" - nie zamieniwszy z nimi słowa) ledwie parę innych dusz.
Tego także spodziewał się, opuszczając swój tor, i zmierzając do szatni; wszak gdy dotarł tu prawie godzinę wcześniej, był w niej zupełnie sam.
Ociekał wodą, sączącą się miarowo z uwolnionych spod czepka, jasnych kosmyków, i spływającą ścieżynką rzadszych, złotszych włosków biegnących od pępka, do krawędzi pływackich spodenek. Poza tym oddychał ciężej niż przed wejściem do wody - przez własny organizm upominany, że pięćdziesiąt minut nieprzerwanego pływania to zbyt dużo, i, że przyda mu się teraz prawdziwe śniadanie.
Obecnością innej osoby w szatni, nie był zaskoczony.
Zdziwił go tylko fakt, że osoba ta nie wygląda na kogoś, dla kogo męska szatnia byłaby pierwszym wyborem. Z drugiej strony, Chryste, Henry nie chciał oceniać nikogo wyłącznie po fizis.
Zmarszczył brwi i chrząknął.
- Uhm, tak. Tak. O tyle, o ile mi wiadomo... - Nie był pewien, czy dziewczyna (!?) upomina go o czymś, czy o coś go pyta, czy w ogóle chodzi jej jeszcze o coś innego. Zauważył natomiast inną, ważną kwestię - Jesteś pewna? Ten pod okiem chyba trochę za jasny? - Nie drgnął, nadal stojąc ledwie parę kroków od progu, jakby czekał, że blondynka go wyprosi - Podkład. Wymieszałbym z tym, który masz na szczytach policzków... - Z brzmienia tych słów ulewających się zeń w porannej senności, zdał sobie sprawę kiedy już padły. Więc się zarumienił - To znaczy, nie ja. Moja siostra. Tak podobno wypada naturalniej...?


petra chollet

autor

-

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

Na litość boską, co to w ogóle za pytania, w dodatku: o tak wczesnej porze. Przecież Petra niczego w swoim życiu nie była n a p r a w d ę pewna.
Pewne było za to, że zwyczajnie dramatyzowała: miała raptem dwadzieścia lat, w tym wieku powinna się chyba po prostu przyzwyczaić do tego, że częściej czegoś nie wie niż wie. Nie znała odpowiedzi na pytania wykładowcy zadawane podczas ćwiczeń ani imion części studentów, z którymi uczęszczała na wykłady. Nie miała pojęcia, co będzie robić w najbliższy weekend ani czy nie popełniła wielkiego błędu, wybierając akurat taki kierunek studiów. Te wszystkie dylematy były nie tylko banalne, ale też całkowicie typowe, a studenci medycyny z równą intensywnością co Petra mogli zastanawiać się, czy nie zmarnowali sobie życia za sprawą jedej decyzji.
Ale Petra, w całej swojej próżności, byłaby gotowa twierdzić, że w jej przypadku chodzi o coś więcej (w końcu zawsze musiało chodzić o więcej). Kiedy była młodsza, miała obok siebie ojca - nawet jeśli nie zawsze b y ł w taki sposób, jak dziewczyna by sobie życzyła i nawet jeśli zdarzało się, że musiała poczekać, zanim znajdzie dla niej chwilę. Obecność ojca, mimo to, dawała jej poczucie pewności i bezpieczeństwa, a także: plan, który wspólnie ułożyli. (Albo raczej: który ułożył jej ojciec, a Petra na tyle się do niego przyzwyczaiła, by zacząć traktować tę wizję jako swoją własną, a marzenia ojca - jak jej marzenia). Wiedziała, na jaki uniwersytet pójdzie i co będzie robić w przyszłości od tak dawna, że stworzenie nowego planu - tym razem nie tylko bez ojca, ale też w kontrze do niego - przyszło jej z trudem. I nie wiedziała, co dalej, tym bardziej, że im więcej czasu spędzała poza Nowym Jorkiem, tym bardziej oczywiste stawało się, że nie może wrócić do rodzinnego miasta. I że nie ma już do czego wracać.
Nie wiedziała nawet, cholera, czy ojciec naprawdę to zrobił. A na to nie pomagało nic, łącznie z tymi oddechami: dwoma głębokimi, jednym płytkim, które polecano Henry’emu nie raz, ale aż trzy razy.
Była jeszcze jedna niewiadoma - to, jak zareaguje na tego wysokiego chłopca, który krytykuje jej makijaż. Przez moment tkwili w zawieszeniu, pełnym możliwości, gdy mogło wydarzyć się wszystko, a oni mogli albo okropnie się teraz pokłócić, albo zostać przyjaciółmi do końca życia - albo chociaż do końca tego semestru. Mogłaby też upokorzyć Henry’ego, wykorzystując jego zawstydzony rumieniec, i zepsuć mu ten poranek.
Przez jej twarz przebiegł grymas, który próbowała ukryć: na tyle krótki, że mógł być zarówno słabo maskowanym rozbawieniem, jak i skuteczniej ukrywaną złością, ot, robieniem dobrej miny do złej gry. Nie dała się jednak sprowokować (ani do jednego, ani do drugiego) i poprawiła go: - Pod okiem mam korektor - powiedziała tylko, w żaden sposób nie odpowiadając na jego komentarz dotyczący odcieni. Zamiast tego przyjrzała mu się nieco uważniej (i choć w przyszłości Petra wyprze się wszystkiego, jej wzrok padł nie tylko na jego twarz, ale także na te złotawe włoski przy jego pępku). - A poza tym: kto powiedział, że zależy mi, by wypadać naturalniej? - powtórzyła za nim, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Ponownie odwróciła się w stronę tej ławeczki i ustawionego na niej lusterka, by zacząć rozprowadzać kosmetyk. Spróbowała na niego spojrzeć w tafli, ale bezskutecznie, dlatego powiedziała do samej siebie: - Możesz wejść, powiedziałam ci, że to męska szatnia. Widziałam już wcześniej mokrych pływaków, a wygląda na to, że ty widywałeś malujących się ludzi, powinniśmy dać sobie radę we dwoje.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

No cóż: z żyjącymi rodzicami (na wolności, czy też nie, i niezależnie od tego, czy we własnej, czy cudzej narracji, byli pełno, pół-pełno, czy raczej niepełno- sprawni), problem z pewnością był taki, że z jednej strony mieli jeszcze niby szansę na potencjalną, życiową i rodzicielską rehabilitację, ale jednocześnie nadal mogli wywinąć jakiś zupełnie nieprzewidziany numer, na powrót łamiąc serce, które wydawało się już i tak wystarczająco złamane.
Może w tym leżał zresztą cały paradoks - że Henry, w którego przypadku w dość oczywisty sposób od straty rodziców raczej nie było odwrotu - naprawdę potrafił się niekiedy uspokoić za pomocą spokojnej inhalacji rześkiego, porannego powietrza, albo miarowych skurczów i rozkurczeń kolejnych partii pospinanego stresem ciała. Martwi rodzice byli kiepskim wsparciem, fakt. Ale przynajmniej gwarantowali brak bolesnych powtórek z rozrywki (no chyba, że ktoś wierzył w życie po śmierci; Henry wątpił jednak, że nawet gdyby Aloise i Charlotte postanowili powrócić zza grobu, prędzej wybraliby się na wakacje w Chamonix, a nie zdecydowali ryzykować wychowawczymi niesnaskami z synem - na te obydwoje mieli raczej marnawą odporność). Było coś uspokajającego w takiej nieodwracalności rzeczy.

Z pewnością Petrę i Henry'ego łączyła jednak rzecz, której nie mogli o sobie na tym etapie w żaden sposób wiedzieć, ale jaką, być może, byli w stanie przeczuć. Fakt, że obydwoje musieli radzić sobie z cudzą - a jednak bliską - tajemnicą; sekretem, którego rąbka nikt, ni cholery, jakoś nie kwapił się im uchylać.
Może dlatego właśnie Wittgenstein niemal natychmiast zdawał się zapałać do blondynki jakimś rodzajem wczesnej, ale szczerej sympatii. A może to te legginsy - fakt, trochę ekscentryczne w barwie i wzorze, ale za to przyjemnie otulające kształtne, dziewczęce biodra.
Aż się zdziwił, jaką moc musiały mieć petrowe słowa (tak już chyba bywało z dziewczynami, które stąpały po świecie w sposób sugerujący, że ten świat powstał dla nich, i wraz z nimi istnieć przestanie - nawet, jeśli był to tylko kamuflaż faktycznego braku pewności siebie), bo gdy pozwoliła mu wejść, poczuł nagle, jakby ktoś w jego ciele zwolnił zaciągnięty wcześniej silnie hamulec. Noga sama wyrwała się wprzód - jedna, potem druga (klap-klap, zrobiły japonki, odklejając się od unoszonej pięty), i nagle Henry znalazł się we wnętrzu pomieszczenia, z jasnością skóry tylko uwydatnioną bielą i błękitem kafelków. Chyba zaczynał rozumieć, co musiały czuć wszystkie te baśniowe zmory, którym osypanie progu solą odbierało możliwość przekroczenia granicy framugi. Poczuł przywilej. Chryste, ależ absurd! - bo przecież jeśli ktokolwiek był w tej szatni intruzem, to właśnie Petra.
Ale, jak sama sugerowała, chyba byli władni, by znaleźć kompromis.
- Well, fair enough - Przyznał jej rację, konstatując, że może rzeczywiście studentka wolała wyglądać sztucznie, a nie delikatnie, a on przedwcześnie wyciągnął jakieś własne wnioski. Poza tym kim był, żeby cokolwiek sugerować? Sam przeżywał męki, kiedy musiał sobie zaklajstrować tego, czy innego pryszcza muśnięciem maści cynkowej. To, że makijaż wyglądał na prostą czynność - gdy robiła go sobie jego siostra - mogło być wyłącznie pozorami. Spotulniał. I posłusznie pomaszerował ku swojej szafce, wywlekając z jej metalowego brzuszka ręcznik i kosmetyczny piterek - w zamian za czepek i pływackie okulary. Ale i nie kąpielówki - co pewnie by zrobił, gdyby, oczywiście, nie dziewczęca obecność.
- Okay - Kiwnął głową. Wcale się nie ociągał (chyba!?) w drodze pod prysznice, a jednak głupio było mu tak po prostu sobie pójść, w dziwnie intymnym kontekście ich spotkania nie zamieniwszy z Petrą choćby kilku kurtuazyjnych słówek. To pewnie ta jego nabyta brytyjskość - Więc... - Przymrużył oczy, gdy do lewego wpadła mu kropla ozonowanej wody, po rzęsach spłynąwszy jak na zjeżdżalni - Co tu robisz? - Zagaił, i natychmiast się zreflektował - Mam na myśli uniwersytet, nie... - Powiódł wzrokiem po neutralnej barwie ścian - Szatnię. Nie śmiałbym... - Chrząknął. Teraz rumienił mu się nawet koniec nosa, ale zawsze mógł to zrzucić na karb różnicy temperatur - Ja studiuję medycynę. To znaczy... Prawie. Właśnie zaczynam.

petra chollet

autor

-

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

Jeśli ktokolwiek był w tej szatni intruzem, to właśnie Petra.
Jeśli ktokolwiek w tej szatni znał smak przywileju - również była to Petra (która w całej swojej arogancji natychmiast uznała tego ociekającego wodą mężczyznę - chłopca? - za zwykłą poczciwinę z Seattle, który wracał ze swojej publicznej podstawówki na ciepły, pożywny obiad gotowany przez matkę-sekretarkę w pobliskiej firmie, a nie kogoś, kogo wypchnięto spod niezbyt opiekuńczych skrzydeł guwernantki prosto do szkół z internatem dla chłopców o odpowiednim pochodzeniu). Nie myślała o tym za często: nie czuła się ani wdzięczna, ani winna temu, w jakiej rodzinie przyszło jej dorastać. Może nawet nie miała jeszcze okazji w pełni zdać sobie sprawę z uprzywilejowanej pozycji, w jakiej się znalazła: całe życie chowana pod kloszem, znała tylko jedną skrajność, z tą drugą nie miała zbyt wiele wspólnego. Poznała już gorycz rodzącą się w momencie, gdy ten przywilej jest ci odbierany, ale prawda była taka, że nawet po aresztowaniu ojca Petrze i jej matce udało się po prostu miękko sturlać o jeden stopień, zamiast boleśnie się poturbować, padając na sam dół. Mogła czuć się bardzo skrzywdzona i wściekła z powodu uniwersytetu, na którym ostatecznie musiała rozpocząć studia (a przecież nie taki był plan ojca Petry) albo tych kilku kompromitacji, jakie spotkały jej rodzinę w ostatnich latach, ale, mimo wszystko, wciąż była dość bezpieczna. Na tyle, by rówieśnicy na sali wykładowej posyłali jej dość niechętne spojrzenia znad swoich pięcioletnich laptopów, które trzeba było od razu po zajęciu miejsca podłączyć do prądu.
A także: na tyle, by Petra mogła spędzać ten poranek, malując się w męskiej szatni i absolutnie nie martwić się skutkami. Jak gdyby wiedziała, że przecież i tak żadne jej nie dosięgną. Albo, co chyba jest bliższe prawdy: jakby i tak nie była w stanie przejąć się żadnymi potencjalnymi konsekwencjami. Bo i co się mogło stać? Nie wsadzą jej przecież do więzienia.
To okropne, ale wyglądało, jakby Petra całkiem nieźle się bawiła. Jej ramiona ponownie się rozluźniły, a rysy jakby zmiękły, gdy wpatrywała się w Henry’ego łagodnie, niemal z rozbawieniem (zmieniało się to, gdy przypominała sobie o tym, że przecież ona się tu malowała, a nie gawędziła: wtedy wzrok ponownie wracał do okrągłego lusterka i Petra momentalnie stawała się o wiele bardziej surowa dla własnego odbicia niż dla jakiegoś Brytyjczyka z Seattle).
- Hm? - zachęciła go, nie przerywając aplikacji. Jeśli nawet miała ochotę się roześmiać, nie dała tego po sobie poznać. Odłożyła gąbeczkę na rozłożoną wcześniej przy lusterku chusteczkę i spojrzała na studenta. - Medycynę? Och, bardzo mi przykro - odparła z powagą stosowną do chwili takiej jak ta, gdy składasz komuś kondolencje. W pewnym sensie była już przyzwyczajona do tego, że ludzie się czerwienią, rozmawiając z nią, więc z góry postanowiła założyć, że skórę Henry’ego także zdobi rumieniec, a nie, że to reakcja ciała na zakończony przed chwilą trening. - Ja jestem z wydziału filologicznego, więc raczej nie będziemy się widywać na uczelni - zauważyła, być może pozwalając sobie przez chwilę pomyśleć, że to s z k o d a. Celowo nie powiedziała mu też, co dokładnie studiuje. Czasem traktowała to jako tarczę (na pytanie o to, czym dokładnie zajmuje się jej rodzina, zwykła odpowiadać: studiuję filologię klasyczną, NAPRAWDĘ myślisz, że znam się na biznesie?), ale dziś nie miała na to ochoty.
Sięgnęła po spinkę, by ujarzmić swoje włosy i ponownie przyjrzała się Henry’emu, wciąż ubranemu jedynie w spodenki. Wciąż… - Krępuje cię, że tu jestem? - odgadła nagle i potrząsnęła głową. - Niepotrzebnie, zobacz, już nie patrzę - nie tylko zamknęła oczy (pod jednym wciąż widniała plama korektora), ale też przyłożyła do twarzy obie dłonie, opierając palce na swoim czole. O tej porze, w basenowej szatni, nie zdobiła ich jeszcze żadna biżuteria. - Nie podglądam - dodała jeszcze, a jej powaga zupełnie nie pasowała do tego, że wyglądała zupełnie jak małpka z emoji.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

A kondolencji w ostatnim czasie składano Heinrichowi całe mnóstwo - w trzech językach, i najróżniejszymi, możliwymi, drogami. Przynoszono je na próg, razem z ciastem i butelką burgunda (zupełnie jakby był to najstosowniejszy pod słońcem podarek dla dwojga nastoletnich, pogrążonych w żałobie, sierot); wysyłano pocztą - w towarzystwie kwiatów, zwykle lilii i kalii, choć zdarzały się i róże, i pięknie kaligrafowanej karty zapewniającej o szczerym współczuciu; podrzucano drogą wirtualną - w wiadomościach po wypadku w Alpach wypluwanych Henry'emu w twarz przez najróżniejsze komunikatory z konwulsyjną, neurotyczną częstotliwością. Wszystkim było strasznie szkoda tego duetu dzieciaków, nagle zostawionych na pożarcie światu bez żadnej amortyzacji z rodzicielskiej rady czy wsparcia (choć znaleźli się i tacy, którym przez myśl przeszło, że dobrze im tak - wreszcie zaznać prawdziwej życiowej niedoli, gdy do tej pory, urodzeni w czepkach, chowali się pozornie w nieustającym szczęściu i luksusie). Wszystkim było przykro, że Charlotte już nigdy nie zabryluje na charytatywnych bankietach, a Aloise nikogo nie zanudzi nader wylewnym monologiem o wartości Unii Europejskiej i tragedii Brexitu, albo roczniku niemieckiego rieslinga najodpowiedniejszym do mięs białych versus tego, co to podobno pasuje do czerwonych (Henry nigdy wówczas ojca nie słuchał, nastoletnio-znużony, jego słowa wpuszczając jednym uchem i drugim wypuszczając; teraz się za to niemal nienawidził). Wszyscy żałowali, że nie mogą pomóc bardziej (w istocie pewnie mogli - ale nikt jakoś nie proponował).
I, że Henry - ledwie szesnastoletni - musi nagle nieść na barkach ciężar nieodpowiedni dla żadnego dziecka.

Nikt jednak nie pokwapił się jakoś zapytać, po czym tak naprawdę młody Wittgenstein tę żałobę nosi, własny smutkiem owinięty wymownie, niczym kirem. A mógł przecież wcale nie po rodzicach, a choćby po relacji z Williamem - która za sprawą ostatnich przed śmiercią poczynań Aloise'a skończyła się szybciej, niż się na poważnie rozpoczęła.
Albo -
No, właśnie: albo za studiami, o jakich marzył od dwunastego roku życia, a które porzucić musiał niczym niepotrzebny balast (tak to przecież właśnie widziała cała jego żyjąca rodzina: jako głupotę, bzdurę, fanaberię do wyrzucenia przez ramię - raz, a dobrze, i tak, by się nigdy na nią nie oglądać), przekonany, że nie ma żadnego innego wyjścia.

Teraz, w każdym razie, dziewczęce słowa - wypowiedziane pewnie ironicznie, z czego Henry niby zdawał sobie sprawę, a jednak z powagą jakiej nie zaznał u nikogo innego, z kim dzieliłby się naturą swojego kierunku na UoW (wszyscy inni mówili: wow!, i gratulacje!, i, prawdziwy hit, och, jak ambitnie! rodzice muszą być z ciebie bardzo dumni!) - zrobiły z nim coś bardzo dziwnego, błyskiem rezonując ze spragnionym zrozumienia umysłem. Henry zamrugał, i przy każdym kolejnym ruchu powiek jego oczy robiły się jakby coraz większe od niedowierzania. Ona tak na poważnie?!, nie mógł uwierzyć, jednocześnie trochę rozpływając się w środku nad faktem, że ktoś mógł pojmować, że takie studia to raczej tragedia i wyrok, a niekoniecznie największe, życiowe osiągnięcie.
Kiedy dała mu wskazówkę względem własnych studiów, Henry zrozumiał. No tak, filologia. Niektórzy to mieli w życiu farta (Boże, co on by dał za filologię! - i wielogodzinne rozbieranie na czynniki pierwsze potrójnie złożonych zdań, zamiast prowadzenia podobnej, choć znacznie bardziej krwawej, sekcji na laboratoryjnych, dostępnych dla studentów preparatach).
- Tak, mi też - Wzruszył ramionami, i chyba naprawdę zacisnął zęby, tak mniej więcej, jak dzieci zwykną to robić gdy im się polewa odrapane o żwir i żużel kolana wodą utlenioną. A potem przypomniał sobie słowa ojca, i później podobne, Hermanna - te o byciu mężczyzną, i innych ideałach. Więc pokręcił lekko głową - Ale nie jest tak źle. Mamy bardzo... Bardzo nowoczesne laboratoria, i fenomenalną bibliotekę. No i podobno na trzecim roku - Trzecim roku, Henry, rozkrzyczało się w nim wszystko, t r z e c i m! po ponad dwóch kolejnych latach Twojego życia!) - Program robi się naprawdę ciekawy. Będziemy mieć dużo zajęć praktycznych, a nie tylko teorię...
Nie wiedział, po co jej to wszystko mówi. Prawdopodobnie robił to wyłącznie odruchowo - bo paplając, choćby na moment przestawał być tak boleśnie świadom własnego, wychłodzonego ciała, którego - najwyraźniej - blondynka wstydziła się znacznie mniej, niż on sam. Samo wyrzucenie z siebie choć namiastki goryczy jaką nosił względem swoich studiów, okazało się jednak wyjątkowo pomocne.
Dopóki, rzecz jasna, Chollet nie sprowadziła go na ziemię, (prawie) golutkiego, dobitnie celnym pytaniem.
- Hm? Nie, skądże! - Zaciągnął tymi swoimi posh zgłoskami, na chwilę tak rozproszony, że kompletnie zapomniał o stosowanym zwykle kamuflażu bardziej przystępnego, mniej wyniosłego akcentu - Wcale mnie nie krępujesz! - Skłamał, robiąc bardzo odważną minę do bardzo przerażającej gry i uznał, że on to jej pokaże! (pokazać mógłby, owszem, co nieco, zważywszy na jego kolejne poczynania).
Henry sięgnął po ręcznik, i w akcie dziewiętnastoletniej brawury zdjął kąpielówki - choć wcześniej odwrócił się do blondynki tyłem, i jeszcze sprawdził, czy nadal przypomina małpkę z komunikatora, czy jednak patrzy. Prawdopodobnego scenariusza, w którym Petra by go podglądała, wolał jakoś nie brać pod uwagę.
Prędko owinął się ręcznikiem, choć gdyby Chollet chciała, miałaby okazję przyjrzeć się jego pośladkom, i odwrócił dopiero, gdy jego biodra spowijał bezpieczny, przyjemnie chropowaty kokon materiału. Potem poszedł pod prysznic, i polewał twarz chłodniejszą niż zwykle wodą tak długo, aż zyskał pewność, że wytrzebił z policzków wszelaki rumieniec.
Kiedy wrócił, uśmiechał się zupełnie spokojnie. Może nawet trochę nonszalancko.
- Faktycznie... Słabo - Odniósł się do jej wcześniejszych słów - Z tymi studiami. Ale pewnie będziemy na siebie wpadać? - Roztrzepał dłonią wilgotne włosy. Gdyby miał więcej pewności siebie, zaproponowałby po prostu, że mogliby do takiego wpadnięcia na siebie celowo doprowadzić. Wyobraźnia poprowadziła go jednak w innym kierunku - Jaką filologię? - Uświadomił sobie, że nie zna nawet imienia dziewczyny - Bo chyba widziałem w planie zajęć... - "Chyba", Henry?! Przecież studiował go z religijnym niemal namaszczeniem przez dwa ostatnie tygodnie, teraz w pamięć wryty jak na blachę - Mam łacinę z niektórymi kierunkami.

petra chollet

autor

-

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

W tej szatni to Henry nad nią górował - musiała zadzierać głowę do góry, kiedy do niego mówiła (choć, niczego nie ujmując chłopakowi, warto odnotować, że to nie było szczególnie imponujące osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że to Petra dalej siedziała na podłodze). A równocześnie: to chyba ona miała w czasie tej rozmowy przewagę.
Wynikała z różnych rzeczy: z tego, że wzięła blondyna z zaskoczenia i nie spodziewał się wcale spotkać w szatni akurat Petry, kiedy ona była gotowa na męskie towarzystwo (przynajmniej na basenie i tylko przez chwilę). Z tego, że to Henry był rozebrany i dopiero opuścił basen, a ona zdążyła ściągnąć swój kostium i założyć normalne ubranie. Z tego, że sam przyznał - być może popełnił tym samym błąd - że dopiero zaczyna studia na UoW, gdy Petra była na tej uczelni już wystarczająco długo, by zdążyła ją nieco znużyć.
- Skąd wiesz, że nie jest tak źle? Sam powiedziałeś, że dopiero zaczynasz - złapała go za słówko, przyglądając się blondynowi nieco krytycznie. To nie tak, że planowała być niemiła albo zachowywać się w sposób, który wprawiłby Henry’ego w dyskomfort. Petra nauczyła się po prostu wykorzystywać przewagę, którą zyskiwała, nawet jeśli była niezasłużona i miała trwać tylko przez chwilę: nie do końca świadomie i z wyrachowania, bardziej na skutek nawyku. Łapała szansę, gdy ją dostrzegała, tak jak ktoś z lepszym refleksem mógłby złapać rzuconą w jego kierunku piłeczkę.
Poza tym: dokładanie starań, by Henry ją polubił, było ryzykowne. Wiązało się z możliwością rozczarowania, poczuciem braku i smutkiem. Bezpieczniej byłoby zrazić go do siebie, a potem w spokoju wrócić do swojego życia: nie skorzystać ze sposobności i, dzięki temu, nie wystawić się na cios. Nie wiedziała, kto ją tego nauczył, mimo że chodziła kiedyś na lekcje samoobrony (ojciec zapisał ją na zajęcia z instruktorem, gdy po raz pierwszy jakiś podejrzany samochód zaczął parkować pod ich domem, a on od razu założył, że to potencjalny przestępca, a nie - co z perspektywy czasu wydawało się bardziej prawdopodobne - policja, która już wtedy miała go na oku).
Uniosła nieznacznie brwi, szybko wyłapując zmianę, jaka zaszła w akcencie Henry’ego. Nie skomentowała tego i nie upierała się, że przecież widzi, a zamiast tego zamknęła oczy, starając się zapewnić chłopcu tyle prywatności, ile tylko mogła, biorąc pod uwagę, że nie zamierzała jeszcze opuszczać szatni. Siedziała cierpliwie w ciemności, dopóki nie usłyszała - za sprawą klap-klap wydawanego przez wittgensteinowe japonki - jak znika w części z prysznicami. Nawet jeśli korciło ją, żeby podejrzeć (dla własnej satysfakcji lub po prostu żeby go trochę spłoszyć), nie zrobiła tego ze śmiesznie prostego powodu: byłoby to okropnie nieeleganckie.
- Już mogę? - spytała w pustkę szatni, zanim odsłoniła oczy. Ociągała się z makijażem, dlatego gdy Henry wrócił spod prysznica, Petra wciąż tuszowała rzęsy. Nie odpowiedziała na jego pytanie od razu - skończyła jedno oko i dopiero na niego spojrzała. - No cóż, nie sądzę - odparła spokojnie. - Nie jesteśmy na tym samym wydziale ani na tym samym roku. A ja, choć jeszcze nie podjęłam decyzji, zastanawiam się czy od tego semestru nie zacząć jednak korzystać z damskiej szatni - żartowała, ale nie do końca. Wpadanie na Henry’ego wydawało jej się mało prawdopodobne. Ponownie zanurzyła szczoteczkę w tuszu, by dokończyć makijaż. - Filologię klasyczną - wyjaśniła i wreszcie się uśmiechnęła: lekko, niemal złośliwie. - Więc nie wiem, czy będziesz mieć łacinę ze mną, moje zajęcia mogą być dla ciebie za trudne - tym razem nie próbowała wbić mu szpili (zrobiłaby to subtelniej) i jedynie się z nim droczyła. - Skończyłeś już? - upewniła się, mając na myśli, czy chłopak wraca jeszcze pod prysznic. Chciała dać mu się w spokoju ubrać, dlatego wstała, chwyciła szczotkę i zniknęła w innej części szatni, by się uczesać. Gdy wróciła - po wcześniejszym krzyknięciu, czy Henry założył już spodnie - podeszła do swoich rzeczy i schowała do plecaka kosmetyczkę i lusterko, a następnie wciągnęła przez głowę bluzę. Nie pozostało jej tu już nic do zrobienia, więc spojrzała na Henry’ego, jak gdyby zamierzała się z nim pożegnać. Ale zamiast “do zobaczenia”, powiedziała: - Może chciałbyś zjeść razem śniadanie?
Wbrew wszystkiemu, nie chciała jeszcze kończyć tego spotkania.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

- Czytałem na forach - Odparował Henry, trafnym pytaniem dziewczyny wzięty tak pod włos, jak i znienacka. Trochę mu schlebiło, pewnie zupełnie niesłusznie, że blondynka musiała go naprawdę słuchać - jak inaczej w końcu wyłapała by nieścisłość w jego narracji, gdyby wpuszczała ją jednym, i wypuszczała drugim uchem? Z drugiej strony pożałował szybko, bo bynajmniej nie był to comeback, jaki uznać się dało za szczególnie błyskotliwy.

Kiedy Henry był całkiem mały, często wróżono mu karierę polityczną, albo chociaż taką w prawie. Prezentowałby się nieźle - jeśli choć trochę przypominałby ojca (ostatecznie: przypominał bardziej, niż by chciał - coraz częściej widział go we własnym, lustrzanym odbiciu; jak ducha), rosłego i kanciastego szerokością barków, i wyraźnym konturem szczęki. Poza tym miałby już niezłe podwaliny pod wszelkie możliwe konszachty, jakie usprawnić mogą karierę w takich środowiskach - w końcu Wittgensteini znali wszystkich, których znać wypadało, i wszyscy znaczący gracze na planszy socjety, znali Wittgensteinów.
Prędko jednak okazało się, że chociaż chłopak niewątpliwie może pochwalić się dobrym refleksem, brakuje mu tego, co niezbędne jest tak samo na wyborczej mównicy, jak i za sędziowskim stołem. Pewności siebie, jaka w odpowiednim momencie pozwalałaby szybko połączyć mózg, wypluwający trafne, cięte komentarze, i wypowiadające je usta. L'esprit de l'escalier, było - oprócz młodzieńczego trądziku, i nękającej go czasami zgagi (głównie wtedy, gdy uległ własnym demonom, i przed porą snu nażarł się słodyczy) - jedną z największych zmór młodego Wittgensteina.
Jego ojciec mówił, że jeszcze się wyrobi. Ale jego ojciec umarł.

W czasie, gdy Petra ociągała się z makijażem, Henry z kolei miotał się między potrzebą jak najprędszego uwinięcia się z prysznicem, jak i poczuciem, że być może lepiej byłoby, gdyby pozostał tu na zawsze. Wtedy przynajmniej nie musiałby ryzykować, że powie coś, co wywołałoby u niego jeszcze większy rumieniec (albo, że się poślizgnie, albo że zaplącze się w nogawki spodni, albo że zrobi coś równie żałosnego - wyrżnie głową w otwarte drzwiczki szafki, albo przytnie sobie nimi palec - oby tylko nie co innego; możliwości były niezliczone).
Gdy już na powrót znalazł się w towarzystwie Chollet - nawet, gdy uprzejmie schowała się za winklem, a o jej obecności świadczył tylko kwiatowy zapach mgiełki do ciała, czy dezodorantu, oraz kontrolne pokrzykiwania zza ściennego przepierzenia, sprawdzające, jaką część garderoby udało się Wittgensteinowi przywdziać - działał dziwnie metodycznie, i z zaskakującym opanowaniem. Wytarł ciało, wsunął na tyłek bokserki, ubrał się, i tylko przez chwilę walczył z rozporkiem i górnym guzikiem koszuli (owszem, Henry często nosił koszule - wsunięte pod węzłowaty kaszmir swetra).
- Tak, już możesz - Potwierdził z wdzięcznością, dochodząc do wniosku, że dziewczyna faktycznie chyba rozegrała to fair.


Kolejny jej komentarz wcale nie ubódł Henry'ego jak szpila. Zdawał się być raczej jak koniuszek scyzoryka - jeśliby dumę dziewiętnastolatka przyrównać do blaszanej puszki, może brzoskwiń, albo ananasowych plastrów. Podważył ją - chłopięcą wiedzę poddawszy pod jawną wątpliwość.
Trochę się nastroszył.
- I non puto - Wzruszył ramionami - Linguam Latinam triennio ultimis didici.
Pewnie wystarczyłoby, gdyby wyjaśnił Petrze, w jakich szkołach go edukowano, a wszystko stałoby się jasne. Ale nie wystarczyłoby jemu.

Chodziło o to, że Henry'ego wychowano na baśniach i legendach, w których zawsze ktoś (zwykle jakiś młody rycerz i przy tym nierzadko, o ironio, sierota) bronić musiał swojego honoru, a przy okazji dobrego imienia całego rodu, z którego się wywoził. Wychowawszy się na takich przekazach, trudno mu było teraz nie traktować co drugiej słownej potyczki, jakkolwiek błahej z pozoru, czysto ambicjonalnie. Może nie tyle więc chciał dziewczynie pokazać (oho, znowu!), co raczej udowodnić.
Poza tym kierowała nim chyba jakaś namiastka nadziei, że nie wszystko jeszcze stracone, i że znajdą pretekst (on znajdzie pretekst!?), żeby się jeszcze zobaczyć -
Z tym, że Petra, z przyczyn dla niego niezrozumiałych chyba jeszcze bardziej, niż dla siebie samej, postanowiła przejąć stery i wyręczyć go z jakimikolwiek pretekstami.
- Se - Serio?. Boże. Może to był jakiś wyrachowany rytuał, za sprawą którego starsi studenci nękali na UoW młodszych, najpierw dając im nadzieję, a potem ściągając na ziemię oczywistą, choć przewrotną odmową. Tylko, że dziewczyna - cała gotowa do wyjścia - wcale nie wyglądała tak, jakby robiła sobie z niego żarty - J-jasne - Kiwnął głową trochę zbyt energicznie - Pewnie. Chętnie. W kantynie? Czy może jednak w parku na kampusie? Pogoda chyba jeszcze wytrzyma...
Choć od paru dni zapowiadali pierwsze, typowo waszyngtońskie, opady.

petra chollet

autor

-

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

Poczuła się trochę jak wtedy, gdy odwiedzała Nowy Jork w czasie przerwy międzysemestralnej albo tuż przed Świętem Dziękczynienia (nie dlatego, że miała tam coś do roboty, po prostu w Seattle zajmowało ją jeszcze mniej spraw) i wpadała na koleżankę, z którą siedziała w liceum na lekcjach francuskiego oraz biologii.
Taką, o której istnieniu zdążyła już zapomnieć - przecież nie kontaktowały się od ukończenia szkoły średniej, szybko odkrywając, że gdy przestały dzielić szkolną ławkę, zaczęło dzielić je wszystko inne - ale wystarczył moment, by wiele sobie przypomniała: imię koleżanki, ale także jej kota, ulubione batony jedzone na długiej przerwie (jedynie raz na jakiś czas, bo Kalorie z pewnością znajdowały się wysoko na liście strachów nastolatek, w c i ą ż, mimo całego szumu wokół body positive) i tę jedną krępującą anegdotę z drugiej klasy, która będzie się ciągnąć za koleżanką jeszcze przez całe lata.
Nie wiedziała, czy jej studia będą się za nią ciągnąć równie mocno jak niefortunny pocałunek na imprezie, o którym bezlitośni rówieśnicy nie pozwalają zapomnieć. Wiedziała za to, że nie tęskniła.
Chyba dopiero teraz to do niej dotarło, gdy usłyszała zdanie wypowiedziane po łacinie - z przyzwoitym akcentem, choć przez treść wypadało nieco infantylne, jak z rozmówek dla turystów albo podręczników dla początkujacych - że powrót na studia, do tego martwego języka, nie wzbudzał w niej ani niechęci, ani ekscytacji. Wróci, bo nie miała lepszego pomysłu.
Wróci, bo nic lepszego jej nie pozostało.
Nie mogła jednak powiedzieć, by ją to cieszyło: duchota panująca w sali, gdy wykład trwał już godzinę i dwadzieścia minut; zdystansowane, może nieco niechętne (zazdrosne?) spojrzenia rówieśników i niekończące się stosy notatek, na które w strategicznym momencie została wylana resztka kawy.
Nie wiedziała też - jeszcze - czy cieszy ją towarzystwo Henry’ego. Przypatrywała mu się z nieokreślonym wyrazem twarzy: mógłby to odebrać zarówno jako rozbawienie, jak i lekką ironię. - Ładny masz akcent - powiedziała wreszcie, trochę tak jak gdyby chwaliła jakąś (nieprzytrzaśniętą, na całe szczęście) część jego ciała. I znowu: była uprzejma czy tylko złośliwa?
- Nie musimy - dodała natychmiast, z dość niezachwianym spokojem (no, a przynajmniej na zewnątrz…), gotowa w każdej chwili pokazać chłopcu, jak bardzo jej nie zależy, by z nią szedł. Nie zdążyła, bo Henry ostatecznie postanowił przyjąć jej zaproszenie: nie raz, a trzy razy.
Petra, trochę wbrew sobie, uśmiechnęła się. Uśmiech, jako jedną z niewielu rzeczy, dostała w spadku po matce, która zawsze potrafiła zjednać sobie ludzi. Pod warunkiem, że chciała.
- Bardzo się cieszę - odparła, być może nieco sztywno i zbyt oficjalnie, gdy przypomniała sobie, że miała się do niego nie uśmiechać (w myśl jednej z tych dziwacznych zasad, które Petra sama sobie narzucała). Założyła włosy za uszy i pokręciła głową. - Może nie w kantynie? Niedaleko biblioteki jest kawiarnia, mają tam dobre croissanty i jakieś kanapki. Możemy tam kupić śniadanie i kawę, i zjeść je w parku? - zaproponowała. Powoli uczyła się, co powinna mówić (i czego nie mówić), żeby nie wychodzić na dziwaczkę, dlatego nie zdradziła mu, że rzadko schodzi rano do kantyny (co to w ogóle za słowo? już nawet jej ojciec w więzieniu miał po prostu stołówkę…). Przyjrzała się jego koszuli i dodała: - Chociaż jak na ciebie patrzę, to mam wrażenie, że jestem nieodpowiednio ubrana. Powinnam się przebrać przed śniadaniem?
Szykowała się poważna wyprawa. I, całkowicie wbrew sobie, zaczynała być nią trochę podekscytowana.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry'emu zdarzało się tęsknić za rodzicami - nie tyle może samą ich obecnością (matki, o zmysłach i zachowaniach zwyczajowo wyostrzonych lekkim nadmiarem szampana i lekkim niedomiarem leków na uspokojenie, i ojca, z charakterem, dla odmiany, chyba nieco stępionym życiem z matką), co świadomością, że , jak niewidzialna, ochronna bariera, o którą człowiek w razie czego może się oprzeć (bo przecież nie "przytulić do niej" - rodzice Henry'ego nie byli tego rodzaju opiekunami). No, i za Ellie - ale przecież za Ellie tęsknił cały czas, nawet kiedy miał ją w drugim pokoju albo i w zasięgu wzroku, trochę tak, jakby jego umysł i dusza nie znały innego stanu rzeczy i nie wiedziały, kiedy przestać.
Tęsknił także czasem za Williamem, choć w minionych miesiącach z dziwną fascynacją zauważał, że uczucie to jakby straciło na barwie i sile, choć przecież kiedyś wydawało mu się, że doskwierać będzie mu z identycznym natężeniem już do końca życia.
Niekiedy brakowało mu też wielu innych rzeczy - więc zimą tęsknił za latem, a latem - za zimą, nocą tęsknił do dnia, a o świcie już zaczynał rozglądać się za zmrokiem.

Ale jednocześnie młody Wittgenstein regularnie zastanawiał się, czy da się tęsknić do czegoś (za czymś?), co zna się tylko z teorii, albo czymś, czego nie zna się wcale, ale czego brak odczuwa się niczym ból fantomowy - niedorzeczny, a jednocześnie dojmująco realny, w miejscu, w którym go teoretycznie być nie powinno, a mimo wszystko, jakimś cudem, jest?
Przecież czy nie właśnie o takim rodzaju tęsknoty pisano w wierszach, traktowano o nim w esejach, starano się ubrać go w słowa na stronach jego ulubionych książek i, w dodatku, zwykle też w jego rodzimym języku?
Fernweh. Sehsucht. Luftschloss.
Tęsknota za odległymi, wyobrażonymi, niedoścignionymi światami, albo za życiem takim, jakim mogłoby ono być, gdyby gwiazdy i okoliczności ułożyły się trochę inaczej. Cóż, wyglądało na to, że to akurat rodacy blondyna, bardziej niż jakakolwiek inna nacja, upodobali sobie próby ubrania jej w konkretne słowa.

Gdy myślał o tym za dużo - co często kończyło się migreną i insomnią - Henry wpadał w pułapkę fantazji o tym, jakby to było, siedzieć na tych samych wykładach (z innymi "pijanymi ludźmi renesansu z ryzykiem bezrobocia", jak to ich nazwał Arlam Delaney w trakcie ich pierwszej, łazienkowej interakcji), które Petrze nie kojarzyły się ani dobrze, ani źle, stanowiąc po prostu jedyne dostępne dla niej w tej chwili rozwiązanie. I za każdym razem dochodził do bolesnej konkluzji, że byłoby to spełnieniem jego marzeń -
Gdyby, oczywiście, nie postanowił wiernie spełniać raczej ambicji swoich zmarłych rodziców, i niestety żyjącego wuja.

- Dziękuję? - Zaryzykował, choć istniała taka jego wersja - pewniejsza siebie i bardziej wyszczekana, która odpowiedziałaby Petrze raczej, że wie, komentarz ten okrasiwszy równie enigmatycznym wyrazem twarzy, jak jej własny. Dzisiejszemu Henry'emu pozostało jednakże tylko patrzeć na dziewczynę z czujną konsternacją i rosnącym przekonaniem, że jakkolwiek nie będzie próbował, i tak nie odgadnie, co jej chodzi po głowie. Miał tylko nadzieję, że nie uznała go za snoba. Albo idiotę. I, co za tym idzie, nie zmieniła zdania, i nie powie mu zaraz, że jednak...
- Nie musimy.
Coś w Wittgensteinie drgnęło i się zasmuciło; on zaś odwrócił wzrok, potem znów go na blondynkę podniósł, i - wbrew własnemu oczekiwaniu - nadział się na jej niespodziewany uśmiech. Absolutnie nie rozumiał o co w tym wszystkim chodzi, ale nie mógł też zaprzeczyć, że kolejne dziewczęce słowa przyniosły mu niewyobrażalną ulgę.
- Nie, nie, wcale nie musi być w kantynie! I tak zawsze śmierdzi tam zielonym groszkiem - Henry nie lubił groszku - I kalafonią, nie sądzisz? Kawiarnia i park brzmią o wiele lepiej - Zarzucił na ramię plecak, i otworzył przed Chollet drzwi, ale zaraz uświadomił sobie, że może lepiej byłoby jednak szarmancko przysłonić jej sylwetkę własną, gdyby ktoś miał się przyczepić obecności dziewczyny w niewłaściwej szatni. Delikatnie - i odruchowo - przytrzymał więc studentkę za ramię - Pójdę przodem, co? Tak dla niepoznaki - Cokolwiek miało to, w gruncie rzeczy, oznaczać. Gdy już znaleźli się przed kompleksem sportowym, Henry rzucił Petrze kolejne spojrzenie - Daj spokój, wcale nie musisz się przebierać. Poza tym dlaczego akurat ty? Może to ja wyglądam nieodpowiednio, co? - Już raz podsłyszał na Uczelni jakiś zjadliwy komentarz, że nawet na dni orientacyjne odwala się niczym stróż w Boże Ciało - Ale, szczerze mówiąc, jestem skłonny podjąć to ryzyko. Zaczynam robić się zaj... - Ups - Nieprzytomnie głodny.
O czym świadczyć mogły, między innymi, cichutki warkot dobiegający z jego żołądka, i coraz bardziej irytujące drżenie dłoni - nieomylny zwiastun, że Wittgensteinowi spada cukier.

petra chollet

autor

-

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

To było niemal wstydliwe, dlatego nie ośmieliłaby się powiedzieć tego na głos - z mieszaniną ulgi i zaskoczenia, pewnie trochę zbyt głośno, nagle zawołać, że hej, przecież ja mam tak samo! Gdyby Petra znała prawdę, nigdy nie odważyłaby się przyznać przed Henrym, że o n a t e ż tęskni za swoimi rodzicami.
Oczywiście wiązałoby się to z czymś więcej - gdyby chciała opowiedzieć o tym chłopcu z basenu, musiałaby mu także powiedzieć prawdę o jej własnej rodzinie, a na to nie była gotowa. Może też po prostu nie chciała: zwierzanie się Henry’emu wiązało się także z okazaniem zaufania, z niezłomną wiarą w to, że jej nie zdradzi, a jej sekrety będą u niego bezpieczne. Ale przecież Petra nie miała w zwyczaju ufać ludziom i zwykle decydowała się zostać sama ze swoimi tajemnicami zamiast sprawdzić, czy to prawda z tym co mówią - że kiedy się z kimś podzielisz, robi się lżej.
Nie powiedziała mu więc, że rozumie - tę tęsknotę, nie tyle za samym rodzicem, co za świadomością, że ten rodzic jest w pobliżu i możesz na niego liczyć. Jej matka i ojciec wciąż żyli (choć parę razy zdarzyło jej się pomyśleć, że wolałaby, by nie żyli, co rozwiązałoby wiele z petrowych problemów), ale nie miała z nich wielkiego pożytku: z ojcem zamkniętym za więziennymi kratami, z którym nie rozmawiała już od kilku lat - najpierw odrzucała wszystkie połączenia, gdy słyszała w słuchawce znienawidzoną formułkę; czasem rozłączała się nawet zanim zdążyli spytać, czy przyjmie połączenie na swój koszt - nie, nie przyjmie. Po jakimś czasie, mniej więcej wtedy, gdy Petra zaczynała studia, telefony przestały przychodzić, a ona czuła się jeszcze bardziej porzucona niż wcześniej, gdy wiedziała przynajmniej, że ojciec chciałby z nią porozmawiać. Za to matka: odkąd ją pamiętała, wiedziała, że fatalnie radzi sobie ze zobowiązaniami i że nie powinna od niej czegokolwiek wymagać: bo się nie doczeka, bo zdenerwuje mamę, bo potem ojciec i Saskia westchnął z politowaniem nad jej naiwnością, a jeśli dziewczyna pragnęła czegoś uniknąć, to właśnie tego.
Nie mogła mu tego powiedzieć z jeszcze jednego, tego najprostszego i najbardziej banalnego powodu - przecież nie wiedziała, że rodzice Henry’ego nie żyją. Może to dobrze - może to l e p i e j - bo gdyby wiedziała, że jest dziewiętnastoletnią sierotą w porządnym swetrze, ze skłonnościami do czerwienienia się, zaczynającym studia na University of Washington, pewnie patrzyłaby na niego inaczej niż teraz.
- Jeśli pójdziesz przodem, to wszyscy pomyślą, że siedziałeś w tej szatni ze mną - wytknęła mu uprzejmie, może tylko odrobinę ironicznie. Nie sądziła, by do tego doszło, biorąc pod uwagę wczesną porę, ale bez trudu mogła sobie wyobrazić, że posądzenie go o bezbożne czyny w basenowej szatni z Petrą, jeszcze zanim rok akademicki oficjalnie się rozpoczął, znajdowało się dość wysoko na liście Największych Koszmarów Henry’ego Wittgensteina.
Przyjrzała się uważnie jego kołnierzykowi koszuli, który wystawał nad swetrem, jak gdyby naprawdę rozważała, czy Henry nie przesadził ze swoim ubiorem. - Mówisz to, bo trochę kokietujesz czy naprawdę tak podejrzewasz? - spytała zamiast wydać swój osąd. W pewnym stopniu była przyzwyczajona do różnych słownych gierek i do mówienia nie tego, co naprawdę myślisz, a tego, co - twoim zdaniem - sprowokuje rozmówcę do powiedzenia tego, co chciałbyś usłyszeć. Ale było jeszcze wcześnie, Petra nie jadła śniadania, a przede wszystkim: Henry nie wydawał jej się kimś, kto lubi werbalne potyczki (albo: jak ktoś, kto jest w nich dobry, a wtedy to przecież żadna przyjemność).
Odnotowała w pamięci, że Henry uznał ją za kogoś, przy kim nie wypada przeklinać i uśmiechnęła się sama do siebie. Gdy wyszli z basenu, całkiem się ucieszyła, że wciąż ma na sobie tę bluzę zamiast bardziej zwiewnej bluzki, odpowiedniejszej na śniadanie z młodą sierotą. - Miałeś dobry trening? - spytała, zamiast pastwić się nad jego manierami, a potem zaczęła go zabawiać zupełnie niepotrzebną i trochę nadętą (czyli bardzo pasującą do Petry) opowieścią o tym, że Węgrzy mają na to specjalny zwrot, jó úszás, co oznacza fantastyczne, wspaniałe pływanie i dobry kawałek wody, ale też znacznie więcej, bo chodzi też o ucieczkę od tego co się dzieje na brzegu. - Bo, oczywiście, nie sądzę, żeby pływanie w basenie się dla nich liczyło, tym bardziej, że jó úszás to też istota węgierskiego lata, w jeziorze, kiedy… - tłumaczyła bez większej potrzeby, prowadząc Henry’ego w kierunku wybranej przez nią kawiarni. Byli już prawie na miejscu, gdy Petra zatrzymała się i spojrzała na towarzysza ze zmarszczonym czołem. - Posłuchaj, czy ty jesteś zamożny? Masz dobre ubranie i wyglądasz, jakbyś miał pieniądze, ale jeśli nie masz, to proszę, powiedz mi. Zaproszę cię wtedy na śniadanie, to ja wymyśliłam, żebyśmy zjedli poza stołówką, nie chcę cię na nic naciągać - wyjaśniła z całkowitą powagą, bez cienia świadomości, że mógłaby go właśnie bardzo mocno urazić.

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Chętnie zapewniłby wówczas (to jest, gdyby Petra zadecydowała się podjąć ryzyko i zaufać mu na tyle, by uchylić przez nim, choćby krótko, rąbka rodzinnych tajemnic) dziewczynę, że owszem, tych największych (życiowych) ciężarów wcale nie trzeba zawsze dźwigać w pojedynkę i to zupełnie w porządku, by się ich wagą czasami z kimś podzielić - za sprawą rozmowy albo zwierzenia...
Gdyby sam w to wierzył, ślepo i bez najmniejszego zawahania, tak, jak robił to przed trzema, czy czterema laty. Och, przecież to był piękny stan - tak ufać, i dzięki temu w świecie czuć się trochę pewniej i bezpieczniej, w każdym nowopoznanym człowieku nie dopatrując się potencjalnie zdrajcy albo zagrożenia, ale, jeśli nie od razu sojusznika, to przynajmniej kogoś, kto się tym sojusznikiem może stać zupełnie szybko (zgodnie z kultywowaną w czytanych przezeń książkach, i morałach płynących z opowiadanych mu w Szkołach historii o braterstwie i męstwie, że serce należy nosić na dłoni, i do wszystkich podchodzić z szacunkiem, oraz honorowo). Henry pamiętał jeszcze wiążący się z tym, naiwny spokój i, faktycznie, lekkość.
A potem -
No cóż. Potem na własnej skórze przekonał się, że to tylko jakaś perwersyjnie-zwodnicza mitologia, albo po prostu bajki, do poduszki opowiadane dzieciom tylko po to, by za parę lat te same dzieci (choć zwykle trochę wyższe i zasobne w większą ilość słów i umiejętności) kompletnie obedrzeć ze złudzeń.
Zdarzyło mu się przecież zawierzyć - i to nikomu innemu, jak własnym rodzicom - z największym sekretem, jaki można było sobie wyobrazić (to znaczy: jaki można było sobie wyobrazić będąc chłopcem wychowanym wśród chłopców, i tych chłopców, niekiedy, pragnącym, a jednocześnie uczonym od dziecka, że normą jest heteroseksualność, a cnotą - absolutna wstrzemięźliwość i powściągliwa samokontrola) i sparzyć najboleśniej, jak sparzyć się można w relacji z drugim człowiekiem w nieopierzeniu i bezbronności niespełna szesnastego roku życia.
A po tym, co stało się w konsekwencji, już jakoś mu się odechciało (ufać).

Wyszedłby więc na totalnego hipokrytę, gdyby zaczął teraz Petrę przekonywać, by tak po prostu otworzyła przed nim serce. Może na dobry początek wystarczyła zaskakująca przypowiastka o tajnikach węgierskiego leksykonu.
Być może też miało się na niej, po prostu, zakończyć - jeśliby znajomość Chollet z dziewiętnastolatkiem miała nigdy jednak nie przekroczyć progu relacji powierzchownej i zupełnie nieryzykownej pod jakimkolwiek emocjonalnym względem.


Nie zdążył zapewnić blondynki, że mówi poważnie - rany, przecież Petra musiała zauważać, albo przynajmniej zaczynać zdawać sobie sprawę, że komu jak komu, ale Heinrichowi Wittgensteinowi naprawdę daleko jest do jakiejkolwiek wirtuozerii w zakresie flirtu i przyjemnie zaczepnych dwuznaczności. Jego umysł jak zwykle nie nadążył jednak za mową, albo może to mowa wyminęła się z umysłem, więc chyba tylko klapnął trochę głupio wargami, zanim przyszło mu potwierdzić, że owszem, pływało mu się dzisiaj całkiem dobrze.

Szli zadbanymi, ni to wąskimi, ni szerokimi alejkami, którym najpierw towarzyszył szpaler złocących się pierwszymi zwiastunami jesieni drzew, potem niski murek na którym, o czym Henry jeszcze nie wiedział, studenci lubili przesiadywać w słoneczne popołudnia między wykładami, a w końcu i patchwork mniej i bardziej nowoczesnych budynków, kiedy już znaleźli się w gęściej zabudowanej partii kampusu. Dzień - wbrew temu czym szarawe niebo straszyło parę godzin wcześniej - zapowiadał się ładny, z potencjałem na zupełnie piękny, o ile jakiś wiatr z północy nie planował im potem przywiać deszczu albo gęstego zamglenia. Henry'emu różowił się teraz tylko nos - jednocześnie od orzeźwiającego, porannego chłodu, jak i pierwszych skubnięć liżącego go weń słońca. Wsunął dłonie w kieszenie; plecak zawiesił na jednym ramieniu, a sportowa torba obijała mu się trochę o przeciwległe biodro.

Petra przystanęła dokładnie w chwili, w której chciał jej się odwdzięczyć jakąś anegdotką o słowach, które istniały wyłącznie w niemieckim, ale w żadnym innym języku. Dziewczyna popatrzyła nań jednak w sposób, w który można spoglądać na wybitnie cherlawego szczeniaka. Jakby się człowiek zastanawiał, czy temu nieszczęściu potrzebna jest szczepionka na nosówkę, czy raczej eutanazja.
A potem -
Potem stało się coś raczej dziwnego, bo Henry wysłuchał Petry, zamrugał trzy razy, odchylił głowę i się roześmiał.
W żadnym razie wrednie, tonem wyjałowionym z jakiejkolwiek potencjalnej kpiny, raczej dźwiękiem, który jego samego zaskoczył jak kaszel albo czkawka.

To, że samą dziewczynę na takie spontaniczne, a z pewnością przy tym nietanie (choć i nie jakieś szaleńczo kosztowne, nie oszukujmy się, przecież nie szli do jakiegoś Canlis) śniadanie było stać, Henry mógł wywnioskować nie tylko z faktu, że to z jej strony padła ta propozycja, ale i z jakości noszonych przez nią ubrań i sposobu, w jaki się w nich poruszała (nie z marek - wiadomo było, że wielkie logo na fatałaszkach i akcesoriach noszą zwykle ci, którzy mają potrzebę coś otoczeniu udowadniać, a osoby, które pieniędzy mają raczej pod dostatkiem nieszczególnie dbają o podobne mechanizmy).
Pytaniem jednak zaskoczyła go kompletnie - nie tylko dlatego, że Henry, jak większość młodzieży, która pochodzi z prawdziwych pieniędzy, na co dzień nie za bardzo myślał o finansach (i po prostu je wydawał - nieprzesadnie i zwykle rozsądnie, ale też bez większych zahamowań, jeśli cel był ich warty), więc w ogóle nie spodziewał się tego pytania, ale również, ponieważ blondynka zabrzmiała po prostu ryzykownie nieuprzejmie.
Boże, gdyby naprawdę nie było go stać, poczułby się teraz absolutnie parszywie.
- Zamożny? - Powtórzył jej pytanie, jakby nie był pewien, czy mówią w tym samym języku. Odpowiedzialności nie dało się jednak zrzucić na różnicę w amerykańskim i brytyjskim akcencie - Zależy jak na to spojrzeć...
I tu stała się rzecz ciekawa, bo w kolejnej chwili przemówił nie dziewętnastoletni Henry Wittgenstein, ale ten, jakim chłopak miał się stać - przy działaniu odpowiednich okoliczności - dopiero za parę lat. Pewniejszy siebie, bardziej wyszczekany, momentami okrutny, bo złośliwością gotowy odwdzięczyć się za złośliwość. Nie rozpoznał tego jeszcze, ale poruszyło się w nim teraz coś, co zapragnęło odwetu na Petrze. A najlepszą drogą byłoby ją pewnie trochę skonfundować w tym podświadomym poczuciu, że jest od niego...
No, co? Lepsza?
- Moi rodzice byli zamożni, a moja siostra i ja jesteśmy jedynymi spadkobiercami, więc... - Cmoknął, spoglądając w stronę kawiarnianych drzwi - Nie martw się, myślę, że będzie mnie stać na to śniadanie.
Śmiesznie było tak pomyśleć, że jego rodzice umarli głównie po to by trzy lata później Henry mógł wybrać się z jakąś ładną, nową koleżanką na flat white i świeżo wypieczone croissanty.

petra chollet

autor

-

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

Och.
Nie wiedziałam…
Bardzo mi przykro.
O nie, to straszne!
Moje kondolencje.

No, tak.
Tak się chyba p o w i n n o reagować na podobne wiadomości, gdy rozmówca zrzuca je na ciebie zupełnie nieoczekiwanie - warto wtedy, kierując się dobrymi manierami, zapewnić, że jest ci przykro. Nawet jeśli, gdyby się nad tym zastanowić, to była dość głupia odpowiedź: to nie twoi rodzice i nie twoja żałoba, niby dlaczego miałoby ci być z tego powodu przykro?
Jeśli już, bliższą prawdy, uczciwszą odpowiedzią na takie wyznanie mogło być raczej westchnienie ulgi: nieoczekiwana, ale szczera radość, gdy dotrze do ciebie, że to nie twoi rodzice, że akurat to nieszczęście zdołało ominąć twoją rodzinę.
W przeciwieństwie do wielu innych, przed którymi rodzice nie tylko nie zdołali cię ochronić, ale, co gorsza, wiele z nich sprowadzili na ciebie sami.
Dlatego Petrze nie zrobiło się specjalnie s m u t n o na wieść o tym, że zaprosiła na kawę i śniadanie sierotę spadkobiercę. Zdążyła się już przecież nauczyć - a potem, dodatkowo, tę wiedzę sobie utrwalić - że śmierć wcale nie jest najgorszym świństwem, jakie mogą zrobić ci rodzice.
Wiedziała też (i dopuszczała do siebie myśl, że akurat to może czynić z niej już złego człowieka, niezaprzeczalnie i bez żadnych wymówek), że czasem to mogła być wręcz przysługa: jedna z niewielu, na które matka i ojciec zdobyli się przez całe twoje życie. Pewnie, tak jak przy wszystkich wcześniejszych, wcale nie zrobili tego z myślą o tobie, a ty skorzystałeś trochę mimochodem, może nawet wbrew ich woli.
Prawdopodobnie nawet zdobyłaby się na złożenie mu kondolencji albo chociaż poczucie przyzwoitości zmusiłoby ją do okazania skruchy (może, w tym alternatywnym świecie, który istnieje tylko w naszych głowach, a w którym zawsze jesteśmy bardziej wspaniałomyślni i l e p s i niż w świecie prawdziwym), gdyby nie to, że Henry przedstawił jej śmierć rodziców jako powód, dzięki któremu może pozwolić sobie teraz na śniadanie poza kantyną.
Pokiwała więc głową w lekkim zamyśleniu, a gdy się odezwała, powiedziała: - Może kup też croissanta swojej siostrze? Skoro już trwonicie rodzinny majątek, powinniście robić to sprawiedliwie, po równo - jawnie sobie z niego kpiła chwilę po tym, gdy zdradził jej swój sekret - do samej Petry chyba też to dotarło, więc posłała mu uśmiech, jak gdyby miał to być prezent na przeprosiny, przyjęcie którego zażegna konflikt (i trochę tak było; uśmiechy rozdawała głównie na przeprosiny i w ramach nagrody). - Studiuje w Seattle? Twoja siostra - dopytała jeszcze.
- Pójdę przodem, tak dla niepoznaki - zaproponowała, cytując go niemal słowo w słowo (niemal, bo dodawanie na końcu pytania co? było dla Petry równie wyrafinowane jak jedzenie śniadania w kantynie i czyszczenie sobie paznokci przy stole), gdy już znaleźli się przed kawiarnią. Przyszła tu z myślą o rogalikach z ciasta francuskiego, ale przy ladzie zmieniła zdanie i zamiast tego wybrała kanapkę z tofu i masłem orzechowym, a do tego cynamonowego pączka i duże americano.
Może gdyby zjadła i wypiła tę kawę, przestałaby się nad nim pastwić, ale zdążyła dopiero chwycić papierowe torebki w dłoń, kubek z gorąca kawą w drugą i otworzyć drzwi łokciem. - Mogę o coś spytać? - zagadnęła, ale nie czekała na odpowiedź. - Rodzice byliby z ciebie dumni, że poszedłeś studiować medycynę?

Henry Wittgenstein

autor

-

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Och.
  • Spojrzenie jak rtęć, dziwnie niespokojne i ruchliwe, niemogące jakoś znaleźć sobie przystanku w dezercji z miejsca zbrodni, to jest z punktu stycznego ze wzrokiem Heinricha, gdy dzielił się z otoczeniem tą informacją o sobie (i, jednocześnie, o Ellie).
Nie wiedziałam…
  • Stwierdzenie jednocześnie przepraszające w tonie, jak i w pewnym sensie pasywno-agresywne w treści. No oczywiście, że nie wiedziała - tak samo Petra, jak każdy, kto podobne zdanie wypowiedział dotąd w towarzystwie Wittgensteina - skąd miała wiedzieć?
    A jednak krył się w nim jakiś wyrzut albo zarzut, coś w rodzaju powinnam była, więc teraz mi głupio, a zarazem dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej/od razu?
Bardzo mi przykro.
  • To, szczerze powiedziawszy, z całego tego konglomeratu niezręcznych i sztywnych eksklamacji, momentalnie usiłujących zapełnić jednocześnie niewygodną ciszę w rozmowie, jak i niemalże pustkę w życiorysie chłopaka i jego siostry - pozostawioną przez dwie smukło-strzeliste postaci, które były w nim przez szesnaście lat, a potem rozmyły się w powietrzu jak fatamorgana, albo - bardziej trafnie - zapadły pod ziemię (po prawdzie: zostały do niej włożone w dwóch jasnych, emaliowanych starannie trumnach, ale mniejsza o to) - Henry tolerował najbardziej, pewnie z racji na jego generyczność. Sam pewnie postawiłby na tę opcję, no bo co innego miał powiedzieć?
    (Gdyby znał spojrzenie Petry na inną możliwość - to jest na to, żeby w takiej chwili odpowiedzieć, że się człowiek cieszy, że choć Henry nie ma już rodziców, on zachował jeszcze własnych - momentalnie by się z nią zgodził. Takie stwierdzenie nie tylko brzmiało jak zgodne z prawdą, ale też posiadało o wiele więcej faktycznego sensu).
O nie, to straszne!
  • Tak? Henry w zasadzie sam nie był pewien. To jest, oczywiście, straszne było jak umarli, a jeszcze straszniejsze, że Hermann kazał mu - wówczas szesnastoletniemu - identyfikować zwłoki (miejsce, w którym policzek ojca wyglądał jak u nadepniętej przez kogoś, dziecięcej lalki - nienaturalnie, komicznie wręcz wklęśnięty - nadal czasem śnił mu się po nocach, w tych rzadkich chwilach, w których Wittgensteinowi faktycznie udawało się zasnąć) - ale sama w sobie śmierć jego rodziców była, po prostu, faktem jak wiele innych. Zmiana klimatu, prezydentura Donalda Trumpa, epidemia AIDS w końcu ubiegłego stulecia, terroryzm, wymieranie gatunków, parę wojen - w tym dwie światowe, i kilka następnych, które Henry, przypuszczał, w jakimś stopniu przeżyje (albo nie) za własnego życia...
    Nielogicznym byłoby żeby Petra, która z pewnością posiadała własne zmartwienia i takie zdarzenia w swojej życiowej chronologii, które uznawała za znacznie bardziej tragiczne niż śmierć rodziców jakiegoś gościa, z którym rozmawiała po raz pierwszy w życiu, wpadła teraz w głęboki lament. A poza tym: po co miałaby to robić?
Moje kondolencje.
  • Ach, no tak - na koniec jeszcze ten klasyk. Tak zupełnie po prawdzie, Henry nie wiedział nawet do końca co to słowo znaczy. Kiedyś je nawet znalazł w słowniku - najpierw internetowym, a potem fizycznym, bo Henry kochał słowniki, a więc każde wyrazowe poszukiwania jawiły mu się jako dobry pretekst, by sobie w nich czasem pobuszować - i dowiedział się, że chodziło o przekazanie żałobnikowi wyrazów współczucia. Okay, doceniał. Na niewiele mu jednak były one zdatne - a już na pewno teraz, trzy lata z hakiem po fakcie. Chollet naprawdę nie musiała zatem zadawać sobie trudu - już bardziej pomocny był sam w sobie fakt, że wyciągnęła Henry'ego na śniadanie, niż że miałaby go zapewniać o fałszywej, albo przynajmniej grubo naciąganej empatii.
- O, to dobry pomysł! - Może to, co kiedyś w twarz wyhipotetyzował mu jakiś zazdrosny przyjaciel rodziny było jednak prawdą, i Henry faktycznie miał jakąś odmianę autyzmu, czasem ponosząc kompletne fiasko w odczytywaniu społecznych wskazówek...? Bo słowa Petry, zamiast jako kpina, ujawiły mu się raczej jako coś niezwykle pomocnego. Że też sam na to nie wpadł! Ellie byłaby uradowana croissantem, zwłaszcza czekoladowym, nawet podanym jej z ręki w rękę (to jest: w papierowym pakuneczku - na miłość boską, Henry nie był jakimś barbarzyńcą!) w locie na zajęcia - Chętnie zobaczę co mają.
Cały ten wcześniejszy zwiastun gniewu zupełnie mu przeszedł, i Henry też się uśmiechnął. Można było przypuścić, że to pod wpływem uśmiechu blondynki, choć równie prawdopodobną była hipoteza, że kąciki warg uniosły mu się w górę drażnione przyjemnie aromatem świeżo mielonych ziarenek kawy, i pienionego, ciepłego mleka.
Sam zamówił wzmocnione latte na mleku owsianym - odkąd je odkrył, nie pijał innego; do tego croissanty - dla Ellie rzeczywiście z czekoladą, dla siebie z migdałami, wytrawną muffinkę z grillowanymi warzywami, i kanapkę z omletem, awokado i szczypiorkiem. Był Niemcem, więc wiedział, że jakość chleba nieuchronnie go rozczaruje, ale po treningu potrzebował czegoś treściwego. I najlepiej z białkiem.
Zapłacił - jak dla studenta pewnie niemało, ale w kontekście własnego majątku jakiś niedorzeczny ułamek.
Przytrzymał Petrze drzwi, jej łokciowi wyświadczając chyba wielką przysługę, a potem wyszedł za nią na poranne światło i jeśli blondynka sama nie zaproponowała by udać się w stronę pobliskiego skwerku, zaraz zrobił to sam Henry.
- Och, z pewnością - Za to pytanie był Petrze w jakimś stopniu wdzięczny (może to pozory, ale przynajmniej wydawała się zainteresowaną, a chłopak miał już serdecznie dosyć fałszywej atencji, którą od otoczenia otrzymywał jako młodziutki sierota dziedzic), tak bardzo, że zaraz zapomniał się i nie zdążył ugryźć w język - Na pewno bardziej, niż jakbym studiował filolo...
Ugh, Scheiße! - aż się prawie zachłysnął.
- Chodzi o to, że... - Starał się wybrnąć, i to tak panicznie, że okazało się, iż jest nagle przypadkiem z Petrą zupełnie szczery - No wiesz, w moich - "naszych"? - Kręgach kierunki tego typu... Medycyna, prawo... Cieszą się szczególną renomą. Gdybym poszedł na inne studia... Literaturę, chociażby - Nie udało mu się ukryć w głosie tęsknego, bolesnego tonu - Pozostałoby mi tylko wydać jakiś tomik, a potem pójść na wojnę, i albo umrzeć na niej, albo po powrocie, na gruźlicę, czy syfilis - Zaśmiał się gorzko - Część mojej rodziny zatrzymała się w samych początkach dwudziestego wieku. A twoja? - Może w starożytności, co, Henry? Blondyn natychmiast się poprawił: na ławce, sztywno, i w rozmowie - To znaczy, mam na myśli, czy twoja rodzina ma coś przeciwko temu, co studiujesz...?


petra chollet

autor

-

Your worst sin is that you have destroyed and betrayed yourself for nothing
Awatar użytkownika
20
174

studentka

uow

hansee hall

Post

Nie zareagowała na jego nietakt w żaden konkretny sposób. Nie roześmiała się, litościwie obracając całą sytuację w żart i dając Henry’emu do zrozumienia, że przecież nic się nie stało, ale nie okazała też irytacji ani złości. Słuchając go, na czole Petry pojawiła się niewielka zmarszczka, zupełnie jak wtedy, gdy na wykładzie docierali do bardziej skomplikowanego zagadnienia - albo, trzeba jej to przyznać, także wtedy, gdy słyszała coś, co uznała za głupie.
Mogłaby to też puścić mimo uszu i udawać, że Henry nigdy tego nie powiedział. Przecież - nawet jeśli zdarzało jej się żałować, że nie jest inaczej - opinie innych ludzi rzadko wywierały na Petrze silniejsze wrażenie. Byli tacy, na przykład jej ojciec (zanim trafił do więzienia, ma się rozumieć), z których zdaniem dziewczyna się liczyła, ale lista nie była szczególnie długa. Krótki był także spis imion osób, których opinii Petra wysłuchiwała głównie po to, by następnie postąpić odwrotnie - i trzeba przyznać, że Saskia, jej macocha, znajdowała się niemal na szczycie. Oprócz tego jednak: raczej nie zmieniała opinii pod wpływem komentarza wygłoszonego przez przemądrzałych znajomych. Nie czuła smutku ani irytacji, gdy dawali jej do zrozumienia, że marnuje czas i nie cieszyła się, gdy miała okazję rozmawiać z kimś, komu filologia klasyczna zdołała zaimponować (choć to akurat nie zdarzało się zbyt często).
W międzyczasie, jakby mimochodem, zmierzając w stronę skwerku, udało jej się też połączyć kropki - a więc Henry żałował, że studiował medycynę, bo wolałby zaczynać właśnie literaturę. Mimowolnie pomyślała o Leandrze i o tym, że jej dzisiejszy towarzysz bez trudu zdołałby polubić Lenny’ego. A już z pewnością polubiłby go łatwiej niż Petrę i ta myśl sprawiała, że była na siebie trochę zła. Za to, że - we własnej opinii - nie była osobą szczególnie łatwą do polubienia. A przede wszystkim: za to, że opinia chłopaka z basenu w ogóle zaczynała ją obchodzić.
- Tak, oczywiście - odparła zwyczajnie, nieco płasko, zupełnie jakby Henry pytał ją o jakiś banał, z którego wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę: jak lądowanie na księżycu. Nie była w nastroju na zwierzenia - w dodatku to była jedna z tych rzeczy, których wolała nikomu nie zdradzać - dlatego nie powiedziała, że ona z kolei jest niezadowolona z uczelni, na której wylądowała. Uniwersytet, który unieszczęśliwiał Petrę i kierunek, który budził w jej bliskich politowanie i frustrację (ale po co, pytali) wydawał jej się całkiem uczciwym kompromisem.
Czuła jednak, że wypada się jakoś odwdzięczyć Henry’emu za wszystkie te potoki słów, jakie zdążył wyrzucić z siebie do tej pory. Wzięła więc łyka kawy - tego pierwszego, więc wciąż jeszcze ostrożnego, gdy nie miała pewności, jak gorący był napój - i poczuła nieprzyjemne pieczenie na języku. - Nie zrozum mnie źle, nie próbuję ci teraz powiedzieć, że buntuję się przeciwko woli moich rodziców - skrzywiła się nieco, jak gdyby mierzyła właśnie sukienkę, która zupełnie na nią nie pasowała. Odstawiła kubek na ławkę między nimi, wysunęła z torebki pączka i oderwała kawałek ciasta palcami. - Ja… To nie jest tak, że muszę teraz wybrać prawo albo studiować biznes, żeby w przyszłości dostać dobrą pracę i zacząć zarabiać pieniądze. Nie muszę się tym martwić, a moja rodzina, cóż, ma już pewien plan na moją przyszłość. Większość moich bliskich albo pracuje w firmie, która należy do rodziny, albo w ogóle nie pracuje, bo ma wystarczająco dużo pieniędzy, żeby nie musieć tego robić. Mogłam więc wybrać lepsze studia, czyli bardziej, hm, przydatne, ale… mogłam też wybrać filologię klasyczną. Moja rodzina nie musi się martwić o moją przyszłość ani o mój zawód, więc, oczywiście, trochę ich ta filologia dziwi, ale nie załamują rąk z rozpaczy, że zniszczyłam sobie karierę. Nie mam też z nimi zbyt bliskich relacji, więc nie czułam dużego przymusu, by ich uszczęśliwiać wyborem studiów.
Wiedziała, że po tym łatwo będzie można potraktować ją jak dziwaczkę - ciężko powiedzieć, czy czekała z tym, by się zdradzić aż do teraz, z obawy, że ją za taką uzna, czy dlatego, że skoro Henry jest spadkobiercą, nie zrobi to na nim tak dużego wrażenia jak na kimś, kto śniadania w uniwersyteckiej stołówce jadał z konieczności. Nie powiedziała mu jednak całej prawdy: na tym etapie naprawdę wątpiła, żeby mogła całą dorosłość utrzymywać się z funduszu powierniczego czy udziałów odziedziczonych po ojcu - no, a przynajmniej: na takim poziomie, do jakiego Petra całe życie była przyzwyczajana. Jej krewni żyli w ten sposób kiedyś, w czasach, które teraz nazywane są początkami epidemii, a zyski z produkcji Oxy zdawały się nie mieć końca. W świecie, w którym Petra będzie wchodzić w prawdziwą dorosłość, z dala od uniwersyteckich murów, raczej będzie musiała pracować, ale wciąż mogła tkwić na kierunku studiów, który był czystym kaprysem i nie załatwi jej w przyszłości oszałamiającej kariery ani nawet przyzwoitej pensji.
- Poza tym - podjęła po chwili, z powagą, gdy już przeżuła kawałek buły: - z dwojga złego, mam nadzieję, że umarłbyś na syfilis, a nie na gruźlicę - przynajmniej chłopak trochę by sobie pożył przed śmiercią.

Henry Wittgenstein

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”