WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

arlam & henry, łazienka na 2 piętrze

ODPOWIEDZ
Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

𝓘𝓼 𝓲𝓽 𝓮𝓪𝓼𝔂 𝓽𝓸 𝓴𝓮𝓮𝓹 𝓼𝓸 𝓺𝓾𝓲𝓮𝓽?
Everybody loves a quiet child

Kiedy zobaczył go po raz pierwszy - przez okno zasnute jasną, cienką jak tiul warstewką pary - w pierwszej chwili, snując w rozespanych, zmąconych jet lagiem myślach ociężałą, niekoherentną zbytnio narrację, naprawdę gotów był przysiąc, że Arlam jest zjawą. Majakiem nocnym, po prostu, w ostatnich półcieniach nocy - bo tuż przed nadejściem wczesnego, letniego jeszcze świtania, przechadzającym się nonszalanckim suwem po brukowanych ciasno, zygzakowatych alejkach prowadzących na wewnętrzny dziedziniec.
To było jeszcze zanim do sześćdziesiątki dziewiątki wprowadził się Surya (Surya, którego przez-senne mamrotanie, wznoszący się i opadający miarowo, jak morska fala, bezkształtny werbalny poszum, od jedenastu dni tylko wzmagało wittgensteinową bezsenność choć, tak ku prawdzie, Henry i tak zakładał, że z Sharmą w pokoju czy też nie, nie spałby tu wcale dużo lepiej niż w jakimkolwiek innym miejscu), i Henry był nie tylko, w oczywisty sposób, pierwszym z lokatorów w dzielonych na dwoje pokoju, ale również jedną z nielicznych osób zaludniających całe ich piętro. Dopiero przyzwyczajał się wówczas do nowej rzeczywistości - do ryzalitowych okien, w których można było siedzieć, palcem wypisując na szybach proszalne listy do bliskich (Kochana Mamo..., Willy!, Witaj, Ojcze.), sprężyn w materacu, które robiły crick! pod biodrem i crack! pod barkiem przy każdej rewolcie targanego insomnią ciała niemogącego się umościć pod jednocześnie zbyt cienką, jak i zbyt ciepłą kołdrą, do nowego towarzystwa, z natury rzeczy o wiele głośniejszego niż to, wśród którego wychował się i dorósł dorastał na Wyspach Brytyjskich. Tamtej nocy wyjątkowo potrzebował wytchnienia i ciszy, bardziej niż od faktycznych, ludzkich głosów, raczej od zgiełku wypełniającego go ciasno od środka. Miał na sobie bokserki i sweter, i tylko jedną skarpetkę, z drugą porzuconą gdzieś pod stelażem łóżka przez płytki, dwugodzinny sen, jakiego zaznał owego razu. Kształt, który mu przemknął przed nosem - ale trzy piętra niżej, z ledwie dosłyszalnym stukotem podeszew o kocie łebki akademikowej ścieżki - najpierw uznał za cień (ale jeśli tak, to rzucany przez co?!), albo optyczną iluzję. Dopiero potem zrozumiał, że patrzy na chłopca; pewnie w jego wieku - jak wszyscy tutaj - ale z taką manierą w krokach, że sprawiał wrażenie o wiele starszego bardziej zmęczonego. Dziwne, pomyślał - nie wiedział, że jest to możliwe.


Za drugim razem dostrzegł nieznajomego dokładnie tydzień później, i w takim samym kontekście - choć tym razem Henry siedział na parapecie w innej nieco pozycji, i nosił obydwie skarpetki, spodnie od dresu i niewiele więcej, tylko szopę jasnych włosów, za dnia kiełznaną matowym żelem, nocą zaś sterczącą nad dziewiętnastoletnimi skroniami w każdym kierunku świata jednocześnie. Chłopięcą obecność na zupełnie wyludnionym placu zarejestrował może i z zaskoczeniem, ale bez szoku - trochę tak, jak się przyjmuje obecność dawno niewidzianego znajomego, spotkanego nagle w ulubionej kawiarni, czy między bibliotecznymi półkami. Chyba nawet się uśmiechnął.
Nie chciał być wścibski - bo dżentelmeni nie byli przecież wścibscy; dżentelmeni trzymali tego typu przyziemne popędy na krótkiej smyczy i w kagańcu - ale poczuł kiełkującą w nim ciekawość; pytania wyrastające tu i ówdzie na poletku duszy. Kim był? Czemu o tej porze? Skąd wracał, i dokąd szedł? Dlaczego się nie spieszył, a jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby nie miał zbyt wiele czasu?
Parę dni później wydawało się Henry'emu, że wpadł na chłopaka za dnia - wczesnym popołudniem, w drodze do jednej z części wspólnych w akademiku, kiedy akurat brał ostatni zakręt na spirali mniejszych schodów. Korytarze, blondyn dowiedział się niedawno, działały tutaj w taki sposób, że każdy - na pierwszym, drugim, i trzecim piętrze - przecięty był w połowie kaskadą szerokich, niskich stopni, ale kończył się też, u północnego krańca, węższymi, ciaśniejszymi schodami, którymi dotrzeć można było do bocznego wyjścia z akademika. Korzystał z nich głównie wtedy, kiedy próbował unikać ciekawskich spojrzeń wprowadzających się wciąż do budynku studentów (czyli często). Pogłowił się wtedy krótko, czy Arlamem (jeśli oczywiście znałby jego imię, i jeśli był to ten sam chłopak, na którego popatrywał nocą przez sypialniane okno) kierować mogły takie same pobudki.


Dziś w zasadzie się go spodziewał. Może nawet w jakimś sensie miał na niego nadzieję. Było, wszak, coś wyjątkowego w momentach dzielonych na dwóch w tak kameralny, bezsłowny sposób - jakaś intymność, do której łatwo dało się przywyknąć (albo, nawet, przywiązać). Zastanawiał się, czy chłopak jest świadom jego obecności - czy go widzi, zadarłszy głowę ku fasadzie dormitorium, albo przynajmniej przeczuwa. Chwilę się wahał, a potem wstał, zgarnąwszy z półeczki nad łóżkiem kosmetyczną saszetkę wydętą typowym, chłopięcym niezbędnikiem. Mógł się założyć, że dziewięćdziesiąt procent innych studentów miało w swoich łazienkowych przybornikach dokładnie to samo: żel pod prysznic, szampon do włosów - dwawjednym z odżywką, dla oszczędzenia przestrzeni, super-skuteczny dezodorant, blister paracetamolu, trochę jeszcze nieprawnie używaną maszynkę do golenia albo chociaż nożyk, maść cynkową albo podobny preparat na pryszcze i najróżniejsze dermalne dysfunkcje nieidealnego ciała, i, dla nieco bardziej samoświadomych, oliwkę dla dzieci albo inny, bezwonny specyfik o wielorakim zastosowaniu. Poza tym, w sposób typowy dla Henry'ego, krople do oczu.
Wyszedł z pokoju z ręcznikiem na biodrach i zmianą bielizny zmiętą w dłoni. Była czwarta nad ranem - pora, o której nawet ci co bardziej nieśmiali posilić się mogą na akt podobnej brawury.
Najpierw był w łazience sam. Potem -

  • skrzyp
    • tup - pac - tup
      • trzask!
- już nie.

Zmroziło go - aż zapomniał co robi, i oparzył się nieostrożnie odkręconą wodą w lewe ramię. Zmniejszył temperaturę. Przez jakiś czas liczył oddechy (233), mrugnięcia (227) i płytki pod stopami (17) oraz na ścianach (56 + 30 + 56). Potem zakręcił kran. Prowizorycznie otarł barki z wilgoci, na powrót obwiązał się w pasie ręcznikiem, i opuścił prysznicową kabinę.
Z tego, że istota z dziedzińca, i ta, która stanęła obok przy rzędzie umywalek, pod ostrzałem zbyt jasnego światła podłużnych żarówek przytroczonych nad długim, zaparowanym nieco lustrem, zdał sobie sprawę, kiedy mył zęby. Trochę na niego czekał, z dziwnym rodzajem wzbierającej pod przeponą ekscytacji; ale trochę miał nadzieję, że jednak wszystko sobie wyśnił, albo wyobraził.
No cóż, chyba nie. Blondyn stojący obok Heinricha wyglądał zatrważająco realnie, i dał się poznać po ruchach - tej samej ich, wykalkulowanej zamaszystości, która zdradzała go z samoświadomością własnego organizmu. Gdyby Henry był starszy, od razu zrozumiałby, że patrzy na kogoś, kto zaczął swojego ciała używać zbyt wcześnie, i z za dużym wyrachowaniem. Ponieważ jednak miał dziewiętnaście lat, wychował się pod kloszem, i był dosyć naiwny, z góry założył, że Delaney uprawia po prostu jakiś sport, albo jest, na przykład, tancerzem.

Nie to jednak sprawiło, że Wittgenstein zagapił się na towarzysza o jeden łomot serca za długo (ani fakt, że obydwaj nie mieli na sobie nic poza klapkami i prostokątem materiału frotte obwiązanym wokół miednicy). Jego wzrok ściągnęły arlamowe oczy - nie tyle ich barwa, czy nawet spojrzenie, co opuchlizna otaczających je powiek. Henry zamrugał. W podobny sposób jak teraz na Arlama, patrzył często na własną siostrę - bo tak się patrzy na kogoś, w kim raptem rozpoznaje się siebie.
Chrząknął i spłoszył się gwałtownie, odwracając wzrok z mechanicznym - bo wpajanym mu od dziecka - taktem. Tak samo robili koledzy jego ojca, przyłapując się nawzajem na zdradach, machlojkach i całej gamie innych grzechów; potem zawsze pili razem martini.
Cisza dzwoniła mu w uszach. Nie bardzo wiedział, co ma zrobić - i czy, w ogóle, cokolwiek; zasznurował usta, wlepiony wzrokiem w porcelanę umywalki, i w końcu sięgnął do tego swojego nieszczęsnego piterka, wyciągnąwszy z jego wnętrza cylindryczną butelkę soli fizjologicznej.
Wyciągnął do chłopaka rękę - pięć palców oplecionych wokół opakowania.
- Szampon? - Zapytał wreszcie, dwoistością akcentu rwąc milczenie na strzępy. Był nie tylko boleśnie świadom własnego kłamstwa, ale i niemal zupełnie pewien, że żaden z nich w nie nie uwierzył - Zatarłeś?

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Gdyby tylko Henry wiedział, że snujący się uliczkami wyludnionego dziedzińca Delaney sam ledwo widzi dokąd idzie - a co dopiero, widzieć kogoś chowanego za zaparowanym oknem na trzecim piętrze - pewnie zwątpiłby w jego wyjątkowość. Gdyby wiedział natomiast skąd wracał o takich porach ze wzrokiem utkwionym przed sobą w wyrazie na wpół pogodzenia się z losem i na wpół zobojętniałym ze zmęczenia, zwątpiłby dodatkowo w jego jakąkolwiek zdatność do aspirowania na ciekawy obiekt obserwacji czynionych porankiem.
Tak czy inaczej, łączyła ich oczywistość - obaj byli boleśnie przytomni o czwartej nad ranem, zanurzeni w szarościach, wilgotnym zimnie rosy, zapachu dymów zawieszonych w powietrzu prawie nieruchomo, a mimo to w odczuciu każdy z osobna miał prawo mieć wrażenie, że był jedynym dynamicznym obiektem kształtującym bardzo miękką o tej porze rzeczywistość.
Jego powroty dzieliły się na etapy, z których pierwszy określał moment wyjścia (z hotelowego pokoju, wynajętego na jedną noc apartamentu, w najgorszym wypadku samochodu zaparkowanego przy zapomnianym punkcie widokowym pod miastem) i był najgorszym. Trzeba było wówczas od niechcenia dopiąć starannie koszulę, zerknąć ukradkiem w lusterko, chusteczką zetrzeć rozmazaną 558 Forever Grace Diora, a także to, co groziło plamą na ciemnym materiale ulubionych czarnych cygaretek zaprasowanych w pedantyczny, zwężany kancik. Gotówka lądowała między biodrem a dociśniętymi wąskim paskiem spodniami, mówił grzecznie (bo w tym towarzyskim, erotycznym menuecie z klientami jakich sobie skatalogował należało postępować z kulturą, nawet jeżeli miało się akurat pełne usta) gdy żegnał się bardzo krótko i bardzo niewylewnie, a następnie ani spiesznym ani rozwlekłym krokiem oddalał się nie oglądając ani razu. Wtedy jeszcze, przez kilkanaście metrów piechurstwa po pustawych ulicach miasta czuł niesmak, co starał się sobie tłumaczyć charakterystyczną słonością w ustach, a nie stosunkiem do samego siebie. Wolał myśleć o tym jak o nieprzyjemnym, mało chlubnym, owszem, aczkolwiek koniecznym kroku w kierunku jedynego sposobu osiągnięcia wyznaczonego przed sobą celu. Drugi etap był samotnym marszem poprzez rozmyte w wilgotnym powietrzu, dogasające neony świateł nocnych, dalej do życia budziły się te, które wabiły klientów za dnia i między bogiem a prawdą, nie raz omal skusiłyby jego obietnicą mocnej porannej kawy. Wiedział jednak, że gdyby teraz pozwolił sobie na ogrzanie skostniałych dłoni papierowym, rozmakającym kubeczkiem i pozaprogramową dawkę kofeiny, nie zasnąłby ani na chwilę, a to z kolei groziło myśleniem, nawracającym nękactwem wspominek i niepokojem niewiadomego pochodzenia atakującym gdy był bezbronnie zwinięty w embrion pod warstwą kołdry i pledu. Na początku, gdy był w pokoju sam, pozwalał sobie na pociągnięcie nosem. Później, gdy z przestrzeni własnej zrobiła się wspólna, gryzł palce, poduszeczkę mięśni u podstawy kciuka i wstrzymywał oddech. Wreszcie nauczył się, że o czwartej nad ranem najbezpieczniej było rejterować do łazienki.
Ten ostatni etap, w jakim bez jego wiedzy towarzystwa dotrzymywał mu nadzorujący z trzeciego piętra blondyn był etapem najprzyjemniejszym, najspokojniejszym i jednocześnie nawet mu się własny roznośny po bruku krok podobał. Postukiwanie obcasów ładnym echem niosło się dziedzińcem wyprzedzając go o dobry zakręt, a że krok miał giętki i prędki, płaszcz za nim choć ściśnięty ręką beztrosko pod szyją za plecami rozwiewał się jak nietoperze skrzydło. Kto go tam wie, może nawigował za pomocą tej echolokacji? I po to te buty stukające?
Miał jednak raz czy dwa pełzające po karku wrażenie, że ktoś go ukradkiem obserwuje, ale nie miał ochoty szukać nawet samym tylko wzrokiem. Tak było za pierwszym razem, kolejnym, aż wreszcie doszli do milczącego, potajemnego konsensusu; on wracał, tamten patrzył. Nie, żeby Arlam poczuł się bezpieczniejszy z tą nieproszoną eskortą, nie znał tego uczucia, czuł się za to na pewno odrobinę mniej samotny.

Mijając go parę razy w drodze gdy gnał do kawiarni z laptopem pod pachą, ledwie kilka godzin po tym jak Henry odprowadzał go wzrokiem o nieprzyzwoicie wczesnych godzinach porannych, nawet nie zwrócił na niego uwagi. Brodę miał uniesioną dumnie, po trochu z buty a po trochu dlatego, że w drugiej ręce trzymał telefon i walczył o zasięg. Przemykał między tym okładkowym mokrym snem niejednej studentki a nudną ścianą i nawet nie wiedział, że te same oczy niejednokrotnie czekały, aż pojawi się na zakręcie obracając zamaszyście obcas i furkocząc tym płaszczem jakby goniło go sto diabłów.
Nie wiedział aż do tego poranka, kiedy sądząc, że nikogo wedle przyzwyczajenia w łazience nie zastanie, naciął się na niego w łazience.

Lustra zaparowały od ukropu jaki z upodobaniem ktoś wylewał na siebie w kabinie, więc rad nie rad musiał otrzeć jedno przedramieniem z efektem co najmniej miernym. Smugi zniekształciły jego twarz, więc nie dostrzegł ani korespondujących z kolorem dawno startej szminki oczu, ani zachyłków obojczykowych na których szczytach opalizowały znikające powidoki dawnych zasinień.
Woda przestała szumieć i w pomieszczeniu zrobiło się tak nienaturalnie cicho, że Arlam odczuł potrzebę wypełnienia niewygodnej ciszy szwargotem szczoteczki do zębów. Wsparł się jedną dłonią o umywalkę, pochylił lekko głowę by udawać, że nic nie zajmuje go tak jak odpływ poniżej, a jego plecy z rozciągniętą zębatką wystającego kręgosłupa wyciągnęły się płynnie w monochromatycznym, bladym świetle godziny piątej piętnaście, plus minus. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy zapalać światła i Delaney w pierwszej myśli jaką mu świadomie poświęcił skonstatował, że to dobrze. Nie miał ochoty na ostre światło prosto z góry, wystarczały te, które włączyły się nad zlewem bardziej dla dekoracji niż pożytku. Ich złotawe światło nie sięgało daleko, do tego pozostawiało ładne cienie i półcienie w każdym napotkanym, nawet najpłytszym załomie.
Słyszał zbliżające się kroki, ale głowę podniósł dopiero gdy nieznajomy zatrzymał się zaraz obok, cały rozpachniony żelem pod prysznic, gorącem parującym jeszcze ze skóry i bezsennością. Arlam rozpoznawał tę gorzką nutę na samym sobie pomimo perfum drogich jak skurwesyn i traktowanych jak świętość, więc bez problemu wyłowił ją z ciepłej otoczki Henry'ego tak samo jak on właśnie dał mu dyskretnie do zrozumienia, że historia zatarć nie jest mu obca. Wtedy też Delaney wreszcie raczył oficjalnie wypluć miętową pastę prosto w fascynujący odpływ, wypłukał usta i ocierając je później wierzchem dłoni powiódł spojrzeniem do oczu przyglądających mu się w ten sam sposób co zawsze.
Chciał powiedzieć, że nie rozumie. Odburknąć mu coś, skurwić jak psa za ciekawość i wyminąć, ale niech go szlag, Wittgenstein miał ni to w oczach ni urokliwym, nerwowym chyba zacietrzewieniu gapienia się w umywalkę coś tak ludzko i jednocześnie nieludzko dobrego, że Arlamowi się odechciało. To jest, odechciało mu się niezasłużenie go gnoić, choć humor miał parszywy i każdego innego przypadkiem napatoczonego pechowego idiotę po prostu werbalnie by wychłostał.
Ta — mruknął niezbyt komunikatywnie, jednocześnie odraczając moment wyjścia to otrzepywaniem szczoteczki, to ocieraniem łokci po których spłynęła woda. Nawet cholera, opłukał po sobie zlew z dbałością o każdy kancik i upaćkany pastą odpływ. — Zawsze sobie obiecuję, że to już ostatni raz. Ten szampon.
Mówili do siebie głupim szyfrem, a on musiał pociągnąć tę hucpę dla upewnienia się, czy Henry rzeczywiście coś zauważył czy po prostu był lotny w inną stronę.
On wie — pomyślał nagle, jak tylko obaj przestali na parę sekund szukać sobie przypadkowych zajęć i stali odrobinę za długo, patrzyli zbyt odlegle w stronę "byle-nie-tę!". — Wie i czegoś chce.
Tak mu się przynajmniej wydawało. Chodziło o szantaż? Chciał go wyśmiać? Do tego był doskonale przygotowany doświadczeniem, obelgi spływały po nim jak woda po kaczce i jeszcze pal licho pięć, jak Arlam wspaniałomyślnie postanawiał je zignorować. Czasami decydował się odezwać i nie dbał o to czy będzie to dyskusyjny coup de grâce czy szczeniacka, płynąca kurwami wiązanka.
Ale Henry nie wykazał żadnych chęci ani ku temu by go szantażować, ani nie wyglądał jakby było mu do śmiechu. Był nieoczekiwanie poważny i wyważony, zmęczony, ale z inną manierą. Ze wszystkiego najbardziej jednak zdawał się być wypchany watowatym, niedospanym smutkiem.
Tobie też to pomaga? — zapytał, nadal pośrednio trącając temat samym koniuszkiem domysłu ubranego w zawoalowaną, otwartą do zinterpretowania niejednoznaczność. Nie chodziło rzecz jasna o krople, miał na myśli prysznic, pod którym sam często zamykał się z tym, co niekontrolowanie zaczynało mu się ulewać, a nie chciał by ktoś zauważył.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

O, a to dobre pytanie. Bo przecież czego niby mógłby chcieć chłopiec taki, jak Wittgenstein właśnie -
  • chłopiec, który podobno miał wszystko?
Jeszcze do niedawna tak właśnie o nim mówiono, z nieuświadomionym okrucieństwem wmontowanym w słowa, które, narratorom, zdawały się być po prostu kompletną oczywistością. Wystarczyło spojrzeć: na nazwisko obciążone całymi pokoleniami mniej i bardziej chlubnej historii, ubrane w bogactwo i prestiż; na sylwetkę zdradzającą, że ta istota wyrosła na ekonomicznie stabilnym gruncie, i na najlepszych możliwych składnikach (oprócz, może, mleka matki - matka Henry'ego przestała bowiem karmić bliźnięta piersią nim te skończyły pierwsze dwa tygodnie życia, okrutnie odrzucona dynamiką duetu małych, łapczywych, agresywnych wręcz ustek zaciśniętych na podrażnionych sutkach), na manierę, z jaką się nosił - stopy stawiając pewnie, nigdy do środka (z platfusowatą, nieporadną manierą, za którą w Dulwich ganiono ich notorycznie, a czasem i dzielono dyscyplinką po łapach i piętach), barki zaś prostując mechanicznie, efektem tresury (trzcinki dowiązanej do łopatek, książek noszonych na czubku głowy, permanentnych reprymend otrzymywanych za dziecka, ilekroć za bardzo się przygarbił, czy pochylił) i przekonania, że osoba głowę nosząca wysoko od razu wygląda na lepszą i bardziej godną posłuchu od reszty swojego, mniej sztywniackiego bardziej zrelaksowanego otoczenia.

Jeśli była jakakolwiek korzyść z tragicznego wypadku heinrichowych rodziców, to taka, że zdarzenie zdawało się raz, a skutecznie, zamknąć wreszcie usta wszystkim tym sędziom dotychczas wyrokujących o fakcie, że Henry'emu absolutnie niczego nie brakuje (i z jego przywileju, tym samym, czyniących coś, czego należy się wstydzić - bo przecież nie można się wyprzeć, i za co należy się kajać ile wlezie, korzyć kiedy tylko nadarzy się okazja, i jakby spłacać światu jakiś wbrew własnej woli zaciągnięty dług, nigdy się nie skarżąc, nigdy nie narzekając, nigdy nie śmiąc stwierdzić, że może się cierpi, albo za czymś tęskni, albo czegoś potrzebuje). Nie było wszak większego niedoboru, niż nagły - nagły! - brak rodziców, wcześniej zawsze obecnych na obrazku, choćby wyłącznie na jego którymś planie.
Trzy lata temu pierwszy raz w życiu, w każdym razie, Henry miał wreszcie okazję i przyznane mu przez otoczenie prawo, by na cokolwiek się poskarżyć. Tylko, że wtedy było za późno; za bardzo wdrukowano mu w jaźń przeświadczenie, że - urodzony w takim domu, i z takimi korzyściami - zwyczajnie nie może narzekać.
Nigdy. Na nic. Nikomu.

Szantażu, jednak!? Kpiny?!
Boże, nie. Jeśli naprawdę o cokolwiek mu chodziło - jakąś korzyść, ma się rozumieć, jakiś zysk z tego zagajenia, prowadzonego podchrypniętym tonem cichszym niż za dnia, i sprawiającym takie, mniej więcej, wrażenie, jakby sam Henry'ego pytał, czy mu wolno (wybrzmiewać wśród łazienkowych ścian; wyrywać się spomiędzy warg, frunąć wilgotnym, ciepławym powietrzem i rozbijać się o taflę lustra, spłynąwszy następnie w uniwersyteckie rury razem z pastą do zębów wyplutą przed Arlama) - to chyba tylko o to, żeby nawet w krótkim, ulotnym momencie, poczuć się ociupinkę mniej samotnie.
Jakby ta pół-werbalnie zawiązywana właśnie komitywa miała stanowić remedium na chroniczne poczucie odizolowania, nękające Heinricha nawet wówczas, kiedy był wśród ludzi.
Naiwnie było tak zakładać, że i jedna i druga strona od razu wie, o czym mówią - i, że mówią o tym samym. Coś jednak takiego było w czujności Arlama, że Wittgenstein poczuł się tak, jakby go przyłapał.

  • A więc - trafił?
Kiwnął głową.
- Czasami - Wzruszenie ramion sprawiło, że grochowata w kształcie kropla zsunęła się po jasnym, osianym z rzadka po-letnimi piegami karku, i spłynęła pomiędzy łopatki. Henry był szczupły, choć znacznie mocniejszy, zdawać by się mogło, od stojącego obok blondyna. Wyższy, fizycznie silniejszy. Za sprawą automatycznego skojarzenia mógł więc też sprawiać - przynajmniej z daleka - wrażenie starszego, choć w istocie dzieliła ich przecież inna wiekowa dysproporcja - To zależy.

Heinrich mieszkał w akademikach od ósmego roku życia. To wystarczająco dużo czasu by dowiedzieć się, na ile różnych rzeczy pomagać może prysznic. Pod prysznicami, na przykład, trzepało się konia i puszczało bąki, z dziwnym zaskoczeniem celebrując tak prozaicznie-fizyczny rodzaj intymności z własnym ciałem, jaki to doceniać się zaczyna dopiero, gdy człowieka przymuszą do dzielenia z kimś innym wszystkiego (sypialni, jadalni, bawialni, wolnego czasu, obowiązków, winy et cetera, zapominając stopniowo o możliwości bycia z samym sobą na wyłączność). Pod prysznicami zdrapywało się strupy, wyciskało pryszcze, przyglądało się włosom, wyrastającym nagle coraz gęstszymi kępkami w zapowiadanych, a jednak nadal jakby egzotycznych punktach ciała. Pod prysznicami dłubało się w pępku, charkało się śliną w odpływ, obcinało się paznokcie, rozdrapywało ukąszenia komarów - z tępawego, elektryzującego bólu czerpiąc bizarny rodzaj przyjemności. Pod prysznicem można było kogoś skocić, zachodząc go znienacka w stanie jego najwyższej bezbronności, albo sprawić komuś przyjemność - ręką, ustami, czy choćby samym słowem, szeptanym ostrożnie za płatek ucha, tylko pół oktawy ponad progiem dźwięku.
Ale, przede wszystkim, pod prysznicem dało się płakać.
- Próbowałem nawet hypoalergiczny - Gdyby był pewniejszy siebie, chyba puściłby teraz do Delaney porozumiewawcze oko - I nic.
Pomyślał, że blondyn miał dobry pomysł - i wydłubał z kosmetyczki własną szczoteczkę do zębów, ale nie pastę (tę, głupio, zostawił w pokoju - przy umywalce wyrastającej ze ściany w akcie miłosierdzia: w dwójkach były zlewy, ale nie prysznice, można więc było umyć ręce, ale już nie resztę ciała). Odstawił krople do oczu, wystawił ku Arlamowi natomiast szczoteczkę - w wymownym, proszalnym geście.
- Poczęstujesz? Zapomniałem swojej.
Znowu: gdyby Henry wiedział, zasugerowałby nowemu koledze, że w takim razie może miętówki? Mocne. Fisherman Friend's, na przykład (choć nie był jeszcze pewien, jak łatwo można te akurat, w charakterystycznym, paskowanym opakowaniu, dostać w Stanach Zjednoczonych), albo silnie mentolowe Barkley's, te w płaskiej, podłużnej puszce oznaczonej seledynową barwą i złotawym logo. Na słoność w ustach, i każdy inny rodzaj niesmaku jaki mógł pozostawać w człowieku w następstwie przymusowego? obcowania z konkretnymi środowiskami. Choć doświadczeń, których Delaney ewidentnie zebrał sobie w ciągu ostatnich kilku lat całą (wstydliwą?) kolekcję, Henry miał co kot napłakał, w dodatku w większości tylko w wyobraźni, o absmaku wiedział swoje.

Przecież to on przerzygał całą pierwszą klasę w Dulwich, i półtora roku w Eton.
Z nerwów.


Niezależnie od tego, czy rozmówca poratował go kleksem miętowego specyfiku dziabniętym o włosie szczoteczki (Henry był z tych, którzy najpierw podstawiają ją pod kran, a potem dopiero obładowują pastą, nie odwrotnie), czy jednak mu poskąpił, Henry koniec końców spróbował się uśmiechnąć.
- Henry - Głos matki: Heinrich. Wyciągnął do chłopaka rękę, nagle boleśnie świadomy swojej bezbronności - półnagi, i z opuszkami palców nadal pomarszczonymi wspomnieniem gorącego prysznica. Wyszło raczej koślawo, ale dziewiętnastolatek najwyraźniej dobrych manier pilnować czuł się w obowiązku nawet w tak absurdalnych okolicznościach - Wittgenstein.
Jak gdyby nigdy nic, Henry, przypomniał sobie, jak gdyby nigdy nic. Przecież robił to już tyle razy: maskował niezręczność pozorami nonszalancji, i własną nieśmiałość chłodem tumiwisistycznego opanowania.
- Jesteś na pierwszym roku?

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Ambiwalentność ich duetu powstającego wśród pary i niezręczności była wręcz komiczna;
Jeden ponoć posiadał wszystko, drugi ledwo przestał mieć okrągłe nic.
Dlaczego zatem obaj jednako garnęli o niebotycznie wczesnych porach do łazienek, domykali obsesyjnie drzwi kabin i stojąc obok siebie po obu stronach przepierzenia mlecznej ścianki po prostu się kruszyli?

Arlam nie zaznał prywatności aż do momentu w którym na nią zapracował, a ponieważ stało się to ledwo pół roku wstecz, tym ciężej było mu ją ponownie odkładać na później. Samotny prysznic był dla niego okazją inną niż dla większości - nie tyle momentem, w jakim można było bezpiecznie poznać swoje ciało, ale krótką chwilą na jaką udawało mu się od niego uciec. Pod ostrym strumieniem ukropu czerwieniał mu przychylony kark, namakały i ciemniały włosy, czerwieniały oczy, a w ostatnim odruchu desperackiej próby utrzymania się na nogach, Delaney opierał wysoko o kaflowaną ścianę obie dłonie na płasko, między nimi składał czoło, czasami dociskał nos, czasami usta, zamykał oczy i nie wiedział już czy płacze czy to tylko woda opływa go całego.
Potrzebował swojego kwadransa wolnego od życia, od świata, od zdziczałych myśli i wspomnień minionej nocy tak wulgarnie odciśniętych na wyplamionych zasinieniami kolanach, pręgowaniu świeższej purpury palców odciśniętych niemal anatomicznie na karku, potrzebował też wreszcie ciszy, jednego nieurwanego oddechu i sam nie zdawał sobie z tego sprawy, ale mimo wszystko nie chciał być sam.
Henry, choć słuszniejszej od niego postury i jak mniemał, ambitniejszego statusu (co akurat Arlamowi różnicy wcale nie czyniło, bo sam nie uważał się za gorszego pod tym konkretnym względem) wcale nie był bucowatym frajerem chcącym porównać portfel, nie sprawiał również wrażenia jednego z tych, co szukali lukratywnych potencjalnych koneksji na przyszłość, dlatego gdy Delaney wraz z tubką pasty do zębów podniósł wzrok i dostrzegł oczy równie opuchnięte i rozognione od tarcia przy kącikach, przez parę sekund czuł głębokie rozczarowanie. Nie Henrym, broń boże, jego osobliwa prostota mimo skomplikowanego pierońsko nazwiska i dłoń wyciągnięta z naciąganym przekonaniem (Arlam potrafił rozpoznać taki blef, nie tylko z fakultetów ale i z własnych doświadczeń niedojrzałego aktora) przekonały go do zarzucenia zwyczajowej buty bardziej niż mogłaby to zrobić jakakolwiek groźba. Rozczarowało go to, że ocenił go za szybko i chybił, dlatego właśnie nie prychnął, nie machnął lekceważąco ręką, ale uśmiechu się nie podjął. Nie miał dzisiaj siły.
Arlam Delaney — odwdzięczył się za jednym razem pełną informacją, z głosem przewiniętym ni to chrypą ni drżeniem; chłód już sunął mu po kostkach, a pomimo wygrzebania się z długoletniej relacji z anemią, nadal szybko wytracał ciepło. Nikt jak dotąd ani nie znał go dość ani nie obserwował wystarczająco aby zauważyć, że tak naprawdę Delaneyowi ciepło było wyłącznie w tych krótkich momentach zaraz po gorącym prysznicu i wtedy, kiedy lądował w najgrubszej piżamie pod kołdrą i swoim pledem.
Wyciągniętą w ramach oficjalnego prologu do możliwej znajomości rękę uścisnął - pewnie, w zamierzeniu krótko i rzeczowo i tak by pozostało, gdyby nie senność spowalniająca ruch i myśl. Finalnie jego szorstkie od długotrwałego kontaktu z kalafonią i smyczkiem palce odrobinę dłużej łaskotały Henry'ego we wnętrze dłoni niż to było planowane.
Na pierwszym roku aktorstwa. A ty? — Groszek miętowej pasty osiadł na włosiu szczoteczki, ledwo-ledwo sięgając celu przez ręce trzęsące się jak u epileptyka. Widząc to aż prychnął cicho śmiechem przy histerycznie spiętych płucach, aż do ich stopniowego rozluźnienia i delikatnej ulgi.
Potem Henry przykładnie zaczął szorować zęby, a Arlam zapragnął zapytać dyskretnie czy wcześniej - kiedykolwiek - dzisiaj - zdarzyło mu się dosłyszeć jego nierówną walkę z szamponem. Miał szczerą nadzieję, że nie, byłby bowiem o wiele bardziej zażenowany niż gdyby Wittgenstein przyłapał go na czymś nieprzyzwoitym.
To twój? — zapytał zamiast tego i wskazał brodą na przewieszony przez drzwi kabiny frotowy ręcznik. Na odpowiedź nie czekał, i tak już niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, więc korzystając z jego chwilowej trudności z wysłowieniem się, Arlam zamaszyście ściągnął puchatą płachtę i okrył się nią z wychuchanym prosto w materiał westchnieniem ulgi. Ciepło.
*** Zimno.
Samochód Morana był wychłodzony, pomimo iż od trzech godzin mruczał przy włączonym silniku, a szyby zaparowały ledwo pięć minut po tym jak zaparkowali. W środku nigdy nie włączali światła - to wyglądało dobrze tylko na filmach i zdjęciach, ale nikt kto kończył na zjeździe za ostatnim motelem na obrzeżach miasta nie narażałby się na rozpoznawalność. Impala i tak była rzadko widywanym modelem w tych okolicach, rozświetlona kabina byłaby jak wielki baner pośrodku pustkowia.
Chcesz mi obciągnąć?
Chryste.
Gdyby nie ten katalogowy Chevrolet i obietnica całkiem wartego zachodu honorarium, Arlam nawet nie siliłby się na całą tę teatralną otoczkę. Powiedziałby mu wprost co o tym myśli -
- O NICZYM INNYM, KURWA TWOJA MAĆ, NIE MARZĘ, MORAN -
- ale zamiast tego odparł:
Wiesz, że nie musisz pytać, mmm?
Bo naprawdę, do cholery, nie musiał. Obaj mogli po prostu siedzieć w ciszy, zrobić swoje, ale nie, Moran był z tych co lubili sobie pogadać, a jeszcze bardziej posłuchać. Za pierwszym razem nie spotkali się jednak w Impali, Arthur Moran wyłowił go z polecenia od jednego z kolegów z branży i wraz z drinkiem poczęstował go podebranym siostrze rohypnolem. Delaney pamiętał na pewno to, że wyszli razem na fajkę, nietypową giętkość własnych nóg, w y r w a . . . , rozkosznie miękki fotel innego auta, ale marki już nie pamiętał, nie pamiętał też adresu, ilości pomieszczeń, czy światło było włączone czy nie, luka?, koszmarny helikopter w głowie, plamy i wzorzystą tapetę w stylu retro przed oczami, pod powiekami, wszędzie, dotyk głównie neutralny w samym odczuciu dzięki mocnemu zobojętnieniu, dziura!, tylko czasami niewygodny, ach, bolesny, wydawało mu się, że powiedział - ??? - coś na pewno chyba, bardzo gorąco, dreszcze, z tym, że to on cały był tym roztrzęsieniem, tą szmatą zbierającą pot swój i Morana, łzy o których nie pamiętał, kurz dawno nie pranej kołdry i sporo zadrapań, kiedy to wszystko działo się tak szybko i... pustka.
Ale rano podano mu butelkę wody, aspirynę i dość gotówki, by już wieczorem ulżyć sobie kieliszkiem prawdziwego szampana, zapisać się na kurs prawa jazdy i to wszystko z nowego laptopa w sam raz na studia.
Raz na jakiś czas jeździli za miasto (gdy Arthur nie miał czasu), sporadycznie powtarzali scenariusz pierwszego razu (kiedy Arthur akurat się nie spieszył), za każdym zaś Moran zostawiał dla innych klientów Arlama wiadomość w postaci ugryzienia, brzydkiej malinki, czy tak jak wyszło tego poranka, kompletnego odlewu kolorycznego palców na karku Delaneya. Przekaz prosty, prymitywny, zwierzęcy. Pozostali nie pozostawali dłużni i tak stał się nieoficjalnym kanałem komunikacyjnym pomiędzy X-Y-Z.
Z tyłu? — zapytał, jednoznacznie zerkając na fotele za nimi, ale mężczyzna pokręcił głową. Z ręką wspartą kontrolnie na kierownicy obejrzał się tak, jakby spodziewał się kogoś zobaczyć na pustym parkingu, na co Arlam prychnął ze zniecierpliwieniem. Za to właśnie zarobił przywilej pracy pod presją imadła szerokiej dłoni na karku, co miało ten jeden niewątpliwy plus: nie musiał się nawet rozbierać i wszystko nie trwało dłużej niż góra dziesięć minut. Minusem był siniec w widocznym miejscu, podrażnione gardło i szminka spłoszona z warg poza ich obręb.
O co ci dzisiaj chodzi, co? — zjeżył się, aczkolwiek nauczony niedawnym błędem zrobił to w miarę subtelnie. Niezadowolenie wyraźniej manifestował ściągniętym okółkiem obu brwi, obrazowym rozmasowywaniem obolałej szyi i grymasem krzywiącym od czasu do czasu nerwowo podrygujące usta. — Jakby cię-
Dostałem zakaz widywania się z dzieciakiem — padło nagle, tak otwarcie i szczerze, że Arlam gdyby tylko mógł, połknąłby własny język. Odwrócił wzrok od bocznego lusterka w którym jeszcze chwilę temu wycierał do sucha szminkę i spojrzał pytająco na rozciągniętego obok ze zrezygnowaniem mężczyznę. Przez krótki moment sprawiał wrażenie mniejszego i bezbronnego z tymi podkurczonymi nogami, tak, że dosłownie na ułamek sekundy człowiekowi miało prawo zrobić się żal. — Ma sześć lat łobuz jeden, mi ledwo do kolana sięga. Wiesz? On zawsze woła tata do mnie, zawsze tata to i...
Słuchaj, wszystko fajnie, ale ja mam to generalnie w dupie.
Nie wiedział kiedy i jak, po prostu usłyszał swój głos tak zimny i szorstki, że kompletnie go nie rozpoznał. Z drugiej strony, czy to takie dziwne?
To twój problem, twój dzieciak. Trzeba było z nim siedzieć na dupie, a nie wyrywać małolaty, ok? — fuknął rozdrażniony, ledwie na wpół świadom, że za mniej dostawał od niego w pysk. Współczucie ulotniło się momentalnie, nie było mu nawet wstyd, że tak naskoczył, że...
Mówisz o sobie? — Głos Arthura cichł proporcjonalnie do narastającej irytacji wybuchającej w Arlamie raz za razem, ale po tym pytaniu jego wściekłość osiągnęła apogeum i otwarta dłoń wylądowała z trzaskiem na desce rozdzielczej. Kiedy jego ciało tak się wychyliło? Kiedy zaczął tracić oddech?
Boże, znowu — rozjęczał się sobie w myślach zaraz po tym, jak celnie rozpoznał pierwsze objawy duszności na tle nerwowym.
A o kim innym? Myślisz, że ile ja mam lat, co?
Nie wiem, dwadzieścia dwa?
A by go chuj.
Pomimo rozmazanej wciąż w jednym miejscu szminki, Delaney z szeroko otwartymi w wyrazie udawanego zaskoczenia oczami wyglądał nieco przerażająco - chociaż w innych okolicznościach może nawet śmiesznie.
Dziewiętnaście, ty smutna pizdo — wycedził przez zaciśnięte zęby i to był ten czas, kiedy już koniecznie musiał z powrotem wcisnąć się w fotel, otworzyć okno i odetchnąć chłodnym, otrzeźwiającym powietrzem. — Dobrze wiedzieć, że nie wyglądam na kogoś z kim strach lizać się przy radiowozie.
Trochę żartu, trochę goryczy. Potrzebował tego, swojej wypłaty, dłuższego spaceru i co najmniej kilku tygodni przerwy od Morana. I lepszego korektora na te sińce, ale to dało się załatwić.
Przepraszam, nie wiedzia...
NA CHUJ MI TWOJE PRZEPROSINY TERAZ! — wybuchnął ni z tego ni z owego, kiedy już wydawało mu się, że ochłonął. Komizm tej sytuacji właśnie wyrąbał ponad dach i szybował śmiało coraz wyżej, ambicji ewidentnie mu nie brakowało. — I CO PATRZYSZ NA MNIE TAK?! PO CO W OGÓLE MI O TYM MÓWISZ, PO CO TO, CZEGO KURWA CHCESZ, CHCIAŁEŚ... OBCIĄGNĄŁBYM CI I JAK ZAWSZE BYŚMY... UH!
Dźwięk jaki z siebie wydał zupełnie do niego nie pasował, a Arthur zaznajomiony wyłącznie z jego sztucznymi zachwytami, rozkosznie cukrzoną erotyczną wokalizacją i gładkim leksykalnie językiem żywo się zastanawiał, czy Delaney ma właśnie jakiś atak i czy nie lepiej by było, gdyby wyrzucił go z samochodu.
Nie musiał. Parę minut głębokiej ciszy przerywanej rwanym oddechem Arlama później auto sunęło w swoją stronę, a dźwięk rozstukanych obcasów zmierzał w przeciwną ku akademikom, dziedzińcowi i trzeciemu piętru na którym jedna jedyna para oczu zdawała się patrzeć na niego przychylnie i czekać.
*** Przez cały ten czas w którym Henry szczotkował energicznie zęby, Arlam sterczał obok bezczynnie i równie energicznie telepał się pod dwoma ręcznikami. Dzisiaj miał wylane w to, czy trzyma fason, zresztą na litość boską, przedstawienie wymagało widowni, a dla jednego niedospanego sklerotyka nie warto było w ogóle zaczynać. Nie chciało mu się. Nie miał siły.
Chcesz może skoczyć jeszcze na szluga? Wiem, kiepsko po myciu zębów, ale chuj w to.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Nie, nie - pomimo dynamiki typowej dla takich przestrzeni, jak męskie szatnie albo pomieszczenia wspólne, przylegające do ogólnodostępnych pryszniców, Henry bynajmniej nie zamierzał niczego porównywać. Zbyt wcześnie nauczono go - drogą nie samej teorii, ale niekiedy bolesnego doświadczenia - że zazwyczaj nie kończy się to dobrze ani dla jednej, ani dla drugiej strony, bo z pojedynków na to, kto jest lepszy, ma więcej, albo dostał od losu surplus w przydziale, pod takim, albo innym względem, nigdy nie wychodziło się bez szwanku na wzajemnej przyjaźni, i na samoocenie.

Owszem, nie ulegało najmniejszej wątpliwości - wystarczył jeden trzeźwiejszy rzut oka - żeby spostrzec część jaskrawie dzielących ich różnic, i części się domyślić. A jednak obydwaj czerwienieli w ten sam sposób, choć Henry ciut mocniej, dodatkowo ze szczytami policzków i czubeczkiem nosa smaganym jego największym, towarzyskim przekleństwem (z natury blady, metrykalnie dziewiętnastoletni, rumieńcem jak lampki alarmowe reagował na wszystko, co wiązało się ze społecznymi kontaktami wykraczającymi poza oficjalny, szkolny protokół, albo bankietowe konwenanse). W niższym ciut od siebie blondynie, Wittgenstein - im dłużej, i pewniej na niego spoglądał - coraz silnie rozpoznawał te same róże i purpury, te same czerwienie skóry zbyt długo, ale nadal umyślnie, katowanej wodnym strumieniem, i te same podrażnienia powiek rozmruganych w walce z łzami. Znał to uczucie, kiedy przestaje się rozpoznawać, co jest słonością ściekającą z kanalików łzowych, a co tylko neutralnymi kroplami biegnącej z natrysku wody. I, w jakimś sensie, związaną z nim ulgę piętnastominutowego niebycia sobą.

Jeden tylko kolor zarejestrowany na chłopięcym ciele, był Henry'emu kompletnie nieznany - i chwilę nastolatkowi zajęło, w tej jego naiwnej niewinności, nim w ogóle wysnuł jakąkolwiek hipotezę jego pochodzenia. Kark Arlama mignął mu dwukrotnie - raz, gdy Delaney pochylał się krótko nad umywalką, spluwając w odpływ pastą do zębów i śliną (Henry nawykowo odwrócił wzrok - to była jedna z rzeczy, które zawsze wydawały mu się niesłychanie intymne i prywatne, bardziej może nawet niż odlewanie się do zaczepionych rzędem pisuarów), i dwa, gdy ruchem jednocześnie zamaszystym i płynnym, godnym tak torreadora, jak i koronera okrywającego wyziębione zwłoki, ten okrywał się nadprogramowym ręcznikiem (który, swoją drogą, nie należał do Heinricha; dość powszechnym było jednak w akademikowych łazienkach, że ktoś o ręczniku zapomniał, i powracał po niego dopiero parę godzin, albo nawet i dni po fakcie, zgarniając z haczyka razem z wsiąkniętą weń wilgocią i, przy odrobinie mniej szczęścia, grzybicą albo opryszczką weneryczną).
Najpierw wydawało mu się, że to jedynie cień. Potem - odcisk od ubrania: może zbyt ciasno zawiązanej wokół szyi bandanki, albo odbarwienie zostawione przez tańszy rodzaj jeansu (rzeczy z sklepów vintage często tak robiły - jakby zostawionym na jego ciele barwnym odrysem, chciały zwyczajnie podpisać nowego właściciela).
Wreszcie - że to może jakieś znamię czy egzema, albo zapalenie skóry, jakiego niektórzy powszechnie dostawali w prywatnych, ekskluzywnych szkołach od stresu (Henry miał to szczęście, że większość cielesnych reakcji jego organizm preferował przeprowadzać od środka - notoryczne skurcze i zapalenie żołądka, którego w końcu dostał przed paroma laty, przeprowadzone zostały więc niczym tajna, autodestrukcyjna misja, poza zasięgiem wzroku jakiegokolwiek gapia).
Dopiero na samym końcu całej tej listy domysłów, Wittgenstein dotarł do sedna, i dobrze, że zdążył już wcześniej pozbyć się spienionej, miętowej plwociny, bo bankowo zakrztusiłby się nią w żałośnie nieapetyczny sposób.
Śladów było pięć - promieniście wczepionych w skórę jego rówieśnika, jednocześnie jednoznacznych, jak i rozmazanych - jak Rorschachkowski test projekcyjny, albo dziecięcy rysunek.
Zdarzało mu się widywać podobne, czasem nawet na własnym przegubie, przed ładnymi paroma laty, gdy wszyscy studenci Dulwich znajdowali się jeszcze w radosnej fazie czysto fizycznych przepychanek i walki o dominację opartej na tym, kto jest większy, silniejszy, sprytniejszy, i kto lepiej zakłada Nelsona, albo robi boleśniejszą pokrzywkę, ściskając rękę przeciwnika obydwoma dłońmi, skręcanymi okrutnie w dwie przeciwne strony. Nigdy jednak, u nikogo, nie natrafił na nie w takim, jak to, położeniu.
W fakcie, że odcisk ręki - męskiej, założyłby się (kobiety raczej nie łapały tak mocno) - znajdował się u nasady chłopięcej szyi, i to u kogoś, kto był w jego wieku, było coś takiego, że Henry'emu od razu zrobiło się zimno.

Ciepło.
Bieżącej pory roku raczej nie miało się prawa nazwać wczesną jesienią, a jednak wieczory zdradzały, z każdym kolejnym coraz dosadniej, że lato zaczyna stopniowo chylić się ku końcowi. W tym okresie Henry'emu zawsze było trochę smutniej niż zwykle smutno - ot, tak na samą myśl, że już niedługo pożegnać się będzie trzeba z krótkimi nogawkami, a przywitać z wełną grubych swetrów i niezliczonymi repetami herbaty wlewanej do termicznego kubka z drodze na zajęcia, z zajęć, i w każdej między nimi przerwie. Z drugiej strony Wittgenstein lubił pierwsze, nieśmiałe zazłocenia liści szumiących mu nad głową na wczesnowrześniowym wichrze, gdy szedł pobiegać, albo wracał z basenu czy siłowni. Dzisiaj - później niż zwykle, bo o czasie o jakim zwykle kończyłby już kolację.
Szedł wolno, ale sprężyście; tak, jak za każdym razem gdy ciało było zmęczone, a równocześnie prowadzone powysiłkową euforią napędzaną uwolnionymi w tkankach endorfinami. Tym razem, choć nadkładał drogi, zdecydował się porzucić zwyczajowy skrót i niemal okrążyć ten zakątek kampusu, w którym przysiadł Hansee Hall - z całą swoją wieloletnią tradycją, i nasadzeniami gladioli i begonii, nadal jeszcze próbującymi pysznić się w gazonach (mimo przeczucia pierwszych, nadchodzących przymrozków). Czuł się prawie dobrze. Zdecydowanie lepiej, niż w ciągu ostatnich paru dni (więc do tego swojego samopoczucia podchodził nieufnie, ostrożnie - jakby układał bardzo skrupulatną konstrukcję, która lada moment może lec w gruzach). Wiedział, że zmierza na spotkanie z bezsennością, ale łatwiej mu było teraz o nią nie dbać - kiedy był jeszcze tak cudownie wolny, poza okowami kołdry naciągniętej na głowę, poduszki ugniecionej policzkiem, i świadomości, że nawet jeśli wreszcie zaśnie, to tylko po to, żeby mierzyć się z koszmarami, a nie faktycznym wypoczynkiem.

W tym samym czasie, w którym fiolety i błękity odznaczały się na arlamowej szyi, Henry jadł kolację - poke bowl kupiony wcześniej poza kampusem, i w ostatniej chwili przed powrotem do pokoju, uzupełniony o porcyjkę płatków z mlekiem owsianym (zawsze miał może nie wilczy, ale z pewnością przyzwoity apetyt, z wyjątkiem tych paru miesięcy bezpośrednio po śmierci rodziców, kiedy przestał ćwiczyć, zapominał jadać, i niemal nabawił się anemii).
Kiedy Delaney kłócił się z Moranem, Henry leżał plackiem w mięciutkiej, świeżo wypranej pościeli i nie spał.
Gdy jasnym już było, że ten niespodziewany wybuch Arlama nie zakończy się szybkim i gładkim pojednaniem, Henry wciągał na siebie sweter (c i e p ł o !), i mościł się na oknie.

Charakterystyczną topografię chłopięcych dłoni - typową dla osób, które sztukę (muzykę, mniemałby Henry, choć równie dobrze mógłby to był pędzel albo rysik, albo choćby jakieś wytrwale, uparcie wżynane w glinę dłutko) nie tylko podziwiają - z widowni, przez ramy, zza szkła muzealnej gablotki - ale też obcują z nią, czy wręcz usiłują ją kiełznać ruchem własnych rąk - rozpoznał w trymiga, ale tylko taką częścią umysłu, jakiej o równie wczesnej porze dnia zwyczajnie nie dopuszcza się do głosu.
Zbytnio był skupiony na kontakcie przedłużonym chłopięcą sennością; kontakcie, który pozwolił mu zauważyć, że obydwaj mieli tak samo ścierpnięte opuszki, i poduszki dłoni rozmiękczone wilgocią niemal po dziecięcemu. Chyba pierwszy cofnął dłoń.
- Na medycynie - Powiedział, z mniejszym entuzjazmem, niż wuj Hermann by sobie tego życzył. O tak wczesnych porach udawać było jeszcze trudniej, niż za porządnie rozkręconego już dnia - Ja też dopiero zaczynam. Rozpoczęły ci się już zajęcia? Moje startują dopiero za tydzień - Okay, to brzmiało normalnie. Zupełnie nie-chwiejnie, i z półnutą pewności siebie.
- Hm?
Henry nie palił. Nie lubił dymu gryzącego go w płuca - płuca sportowca, przyuczone do tego, by działać niekiedy u krańca własnej wydajności, ale jednocześnie wybitnie wrażliwe, ani kwaśno-gorzkiego posmaku, który pozostawał potem w ustach.
Lubił natomiast pasować (w przeciwieństwie do momentów, w których czuł się niezręcznie, i bardzo nie na miejscu), a nic przecież nie zacieśniało szkolnych uniwersyteckich więzi, jak wspólny wypad na fajkę.
- Jasne. Częstujesz? - Uśmiechnął się półgębkiem. Gdyby Arlam powiedział, że nie, musiałby zdradzić się z faktem, że sam nie ma żadnych przy sobie. Otarł kark ręcznikiem i, zwróciwszy się do chłopaka tyłem, zrzucił ręcznik, wkrótce zastępując go bielizną i spodniami. Przy takiej Petrze chyba umarłby teraz z zawstydzenia, ale przy innym chłopcu wydawało mu się to zupełnie naturalne - Gdzie? Wiesz, że w budynku nie wolno...

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Na ogół pilnował się bardziej, staranniej przysłaniał co kłopotliwsze barwne wykwity na skórze, z wprawą tuszował podciągnięte zmęczeniem oczy i zapobiegał spostrzeżeniom takim, jakie właśnie poczynił Henry w tempie imponującym, doprawdy. Sam się o to prosił, ale faktem należało mu oddać, że sam też jeszcze nie wiedział o sygnaturze prawej dłoni Morana na swoim karku. O tym miał dowiedzieć się wieczorem, po odespaniu całą połową soboty, po godzinnym śledzeniu jedynie wzrokiem, uchem, ale nie duchem przebiegu jakiegoś poleconego dawno serialu, gdy po raz kolejny przyjdzie mu nawiedzić łazienkę i trzeźwiej spojrzeć w wielkie lustro przed umywalką.
Słysząc słowo medycyna aż gwizdnął po cichu, tak jak na starych amerykańskich filmach opancerzeni w jeans i biały podkoszulek panowie gwizdali za dziewczynami.
Wow. To zupełnie do ciebie nie pasuje — wypalił bez ogródek, ale uśmiechnął się zaraz, w zamyśle pokrzepiająco. — Jeszcze nie, ale zdążyłem naciąć się na jednego wykładowcę.
Cóż - bardzo eufemistyczne określenie na francuza pod biurkiem.
Jeszcze jedno dłuższe spojrzenie posłane Wittgensteinowi i Arlam miał już jasność. Dwie, tak dla precyzji.
Częstuję, a ty nie umiesz za dobrze kłamać. Chryste, musisz szybko wyhodować sobie tę zdolność, albo jak słowo daję człowieku, zjedzą cię w życiu.
I coś o tym wiedział, ale nawet poobijany i z zalążkiem przeziębienia rozwijającego się po cichu nie był na tyle nieostrożny (ani aż tak głupi) by poczęstować go okruchem informacji skąd miał rozeznanie. Skradziony ręcznik podtrzymał sobie pod szyją jedną ręką, drugą zachęcająco poklepał marnego aktorzynę po wciąż mokrym i przyjemnie sprężystym ramieniu, po czym brodą wskazał zaparowane okno zaraz za kabinami.
Nie chcę być tym, co sprowadza na złą drogę więc nie będę namawiał — mruknął, gdy wpakował się na parapet i zatknął sobie podciągniętą z kosmetyczki cygaretkę za ucho. Przez chwilę mozolił się z opornym oknem psiocząc na czym świat stoi, zaparł się, szarpnął, aż wreszcie w twarz uderzyło go chłodne świeże powietrze. — Chociaż pewnie i tak się złamiesz za jakiś czas. Póki co możesz mi po prostu dotrzymać towarzystwa, ale jeśli stwierdzisz, że twoje płuca nie są aż takie cenne, mrugnij. Podzielę się.
*** Pamiętał swojego pierwszego papierosa. To było zaraz po tym, jak zderzył się z realiami życia na ulicy, na długo przed tym jak Sedley wyłowił go z krawężnika. Najłatwiej było przytulić się do grupy ćpunów, którzy niczego nie potrzebowali poza kolejną działką, więc nikt nie kłócił się z nim o jedzenie. Gorzej było z dzieleniem się klientami, o tych potrafili rzucić się człowiekowi do gardła, jednak Arlam szybko załapał jak funkcjonował ten mutualizm.
W początkowym stadium, gdy człowiek wkraczał (zazwyczaj w podróż w jedną stronę) pomału na drogę uzależnienia i obierał się z resztek moralności, a jednocześnie jeszcze jakoś się prezentował, relatywnie lecz nadal - kontaktował z rzeczywistością, był w sam raz. Nie sprawiał problemów, panował nad swoją fizjologią, nie domagał się wyższej stawki bo nie wiedział jeszcze, że powinien, czasami nawet potrafił wciąż zabawić rozmową (zamiast w nagłych, spontanicznych wyrywkach z letargu potarzać jak echo dawno minione historie, a czasami urywki filmów tak mieszających się w próchniejących głowach, że podkładały się jako własne wspomnienia). Tych daleko poza granicą z której można było jeszcze zawrócić nikt już zwykle nie chciał nawet po niższej, okazyjnej cenie, bo w oczy za bardzo rzucały się braki uzębienia, trupia wręcz kościstość i powiewająca nad tym wszystkim groźba choroby wenerycznej.
Delaney nie ćpał, a więc wypadał najlepiej w rządku pchających się do zarobku na obrzeżach miasta pod wielkim, żelaznym szkieletem mostu po którym z dużą dozą prawdopodobieństwa w limuzynach pędzili jego obecni koledzy mijani na korytarzu uniwersytetu. Wiedział jak się uśmiechnąć by pokazać, że zęby ma zdrowe i wszystkie, że może i nie dojada, ale ubrania nie wiszą na nim bardziej niż na pozostałych, do tego był układny (Wyjdę tylnym wyjściem, proszę się nie martwić) i z rozwijającym się galopem drygiem do aktorstwa, bardzo szybko nauczył się wiarygodnie kłamać (Wie pan, ja naprawdę nigdy nie obciągałem...).
Jego przygoda z fajkami zaczęła się wyjątkowo nietuzinkowo i gdyby nie to, że był wtedy zdygany jak cholera, może zapamiętałby to lepiej.

Klient był wymagający. Słyszał od swoich kochanych narkusów - uważaj na niego, Benny wrócił ze złamaną szczęką - ale płacił fantastycznie. Zajechał drogim, robiącym wrażenie samochodem, lśniącym jakby go dopiero co wypolerowali, a wśród miasteczka kartonów, koksowników, strzykawek, zużytych gumek i podobnego lokalnego kolorytu, auto wyglądało jak egzotyczny kwiat wyrastający na kupie obornika.
Który ma najmniejszy przebieg? — padło pytanie zza okna, a zaraz potem przez szparę uleciał strzęp ciągnącego się dymu.
Arlam czuł tę kolektywną niechęć, czuł jak jego grupa cofa się falą, a on przeciwnie, o krok do przodu.
Głupi.
No doigra się.
Szkoda, taka ładna twarz.

Ja — zagadnął odważnie, próbując ukryć jak wielkie wrażenie zrobił na nim samochód. — I jestem czysty.
Czystość była tu rzadkością i wcale nie chodziło o cnotę - takich tu nie było, tacy omijali to miejsce szerokim łukiem - ale jednak zdarzało się. Głównie gdy ktoś od dawna nie miał pieniędzy by zafundować sobie coś więcej niż sole do kąpieli, albo kiedy nie wytrzymywał i zwiewał z odwyku. Arlam był czysty zawsze, co było jego niewątpliwym atutem.
Mówisz? — padło zza okna, kpiąco, ale tak, jakby mężczyzna był skłonny sprawdzić to osobiście. — A ile chcesz za całą noc?
Nie było pytań o to na co byłby gotowy, czego by sobie nie życzył. Brakowało szczegółów, co powinno zapalić w jego głowie czerwoną lampkę, z tym, że Arlam dopiero zaczynał i nie poznał się jeszcze na takich niuansach.
Mmm... s-sto?

Śmieszna cena. Żadna tak naprawdę. Nie wiedział, że powinien był zażyczyć sobie kilka razy więcej, a najlepiej kazać mu spieprzać, ale stało się. Nad ranem na twarzy miał odbity wzorek z podłogowej płytki w gabinecie, dwa złamane paznokcie w najbardziej upierdliwym miejscu, opuchniętą dolną wargę, piekące otarcia na przegubach obu dłoni, na szyi, karku, kostkach i po wewnętrznej stronie ud. Bolały go płuca, choć nie wiedział nawet że to w ogóle możliwe, czuł się kurewsko brudny i ledwo stał na nogach. Dochodziła czwarta nad ranem, miał zmyć się tylną bramą jak tylko przedrze się przez sztucznie geometryczny francuski ogród, ale zemdliło go na rogu różowych bukietowych hortensji więc porzygał się malowniczo prosto na paskudną rzeźbę barokowego cherubinka ukrytego pod bogu ducha winnymi oksalisami. Zrobiło mu się ich szkoda.
Żyjesz?
O cholera, prawie dostał zawału. Zatoczył się na wyłożonej żwirem ścieżce, obrócił jak fryga i przez parę sekund próbował zlokalizować źródło dźwięku; gałąź. Dokładniej ta jedna wyrastająca z wiekowego, rozłożystego dębu nad zaniedbanym oczkiem wodnym, który mimo wszystko wydawał się najładniejszym elementem tego pompatycznego ogrodu.
Ta. Powiedzmy — mruknął niechętnie, zatoczył się raz, zatoczył drugi i w końcu zrezygnowany przycupnął na zbutwiałej ławeczce tyłem do kogoś, kogo widział piąte przez dziesiąte. Młody głos, chłopięcy, zaciekawiony. Zmęczony bardziej niż sugerowałby wiek.
I tak wyglądasz lepiej niż ten ostatni. Mój ojciec ma ciężką rękę.
To skłoniło go do zadarcia głowy i odruchowo przygryzł obolałą wargę. Od razu przypomniało mu się jak zarobił w pysk w ramach rozgrzewki w mocno pokręconym wariancie gry wstępnej.
A ty masz popierdolonego ojca.
No mam.
Ich zgodność w temacie przypieczętował świergot jakichś ptaków gniazdujących wyżej, chwilę później Arlam usłyszał łamaną gałązkę, chrobot buta sunącego po korze i tąpnięcie. Ławka skrzypnęła, a obok niego na ławce rozciągnął się... a, szlag. Jednak starszy.
W szarzejącym świetle opieszale pełznącego ku nim od wschodu poranka, w koronie z promieni najbliższej latarni prześwitującymi spomiędzy ażurowatych liści wysokich tamaryszków nieznajomy wyglądał jak coś nierealnie pięknego i Delaney aż spoliczkował się w myślach, że tak łatwo dał si porwać zachwytom. Tylko och, ta szczęka tak ostro zarysowana na obu krawędziach, ten łuk kupidyna wycięty tak równo, wydatne policzki pociągnięte wysoko, na złość mu chyba całkiem. I chętnie by go posłał w diabły, wstał, otrzepał się i poszedł w swoją stronę z powrotem pod most, ale pokusił się na zerknięcie wyżej i zmienił zdanie. Trochę jakby ktoś smagnął go na odlew w twarz (znowu) - oczy na które patrzył były tak smutne, że w pierwszym niekontrolowanym odruchu Arlam całym sobą zapragnął zwinąć się z nim na tej ławce, zamknąć go w ramionach pomimo, że nie było sposobu aby on, chudzielec był w stanie objąć go kompletnie i przykryć każde ucho, ciemny lok włosów, łokieć czy kolano, a najlepiej, schować go do ładnego puzdereczka i doglądać. Łatwo było się dać uwieść sentymentom i porywom słabego na nierozwinięte, ułamkowe miłostki.
Przykro mi. Poważnie, wiesz, że ja wiem o czym mówię.
Nieznajomy roześmiał się sucho, co przypominało trochę szczeknięcie psa. Potem pokiwał głową do siebie chyba, Arlama zaś klepnął lekko w kolano i od razu przeprosił, bo trafił tam, gdzie wcześniej dosięgła go sprzączka od paska.
Bierzesz? — zapytał patrząc mu prosto w oczy, na co Delaney aż zachłysnął się, tak żarliwie palił się do odpowiedzi.
Nie, absolutnie!
Jasne.
Poważnie, nic nie biorę, jestem czysty, ja-
To po co ci to było, co?
Na to nie odpowiedział, tylko złożył sobie ręce między obolałymi udami i wykręcił się bokiem. Nie miał ochoty rozwijać tematu, jego przypadkowo nawinięty kolega musiał to wyczuć, bo nie ciągnął go za język. Zamiast tego poruszył się, oklepał po kurtce, zajrzał pod jedną jej połę, potem pod drugą i z pełnym pogodzenia pomrukiem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni paczkę fajek.
Palisz?
Arlam mrugnął, spojrzał ze zdumieniem na smukłą cygaretkę i wstrzymał się na parę sekund z odpowiedzią. To nie były tanie, paskudnie śmierdzące papierosy jakie z lubością nałogowo palił jego ojciec, tylko coś ekskluzywnego z górnej półki. Był ciekaw. Chciał spróbować.
Jasne. Częstujesz?
*** Dlatego właśnie Arlam siedząc na parapecie w kiblu z Henrym Wittgensteinem o piątej rano i prawie złożył się ze śmiechu jak tylko przypomniał sobie, że sam powiedział kiedyś dokładnie to samo i tak samo - skłamał. Pamiętał, że nieumiejętnie zaciągnął się raz, prawie wykasłał płuca, a potem palili już po studencku, przekazując sobie w tajemnicy, pośród bardzo intymnej cichości zdziczałej części ogrodu ciężki, przesycony wiśniową słodyczą dym.
Czereśniowe. Nie przepadam za zwykłymi.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry kiwnął głową prędzej, niż zdołałby pomyśleć -
To prawda: Medycyna zupełnie do niego nie pasowała, czy raczej - to on zupełnie nie pasował do medycyny.
Nie wiedział, co mogło sprawić, że chłopak, z którym tak naprawdę obcował od raptem ilu - dziesięciu może minut? - był w stanie tak szybko dojść do równie trafnej konkluzji (podczas, gdy żyjący członkowie jego rodziny raz za razem składali mu pochwały i gratulacje, tak kompletnie zaślepieni prestiżem wlokącym się za kierunkiem obranych przezeń studiów, że niezdolni dostrzec autentyczny ból malujący się na chłopięcej twarzy za każdym razem kiedy mówił nie tyle o tym, co będzie studiował, ale raczej - czego studiował nie będzie) - ale nie mógłby się z nim nie zgodzić.

Zdążył już wstępnie poznać parę osób ze swojego kierunku, prześledzić biografie wszystkich nowych profesorów, przejść się kilkukrotnie wokół budynku, w którym miał uczęszczać na większość zajęć, i raz nawet z sukcesem wkraść się do środka, zza zamkniętych drzwi - przez okrągłe, kojarzące się z podmorskimi podróżami okienka - rejestrując biel sal wykładowych, i sterylność laboratoriów. I wcale nie było tak, że to, co widział, nie podobało mu się, albo budziło w nim jakieś szczególne obrzydzenie. Medycyna, w gruncie rzeczy, była ciekawa, i całkiem fajna, jakby się nad tym głębiej zastanowić; to był przyszłościowy kierunek, szanowany, otwierający przed absolwentami mnogość niełatwych może, ale i nienudnych perspektyw.

  • Ale medycyna nie była poezją.
- Mh - Uciął, ni to w akcie akceptacji, ni to konsternacji treścią arlamowych słów. Nie lubił czuć się tak, jakby ktoś go widział - przez całą tę starannie roztaczaną przez niego, dymną barierę z buty i małomówności. Z drugiej strony - czy nie byli teraz kwita?
Być może w opustoszałych, zaparowanych łazienkach, w których konwersacje prowadzi się bez zbroi z ubrań i bez całej karaceny konwenansów, niespełnione marzenia dostrzegalne były równie wyraźnie, jak brzydko-barwne, świeże sińce.
- Tak? - Henry przekrzywił głowę; niewinnie niedomyślny; niezdolny, żeby poszlaki połączyć w trop, a tropem ruszyć aż do konkretnej, bolesnej konkluzji - A co takiego ten wykładowca ci zrobił?

Hortensje były jednymi z ulubionych kwiatów Charlotte, mamy Henry'ego i Elisabeth; w jej personalnym rankingu na głowę biły je chyba tylko peonie, zwłaszcza te jasne, w kolorze intensywnie mlecznych, truskawkowych lodów, ale w punktach, w których pąki pękały dojrzałością, zabarwione intensywnym kolorem długo parzonej herbaty assam. Nie lubiła natomiast hortensji różowych, które często sadziło się w przydomowych ogrodach i w parkach, ani tych w odcieniach godnych sztucznie flaworyzowanych cukierków (których, swoją drogą, małym Wittgensteinom nigdy nie było wolno jeść, ani brać od kolegów); kochała, natomiast, białe - szczególnie te stożkowate w kształcie, ciężkie natłokiem płatków, w końcu lata chylące się ku spragnionej deszczu, żółknącej z wolna trawie pod tłocznością nasadzeń.

Henry, wtedy trzynastoletni (gałkowate kolana, chude udo z niemal dziewczęcą - gładką, szczupłą - łydką, łączące niczym międzywęźla polnej trzcinki; jaśniutkie, proste włosy, rozczesywane podmuchami wiatru na przekór wszystkim próbom zagładzenia ich na jedną stronę, względem równiutkiego przedziałka; wodoodporne plastry poprzyklejane w najbardziej strategicznych punktach dopiero uczącego się o własnej nastoletniości ciała: na lewym łokciu, prawej goleni, na pięcie albo palcu u stopy, otartym nowością wiosennych trampek), przepadał za rzadkimi, a więc tym bardziej wyczekiwanymi powrotami do domu w porze ich kwitnienia. Kochał narkotyczny zapach, ogarniający go już od podjazdu i żwirowanej alei, tuż za granicą kutej, żelaznej bramy. Uwielbiał patrzeć - z huśtawki albo ławeczki pod jedną z tych młodych, śmiesznych brzózek, z których lubił zedrzeć czasem trochę kory, podstawiając ją pod światło jak opłatek albo koronkę - na matkę, kiedy spacerowała krawędzią rabaty, pochylając się nad kwiatami z namaszczeniem i troską (myślał: miło by było - być kwiatem, a nie chłopcem), i muskając je ledwie-dotykiem zbyt zadbanych, i zawsze zdecydowanie za chłodnych dłoni.

Tamtego jednego dnia - w pierwszym tygodniu wakacji - rzeczy miały się zupełnie inaczej: Henry wracał do domu z obawą (choć jednocześnie: z poczuciem triumfu i chwały po pierwszej prawdziwej, i w dodatku niezakończonej fiaskiem, bójce, w której brał udział jeden na jeden, na młodej, chłodnej trawie, w centrum wianuszka zgromadzonych wokół chłopców skandujących jego imię w podjudzającym do działania dopingu, a nie tak jak wcześniej - biorąc jedynie udział w gromadnych, pozbawionych przyczyny, szczeniackich przepychankach).


Teoretycznie poszło o Perry'ego Peregrine'a - rosłego, chudego rudzielca, który jako jedyny w całym Eton jawnie mówił o tym, że wychowało go dwóch ojców, i z czym zupełnie się nie krył, naturalnie i dumnie paradując u ich boku na wszelkich możliwych, szkolnych oficjałkach, choć przecież tak naprawdę chodziło o Willa (w tamtym czasie już zawsze chodziło tylko o Willa). Perry, z racji swojego rodzinnego kontekstu, zdawał się być odpowiednią osobą, której można byłoby powierzyć, chyba nader entuzjastycznie, puchnący w duszy sekret (o tym, że nic tak nie ekscytowało Heinricha jak przelotny, motyli niemal dotyk williamowej ręki kiedy, niby przypadkiem, jej wierzch ocierał się czasem o jego kark albo przedramię, albo kolano; o tym, że być może lubi Williama bardziej inaczej, niż kogokolwiek innego; o tym, nawet, że myśli o nim czasem na PE, zwłaszcza w tych momentach, w których przoduje w wyścigach we wspinaniu się na linie, z grubym, przaśnym sznurem wciśniętym ciasno między uda, i ciałem trącym o jego szorstkie sploty w pędzie niemal pod sam sufit). Wydawał się też Henry'emu, błędnie, kimś, komu powiedzieć można, że jeśli to się wyda, ojciec go zwyczajnie wydziedziczy (albo, dramatycznie, zabije - w co blondyn szczerze wątpił, ale już wtedy czuł się poetą, więc całą swoją narrację lubił koloryzować przesadnym tragizmem).
Błędnie, gdyż w naiwnym nieprzewidzeniu, co taki Perry mógłby na to odpowiedzieć. A Perry - chyba trochę półżartem - odpowiedział:
- No, masz popierdolonego ojca, Wittgenstein.

Piętnaście minut później (niesamowite, ile w tak krótkim czasie można osiągnąć uszkodzić sobie nawzajem) Perry i Henry siedzieli w dyrektorskim gabinecie, jeden czerwieńszy od drugiego - nie tylko krwią, Henry'emu płynącą z nosa, a Perry'emu z rozciętej brwi, ale i rumieńcem, w oczekiwaniu na decyzję, czy zostaną zawieszeni (możliwe), wydaleni (wątpliwe), czy tylko zmuszeni, aby w nowym semestrze odbębniać karne godziny szkolnych prac społecznych (bardzo prawdopodobne). Henry miał okropnie obdarte kolana, spuchnięty policzek, otłuczone żebra, piach w oczach, włosach i ustach, i niewyobrażalnie wstydliwą, pulsującą erekcję - ot, niezgodną (?) z jego wolą fizjologiczną reakcję na nagłą, brutalną bliskość z innym chłopcem.
Perry - oprócz pękniętej brwi - ukruszony ząb, wybity palec, i poczucie niesamowitej satysfakcji.

Skończyło się jedynie na przedwczesnym odesłaniu obydwu malkontentów do domów (całe, kurwa, szczęście - Henry nie zniósłby konieczności spoglądania Perry'emu w oczy na następny, i kilka kolejnych, poranków nad długim, wspólnym stołem, przy którym serwowano im śniadania), wpisie w szkolne rejestry, i, owszem, dodatkowych obowiązkach narzuconych chłopcom już po powrocie do Eton po wakacjach.
W domu jednak dopiero się zaczęło - okropnie męczącą pogawędką o tym, dlaczego siłowe rozwiązania nigdy nie są dobrym pomysłem (jak przystało na dobrą, niemiecką rodzinę, w parę dekad po wojennych wydarzeniach reparacje starającą się czynić przy każdej możliwej okazji), oraz długim, rodzicielskim dociekaniem o to, o co chłopcom poszło.
Henry nie zdążył się nawet rozpakować - siedział na pikowanym, przeraźliwie miękkim fotelu w jednym z trzech pokojów, w których Aloise i Charlotte przyjmowali gości - i uciekał wzrokiem ku wszystkiemu (maślanym herbatnikom, porcelanowej cukiernicy, rąbkowi matczynej sukienki), co nie było oczami jego matki.
Jeszcze o tym nie wiedział, ale właśnie w tamtym momencie wykształcić miał umiejętność niezbędną do przetrwania wszystkim zbyt miękkim delikatnym chłopcom, którym przyszło się urodzić w niesprzyjających kontekstach (on, ten sam Heinrich, który trzy lata później miał stanąć przed rodzicami w tym samym salonie i, głupio, powiedzieć im prawdę).
Patrzył na miejsce, w którym od ledwie-co porośniętej złotymi włoskami skóry na jego kolanach odklejał się plaster.
- To nie moja wina - Pociągnął nosem. Czuł, że coś się w nim kruszy, albo pęka, i nie był wcale pewien o czym mówi - czy o bójce, czy o sobie, i o tym, co robiła z nim obecność Williama, obecność Perry'ego, obecność kilkuset innych chłopców, z którymi uczęszczał do szkoły - To tamten drugi, mamo. On zaczął. Ja tylko broniłem naszego nazwiska.

Zakrztusił się tylko raz. Potem połknął przełknął czereśniową gorycz i słodycz jednocześnie. Wypuścił dym przez nos, i oparł się łokciami blisko miejsca, w którym kończyły się arlamowe uda, szczupłe, jeszcze wilgotne, i otulone frotą ręcznika. Musiał trochę wypchnąć miednicę w tył, głowę za to zadrzeć pod ukośnym kątem - by móc wygodnie spoglądać na rozmówcę, jednocześnie wydychając powietrze w blednące po nocy, bezchmurne niebo. Wydawało mu się, że widzi jeszcze blaski ostatnich gwiazd, ale równie dobrze mogły być to tylko głupie mroczki, migocące mu przed oczami w konsekwencji papierosa palonego na pusty żołądek.
- Dość obrzydliwe - Roześmiał się krótko i szczerze - Ale dziękuję.
Chciał spytać Arlama, skąd ten wracał. Niby nic - bo co to za niuans, w końcu, nadranny powrót na kampus (mógł wracać z imprezy, albo od dziewczyny kogoś, z kim spotykał się na schadzki w innym akademiku); a jednak coś w ogólnej aurze Delaney'a sprawiało, że Henry czuł, że musi być bardzo, bardzo ostrożny. Trochę, jakby obchodził się z ptakiem o przetrąconym skrzydle.
- Kiepsko tu sypiam - Powiedział zamiast tego. Nie był pewien czemu - Myślałem, że to jet lag, ale nie. Chciałbym też zrzucić winę na mojego współlokatora, który mówi przez sen, i strasznie się wierci... - A łóżko Suryi skrzypiało przy tym nienaoliwieniem stelaża - Ale sam już nie wiem. A ty? - Też nie możesz spać? - Mieszkasz w jedynce? Czy z kimś?

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Nie potrafiłby stwierdzić, czy szczególna domyślność była domeną zaparowanych, intymnie cichych łazienek o piątej nad ranem, mógłby jednak pokusić się o opinię - cóż, z pewnością łatwiej było w takich warunkach wyrażać się wprost, bez otuliny ze zbędnych podchodów mających na celu wybadać teren i zadośćuczynić etykietalnym umizgom. Był też, z racji zmęczenia, o wiele bardziej skłonny do opuszczania gardy wymagającej sowitych pokładów sił, których w tym momencie mu brakowało. Zresztą, na litość boską, ewentualne za dużo albo zbyt od serca mógł zawsze przekuć w przejęzyczenie, w co ktoś kto kłamał tak miernie jak Henry uwierzyłby pewnie od ręki.

Podczas gdy Wittgenstein poznawał uczelniane sale i pracownie, Arlam poznawał gabinety i konkurencję. Zaczął naturalnie od najważniejszego, w tym wypadku Nakoniecznego, celnie rozpoznając w nim swój potencjalny skrót do przodujących ról oraz wciąż aktualnej, może tylko z wierzchu przykurzonej sieci kontaktów jakich w tej branży tak bardzo było trzeba na start. I w pewnym sensie profesor Vojtěch Nakonieczny nawet mu się spodobał (oczywiście nie tak, jak podobać mógł się rówieśnik, idol z plakatu albo obiekt młodzieńczych westchnień rozbudzający czerwień policzków) gdy zobaczył go po raz pierwszy, zanim zanurkował pod biurko. Przede wszystkim, niegdyś był on aktorem, nie świetnym, nie słabym, pośrednim można by rzec, czego po prawdzie Delaney nie znosił bodaj bardziej niż kiepskości, ale nie w tym rzecz. Nakonieczny znał od podszewki całą bohemę i wiedział z czym wiązało się wrośnięcie w sceniczny parkiet, czy to przed czy za kurtyną. Poza tym jak się szybko okazało, pomimo ufarbowanych dla zniwelowania siwizny włosów i grubych woluminów książek, jakich nigdy nie przeczytał, ale lubił gdy robiły mu za tło, mimo wszystko był autentyczny. Temat ciężki do pogodzenia, aktorstwo zazwyczaj, choć tak naprawdę tylko pozornie (co Arlam odkrył dopiero jakiś czas temu) stało w opozycji do prawdy, a jednak wymagało szczerości.
I doświadczeń, rozumiesz? Wielu i różnych, nie możesz grać czegoś, czego nie rozumiesz, a zrozumiesz jak należy tylko wtedy, gdy przeżyjesz. Przeżyj i przeżyj, wiesz o czym mówię? — zapytał wtedy, i chociaż Arlam kiwnął od razu głową, obaj wiedzieli, że przeżył niewiele z tego, co nadawało się do odtworzenia scenicznego. Przynajmniej takiego do jakiego aspirował w tym momencie.

Udzielił mi rady. Albo nie, to chyba złe słowo. Dał mi coś do rozpracowania, nadal się zastanawiam.

***
Posiadał więcej niż tylko nagromadzony podskórnie ból i żal do całego świata.

Bardzo lubił kapryfolium rosnące w przykościelnym ogrodzie do którego zwykł zaglądać przez dziurę w kruszejącym murze. Parę razy zaczepił o wystający szkielet rdzewiejącego zbrojenia wystającego z osypującej się szarej masy jak przebijająca kość ze źle złamanego kurzęcego karku, ale nigdy się nie zadrapał (wszyscy straszyli tężcem, więc uważał podwójnie). Był chuderlawym dzieckiem, na dzisiejsze standardy niedożywionym, co wyłapałby pewno każdy szanujący się pediatra, gdyby tylko taki urzędował w ich małej wsi. Mieli tylko lokalnego lekarza ogólnego, który potrafił jedynie zalecić aspirynę czy ibuprofen jako panaceum na każdy problem, od bolącej głowy po czterdziestostopniową gorączkę. Na widok ośmioletniego Delaneya tylko wzruszył ramionami, burknął chmurnie - i po co mi zdrowego przyprowadzacie - by finalnie wpisać w odpowiednią rubryczkę profilaktyczną wizytę, podbić uroczyście pieczątką zmyślony na poczekaniu ból gardła (dla wyjaśnienia celu wizyty i podniesienia rangi wydarzenia) i wręczyć lizaka.
Tak czy owak, był drobnicą, a drobnica łatwo przedostawała się przez porozciąganą kolczugę ochronnych siatek, wciskała w wyłomy murów i łatwo wtapiała się w zdziczały jaśminowy krzew ilekroć bawili się w chowanego.
Tutaj też rósł jaśmin, ale to kapryfolium było najbardziej egzotycznym elementem kolekcji, przywiezionym ponoć parę lat temu z miasta. Arlam zawsze czekał aż zakwitnie, wywinie płatki i zapachnie, żeby móc położyć się popołudniem pod pnączem gdy ksiądz zajęty był odprawianiem nabożeństwa. Na tle niebieskiego nieba łamliwe kwiaty wyglądały zupełnie jak żaglówki na niezmąconej tafli wody, kiwały się nawet pod łagodną falą z wiatru i gdy Delaney już się napatrzył, zamykał oczy i zastanawiał się ile czasu mu zajmie, aż sam będzie mógł pozwolić sobie na taki ogród. Wtedy jeszcze nie zajmowała go obsesyjnie wizja wielkiej kariery, ta miała pojawić się dopiero za dwa lata, ale nie przeszkadzało mu to naiwnie wierzyć, że jego los się odmieni. Prawem każdego dziecka eskapicznie wędrował w wyobrażenia o lepszym, bardziej kolorowym i ekscytującym życiu, fantazjował o samotnych podróżach poza wieś (nie przeszło mu przez głowę, że za lat niemal dziesięć wybierze się autobusem na dworzec, a z dworca prosto pod most) i wymyślał imiona dla wszystkich zwierząt jakie mógłby adoptować gdyby tylko miał własny dom i mnóstwo pieniędzy (tu mianem mnóstwa pieniędzy określało się każde pięć dolarów i wzwyż).
Nie zasypiaj na słońcu chłopcze, bo dostaniesz udaru!
Serce przeskoczyło mu o kilka uderzeń. Gwałtownie podniósł się do siadu, połamał kilka kwiatów gdy zahaczył o nie głową i szarpnął, aż zapach wiciokrzewu stał się wręcz odurzający. Wysoka temperatura i ruch sprzyjały roztaczaniu olejków, zwłaszcza u roślin tak intensywnie pachnących.
Przez nierówno przycięty trawnik żywotnie zmierzała ku niemu zakonnica w czarnym, prostym habicie, ale nie dopatrzył która. Słońce przyświecało złośliwie za nią dając ułudę jakoby już teraz była świętą, wszystko przez tę rażącą aureolę.
Wstawaj, raz raz. Chodź, z czymś mi pomożesz, silny z ciebie chłopak.
Ach, Siostra Mirona, teraz rozpoznał, gdy przechylił głowę i oszczędził oczom tej jasności.
Wśród dzieciaków mówiło się, że była tu zawsze jak stare, ale wciąż obrastające zielenią drzewo i zdaniem wszystkich, miała tu być zawsze. Jej twarz ani młoda ani stara, trochę pucołowata i tylko pozornie surowa, obdarzona mięsistymi wargami błyszczała latem od potu, podobnie jak ich czoła i policzki, więc pomimo habitu jawiła się bardziej ludzko. Arlam wraz z resztą dziecięcej zbieraniny parę razy grał z nią w piłkę nożną, a raz w miesiącu pod naporem matczynych zaleceń zaglądał na próby kościelnej scholi, gdzie zakonnica dogrywała im czysto na gitarze.
Delaney jak każdy wyróżniony takimi słowami chłopiec poczuł, że urósł o kilka centymetrów i nabrał krzepy wymaganej do przewidzianego zadania jakim okazało się przenoszenie krzeseł na coniedzielne wieczorne zebranie rady kościelnej.
Czy w piekle jest strasznie? — zapytał nagle, gdy coś mu się przypomniało. Przystanął pośrodku sali z okrągłym taboretem w rękach, tak samo jak Siostra Mirona, zaskoczona prostotą tego dziecięcego pytania. Zmarszczyła czoło - o, o! Myśli nad powodem! - po czym zmierzyła go badawczym spojrzeniem.
A skąd takie pytanie?
Bo pan Gilhorn zawsze krzyczy, żebyśmy szli do piekła jak obskubujemy mu papierówki.
Uśmiechnął się na znak, że przecież tylko żartuje i wrócił do ustawiania w równiutkim rządku szeregu krzeseł. Przez chwilę znów pracowali w zgodnej ciszy, ta w kontemplacyjnie skromnie urządzonej plebanii zdawała się być potęgowana sakralnością miejsca. Arlam bardzo lubił ten właśnie rodzaj cichości, nie dzwoniący w uszach, nie wiążący się z nieprzyjemnym spięciem powodującym często ból brzucha. Ten był miękki, usypiający i bezpieczny. No i pachniało kadzidłem, a on naprawdę uwielbiał kadzidło.
Myślę, że w piekle tak naprawdę jest bardzo pusto — odezwała się w końcu, po długim namyśle i doborze odpowiedniego dla wieku, aczkolwiek wciąż nieodbiegającego od teologicznej poprawności przekazu dopasowanego do wieku odbiorcy. — I jest samotnie. Nie ma tam naszych bliskich ani przyjaciół, ale nie ma też kotła ze smołą czy ognia. Jesteśmy sami z naszym życiem, z naszymi wyborami, bez niczyjej pomocy w zimnie i ciemności. To stan duszy, nie ciała. Ciało zostaje tutaj, to dusza boleje.
To ma sens — pomyślał, kiedy powtarzał to sobie w głowie dla lepszego zrozumienia.
Teraz to brzmi mniej strasznie.


Och, jaki on był wtedy g ł u p i.

Ledwo pamiętał tę rozmowę sprzed wielu lat, zatarła mu się wśród innych rzeczy jakie kształtowały go od tamtego czasu. Podstępność takiego konceptu piekła była o tyle przemyślana, że dla każdego na różnym etapie życia jego osobisty szeol wyglądał inaczej, subiektywnie najgorzej i beznadziejnie. Naoglądał się samotności ojca niknącego w oczach w fotelu, pogrążonego w żałobie rozwodu, katorgi bitej, zastraszanej żony, która musiała wreszcie podjąć jakąś decyzję, nawet tę najbardziej desperacką. Widział katorgę dusz martwych jeszcze za życia, wegetujących na kartonowym podmiejskim pastwisku, gdzie przepalali crack i przegrody nosowe, żebrali o choćby pół grama ketaminy by znów wpaść w K-hole, pozwalający zapomnieć o wszystkim, a zwłaszcza o sobie, haratali żyły na trupio-bladych przedramionach obojętniejąc na igłę przekazywaną z rąk do rąk, tak długo jak dawkowali sobie roztrzęsionymi rękoma oksykodon. Później jak Dante miał okazję odbyć edukacyjnego tripa po zaświatach, tak on w zużytych, zlęknionych, słaniających się na nogach wzdłuż ulicy chłopcach, dziewczętach, młodszych i starszych mógł zobaczyć co go czeka, jeżeli jego wielki plan nie wypali.
Czasami budził się w nocy mokry i zmarznięty od potu, zaplątany w zdarte prześcieradło, szczęśliwie, kurwa, nie krzycząc, bo chyba spaliłby się ze wstydu gdyby swoim wyciem postawił na nogi pół akademika, zaczynał myśleć. Tuż po tym jak udawało mu się z ustami przyciśniętymi w pulchności zawilgoconej poduszki złapać oddech, Arlam zaczynał myśleć gdzie leży granica, gdzie jeszcze może bezpiecznie postawić nogę i jak bardzo oberwie rykoszetem za to zaglądanie za kurtynę.

***
Czereśniowy dym pomimo uchylonego okna wisiał między nimi słodko-tytoniową chmurą wiążąc ich w milczącej komitywie okazjonalnie współdoświadczanej tajemnicy czerwonych oczu i palenia w miejscu niedozwolonym. Na swoim miejscu pomiędzy kabiną a szybą do jakiej co raz przypadkowo przyklejał się plecami, otrząsał z zimna jak pies i syczał przez zaciśnięte zęby czuł się spokojniejszy o poczucie, że w przeciwieństwie do wielkich przestrzeni wielopokojowego molochu akademika, gmachu uczelni czy na przykład, stacji metra, ma kontrolę nad niewielką, klaustrofobiczną przestrzenią metrażu półtora metra na dwa, maksymalnie. Wyznacznikiem jej końca stał się usłużnie Wittgenstein oparty obok jego ud, raczący się z niesmakiem swoim być może pierwszym papierosem.
Zakaszlał. Zaciągnął się. Skrzywił.
Mimo to Arlam nie narzekał, odebrał tylko od niego cygaretkę bez krzty złośliwości albo jak niektórzy to wyrażali, bez asymetrycznie z drwiny wzniesionej archiwolty brwi.
Teraz przynajmniej wiesz, gratuluję nowego doświadczenia w kolekcji — odparł ciepło-miękkim, rozluźnionym w odczuciu przez wieńczący myśl pomruk głosem. W ten sposób niejako pokiwał do niego w porozumieniu głową, metaforycznie klepnął po ramieniu tak, jak robiło się to gdy ktoś mimo przeciwności losu dobiegał do mety. — Nie ma sprawy.
Lepka słodycz osadzała mu się na ustach z każdym pociągnięciem, tym więcej im dalej żar zbliżał się do jego warg podgrzewając aromatyzowany tytoń. Czuł to pod językiem, dopiero co przejechał po nich koniuszkiem.
Ja też nie mogę — odparł zgodnie, chociaż w jego przypadku nie tyle był do snu niezdolny co w niektóre dni dosłownie nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek pomimo naprawdę ogromnych chęci. — Ale wtedy przychodzę tutaj, odkręcam trochę wrzątku i czekam, aż wreszcie wyparuję.
Ten nie do końca żart wychylił mu usta w szerszym uśmiechu zaganiającym dołeczki w policzkach na swoje miejsca. Brodząc w niedomówieniach, gdzie Arlam sam nie był już do końca pewny czy Henry próbuje mu coś znów przekazać czy było to pytanie stricte jeden do jednego, bez swobodnej interpretacji, z równą niejasnością odrzucał mu zakamuflowane zagadki.
Gorzej, w trójce. Jeden i drugi zostawia burdel, jak nie spodnie na środku pokoju to porozpierdalane, stare kubki na biurku. Pewnego dnia uduszę ich we śnie.
I znów uśmiech, ale ten jego arlamowy rodzaj, przy którym nigdy nie było do końca wiadomo, czy Delaney jest w istocie rozbawiony, czy właśnie w myślach planuje jakąś miniaturowych rozmiarów hekatombę.

Zaciągnął się głęboko
    • wydmuchał obłoczek
        • dym rozpuścił się w wilgoci

Szczęściarz, masz dwójkę, dobrze rozumiem? Jednego łatwiej ogarnąć niż dwóch. Co studiuje ten twój? Ścisłowiec jak ty, czy kolejny pijany człowiek renesansu z ryzykiem bezrobocia, jak my? Och, kurwa no...! Tshhh, no jak rany boskie... Papieros, co to o nim zapomniał bardzo nieroztropnie, oparzył go w palce, a Delaney tak się wzdrygnął, że aż spadła mu z głowy prowizoryczna nałęczka z drugiego ręcznika. — Chciałbym móc ci doradzić. Wiesz, z tym spaniem, ale wszystko co przychodzi mi na myśl jest albo autodestrukcyjne albo w akademiku nielegalne. Może spróbuj obejrzeć jakiś odmóżdżający serial? Ostatnio mój współlokator coś mi włączył, nie mam pojęcia w sumie co to było bo zasnąłem jakoś... bij zabij, nie pamiętam nawet. Po prostu padłem mu w łóżku od tak. — I dla podkreślenia tego stanu rzeczy, Arlam pstryknął tu palcami przed nosem.


Henry Wittgenstein
Ostatnio zmieniony 2023-08-25, 10:58 przez Arlam Delaney, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry kiwnął głową - pojedynczym, prostym ruchem, jakby do góry podrzucał mu ją nagły entuzjazm, a w dół ciągnęła waga skrzywionego żałobą uśmiechu.
Kiedy był mały, różne takie (to jest: rebusy, zagadki, łamigłówki, szyfrogramy) do rozpracowywania nieustannie dawał mu tata (tata, który nigdy nie musiał farbować sobie włosów - po pierwsze dlatego, że w genetycznym przydziale dostał jasny blond, dość łaskawie obchodzący się z siwizną; po drugie - ponieważ pierwsze srebrne włosy zaczął znajdować nad skronią dopiero tuż przed czterdziestką; po trzecie - bo do momentu, w którym biel włosia stałaby się faktycznym, niezaprzeczalnym, ostentacyjnie kłopotliwym problemem, zwyczajnie nie dożył). I Henry je uwielbiał, wszystkie, co do jednej; nawet, jeśli potrzebował wskazówek, albo jeśli ponosił fiasko, albo, jeśli wszystkie jego dziecięce próby dojścia do jakiegoś rozwiązania kończyły się tylko porażką: ojcowską dłonią roztrzepującą mu bardzo, bardzo delikatne i jeszcze jaśniejsze niż teraz włosy, i uśmiechem - pobłażliwym, ale nie pełnym pożałowania - powoli wpływającym na męską twarz (twarz, którą sam Heinrich rozpozna kiedyś w lustrze, ale jeszcze nie teraz; teraz jego podobieństwo do ojca kończyło się na dłoniach i tonie głosu, który przybierał niemal nieuświadomienie za każdym razem, gdy serwował Ellie jakąś nadopiekuńczą tyradę), zanim usta rozwarły się, żeby zdradzić dziecku właściwą odpowiedź.

Wydawało mu się, że zrozumiał - choć nawet przez moment nie pomyślał, że niektóre rady, jakkolwiek cenne, ważne, czy pomocne, w określonych zakamarkach University of Washington, i w niektórych kontekstach, daje się nad blatem ciężkiego, ciemno-drewnianego biurka niedługo przed tym, jak zanurkuje pod nim jedna ze stron konwersacji. Oczywiście, Henry nadal pamiętał ten skandal sprzed chyba pięciu, albo sześciu lat - zasłyszany na stołówce, i za północną ścianą szkolnego, sportowego kompleksu (miał wtedy ze trzynaście lat, i naprawdę nie podsłuchiwał - po prostu trudno było nie wyłapać słów przez starsze roczniki przeszeptywanych z warg do ucha raz po raz, z niezdrową, niegasnącą ekscytacją częściej, niż właściwe odpowiedzi na ten najtrudniejszy test z trygonometrii) - kiedy jednego ze starszych praktykantów przyłapano na spoufalaniu się z garstką uczniów, jeden po drugim, nie wszystkimi na raz, w zamian za jakieś akademickie przysługi i usprawnienia. Całe wydarzenie zarówno przez władze Szkoły, zatroskanych (i obrzydzonych, i skonsternowanych, i gotowych cofnąć wszelkie finansowe inwestycje wpakowane hojnie w placówkę) rodziców, jak, koniec końców, także i wszelkich uczniów, szybko zostało jednak zaklasyfikowane do kategorii ohydnego wynaturzenia i anomalii, nie zaś postrzeżone jako norma albo coś, co zdarzać mogło się nagminnie.
Potem o nim zapomniano - tak, jak o podobnych sprawach zapomina się, wygodnie i gładko, w ramach podtrzymywania sielankowego statusu quo, na rękę będącemu niejednemu z zaangażowanych.
- Hm, okay - W kącikach wittgensteinowych oczu pojawiło się to, co dziś miało być ledwie zapowiedzią mimicznych zmarszczek - tych kurzych łapek, które przy każdym uśmiechu miały tworzyć się w analogicznych miejscach, jeśli chłopak dożyje swoich trzydziestych, może trzydziestych piątych urodzin. Przyłożył ustnik papierosa do warg, ale - jeszcze - się nie zaciągnął - Lubię takie rzeczy. Problemy do rozpracowywania - Aż trochę dziwnie było przyznać na głos, że coś się lubi - w czasie, w którym przez większość dnia nie lubiło się absolutnie niczego, z samym sobą na czele wyliczanko - Daj mi znać, gdybyś potrzebował z tym kiedyś jakiejś pomocy?


Młody Wittgenstein nie wiedział, czy wierzy w piekło -
Albo, z rozpędu, w jakikolwiek czyściec, albo raj.
Kiedyś może tak. Kiedyś musiał - choć nie bardzo to pamiętał - jak wszystkie dzieci zastanawiać się, czy to, co mu opowiadano, jest prawdą, i czy wszystkie anioły naprawdę są niezwykle urodziwe i mieszkają na chmurach, a diabły nie rozstają się ze swoimi trójzębami, jakimi to kochają podźgać sobie czasem, rekreacyjnie, gotujących się w wielkich kotłach grzeszników. Teraz jednak, półświadomie, nad podobnymi rzeczami wolał się nie zastanawiać - bo gdyby zaczął, pewnie nie mógłby nie zadać sobie pytania dokąd, w takim razie, trafili jego rodzice.
W dobre dni, kiedy słońce wisiało na horyzoncie trochę wyżej, jakby kotylion zaczepiony o brokatową nitkę, a powietrze pachniało świeżo i lekko, łatwiej było mu pamiętać o nich te pozytywne rzeczy (nie "same pozytywne", a "jakiekolwiek pozytywne"; słowem - wszystko cokolwiek, co przychodziło mu do głowy).
W te gorsze, natomiast, gdy łatwiej było pamiętać wyparte dawno rozmowy posłyszane zza grubej kotary i drzwi, rodzicielską sypialnię oddzielających od reszty domostwa, Henry czuł - w kościach i głębiej, jakby w samym szpiku - że sam najchętniej wysłałby rodziców tam, gdzie Pan Gilhorn najchętniej wtrąciłby młodocianych złodziejów cierpkich, deserowych jabłek.
Czasem zastanawiał się, czy przypadkiem tego nie zrobił. I czy przypadkiem - i jakimś zbyt zuchwale pomyślanym życzeniem - nie przyczynił się do ich śmierci.
Wiedział, oczywiście, jak bardzo takie założenie nie ma sensu. Ale sensu nie miał także ból - ten sam, którego Heinrich, mimo jego nieprzydatności, i tak nie był w stanie nie odczuwać.



Pomyślał, że Delaney - Arlam (język bezgłośnie, za zatrzaśniętą szczenie bramą zasznurowanych ciszą warg, chłostający podniebienie pojedynczym ruchem przy r, i opadający na poduszkę dolnych dziąseł przy kolejnej samogłosce) - wygląda ładnie, ładniej, kiedy się uśmiecha. I młodziej.
Poczuł, natomiast, że w chłopaku jest coś zepsutego. Nie jak pleśń albo skaza, która sprawia, że zechciałby się go pozbyć (jak nadgniłego od środka owocu, albo czegoś, co zdążyło się dawno przeterminować), co raczej jak mechanizm, który natychmiast chce się naprawić. Poprawić. Usprawnić.
Mrugnął.
- To wcale nie no... - Zaczął, w najszybszej, instynktownej interpretacji założywszy natychmiast, że Arlam posądza go o kompletny nowicjat w tytoniowej sytuacji. A to wcale nie był pierwszy papieros Wittgensteina - no, już bez przesady, chodził do szkoły dla chłopców, z których to część miała starszych braci, a większość - problemy ze stresem, jedzeniem i metabolizmem - więc szlugi popalano w jego obecności raczej powszechnie (choć w sekrecie utrzymywanym zgodnie przed belframi - z wyjątkiem kilku milczących sprzymierzeńców, którzy twierdzili, że młodzież naprawdę mogłaby robić gorsze rzeczy, niż okazjonalne nikotynizowanie się, i należy im te drobne przewinienia puszczać płazem), zwłaszcza w ostatnich paru latach, a on miał parę okazji, by się z papierosowym misterium zaznajomić zarówno w obserwacji, teorii, jak i - w końcu, i mało chętnie - także praktyce); pierwszy, za to, czereśniowy - i palony tutaj, w Waszyngtonie, w atmosferze sekretnej poufałości. Z tego, że właśnie tego mu brakowało - nie szluga, broń Boże, co raczej choćby krótkiego na parę sztachnięć i jedno kaszlnięcie, poczucia przynależności - zdał sobie sprawę w połowie drogi do pełnego uśmiechu.
- Aha - Przytaknął, za chwilę nie bez konsternacji rejestrując wszystkie te arlamowe akrobacje, zakończone upuszczeniem frotowego zawoju - Owszem, dwójkę. Surya - "Ten twój" brzmiał dziwnie intymnie, i raczej niewłaściwie - Studiuje historię sztuki - Henry nigdy nie myślał o sobie jako o ścisłowcu, ale wystarczyło jedno słowo wypowiedziane przez Delaney'a, żeby poczuł się nagle niewygodnie i trochę nieszczęśliwie - I też jest na pierwszym roku. Chyba. Szczerze mówiąc, dopiero co się wprowadził, i jakoś nie mieliśmy jeszcze okazji...
Się do siebie zbliżyć. Choć, tak w zasadzie, nasłuchawszy się nocnych, nieprzytomnych kwileń Sharmy, Henry czuł się niekiedy tak, jakby znał chłopaka na wylot - choć jednocześnie kompletnie nic o nim nie wiedział.
- Ale wydaje się w porządku. Pewnie mogłem mieć o wiele mniejsze szczęście.


Przetarł grzywkę rąbkiem ręcznika, i strzepnął tlący się oranżem i złotem popiół poza granicę parapetu, przez uchyłek rozszczelnionego, łazienkowego okna.
- Mh, może - Westchnął, trochę bez przekonania. Nie wyobrażał sobie, że mógłby tak zwyczajnie paść w łóżku komukolwiek, kto nie był jego siostrą (ani Willem - przed paroma laty). A już na pewno nie żadnemu z chłopców, których dotychczas poznał na uczelni. Poczuł niesprecyzowane uczucie zazdrości - żywe i piekące jak, nomen omen, papierosowy żar w spotkaniu z opuszkami palców - na myśl, że Arlam ewidentnie potrafił tak po prostu wpakować się komuś w pościel (och, gdyby tylko wiedział...) - A powiedziałbyś mi co to było, jeśli się kiedyś dowiesz? Albo, no nie wiem... Spytasz współlokatora? - Nie chciał Arlama do niczego, na siłę, zobowiązywać. Ale z drugiej strony - czuł się, targany bezsennością teraz rozbuchaną do skali mega-insomnii - coraz bardziej zdesperowany. Nie pomyślał nawet, że tym samym sugeruje blondynowi ewentualność kolejnego spotkania, podczas jakiego ten mógłby podzielić się z nim namiarami na konkretny serial - Czasami naprawdę mi się wydaje, że już nigdy nie będę spał normalnie. Cokolwiek to znaczy. A bez snu podobno zatrzymuje się cała neurogeneza... - Ktoś tu ewidentnie naczytał się pierwszych opracowań dla przyszłych medyków - Więc nie wiem, jak inaczej nauczę się tego wszystkiego, co będę musiał ogarnąć na pierwszym roku... - Nerwowo zastrzygł palcami, a potem nie zdążył ugryźć się w język - Niekiedy aż myślę, że autodestrukcyjne i nielegalne propozycje też bym rozważył.
Ton jego głosu - dziwnie zaczepny, i jakby nie heinrichowy - kłócił się z bezbronnością błękitnych tęczówek.


Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Henry wywoływał w człowieku wrażenie podobne do odczucia, jakie towarzyszyło człowiekowi kiedy spoglądało się na szczeniaka (z jakiegoś powodu w wyobrażeniu Arlama zespolił się z oseskiem cocker spaniela), co znowu przy jego posturze było raczej komiczne. Arlam jakkolwiek nie potrafiłby go w tym momencie zabić na miejscu śmiechem, wittgensteinowską niedomyślność należało chronić jak gatunek zagrożony wymarciem.
Pewnie — odparł lekko, nawet optymistycznie aby nie przygasić w Henrym sympatycznej iskierki gotowości do niesienia pomocy z zawiłościami mentorskich rad. — Potrzebuję przez cały czas, możesz pomyśleć o tym jak znowu nie będziesz w stanie zasnąć.
W jego przypadku rozbijanie zagadnień logicznych, życiowych czy tych matematycznych przed spaniem przynosiło wymierny efekt, działało o niebo lepiej niż głupie liczenie owiec czy wygłuszanie otoczenia szumem morza w słuchawkach. Tak naprawdę istniało wiele sposobów, mniej lub bardziej oczywistych, legalnych lub nie, z korzyścią dla zdrowia albo uszczerbkiem. Wszystko zależało od przyczyny leżącej w bezsenności.
Arlam zauważył, że owa bolączka katalogowała ludzi przydzielając ich kolejno do grup:

Nie potrafię zasnąć - prawdopodobnie Henry, poszukujący sposobu.
Nie mogę zasnąć - z całym przekonaniem Delaney, pragnący snu, ale nieposiadający czasu.
Nie chcę zasnąć - każdy, kto borykał się z nawracającym, przykrym sennym patternem.

Słysząc wykręt, gdy Wittgenstein poczuł się w obowiązku aby mu uzmysłowić, że otóż nie jest kompletnym amatorem, Delaney jedynie uniósł brew, chwilę później skinął parę razy głową, jak piesek wystawiony w gablotce tylnej szyby samochodu. Nie robiło mu to żadnej różnicy dopóki Henry komfortowo odgradzał mu dalszy plan łazienki zawężając męczącą potrzebę kontrolowania wszystkiego w zasięgu wzroku.
No to są tylko dwie opcje — oświadczył z całą mocą przekonania Arlam, kończąc niekontrolowany łańcuch skojarzeń Wittgensteina z sympatycznym cocker spanielem, archetypem tego nieśmiałego, ale zdobywającego najlepsze oceny dzieciaka, poprzez - to akurat wyskoczyło mu jak diabeł z pudełka i zupełnie nie dało się sensownie wyjaśnić - smak gumy balonowej w gorące letnie popołudnie 4 lipca, aż do dziwnie obnażonej, tkliwej i wybruzdowanej ranami tkanki chowanej pod spodem. Może tak właśnie to wyglądało, gdy w intymności szarych porannych godzin, sennej, bezwzględnej ciszy akademika i rozmowy prowadzonej nie do końca trzeźwym umysłem spotykało się dwóch pokruszonych, ukrywających swoje wewnętrzne niezaleczone kontuzje ludzi - po prostu wyczuwali się nawzajem.
Albo przy pierwszej lepszej okazji twój... jak mu było? Syria? Albo od razu zwierzy ci się z całego życia i będzie go wszędzie pełno, albo może do Gwiazdki dowiesz się jak ma na drugie imię. Artyści to specyficzny uniwersytecki folklor, ale żeby nie było, mamy też mnóstwo stanów pośrednich. Ty jesteś dobrym stanem pośrednim, pasowałbyś. Dlatego mówiłem, że jakoś niezbyt potrafię sobie wyobrazić ciebie na tej medycynie.
Oględnie starł smugę popiołu z palca, przetarł krzywiąc się malowniczo kątem ręcznika i podniósł rękę wyżej, pod sam nos aby ocenić skalę tragedii. Mrugnął, zmarszczył nos i z przyzwyczajenia zassał się na paliczku bliżej śródręcza. Zawsze się tak robiło. Człowiek zacinał się na przykład agresywną stroną w książce, albo zostawał dźgnięty czubkiem noża przy obieraniu jabłka i wówczas jak amen w pacierzu należało koniecznie poddać skaleczenie działaniu odruchowo zaciskających się warg i ciekawskich smagnięć koniuszka języka.
Patrzył na niego przez moment znad ciućkanego palca i pomimo brwi skłaniających się w odrobinę naburmuszonym daszku nad oczami, to te właśnie oczy popatrywały na blondyna łagodną, trochę zmęczoną zielenią z niewyrażonym werbalnie zrozumieniem pomieszkującym w miedzianych plamkach rozsianych na całej tarczy tęczówki.
Zapytam. Następnym razem ci powiem.
To była obietnica równie zawoalowana co sugestia ponownego spotkania.
Następnym razem ci powiem = Spotkamy się tu znowu.
Chciał zapytać czym do licha jest ta cała neurogeneza o której mówił Henry, ale finalnie zatrzymał sobie to pytanie w rezerwie, z mocnym przeczuciem wedle którego zagajanie tematu medycyny jest w jakiś sposób przykre dla Wittgensteina, a przecież właśnie po to obaj przyszli się tu schronić; przed przykrością o dowolnym kolorze.
Może spróbuj... bo ja wiem? Ktoś mi kiedyś zarzucił, że medytuje, albo uprawia inną jogę. Podobno pomaga. Zawsze zostaje jeszcze Mary Jane, słyszałem też, że to może być kwestia mebli. W sensie, że nie są, no... zen? Cokolwiek to znaczy. — I Arlam nie wierzył w żadną z tych rzeczy, żadnej nigdy nie próbował, dlatego mógł mu wyłącznie powtórzyć co dotąd zasłyszał. Zauważył też, gdy tak uwiercił się na parapecie, założył nogę na nogę i wyłonił spod ręcznika ramiona, że żadna z tych cudownych metod nie pasowała mu do Henry'ego, tak samo jak jego pytanie, ton, nie współgrały z czystością bławatkowo niebieskich oczu.
Delaney najpierw opracował go uważnością spojrzenia, zostawił w spokoju te dwa umęczone błękity i powierzchownie ocenił, że Wittgenstein nie za bardzo wie o czym mówi, albo wie, ale nie ma w tym przekonania. Była za to bodajże ciekawość, o ile Arlam w trybie rezerwy energetycznej dobrze to rozpoznawał, no i ten haczyk tonalnej zaczepki, bardzo subtelny i niedosłowny. To mu wyszło, trzeba było przyznać.
Są jeszcze inne opcje — pociągnął w podobnym brzmieniu, nim połapał się, że pierwszy raz uczestniczy w czymś tak spontanicznie i intuicyjnie. Tak normalnie zamiast na kanwie ustalonego z góry, opłaconego konceptu. Nie był do końca pewny czy Henry zmierzał w tym kierunku czy może po prostu bredził ze zmęczenia, on przecież też miał prawo ewentualne nieporozumienie zrzucić na karb niedospania, co jak nigdy dotąd było na rękę.
Bardzo, bardzo ciekawe odczucie. Nie znał go.
Niby nic, ale wyczuwalnie odczuł, że wcale nie potrzebuje już warstw ręczników, za to chętniej przylgnął plecami do zimnej szyby. Puls też mu przyspieszył, nie jakoś szaleńczo, ale zauważalnie, dość, by sam zwrócił uwagę.
To nie był jeszcze ten moment, w którym Arlam powinien zadać pytanie, a Henry na nie odpowiedzieć. Propozycja nie była wystosowana wprost, dopiero wisiała między nimi, wątła i niedoprecyzowana, wypadało ją zatem przynajmniej minimalnie ukierunkować, jako że Wittgenstein nie należał do szczególnie rezolutnych w tym konkretnym zakresie.
Spod puchatego ręcznika wychynęła beztrosko jedna łydka, szczupła na tyle, by móc na niej zacisnąć obręcz palców bliżej kostki. Brzegiem wąskiej stopy przypuścił niezobowiązujące podejście do ładnie umięśnionego uda tuż obok, w miejscu, gdzie u Henry'ego kończył się ręcznik, a zaczynało ciało, tyle tylko by zaznajomić blondyna ze swoją obecnością - gdyby jej zechciał.
Takie, o których nie mówi się kolegom z akademika. Wiesz co mam na myśli?


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Heinrich nigdy nie należał do zaszczytnego grona osób, którym sen przychodzi łatwo, szybko, i każdej nocy na podstawie działania tego samego zdrowego, przewidywalnego mechanizmu (typu: dwudziesta trzydzieści: pierwsze ziewnięcie; dwudziesta druga: powieki ciążące wczesnymi zwiastunami fizycznego zmęczenia; dwudziesta trzecia: ślina wzbierająca w kąciku warg rozwartych przy serii głębokich chrapnięć i półprzytomnych, przez-sennych westchnięć). Już jako dziecko, porę Po Dobranocce blondyn znosił z trudem, i buntował się przeciwko niej najróżniejszymi formami zawodzenia, marudzenia i pertraktacji, ukracanymi w końcu za pomocą stanowczego zakazu albo jakiegoś, bolesnego i jednocześnie przekonującego dla kilkulatka, ultimatum (zwykle opierało się ono na stwierdzeniu z rodzaju: "Jeśli nie pójdziesz spać, to...", i wiązało się z jakimś ograniczeniem dotyczącym czasu spędzanego z Ellie), dawanego mu czasem przez rodziców, choć częściej - przez znajdujące się na ich usługach opiekunki.

W przeciwieństwie do rówieśników, mały Wittgenstein nie bał się jednak potworów z szafy, albo takich, które zwykną kryć się złośliwie pod łóżkiem, czy łypać na śpiącego szkraba zza uchylonego okna (cyklicznie stukając w szybę pazurem po to, żeby przyprawić delikwenta o ciarki przerażenia). Nie dbał też o złe sny, które jakimś cudem zawsze był w stanie szybko zepchnąć w niepamięć, skupiwszy się na wyzwaniach rzucanych mu przez kolejny poranek.
Henry nie sypiał, ponieważ bał się śmierci (takiej, której człowiek się nie spodziewa, i nie może przewidzieć - własnej, i przychodzącej po niego gdy trwa w cudownej, sennej nieważkości, w miękkości i chłodzie pościeli) -
A śmierci zaczął bać się wcześnie, szybciej niż jego rówieśnicy zdawszy sobie - przynajmniej w teorii - sprawę z jej nieodwracalności. Zaczęło się chyba od jakiegoś myszoskoczka, czy innej istoty o kruchym ciele i raczej krótkim żywocie, i od prababci, na której pogrzeb zabrano Henry'ego gdy miał może sześć albo siedem lat. Potem były wiadomości, oglądane zza załomu salonowej framugi, wbrew reprymendzie, że w telewizji nadawane są rzeczy stanowczo nie dla dzieci. W końcu - wieść o tym, że czyjś syn, czy kuzyn, niewiele starszy od samego Henry'ego w tamtym okresie, jest już z aniołkami, bo to, co początkowo wzięto za zwyczajne, dziecięce migreny, okazało się być zapaleniem mózgu.
Sama wizja umierania nie przerażała jednak blondyna aż tak bardzo jak coraz bardziej zbornie rozumiana przezeń myśl, że po śmierci życie nadal toczy się bez tego, który umarł, i czas płynie poza nim, a ci którzy zostali, żyją, i się starzeją rosną pomimo jego nieobecności.
W skrócie: jak zawsze chodziło o Elisabeth i o to, że gdyby Henry umarł - na przykład: we śnie - jego siostra zostałaby sama (teraz, bez rodziców, jeszcze bardziej, niż za czasów ich życia).
To pewnie ta myśl, zresztą, nakazywała mu zostać za każdym razem kiedy, w chwilach werterowskich załamań i wzlotów, rozważał ostateczne odejście.

- Okay. To dobry pomysł- Przytaknął, przy czym obydwaj musieli zdawać sobie sprawę z ostentacyjności tego kłamstwa. Inna sprawa była taka, że niespanie studentom (w ogóle, a medycyny - jeszcze bardziej), z wielu względów mogło być na rękę. Dla niektórych chyba na jakimś etapie stawało się, zresztą, czymś w rodzaju napędzanego adderallem i ambicją fetyszu.
- Chyba chodzi o feng shui - Niedługo przed śmiercią, jego ojciec zaczął rozwijać coraz szersze zainteresowania tą praktyką (jak to na białego, przesadnie zamożnego mężczyznę na progu kryzysu wieku średniego, i z rosnącym zasobem wolnego czasu, przystało), co wyrażało się w regularnych, frenetycznych zmianach w umeblowaniu kilku ich, rodzinnych posiadłości. Zaraz - płynąc na fali własnej potrzeby, aby w dysputach mieć zawsze nie tylko ostatnie słowo, ale także rację zaryzykował jeszcze: - Albo o żyły wodne.

Gdyby Henry przyjrzał się samemu sobie nieco uważniej, pewnie szybko dostrzegłby prosty (choć uciążliwy) mechanizm, który włączał się w nim teraz - gdy, choćby niewerbalnie, Arlam podważał jego doświadczenia w zakresie palenia papierosów, i który działał też gdy Petra komplementowała pobłażliwie jego akcent w łacinie. U podłoża całego tego heinrichowego wymądrzania się leżał brak pewności siebie i potrzeba, żeby wiecznie coś komuś udowadniać. Zwykle: samemu sobie.

Wittgensteinowi trudno było jednak przyglądać się teraz czemukolwiek, co nie było łukowatą linią obojczyka, wyzierającą spod miękkości frotowego całunu Arlama. A ponieważ tu z kolei wzroku zawieszać nie wypadało, dziewiętnastolatek wbił spojrzenie we własne, bose stopy.
- Surya - Poprawił Delaney'a odruchowo i tonem surowszym niż by chciał, oraz niż planował. Kłamstwem byłoby powiedzieć, że i samemu Wittgensteinowi nie zdarzyło się zniekształcić w myślach imienia współlokatora (początkowo przypadkiem, z czasem - celowo, za każdym razem, gdy próbował sobie wewnętrznie poużywać na brunecie za jakieś typowe, akademikowe przewinienie z rodzaju mokrego ręcznika przewieszonego przez oparcie jego krzesła, czy talerz z resztką mleka i, pływających w nim, rozmiękłych płatków śniadaniowych zostawionych na skraju biurka tak, że Henry'emu nie pozostawało nic jak natychmiast, choć nieumyślnie, potrącić naczynie, zalawszy tak siebie, jak i dywan, mętnawą, kleistą mieszaniną), ale kiedy zrobił to Arlam, w chłopaku obudził się niemalże własnościowy instynkt typowy dla starszego rodzeństwa. Jednym słowem: Henry czuł, że jemu wolno (przedrzeźniać egzotyczne imię, a tym bardziej - noszącego je osobnika, jakkolwiek mało jak do tej pory zaznał jego obecności), ale innym już nie.

Złagodniał jednak zaraz, z niedowierzaniem śledząc trajektorię ruchu chłopięcej stopy i z nadzieją przerażeniem zapuszczając się myślą w scenariusze, w których dotrzeć mogłaby w najróżniejsze miejsca.

- Nie - Powiedział. Zaschło mu w gardle.
Henry wychowywał się w środowiskach, w których kolegom z akademika (czytaj: z internatu, z bursy, z pokoju, z piętra - to jest ze wszystkich tych przestrzeni, w których się spędzało większość napędzonego frustracją i hormonami czasu) mówiło się wszystko, zwykle nie dlatego nawet, że się powiedzieć chciało, co raczej z braku jakichkolwiek alternatyw (no bo jak nie im, to komu?! przecież nie belfrowi, albo matce - zwłaszcza, że matki do swoich największych miłości, ukochanych pociech, swoich gwiazd i słońc z Eton, jak na taką skalę uczucia - odzywały się w większości niesłychanie rzadko). Co, swoją drogą, było najbardziej błędnym z jego założeń. Gdyby był ostrożniejszy, i o niektórych sprawach chętniej milczał, być może nie doszłoby do całej tej... sytuacji z Williamem i innych spraw, które zdarzyły się po niej jak lawina - Nie wiem.
I dopiero wtedy zorientował się, że czuje pod palcami pręgę arlamowej łydki, szczupły, napięty mięsień okryty miękką skórą, i szorstkością krótkich, jasnych włosków. Mógł sobie wyobrazić, że nadal były jaśniejsze, i delikatniejsze niż te pod -
- Powinienem iść - Cofnął rękę szybciej, niż nabrał w płuca powietrza. Oddech wziął za to prędzej, niż zdążył pomyśleć - Spać. Miło było cię poznać, Arlamie - ...Delaney - Może... Na pewno jeszcze się kiedyś zobaczymy.
Kiedy wyszedł, pozostawił po sobie kosmetyczkę (kompletnie o niej zapomniał) i chyba nadal unoszący się w powietrzu żar płonącego na nim rumieńca. Zabrał za to myśl, uciążliwą jak zakaźna infekcja, że faktycznie - na sen bezsenność musiało istnieć całe mnóstwo sposobów jakie mógłby poeksplorować w towarzystwie studenta aktorstwa.

/ zt

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Henry miał swoją Ellie, Arlam miał swoją Sofijkę. Znał poczucie odpowiedzialności płynące z piastowania funkcji starszego brata, z tą różnicą, że jego kontakt z siostrą został odcięty gdy miał dziesięć lat. Teraz, zamiast nadziei na zobaczenie jej po tylu latach zostało w nim mocno wypłowiałe założenie, że cóż, kiedyś, jak czas pozwoli, jak okoliczności będą sprzyjały, gdy tylko (...) i wtedy z pewnością ją znajdzie. Przede wszystkim miało to (w jego cudownym wyobrażeniu) nastąpić tuż po fantastycznym przeobrażeniu się z Arlama-Stypendialisty-Luksusowej Kurwy- Nikogo w Arlama-Aktora-Człowieka Sukcesu-Kochanego-Podziwianego-etc.
Nie wcześniej.
No i był jeszcze Cottie, którego przypadek był jednocześnie bardzo podobny i kompletnie odmienny. Cottie nie wymagał co prawda jego pełnej opieki, aczkolwiek chyba nie potrafił też klarownie wyrażać swoich potrzeb, stąd należało od czasu do czasu rozczytać je w nim samodzielnie, zasugerować i czekać, aż Cockburn dojdzie z nimi do porozumienia. Rzecz jasna, Delaney nie mógł mu wykarczować tego toksycznego przywiązania do „matki” i nawet nie próbował, za to mógł przynajmniej zadbać, by to siedem nieszczęść nie zamarzło na ulicy. Poza tym obiecał mu (zupełnie jak w tych chłopięcych przyrzeczeniach czynionych zwykle w książkach, gdzie koniecznie trzeba sobie było naciąć ojcowskim kozikiem kciuka i złożyć przysięgę krwi, chociaż wtedy ani on ani Cockburn niczym się nie nacinali dzięki bogu), że wszystko co ich czeka będzie lepsze, nawet piękniejsze gdy już nadejdzie niż w ich coraz śmielszych, naiwnych bajdurzeniach o apartamentowcu na szczycie drapacza chmur, wysokich oknach z firankami z francuskich koronek, układanych w jodełkę parkietach ruszających się pod stopą czy koniecznie pozłacanym bieżniku na przepastnie długim stole. Dziś to był Cottie, ale w gruncie rzeczy równie dobrze mogłaby to być Sophie, gdyby matka nie była taką pieprzoną altruistką.

Podczas gdy Henry znacznie dojrzalej niż inni rówieśnicy, a ponadto z pełnym zrozumieniem, a nie tylko dla efekciarstwa obawiał się konsekwencji swojej potencjalnej śmierci, ex aequo ze świadomością, że innego końca świata nie będzie, Arlam truchlał na myśl o życiu. Idiotycznie to brzmiało gdy się o tym myślało, prawdopodobnie Wittgenstein też mógł mieć takie odczucie ilekroć myślał o definicjach swojego lęku - o tym się nie mówiło wśród gawiedzi, wiadomo - wystarczało jakkolwiek, że obaj doskonale pojmowali w czym rzecz.
Henry nie miał alternatyw, śmierć była aspektem beznadziejnie kategorycznym i nie podlegającym polemice.
Arlam nie chciał alternatywy, życie było aspektem okrutnie dyskusyjnym i z tylnym wyjściem ewakuacyjnym.

Bardzo możliwe, słuchałem tylko połowicznie — odparł gładko, zupełnie nieporuszony tym, że ktoś zwracał mu uwagę. Przywykł, zresztą, jako początkujący aktor nieustannie potrzebował korekty, komentarza i dopełnienia. — Nie mam pojęcia czym są żyły wodne, myślę jednak, że przeżyję bez tej wiedzy.
Wbrew temu co właśnie powiedział, zakonotował sobie gdzieś z tyłu głowy aby później to zgłębić. Mógł raz przyznać się do niewiedzy, gdyby przyszło mu to zagrać na bis nie byłby już wobec siebie tak wyrozumiały.
Nieświadomie wywołane do tablicy wspomnienie imienia Surya, nawet w tak nieistotnym, neutralnym formacie przywiało odległe wspomnienie.
*** To był czerwiec, końcówka ostatniej klasy szkoły średniej. Arlam pamiętał, bo było wtedy strasznie gorąco, a w szatni zapach taniego dezodorantu, przepoconych ubrań i chlorowanej wody czuć było jeszcze intensywniej niż podczas reszty roku szkolnego. On miał na imię Charlie, włosy w kolorze nadającej się do żniwa pszenicy i najpiękniejsze oczy jakie Delaney kiedykolwiek widział. Miodowe - dokładnie takie.
Charlie Weston, Philip Flanagan i on na doczepkę. Cała reszta klasowej zbieraniny była nieco dalej, za nimi, Armington, Holden, Jenkins i Talbott, znani, ale rzadziej partycypujący w ich małej trójosobowej społeczności.
Już zeszłego września, gdy Charlie przeniósł się do ich klasy (miastowy, cóż to było za wydarzenie!) Arlam wodził za nim cielęcym spojrzeniem, nabierał pąsowych, typowych dla pierwszego zauroczenia wypieków na policzkach i wykręcał sobie palce za plecami ilekroć Weston odwzajemniał jego ukradkowe spojrzenia słane z trzeciej ławki od końca do tej po prawo, na tyłach klasy. Było banalnie i niezręcznie jak na tych wszystkich głupawych filmach o nastoletnich amorach czynionych po cichu, niedosłownie, licząc, że pewnego dnia (może już dzisiaj?) On wreszcie się domyśli, ściągnie go za łokieć na bok i wyszepcze do ucha to, co chciało się usłyszeć gdy miało się te naście lat: pójdziesz ze mną do kina?
W Big Piney było tylko jedno prawdziwe kino, więc istniało ryzyko spotkania z kimś ze szkoły, co czyniłoby taką schadzkę jeszcze bardziej ekscytującą. Małe, pachnące już z ulicy maślanym popcornem obklejającym palce spocone z nerwów, czekające tuż obok podłokietnika na tę drugą dłoń, równie wilgotną i kleistą, ale jakże pożądaną. W niektórych siedzeniach można było znaleźć dziurę, gdy miało się mniej szczęścia - przyklejoną, wyżutą gumę, ci zaś najbardziej pechowi i nieobeznani z architekturą sali trafiali na miejsca z widokiem na wielką betonową kolumnę. Arlam był tam tylko jeden raz, kiedy w przedwyborczym wyścigu kandydat z ich okręgu postanowił mrugnąć przyjaźniej ku małomiasteczkowemu elektoratowi i zafundował podstawówce wyjście na Lilo i Stitcha. Delaney co prawda nie był wielkim fanem twórczości Presleya, ale już wtedy rozumiał potrzebę swobodnego wyrażania siebie, toteż sympatyzował.
Pani Tilden była krewką kobietą po 50-tce, z zamiłowaniem do szydełkowania i biegów przez płotki. Ponieważ w Big Piney nikt nie przychylił się do jej odważnej propozycji utworzenia szkolnej drużyny, realizowała się w poganianiu dzieciarni wokół boiska z lubością porządkując ich gwizdkiem. Raz jeden Ollie z drugiej C, chuderlawy, wiecznie wystraszony dzieciak dostał ten królewski atrybut dyscyplinarny by przez pięć minut popilnować klasy podczas wizyty wuefistki w łazience. Nie wyszło, za to chłopiec nareszcie stracił tego uparcie trzymającego się mleczaka.
Ty tam, Flanagan! Nie obijaj mi się, biegnij, żwawo, żwawo!
Robili właśnie piąte okrążenie, żar lał się z nieba, a unoszący się przy każdym tupnięciu pył osiadał na łydkach i drażnił skórę. Kiedy Arlam się obejrzał zauważył, że Philip faktycznie jak ostatnia smętna sierota ciągnie się ogonem za resztą grupy i niewiele wskazywało na to, by specjalnie przejął się panią Tilden.
Flanagan! Przebieraj tymi nogami, albo zaraz cała klasa będzie biegła kolejne pięć okrążeń!
No nie. Nikt w takim upale nie chciał nawet myśleć o połówce toru, a co dopiero biec drugie tyle. Arlam przewrócił oczami, udał, że rozwiązała mu się sznurówka i przykucnął by zaczekać aż wyminie go reszta chłopców, a wreszcie i ich dezerter.
Philip, co jest? — zagadnął półgębkiem i otarł wierzchem dłoni kroplę potu spływającą po przykurzonym czole. Na mysio-brązowych skroniach Flanagana próżno było szukać podobnych, miał ledwo zadyszkę. I, ku zaskoczeniu Arlama, sterczał jak wryty ignorując kolejne gwizdki z drugiego końca boiska. Wzruszył jedynie ramionami jakby strącał jakąś uporczywą muchę.
No bez jaj, chcesz tu zedrzeć tenisówki? Albo nie wiem, rozpuścić się, do cholery?
A muszę?
Ta szczera, niczym niezmącona głupkowata pewność siebie zbiła go z tropu i gdyby szczęka Delaneya mogła, pewnie ruszyłaby w podróż za jeden uśmiech na drugi koniec toru.
No... no musisz. Wszyscy muszą — odparł wreszcie, gdy wstępny szok wypłoszył z niego kolejny gwizdek.
A ja nie muszę.
Jeden z chłopców biegnąc tuż obok nich szturchnął go w ramię, przez swoje rzucając jakieś umęczone przepraszam.
Jak to kurwa nie musisz?! — wybuchnął barwny od wypieków z gorąca i gotującej się powoli złości. — Czy ty ZAWSZE musisz robić nam na złość? Dupa w troki i do przodu, bo zaraz sam cię...
O co chodzi?
Charlie wyrósł za nimi swoim kolosalnym, prawie dwumetrowym jestestwem i oczami zdumionego labradora. Kilka kosmyków włosów przykleiło mu się do czoła, a Delaney poczuł przemożną chęć by mu je z niego natychmiast odkleić. Szkoda, że nie mógł.
Arlam ma jakiś problem.
Ja mam problem?! — zapieklił się, pod koniec głos mu się urwał i uciął ostatnie dwie litery. — Ja mam problem?! Przez ciebie wszyscy będziemy mieli zaraz problem, bo się panience nie chce przypadkiem upocić jak reszcie motłochu! Z czym TY masz kurwa problem?!
Arlam...
Nie będę przez ciebie siedział znowu po lekcjach, ani tłumaczył ojcu, że nasz klasowy clown jest po prostu...
Zamknij się, Delaney.
Gdyby to wypadło z rozdziawionych szeroko ust Flanagana, pewnie nawet nie zwróciłby uwagi, ale usłyszeć to od Westona? Poczuł się tak, jakby blondyn wymierzył mu zamaszysty policzek. Taki w żołądek.
Zamrugał parokrotnie, spojrzał to na Charliego to na Philipa, ale zobaczył tylko obojętność, zaś u tego drugiego blady grymas satysfakcji. Czyżby wiedział?
No co ty? — odezwał się w końcu, z trudem ignorując serce próbujące wyskoczyć mu gardłem. — Przez niego będziemy zaraz... co ty? Daj spokój, on ma zawsze wywalone i to zawsze nam się obrywa!
Spojrzenie Westona nie zdradzało do końca co na ten temat myśli, zwłaszcza, że dosłownie chwilę później bez słowa wykręcił się do niego plecami, które Arlam mógł sobie teraz oglądać wraz z żenująco słabo odgrywanym rozżaleniem w wydaniu Flanagana.
Co⁽ᶜʰᵘʲᵃ⁾?
Jasne. Biedny Philip, wszyscy powinniśmy go żałować, bo...
Nie pamiętał, czy Weston najpierw pchnął go w pierś posyłając prosto na żwir, czy kazał mu spierdalać, ale to nie miało znaczenia. Leżąc przez parę sekund w obłoku kurzawy miał nawet przez moment wrażenie, że Charlie jest tym równie zdumiony, ale to mogło mu się tylko wydawać. Miał w oczach piach, pocharatał sobie łokcie, nadgarstki i prawe biodro przy lądowaniu i zbierało mu się na płacz. Pół klasy przystanęło w połowie boiska, reszta udawała, że nic nie zauważyła. Pani Tilden krzyczała coś z daleka, ale nie słyszał. Parę sekund, pył opadł (w przeciwieństwie do emocji i bólu złamanego chłopięcego serca), a Delaney najpierw zebrał się chwiejnie do pionu, odepchnął czyjeś (Holden? Może to był Holden?) ręce i puścił się biegiem stronę szatni.

Ręce piekły niemiłosiernie i krwawiły, ale wpadając do łazienek nawet nie pomyślał o tym, by przelać je zimną wodą. Na wstępie rąbnął drzwiami, kopnął w czyjś porzucony plecak, kilka razy huknął w szafkę otwartą ręką i kiedy to nie pomogło, pociągnął nosem raz, drugi, trzeci - i przyciskając do oczu już całe przedramię, po prostu zapłakał po cichu. Wiedział, że się rozklei już tam na boisku, kiedy dolna warga zaczęła mimowolnie wywijać mu się w żałosną podkówkę, ale trzymał się aż do teraz. Żałował, że nie znał dobrego sposobu by sobie ulżyć, jakkolwiek pomóc i doprowadzić się do porządku nim klasa skończy zajęcia, ale żadnego takiego nie znał. Pomyślał jedynie, że byłoby miło schować się gdzieś przeczekać, zniknąć. Wtedy też zerknął na swoją szafkę z której powoli wyciągał torbę i zatrzymał się na chwilę w bezruchu, zajrzał do środka po czym schował się w niej zamykając drzwi od środka. Miejsca było jak na lekarstwo, cisnął się w siadzie po turecku i przyciskał rozognione policzki do zimnej blachy czując, że powoli się uspokaja począwszy od oddechu, a na rozszalałym pulsie kończąc.
Nie wiem czemu na mnie naskoczył...
Ach. Ledwo co opadło mu ciśnienie.
Do szatni wlała się cała grupa z obolałymi stopami, mokrymi koszulkami i przeżywająca awanturę z boiska po raz kolejny, zniekształcając historię za każdym razem gdy przechodziła ona z ust do ust. Arlama to nie obchodziło. Siedząc w szafce usłyszał przynajmniej cztery różne wersje, z czego ta najbardziej absurdalna przypisywała mu niekontrolowany wybuch mający być efektem terapii hormonalnej. Bardzo popularny ostatnimi czasy temat w telewizji, w tych stronach niezbyt oczywiście rozumiany. Dla poparcia tej teorii - Arlama usiłującego przepoczwarzyć się w Arlamę - miał być jego gładki policzek, bo przecież chłopcy w jego wieku już dawno mieli przynajmniej zarys wąsa.
Nie przejmuj się. Ogarnę to.
Żołądek skurczył mu się na dźwięk głosu Charliego dobiegający gdzieś z tyłu, oczy zapiekły. Delaney nie zdradził się jednak ze swoją obecnością i nadal uparcie studiował rdzę wżerającą się miejscami w blachę.
Ale on to tak...
Powiedziałem, że ogarnę. Tak? To ogarnę. Nikt nie będzie po tobie jeździć, jesteśmy jak bracia. Pamiętasz?
Zeszłe wakacje? — Głos Flanagana wibrował tak jednoznacznym sentymentem, że Delaney stracił złudzenia; był pierwszy. Musieli znać się jeszcze przed rozpoczęciem szkoły, co w sumie wydawało się oczywiste skoro Westonowie zamieszkali po sąsiedzku. Jak mógł być aż tak ślepy?
Właśnie. Jesteś moim najlepszym przyjacielem, więc nie zwracaj uwagi na Delaneya. Zresztą, może z tego wszystkiego wyniknie coś dobrego i przestanie się za nami włóczyć?
A zatem tak go widzieli - jako piąte koło u wozu, podczas gdy on przez cały ten czas, przez długie miesiące wierzył, że jeśli Charlie nie zainteresuje się nim romantycznie, to może chociaż raz jeden zostanie wybrany? Choćby na przyjaciela? A Philip? Przecież nie był dla niego paskudny. Po prostu starał się go zmotywować, żeby inni nie musieli odrabiać tych cholernych okrążeń?
*** To, co zdążył zobaczyć w ciągu ostatnich paru minut było bardziej interesujące niż mógłby się spodziewać. Zwykle w sytuacji w której fragment jego ciała - policzek, dłoń, łydka - lądował w obrębie czyjegoś wziętego z zaskoczenia dotyku, wywiązywały się dwie reakcje o porównywalnej intensywności: gorączkowe chcę jeszcze, albo zbulwersowane odpieprz się. Coś pomiędzy? Tylko o tym słyszał.
Henry sam sobie przeczył, najpierw uroczym, mocno czytelnym dla kogoś pokroju Arlama rozkojarzeniem, płochością opuszek tkwiących w miejscu, bez pojęcia dokąd powinny - i czy powinny! - się udać, chociaż to, że były chętne zajrzeć nieco powyżej kolana nawet z samej wyłącznie ludzkiej ciekawości było oczywiste, aczkolwiek równie szybko cofnął rękę jakby w obawie, że lada moment naprawdę mógłby sprawdzić więcej niż obłości posiniaczonych kolan.
Ach. Więc nie papierosy. Nowicjat Wittgensteina właśnie objawił mu się w pełnej chwale zawstydzenia i szerokiej palety karminów.
Mhm — odpowiedział mu pomrukiem uciekającym z rozbawienia ku górnym rejestrom, a dosłownie parę sekund po tym jak Henry opuścił łazienkę zostawiając za sobą z roztargnienia kosmetyczkę, śmiech Arlama przetoczył się przez łazienkę wespół w zespół z suchym, paskudnym kaszlem.

/zt

Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

ODPOWIEDZ

Wróć do „Hansee Hall”