01.09.2023, godzina 18:00.
Dzień chyli się ku upadkowi, bo to już nie zakończenie, a rzeczywiście — pierdolnięcie w przepaść. Na niebie maźnięcia oranży, które jesienną porą zawsze wyglądają inaczej. Jedni powiedzieliby, że ładniej; reszta, że bardziej fatalistycznie. Spadające na brudną ziemię liście, jeszcze chwilę temu chętnie rozgrywające ostatnie zielenie życia w podmuchach letniego wiatru, teraz i przez najbliższe dwa miesiące tworzą pod butami breję. Kasandryczny nastrój sprzyja wklęśniętym oczodołom, powiekom jakby za mocno opadniętym ku linii wodnej i tej nieszczęsnej siniźnie jak rzeka zbierającej się na dolnej powiece. Jest więc w tym wszystkim on, chłopiec o barkach nadzwyczaj prostych i niemalże wychodząc naprzeciwko losu, podbródku pikującym w niebo. Ma podobną gorzkością pomalowane usta, ale jest w tym wszystkim nieco wyżej. Ponad te liście na siłę wepchnięte w kałuże, ponad przeciętną nostalgię każdego nastolatka. Przynajmniej tak myśli. Maluje własną sylwetkę, własne Ja w barwach zgoła odmiennych niż brązy i beże, czasami błotniste szarości; dodaje do skóry delikatność rozwodnionego karminu, który głównie skórę szyi znaczy czerwonymi wypiekami.
Wraca z ćwiczeń. Pierwszych w tym roku, poza szkołą, na siłę wepchniętych w grafik akademickiego nauczania. Ale też w życie, które z odległości i na siłę, rodzice próbują mu wpierdolić w pozostałe minuty dnia. Tak, by zapomniał. Ale zapomnieć się nie da a taniec, czego tamci nie wiedzą, daje przestrzeń na myślenie. Głębsze, ciekawsze, liżące serce chęcią właśnie upadku. Ale nie ma na to siły. Nie wtedy, kiedy ciało zanurzone w całkowitym zmęczeniu mięśni, słowach schowanych pod drgającymi strunami głosowymi. Wzdycha, kiedy przemierza korytarze akademika a jest w nich jednym z wielu; jednym z dzieciaków o wysokim statusie i podobnie zawyżonym ego. W efekcie jest też nikim konkretnym, figurą na tle roześmianych postaci o banknotach jak przypinkach wlepionych w delikatne, gładkie skóry wyższej klasy.
Po powiekach płynie zirytowanie. Ku niczemu konkretnemu, ale ma tak, kiedy padając w zmęczeniu napływają go kolejne bodźce. Dźwięki, omylne muśnięcia ciała, wzrok ślizgający się po
szyi.
— Obsydian, hej!
— Hej.
I zmierza dalej, ku drzwiom z podanym w portierni numerem. W palcach rzęzi metal klucza, którego omyłkowo i nieświadomie wbija we wnętrze dłoni. Poczuć bardziej. Ale nie czuje, bo ciało pada a padające jest na wskroś obojętne. Na świat wokół, ale i na swojego właściciela, które by je jeszcze dobił. Dźgnął agresywnością, zahaczył kłem, polał kwasem ostrego słowa.
Nie musi sięgać zamka, bo drzwi są uchylone. Za nimi ciche szmery, które w kontraście do rozmów z korytarza wydają się uspokajającymi. Na tę chwilę. Wchodzi do środka krokiem pewnym, ale w pewności zmęczonym. Rozgląda się. Duża, malowana turmalinowym kolorem przestrzeń. Ściany nie za wysokie, nie kamieniczne, ale wciąż pokaźne. Jedna z nich przecięta dwojgiem dużych, żebrowanych okien, które wychodzą na niewielki balkon. Nic szczególnego. Trzy łóżka pokryte tym samym kolorem pościeli. Ni to jedno–, ni dwuosobowe. Bez baldachimów. Kręci głową w cichym niezadowoleniu przeczuwając zbliżające się wkurwienie, które nastąpi przy pierwszym przebodźcowaniu. Dzisiaj. Teraz. Nie zdąży uchwycić kolejnych elementów przestrzeni, bo szybki ogląd kończy na innej żywej (żywej?) tkance. Kiwa ku niej głową przy widocznym opóźnieniu ruchów.
Tak kurwa zmęczony.
— Arlam czy Leander? — pyta bez wyrazu, choć głos jest o dziwo dobitny, wypełniający skrupulatnie rzeźbioną przestrzeń ciepłym barytonem. (Głos ma rzeczywiście zaokrąglony, nie srogi, czasami wpadający w ostrzejszy tenor. Tenor jest bardziej podatny na cynizm i ironię, ale teraz, kiedy zapomniał o ogólnym rozdrażnieniu, pozostaje w niższych tonach). Kręci głową, jakby skreślał wcześniejsze pytanie, nie oczekuje odpowiedzi. — Obsydian Midnightrose. To od okna zajęte? — Zerka ku jednemu z łóżek a gdy na jego powierzchni nie dostrzega prywatnych rzeczy, zaraz je zajmuje. (W zasadzie na żadnej pościeli nie ustawiono jeszcze ni krztyny czyjejś własności, co jest wystarczającym powodem, by chłopiec pozwolił sobie na małą zaborczość). — Wiesz może, gdzie jest tutaj kuchnia?
Nie dodaje, że zmienił akademik w te wakacje. Nie dodaje, że musi coś zjeść, bo zaraz padnie. Język przejeżdża po górnej linii zębów, gdy po raz pierwszy — po raz pierwszy, bo rzeczywiście z uwagą i zastanowieniem — ląduje na drugiej postaci. Wysoki, zapewne wyższy od niego, ciemne włosy, zgrabny nos, swoiste rozmazanie w oczach.
Literat jak chuj. Zajebiście.
— Houellebecq czy Knausgård? — pyta przy zawieszeniu głowy nad prawym barkiem i zdaje się, że po raz pierwszy mówi cokolwiek świadomie. W głosie ma syk polującego zwierzęcia, które w zawieszeniu wciąż zmęczonych mięśni, czeka.