WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Obsydian & Leander

ODPOWIEDZ
It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

01.09.2023, godzina 18:00.

Dzień chyli się ku upadkowi, bo to już nie zakończenie, a rzeczywiście — pierdolnięcie w przepaść. Na niebie maźnięcia oranży, które jesienną porą zawsze wyglądają inaczej. Jedni powiedzieliby, że ładniej; reszta, że bardziej fatalistycznie. Spadające na brudną ziemię liście, jeszcze chwilę temu chętnie rozgrywające ostatnie zielenie życia w podmuchach letniego wiatru, teraz i przez najbliższe dwa miesiące tworzą pod butami breję. Kasandryczny nastrój sprzyja wklęśniętym oczodołom, powiekom jakby za mocno opadniętym ku linii wodnej i tej nieszczęsnej siniźnie jak rzeka zbierającej się na dolnej powiece. Jest więc w tym wszystkim on, chłopiec o barkach nadzwyczaj prostych i niemalże wychodząc naprzeciwko losu, podbródku pikującym w niebo. Ma podobną gorzkością pomalowane usta, ale jest w tym wszystkim nieco wyżej. Ponad te liście na siłę wepchnięte w kałuże, ponad przeciętną nostalgię każdego nastolatka. Przynajmniej tak myśli. Maluje własną sylwetkę, własne Ja w barwach zgoła odmiennych niż brązy i beże, czasami błotniste szarości; dodaje do skóry delikatność rozwodnionego karminu, który głównie skórę szyi znaczy czerwonymi wypiekami.

Wraca z ćwiczeń. Pierwszych w tym roku, poza szkołą, na siłę wepchniętych w grafik akademickiego nauczania. Ale też w życie, które z odległości i na siłę, rodzice próbują mu wpierdolić w pozostałe minuty dnia. Tak, by zapomniał. Ale zapomnieć się nie da a taniec, czego tamci nie wiedzą, daje przestrzeń na myślenie. Głębsze, ciekawsze, liżące serce chęcią właśnie upadku. Ale nie ma na to siły. Nie wtedy, kiedy ciało zanurzone w całkowitym zmęczeniu mięśni, słowach schowanych pod drgającymi strunami głosowymi. Wzdycha, kiedy przemierza korytarze akademika a jest w nich jednym z wielu; jednym z dzieciaków o wysokim statusie i podobnie zawyżonym ego. W efekcie jest też nikim konkretnym, figurą na tle roześmianych postaci o banknotach jak przypinkach wlepionych w delikatne, gładkie skóry wyższej klasy.

Po powiekach płynie zirytowanie. Ku niczemu konkretnemu, ale ma tak, kiedy padając w zmęczeniu napływają go kolejne bodźce. Dźwięki, omylne muśnięcia ciała, wzrok ślizgający się po
szyi.

— Obsydian, hej!

Hej.

I zmierza dalej, ku drzwiom z podanym w portierni numerem. W palcach rzęzi metal klucza, którego omyłkowo i nieświadomie wbija we wnętrze dłoni. Poczuć bardziej. Ale nie czuje, bo ciało pada a padające jest na wskroś obojętne. Na świat wokół, ale i na swojego właściciela, które by je jeszcze dobił. Dźgnął agresywnością, zahaczył kłem, polał kwasem ostrego słowa.

Nie musi sięgać zamka, bo drzwi są uchylone. Za nimi ciche szmery, które w kontraście do rozmów z korytarza wydają się uspokajającymi. Na tę chwilę. Wchodzi do środka krokiem pewnym, ale w pewności zmęczonym. Rozgląda się. Duża, malowana turmalinowym kolorem przestrzeń. Ściany nie za wysokie, nie kamieniczne, ale wciąż pokaźne. Jedna z nich przecięta dwojgiem dużych, żebrowanych okien, które wychodzą na niewielki balkon. Nic szczególnego. Trzy łóżka pokryte tym samym kolorem pościeli. Ni to jedno–, ni dwuosobowe. Bez baldachimów. Kręci głową w cichym niezadowoleniu przeczuwając zbliżające się wkurwienie, które nastąpi przy pierwszym przebodźcowaniu. Dzisiaj. Teraz. Nie zdąży uchwycić kolejnych elementów przestrzeni, bo szybki ogląd kończy na innej żywej (żywej?) tkance. Kiwa ku niej głową przy widocznym opóźnieniu ruchów.

Tak kurwa zmęczony.

Arlam czy Leander? — pyta bez wyrazu, choć głos jest o dziwo dobitny, wypełniający skrupulatnie rzeźbioną przestrzeń ciepłym barytonem. (Głos ma rzeczywiście zaokrąglony, nie srogi, czasami wpadający w ostrzejszy tenor. Tenor jest bardziej podatny na cynizm i ironię, ale teraz, kiedy zapomniał o ogólnym rozdrażnieniu, pozostaje w niższych tonach). Kręci głową, jakby skreślał wcześniejsze pytanie, nie oczekuje odpowiedzi. — Obsydian Midnightrose. To od okna zajęte? — Zerka ku jednemu z łóżek a gdy na jego powierzchni nie dostrzega prywatnych rzeczy, zaraz je zajmuje. (W zasadzie na żadnej pościeli nie ustawiono jeszcze ni krztyny czyjejś własności, co jest wystarczającym powodem, by chłopiec pozwolił sobie na małą zaborczość). — Wiesz może, gdzie jest tutaj kuchnia?

Nie dodaje, że zmienił akademik w te wakacje. Nie dodaje, że musi coś zjeść, bo zaraz padnie. Język przejeżdża po górnej linii zębów, gdy po raz pierwszy — po raz pierwszy, bo rzeczywiście z uwagą i zastanowieniem — ląduje na drugiej postaci. Wysoki, zapewne wyższy od niego, ciemne włosy, zgrabny nos, swoiste rozmazanie w oczach.

Literat jak chuj. Zajebiście.

Houellebecq czy Knausgård? — pyta przy zawieszeniu głowy nad prawym barkiem i zdaje się, że po raz pierwszy mówi cokolwiek świadomie. W głosie ma syk polującego zwierzęcia, które w zawieszeniu wciąż zmęczonych mięśni, czeka.

autor

Kontur

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Późną wiosną – albo wczesnym latem (w każdym razie: w jednym z tych najprzyjemniejszych antraktów wciśniętych pomiędzy prawdziwe pory roku) potrafiłby wmówić sobie, że to b r o k a t (taki sam, jaki wklepywało się w laurki, powieki i policzki albo jakim wypełniało się szklane kule-śniegule, kupione na ulicznym straganie za parę nędznych dolarów z myślą o kimś; żeby ten ktoś mógł potem taki bibelot postawić sobie na komódce wciśniętej w kąt pokoju); ale dziś, w zaawansowanym stanie rozkładu minionego lata – i w cieniu zbliżającej się jesieni, która z owego lata w najlepsze wyciskała właśnie resztę witalnych soków – drobinki zawieszone w snopie bladego światła były po prostu kurzem. Brzydkim i chaotycznym. W pierwszy popłoch wpadły już dobrych piętnaście do dwudziestu minut temu – przez wchodzącego do pokoju Leandra przyłapane na tym bezwstydnym, leserskim marazmie (co znaczyło mniej więcej tyle, że w pokoju numer trzysta trzynaście żywej duszy nie było przynajmniej od poranka albo dłużej – ostatni raz najpewniej przy wymianie pościeli przed wpuszczeniem w tę przestrzeń przypisanych do niej uczniów i uprzejmej wymianie przepalonej żarówki).

Tym drobinkom przyglądał się już dłuższą chwilę – niezafascynowany, a raczej zapędzony w wąskie przesmyki własnych myśli; patrzył, jak cząstki pyłu rozpędzają się w kierunkach obranych przypadkiem, pozbawionych wyższego celu i ładu, i bez porządku (podobnie jak przedstawiciele kierunków artystycznych, z którymi współdzielił większą część akademickiej przestrzeni – zawieszeni z głową w chmurach nawet wtedy, kiedy wypadałoby patrzeć pod swoje nogi). I to, że nawet w jego obecnym bezruchu wciąż samoistnie podrywały się w tę i we w tę, wydawało się teraz zwyczajną antytezą wszelkich praw fizyki, w najlepsze przecząc im i kpiąc sobie z pojęcia grawitacji.

W ciszy jednak – od czasu do czasu przerywanej wyłącznie rytmicznym tętentem stukających o kamienne posadzki obcasów, tłumionym i wygłuszanym zawzięcie przez ciężkie ściany budynku – patrzyło się na tę wypłowiałą szamotaninę powietrza całkiem przyjemnie. Leandrowi beztrosko i w najlepsze przychodziło więc sabotażować własne myśli. Kiedy u schyłku wakacyjnej przerwy opuszczał dom, w chłodnym pocałunku złożonym na nadstawionym policzku matka zostawiła także prośbę, żeby pisał – i wiadome było, że nie dało się jej zadowolić byle wiadomością niestarannie wsuniętą w skrzynkę odbiorczą telefonu. Zależało jej na bardziej poważnym medium, więc o swojej bezpiecznej podróży i wtórnej adaptacji zamierzał rozpisać się listownie. Używał wtedy zawsze takich słów, które wiedział, że Marion Elizabeth sprawiłyby szczególną przyjemność. Opowiadał więc o szkolnym refektarzu, a nie umniejszającej jego wydźwiękowi stołówce albo kantynie (fakt jednak, że ani jedno, ani drugie nie pasowało szczególnie do rozmachu, z jakim waszyngtoński uniwersytet nosił się w starszej, więc i mniej zmodernizowanej części swojego olbrzymiego kompleksu); o dormitoriach i ciężkich, perkalowych pościelach, a nie o pokojach z niedziałającymi żarówkami (na plus: długość łóżek – w St. Albans zawsze mieli za krótkie łóżka, jakby standardy nakładali nawet na zbyt szybko rosnących chłopców – nawet jeśli ci nie mieli w tym temacie zbyt wiele do powiedzenia); o reszcie zdolnej młodzieży i o gremium profesorskim – nie szczędząc pochwał (nie przekroczywszy jednak wąskiej granicy przesadnych i nachalnych zachwytów) ani hiperboli rozrzucanych po papierze lekką ręką, które zamykał w zgrabnej, ale twardej italice. O niedoskonałościach rozprawiał pobieżnie, a jeśli już, to tylko po to, żeby wzbogacić treść o jakiś wyraźny kontrast.

Wszystko po to, żeby odwrócić uwagę matki od innych pytań. Co robi w Seattle? Szukam ojca. Uczę się, mamo. Jak ci idzie? Kiepsko. Nauka? Dobrze. Należało trzymać się lakonicznych, ale pewnych odpowiedzi. I to, póki co, działało bez zarzutów.

W przeciwieństwie do zawiasów wmontowanych w skrzydło drzwiowe, które pod powolnym, anemicznym pchnięciem wyło w znacznie przeraźliwszej agonii, niż gdyby otworzyć je jednym, stanowczym ruchem.

Leander, wyrwany z tej swojej potyczki z matką prowadzonej w głowie, zawsze wprawiał samego siebie w dziwny nastrój; jakby własne myśli wywlekał na lewą stronę i teraz każdy – k a ż d y – mógł im się swobodnie przyglądać, siłą wciągnięty w nurt muzealnej wycieczki. A on był przewodnikiem tej ekspedycji po wszystkich błędach swojej matki. Może sam traktował siebie jak taki eksponat; niesamowite, że nawet na drugim końcu Stanów rozpuszczała te swoje macki wpływów, choć przecież (podobno) już dawno uznał, że w kwestii jego życia nie powinna mieć nic do powiedzenia. W tym nastroju stawał się więc zwykle przesadnie ostrożny i opryskliwy. Jakby spodziewał się, że Marion Elizabeth wyjdzie mu zaraz spod łóżka albo wyłoni się zza progu – że powita go, jak zwykle bardzo uprzejmie, ale w każdej próbie interakcji znów będzie nieprecyzyjna i mętna, i pozbawiona potrzebnych mu odpowiedzi; jakby nigdy, tak naprawdę, go nie usłyszała – rozprawiając więc sama do siebie, nici własnych rozważań nawijając tylko luźno na szpulę jakiegoś zadanego przez Leandra pytania. Nigdy wprost. Nigdy na temat.

Ta niemal nadludzka i mimowolnie – ale gorliwie – wyznawana wszechobecność matki, szczególnie po powrocie z domu, w której była fizyczna i namacalna – za każdym razem pozostawiała go odrętwiałym i wypłukanym z barw. Kiedy więc na ziemię ściągnęła go wyłącznie nieznajoma przyziemność vox humana – ten głos mocny, prosty, ale oszlifowany z progów i ostrych naroży, których można byłoby się chwycić, złapać, p r z y t r z y m a ć – poczuł, że znowu może odetchnąć i odzyskać kontrolę nad własnymi myślami. Był (ten głos) jak szkło wylizane morskimi prądami oceanu, po latach wyrzucone na brzeg niby miękki, kolorowy odłamek z kościelnego witraża – z tej świątyni, być może, kaplicy albo grobowca, w którym na wystawce trzymał obraz własnej matki.

Z tej perspektywy – a stał oparty niedbale o blat jednego z ciężkich, mahoniowych biurek, z dobrym rzutem zarówno na okno, jak i na ten nieszczęsny promień wpadającego przez nie światła, który całkiem absurdalnie stał się prowodyrem roztoczonej nad Powlettem, podłej aury – zupełnie swobodnie mógł także przyglądać się przemykającemu w głąb pokoju chłopakowi. Widział: gagat czupryny rozmierzwionej wiatrem, wysiłkiem albo jednym i drugim, i lekki przeprost w lędźwiach, ciało wysłużone ćwiczeniami albo świadomie nałożonymi na nie restrykcjami.

Zmarszczył brwi – ułamek chwili poświęcając jeszcze przepychance toczonej z samym sobą i z rozochoceniem, żeby dać jej upust – jakiś wyraz, m a n i f e s t przeciwko matce albo wprowadzić zamieszanie – podobne do tego, które uskuteczniał rzadki tuman kurzu, w powietrze znów wzbity całym tym toczącym się w pokoju poruszeniem. Zamieszanie bez przyczyny. I bez powodu.
Arlam – rzucił bezwiednie, w samym zderzeniu ze sposobem bycia O b s y d i a n a (pomyślał, że to imię chłopakowi naprawdę pasowało) zdając sobie sprawę, że każda konfrontacja z nim musiała mieć coś wspólnego z mąceniem kijem w mrowisku. Gdyby obok był Arlam – ten chłopak, w jego wyobraźni niezajmujący jeszcze większej przestrzeni, a wyłącznie jakiś z grubsza anonimowy kąt – pewnie cichcem poszedłby z nim w zakład o to, kiedy Midnightrose wybuchnie. I kiedy złoży wniosek o zmianę pokoju. Na pewno by to zrobił – może gdyby pytanie, które zapadło między nimi, Leander skontrował jakąś kąśliwością; na przykład czy to, co chłopak sobą reprezentował, to bulimia, czy anoreksja (nie, żeby był w tym szczególnie poważny – po prostu brunet wyglądał, jakby miał zaraz paść, jeśli czegoś nie zje).

Tak czy inaczej, powstrzymując się przed przedwczesną zgryźliwością – w tej napoczętej dyskusji Leander chwilę albo dwie rozważał swoje położenie – zastanawiając się najpierw, czy chłopak (z twarzy nawet ładny i przyjemny dla oka) pytał o jego preferencje – i czy nie daj Boże od jego odpowiedzi miało przypadkiem zależeć dalsze rozparcelowanie obozów i stronnictw tego pokoju – czy po prostu w ciemno zgadywał nazwisko autora książki pedantycznie odłożonej w najdalszy kąt biurka. Wzruszył więc ramionami na kwestię rozdysponowania łóżek i – dalej niesiony na skrzydłach wewnętrznego konfliktu, doszedł do dość naiwnego wniosku jakoby swoją odpowiedzią mógł Marion Elizabeth (która kochała się w eufemizmach a gardziła wulgarnością i ordynarnie wyplutą z siebie prozą) zagrać, na odległość, na nosie. Choćby miało ją – kurwa! – zakłuć w boku. Albo zapiec w uchu. Albo zaswędzieć pod paznokciem. Taką kierował się motywacją. – To akurat Vonnegut. – Poklepał okładkę leżącej obok książki. – Chyba że to pytanie o wybór. Wtedy Houellebecq. Tego drugiego nie czytałem. – Cmoknął, samemu czując teraz w dołku wzbierającą ciekawość przed reakcją zwrotną nowego współlokatora. Nie musiał mówić – Lenny’emu wystarczało czasami zinterpretować sobie któryś z tych cieni przemykających przez twarz swojego rozmówcy albo biernego obserwatora. Tylko że nie zawsze z powodzeniem.

Natychmiast jednak westchnął – wreszcie definitywnie pogodzony z myślą, że spokój został utracony bezpowrotnie i nie ma najmniejszego sensu z tym stanem rzeczy uporczywie walczyć. Odbił się więc od okupowanego przez siebie biurka, przykucnął przy swojej walizce i wygrzebał z niej paczkę herbatników. Wstał, prewencyjnie wytarł dłoń w materiał sztruksowych spodni i wyciągnął ją do chłopaka – gest w procesie przedstawiania się sobie odroczony ale nie zapomniany. Potem poczęstował go przekąską (jeśli chciał) i samym tylko ruchem podbródka wskazał na korytarz, z którego Obsydian przed momentem wtłoczył się do ich trzysta-trzynastki.
A, właśnie – kuchnia. – Przełamał zębami ciastko. – Parter, na prawo od głównych schodów, potem korytarzem do końca i jeszcze raz w prawo. – Zrobił krok w stronę drzwi. Na bruneta tym razem łypnął trochę z ukosa – na pewno wyczekująco. Chrząknął, całkiem wymownie. – No? Chodź, to cię zaprowadzę.

Obsydian Midnightrose

autor

rezz

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Tak siedząc naprzeciwko niego, ze spojrzeniem jak gwóźdź wbijany w ścianę natarczywym, czeka. Jest jednak człowiekiem niecierpliwym (szczególnie teraz, gdy wespół z potreningową irytacją, spływają na niego fale nowej interakcji), więc gdy tamten, wciąż z oczyma utkwionymi gdzieś dalej, poza jego ramieniem, milczy, nie może się powstrzymać. Jak kocie łaszone czerwonym laserem, podąża za linią spojrzenia współlokatora. Krótki odruch, nic więcej, zaraz do niego wraca. Do sylwetki jak struna wyprostowanej i białkom zaszłym nieobecnością. Obsydian marszczy brwi, ale nie jest to wyraz gniewny a przeczekujący. (Charakterystyczny dla wszystkich z rodziny Midnightrose, o czym przekonać się można śledząc upublicznione zdjęcia wszystkich jej członków). Przekrzywienie policzka ku prawemu, ku lewemu barkowi, wyczekiwany chrzęst gdzieś pomiędzy kręgami – o, tutaj, tutaj jest dobrze — by przy tych delikatnych rozciąganiach, znalazł się w zasięgu przesiąkającego przez okno światła. Nawet o tym nie wie, bo gdzie, kiedy cały świat zdaje mu się zmęczonym w podobie do własnego ciała. Wypłowiałym. Nic dziwnego, że w tak zastanej przestrzeni jest elementem, co paradoksalne, najbardziej ruchomym. Szukającym w ciele najmniejszych strzyknięć i obolałych mięśni, które przez sekundę rozmasowuje. Wszystko to po to, by przeczekać. Tamtego ciszę, która między nimi rozciąga się jak słodki cukierek. Dziwne, jak szybko się do niej przyzwyczaił. Do braku krępacji. (Albo to zmęczenie. Nie, to na pewno zmęczenie). W końcu jednak uwaga wraca do oddalonych od linearności życia oczu. O czym myślisz? Ale zanim zada pytanie — tak naprawdę nigdy by go nie zadał, bo zawieszona na języku intymność zaraz rozpłynęłaby się w hauście autopoprawności — ale zanim zada pytanie, zostanie ono przerwane. Niby chwila, niby parę sekund, ale słyszy krótkie: “Arlam”. Kiwa głową, że przyjął i rzeczywiście stara się skorelować rysy z imieniem, bo jest jednym z tych, co pamiętają. Wyuczony poprawności savoir vivre'u, ale też względnego szacunku do drugiego człowieka — zwraca uwagę. Zwraca więc uwagę i na imię, i na cichy, podobny chrzęstom łamanych gałęzi głos. A może to struny głosowe, które przez dłuższą chwilę nieruszane, na nowo zaczynają pracować. Raz jeszcze pozwoli sobie przesunąć wzrokiem po sylwetce, by upewnić się, że literat. Dla własnej przyjemności i wygody. Kiwa głową. No, literat. I byłby poszedł za tą myślą, ale gdzieś pomiędzy dekoltem jego koszulki a obniżonym już ku ziemi podbródkiem przypomina sobie, że powinien zejść po walizki. Wzdycha.

Kurwa — mruczy cicho, pod nosem, sylaby połykając wraz z powietrzem na siłę wpychanym do gardła. Przekleństwo rozmazuje się ostrością i nie pasuje do kończącego się dnia. Jest zbyt ciosane jak na gładkość wieczora i ostatniego promienia światła, który wcześniej zawiesiwszy drobinki kurzu, teraz przechwytuje wolne ruchy dwojga ich ciał.

W dłonie wpada podręczny plecak, o którym całkiem zapomniał, rzuciwszy go gdzieś pomiędzy jedną a drugą nogą łóżka (tak naprawdę koło biurka, ale nie pamięta, że zdążył własność przemieścić). Zagląda do materiałowego wnętrza, wyjmuje wodę, która zaraz przyjemnie spłynie na spierzchnięte usta i obolałe gardło. Dopiero później, trzymany wcześniejszym spostrzeżeniem, zadaje pytanie imadło. (Imadło, bo jak ono właśnie zaciskające się na i tak już pulsujących chorobą migdałkach; ale też — bo atmosferę, przynajmniej z perspektywy Obsydiana, naciska, ugniata, aby tylko ich — jego i, jak myśli, Arlama, zatrzymać w opisywanej scenie). Kolejne zawahanie, do których powoli się przyzwyczaja; podczas następnej pauzy nawet zacznie je lubić. Teraz jednak, opadnięty na krawędź łóżka, przy nogach rozstawionych i nań ułożonych przedramionach, patrzy. Jak ten pies zza klatki, który nie wiedzieć, czy ugryzie, czy ucho wychyli po kolejną pieszczotę. Finalnie jednak, parska. Cicho, rozbawiony. Zdecydowanie zbyt enigmatycznie jak na prowadzoną rozmowę i zbyt energicznie jak na stan własnego ciała.

W dłoni ląduje herbatnik. Niech będzie. Krótkie podziękowanie, chyba, albo kiwnięcie głową. Nie wie, robi to bezwiednie. W końcu podnosi się z miejsca, gdzie tamten, przy względnie wycofanym podejściu i głowie nisko zawieszonej nad dekoltem, kieruje się do drzwi. I byłby od razu poszedł za nim, ale robi o krok za dużo, bo zaraz wraca się kierowany swoim własnym, wewnętrznym konfliktem. Opuszkami niczym suchym włosiem pędzla tyka materiałowej okładki książki.

Vonnegut? Vonnegut — mówi ku rozmówcy, gdzie powtórzone nazwisko nabiera czysto rozbawionego tonu. Dzięki niemu ukazany zostaje światu fragment zębów chłopca a nań uwieszone nitki aparatu orodontycznego. — Jedna z dłoni łapie plecak, druga pozostawiony wolumin. — Omawiacie Vonneguta a nie czytałeś Knausgårda? — Podchodzi do niego, oczy świecą zaangażowaniem, które nie ma prawa mościć się w tak wyblakłej wcześniej osobowości; a jednak. Temat wytrych. Lubi Vonneguta, ale to nie na teraz. Gdy wychodzą, w takt przekręcanego w zamku klucza, przekartkowuje zabraną książkę — “Wampetery, foma i granfalony”. — Różne formy, ciekawe — mruczy pod nosem z dłonią zakleszczoną na materiale plecaka; dodaje już głośniej: — Robisz strasznie dużo notatek.

I nie ma na celu zdyskredytowania, jedynie uwaga, która w nawale i tak już pędzących myśli, wyłuskuje się spomiędzy rozchylonych warg. Później milknie. Palce wciąż kartkują książkę, ale z chwili na chwilę coraz mniej. Słabiej. Uważniej. W końcu jednak zatrzymuje się, by spokojne już ciało wyprostować, spojrzeć na rozmówcę (wciąż tutaj jest?) badawczo i przy giętkim naprostowaniu dłoni, mocniej przyłożyć róg woluminu do jego żeber. Tak, by zabrać jego atencję jeszcze na krótką chwilę.

Poprawna odpowiedź: żaden z nich — zaczyna wolniej, gdy z głosu ulatują ostatnie drgania rozbawienia. — Zarówno Houellebecq, jak i Knausgård, to patriarchalni egocentrycy. Na dodatek, klasiści. — Pauza, gdy zerka w stronę (tak myśli) drzwi do kuchni. — Arlam, jesteś głodny? — Zapamiętał.

A kucharzem był, chociaż tyle, zajebistym.

autor

Kontur

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Przebiegowi tego procesu – więc źrenicom Obsydiana pobieżnie chłostającym linie tekstu od strony lewej do prawej, nie szczędząc przy tym nawet marginesów (a może wręcz to właśnie im poświęcając szczególny rodzaj uwagi) – towarzyszyła wygodnie niezobowiązująca cisza, w akompaniamencie której Leander mógł zasoby swojego czasu trwonić beztrosko na lepszym przyjrzeniu się fizjonomii stojącego przed nim chłopaka.

On sam nie był jednym z tych, którzy dawaliby rozirytować się obecnością cudzej dłoni bez pardonu badającej i przekartkowującej jego własność; nie – tak długo, jak po całym tym rytualnym niemal rozpanoszeniu się po stronach niedoczytanej w ciągu przeszło sześciogodzinnego lotu lektury, ta miała wrócić na swoje miejsce (i to i tak w tych nielicznych sytuacjach, w których akurat zwracałby uwagę na to co-gdzie-kładzie; choć w tym przypadku – owszem).

Z jakiegoś jednak powodu – powodu, którego Leander nie był w stanie jednoznacznie nazwać – może to tupet, może cynizm albo arogancja, albo (na pewno?) jeszcze coś innego – książka zamiast tąpnąć głucho w przypisane jej wcześniej miejsce – czyli w róg, w którym zbiegały się krawędzie biurka – ukłuła go, twardo, poniżej piersi; dociśnięta dłonią, w jednym momencie sprawiającą wrażenie autonomicznego bytu, a nie będącą przedłużeniem chłopięcej sylwetki. Skrzywiłby się, gdyby nie priorytet roszczony sobie przez pilną, choć nieufną jeszcze ciekawość połyskującą w oczach. Może jednak z Obsydianem trzeba było jak z dzieckiem – najpierw pokazać, a dopiero potem z tych niedbale nakreślonych zasad – rozliczać. Może Obsydian tylko testował granice, naciągał je i miął – ale i to, koniec końców, nie było zajęciem nieznanym dzieciom. Sęk w tym, że rzadko kiedy rozchodziło się tu o czystą złośliwość – więc i Leander próbował zawczasu wyposażyć się w spokój, którego rezerwy gromadził przez raptem kwadrans, podczas którego w pomieszczeniu był jeszcze sam (a przecież także i część z tego kwadransa przeznaczył tym swoim irytującym kontemplacjom).
Robienie notatek to chyba jeszcze nie zbrodnia? – Uniósł brew, łypnąwszy najpierw w dół, potem znów na bruneta, a potem na Vonneguta, przyjętego i otoczonego prędko palcami.
Tak, tak – i mizantrop, i seksista, i w zasadzie każdy jeden fob. To też już wszyscy powiedzieli. Brawo. Tylko co z tego? Houellebecq – moim zdaniem, oczywiście – lubił to podkreślać; ja-uważam, ja-sądzę-że, ja-jestem-święcie-przekonany – powinien trzymać się jakiejś podrzędnej literatury użytkowej. Może do tego nadawałby się z tą swoją ordynarną prostotą pióra i impertynencją – a i to pod sporym znakiem zapytania. Choć podejrzewam, że wtedy żaden z nas nie miałby najmniejszego pojęcia o jego istnieniu. A to, z kolei, byłaby wielka szkoda. – Zmarszczył brwi. Wychodził z prostego założenia, że w życiu warto było mieć jakichś – czasami wręcz jakichkolwiek oponentów. Nawet na co dzień; może z tego właśnie powodu tak lubił wdawać się w dyskusje z Loraine. Nawet jeśli nie miał racji. Nawet jeśli czasami przychodziło mu bawić się w adwokata diabła (a z diabła już z samego założenia był przecież dość niewdzięczny klient). Warto było mieć w każdym razie coś, przeciwko czemu można byłoby się buntować – i idiotycznie byłoby się tak ze wszystkim zgadzać – w jednej, wspólnej masie utopijnego samouwielbienia i adoracji – i nie wiedzieć nawet, że są jakieś alternatywy, które potem by się potępiało. Racja bez swojej kontrracji była – znów, w jego podsycanej wiecznymi sprzecznościami opinii – pozbawioną sensu, niebezpieczną koniecznością. Jak labirynt bez przytłaczającej mnogości rozwidleń był po prostu korytarzem. Niby prosty i praktyczny, ale gdzie w tym sens, jeśli nie można było zapędzić się w ślepy zaułek i przystanąć, żeby pogawędzić ze ścianą. Tak się w końcu przyjęło mówić, kiedy ktoś prawił te swoje wyssane z palca kocopoły – że nawet z całym arsenałem argumentów czasami odnosiło się wrażenie, że mówi się jak do ściany. Było jeszcze coś o grochu.
A poza tym to tragicznie skonstruowałeś to pytanie. – Uniósł brew i uśmiechnął się, choć trochę krzywo; w każdym razie, w ramach nieszkodliwej przekomarzanki. Zdaje się, że nawet parsknął miękkim śmiechem. – Przecież równie dobrze mogłeś mieć na myśli kto jest gorszym autorem. Kto-autorem-gorszym-jest. Kogo najchętniej wysłałbym w podróż kosmiczną w jedną stronę. Albo któremu byłoby do twarzy z różowym boa obwiązanym wokół-

Teraz, odciąwszy się wreszcie od myśli orbitujących wokół matki, mógł być wreszcie odrobinę bardziej sobą. Tylko z tym imieniem wyszło dość niefortunnie.
No, szyi, oczywiście. Myślałem, że odpowiedzialność w rozmowie spoczywa tak samo na pytaniu, jak i na odpowiedzi? – Kląsnął oderwanym cicho od podniebienia językiem. Pokręcił głową – stanowczo, ale bez wyrzutu. Nie otrząsał się z obecności Obsydiana, w zasadzie wręcz przeciwnie – chłonął ją bardzo świadomie; uważnie go obserwując i słuchając, na moment zapominając nawet, że być może ten pokój przez najbliższy rok stanie się współdzielonym przez nich mikroświatem w skali uniwersyteckiego wszechbytu.
Jednak się wrócił.
I nie, Vonneguta czytam – zerknął na książkę; dla przyjemności?dla siebie. W podstawie programowej utknęliśmy na literaturze wiktoriańskiej. Brontë, rozumiesz. – Cmoknął, nie omieszkując jednego ze spojrzeń rzucić chłopakowi po ukosie, przez ramię – jakby upewniał się, że patrzy – i że widzi, że oto właśnie dawał mu przykład jak obnosić się z należącymi do niego parafernaliami, kiedy Leo pofatygował się odłożyć je na biurko. Paczkę herbatników też zostawił. Potem, wymijając Obsydiana, złapał go gdzieś powyżej przegubu. – W zasadzie to jestem. Głodny. – I – tym razem nie pozwalając współlokatorowi ani na sprzeciw, ani na kolejną żonglerkę tematami – wyciągnął go na korytarz. Prosto, w kierunku głównych schodów, korytarzem ze ścianami na pierwszy rzut oka wyłożonymi kostkami trawertynu. Leanderowi zawsze tak się wydawało – że to trawertyn.
To powiedz mi, Obsydian, palisz? Świetnie, ja też nie. Nikt tu nie pali – pokiwał głową – obydwoje wiedzieli, że pytanie należało do tych, które miały zasygnalizować to, co po nich nastąpi, a nie realną próbą uzyskania odpowiedzi. – Ale jak nie chcesz zakopcić pokoju, to na pierwszym piętrze – zamilkł wymownie, kiedy mijali znajomą mu twarz, ściśle kojarzoną z władzą tego obiektu; prawie ukłonił się w pas, tylko po to, żeby zaraz kontynuować – jest jedno okno, które można otworzyć na roścież. W takim wykuszu wychodzącym na drzewa, więc ani z dołu, ani z korytarza w zasadzie cię nie widać. – Stawiając pierwszy krok na schodach (na tym wodospadzie ochrowego światła wpadającego mętnie przez barwione szkło szyb), łączących ich drugie piętro z holem głównym, wreszcie przypomniał sobie o frapującej go od dłuższego czasu kwestii.
Powinniśmy przy okazji zajść po twoje walizki?

Obsydian Midnightrose

autor

rezz

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Prostotą pióra? — Wpierw niedowierzający szept, by zaraz, już z palcem gwałtownie wystrzelonym w jego klatkę piersiową, głos uniósł się w niedowierzający tenor: — Prostotą pióra?! — Parska ni to rozbawiony, ni szczerze, dogłębnie zirytowany. Uderzony wprost w ściśle okalające serce uczucia aż zatrzymuje się, by ciało naciągnąć w gorszym, niż przy tańcu spięciu. (Szczególnie wtedy, gdy polecone zostaje gładkie, zaciągnięte z baletniczych choreografii écarté). — Mogę spisywać człowieka na straty, mogę go wyzwać od wszelkich “fobów”, ale nie odejmę zgrabności pióra. — Pauza, w której zamyśla się, odciąga rękę od tkniętego ciała a wraz z tym ruchem na czoło opada wcześniej wilgotna od potu (trening), teraz wysuszona w rytmiczne skręty grzywka. — Impertynencja? Jasne. Jak na kogoś o jego statusie, zapewne też dochodach, może sobie na nią pozwolić. Wprawdzie to on napisał, jak to szło… “In the end, my cock was all I had”. — Kręci głową wyciągając szyję do tyłu, dłonie krzyżując na dolnej linii żeber. — Przynajmniej się nie kryje. Szkoda tylko, że cały swój chorobliwie zły charakter ubiera w romantyzowane przez media stereotypy seksu. Powtarzając: egocentryk, ale też hipokryta i megaloman. — Wzdycha. — Najgorszym jest w tym wszystkim to, że gdzieś dalej, jak się nad tym zastanowić, to rzeczwiście jest pociągające. Ale wtedy, gdy rozpisane z pierwszej osoby.

Ugh. Ucina ze złością, której źródła doszukuje się w samym sobie. Cienkie powieki zachodzą na obłość białek, by wraz z przerwaniem widzenia, zakrył i nagłą irytację. Dopiero wtedy czuje, jak każde słowo ciągnęło ze sobą konsekwencje. W skroni zaczyna pulsować miarowy ból. Lewa dłoń wręcz natychmiastowo podąża za cyrkulującą pod czaszką niewygodą.

Nieważne — dodaje ciszej, kiedy rzędy zębów ścierają się ze sobą przy fizycznej niewygodzie ciała. Przestępuje z nogi na nogę i rusza, spojrzeniem ni to celowo, ni nie, pozostawionym na rozmówcy. Z ulgą przyjmuje przejęcie rozmowy przez Arlama, a i nawet uśmiechnie się mdło na tamtego zmiękczenie tematu. Tak teraz potrzebne. Wraz ze słowami gładko uciekającymi spod języka chłopca, i jemu przychodzi łatwiejsze wyzbycie się pierwszych symptomów migreny. Kiwa więc głową posłusznie, jak nie on, zmieciony na moment z wcześniej obranej pozycji – z miejsca supremacji, ale w swej wyższości uciekającej bądź graniczącej chłopca od zewnętrznych bodźców.

No tak, pytanie było niefortunnym. Wywołało lawinę niepotrzebnej irytacji, ale gdyby się tak nad tym zastanowił, znajdowała ona źródło w nim samym; nie we współlokatorze. Słucha go więc z ustami sklejonymi bólem, ale i potrzebą złapania oddechu. Nic strasznego, to tylko zmęczenie, ale i, kurwa, naprawdę jest głodny.

Czyli naprawdę będę w pokoju z kimś z literatury, świetnie — stwierdza prychając jak nadepnięte kocię, chociaż pod każdym z wymemłanych słów ciągnie się ciepła nuta. Rodzaj dziecięcej zagrywki, w której wygrywa ten, kto zakończy wymianę zdań niewerbalną kropką.

Nie zdąży zaoponować, ani też postawić ciała w świadomej defensywie, gdy go siłą tamten ciągnie na korytarz. Krótki jęk uleci z rozchylonych ust, tylko język zaprze się na białym szkliwie, a on przy zmarszczonych brwiach zrobi ten jeden, zapobiegawczy krok, by… nie runąć. Rzeczywiście noga zdąży się podwinąć, ale w porę jak szpony własne palce zakleszczy na tamtego mięśniu promieniowym. Cmoknie niezadowolonym, gdy odzyska pion i spojrzy ze złością pędzącą po linii wodnej. (Mimo wszystko jest to chwilowa, nieokiełznana irytacja, gdy wespół ze zmęczeniem kroczy rezygnacja).

Kurwa, stary — rzuci szybko rozwierając palce i spojrzy za jego wzrokiem; tam, wzdłuż schodów, które teraz nie obiecują niczego innego a uzależnienie. — Palę… okazjonalnie — odpowiada szybko, bo nie lubi zdań porzucać samotnymi. Stara się więc wyłapywać nawet te zagwozdki o retorycznym charakterze, ujmować je w świadomości jako istotne i, jak przystało na konkretnego rozmówcę, szanować. Mimo to, do cholery, jest na granicy. — Ale, serio, zdechnę, jak nie zjem czegoś konkretnego. — W głosie już nie złość a rzęzi błagalny, zmęczony ton zapracowanego rodzica; jeden z tych, które próbują udobruchać rozemocjonowane dziecko. — Pójdziemy na fajkę, serio, będziesz tą moją okazją, ale – mówiąc to w całym moim wachlarzu ateistycznych wartości – na boga, kurwa, chodź do tej kuchni. — To powiedziawszy kiwa głową w przeciwnym kierunku i zaraz tamże rusza.

Przestrzeń kuchenna jest dość spora. Nic dziwnego, skoro wykarmić ma wielość bogatych dusz. Dość odosobniony zakątek akademika, niemalże wtulony w starożytne ściany budynku, i tutaj przepełniony jest oprawionymi w skórę książkami kucharskimi (trochę przesada). Przyćmione kinkiety rzucają ciepłe, migoczące światło, które zdaje się tańczyć na polerowanych, mahoniowych blatach. Pośrodku pomieszczenia stoi spora, misternie ciosana a marmurowa wyspa, której trzon pokryto delikatnie rzeźbionymi wzorami. Jako elementy czysto dekoracyjne, ale nie ukrywajmy – najbardziej pociągające dla studenckich łotrzyków, na ścianach uwieszono (zapewne zabytkowe?) miedziane naczynia kuchenne. Sama jadalnia, ściśle połączona z kuchnią a ubrana w pojedyncze, niemalże restauracyjne stoły, ozdobiona została wbudowanym w najdłuższą ścianę ekranem. Nań skwierczy wyświetlane palenisko, które na fragment generalnie przygaszonego pomieszczenia rzuca kojącą, bursztynową poświatę. Krzesła, oczywiście, posiadają wysokie oparcia, a możliwe do użycia szkło wypalono na wzór grubo ciosanych kryształów. Pomiędzy porcelanowymi zestawami sięgnąć można srebrnych sztućców. Tak, jak i same pokoje studentów, i kuchnia utrzymana jest w akcentach szmaragdowej zieleni, królewskiego błękitu i głębokich, burgundowych detali. Poza tym jest tutaj… względnie pusto. Nic dziwnego, gdy większość studiujących karmi się nie tylko poza murami uczelni, ale i w droższych, zdecydowanie ciekawszych miejscach. (Nie jest jednak całkowicie cicho. Przy jednym z palników młoda, niska dziewczyna o krótkich blond włosach. Piegi, wydatna dolna warga, skupienie na prażonych słonecznikach. Dalej, w głębi sali, w części jadalnej para, chłopak i dziewczyna, ewidentnie z medycyny. Poza tym osoby wchodzące i wychodzące, zostawiające w wysokich lodówkach małe przysmaki).

Sam Obsydian rozkłada się dość szybko, równie prędko sięga sztućców i zanim rozpocznie przygotowania pod zrobienie kolacji, powie: — Chcesz piwo? Jest w plecaku — Nie spojrzy na rozmówcę, nie tak dokładnie, jedynie zerknie, szybko, pobieżnie. — Robię zwykłe frytki z piekarnika, ale skoro chcesz palić, to może i w temacie — Wzrusza ramionami, wyjmując z torby poręcz batatów i małych, skrzętnie wybranych ziemniaków. Zaraz zaczyna je kroić w szybkich, jak taniec zwinnych ruchach. Porusza się gładko; na tyle, na ile pozwala mu nowa przestrzeń. — Kurwa, gdzie oni mają… Dobra, mam. — Pomiędzy palcami ląduje czarny metal blachy, na którym rozkłada papier do pieczenia. Zaraz jednak niesiony nagłym przypomnieniem, odwraca się ku współlokatorowi. — Znalazłem dzisiaj świetny gruyère, czekaj. — Plecak zdaje się nie mieć dnia, kiedy długie, polerowane ćwiczeniami dłonie zanurzają się w nim po raz kolejny. Zeń wyciąga trójkąt sera o kolorze brudnej żółci. W palcach łamie jego kawałek i gdzieś między jednym sprawdzeniem temperatury piekarnika, a uśmiechem malowanym lisim szeptem, dodaje: — Mówiłeś, że jesteś głodny. Otwórz. — A gdy chłopak (jeśli w ogóle) uchyli usta, włoży na jego język fragment zdobyczy. (Ser ma miękki, rozpuszczający się pod podniebieniem smak, który na krańcach przełknięcia zyskuje nutę palonego orzecha). — Ładnie. — Chwali go zwalniając tempo, by zaraz znowu w nie wrócić i biorąc do ręki, mały, pojemny garnuszek, dodać: — Zrobię founde, to kwadrans. — A gdy w końcu blacha znajdzie się w piekarniku, a on we względnym bezruchu (tylko ręka w cyrkulacyjnych gestach krąży nad topionym serem) stanie przy palniku, spyta: — Widziałeś się już z tym trzecim? Jeśli tez jest z literatury to oszaleję — stwierdza całkiem poważnie (ale też powaga jest dla chłopca charakterystyczną, gdy głową nie rządzą większe emocje). Pauza. Po czym zatrzymując się już całkiem, spogląda ku rozmówcy dłużej, posuwiście, nie mogąc powstrzymać kącika ust zgrabnie unoszącego się do góry: — Ach, i nie mów mi, że tragicznie konstruuję pytania. Na szczęście ty masz być człowiekiem słowa. Ja jestem od ciała. — Prawy policzek opada do prawego obojczyka.

autor

Kontur

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Najprościej byłoby uznać, że droga dzieląca ich od kuchni składała się z krótkich odcinków, w których Obsydian przyspieszał kroku za ponagleniem uciskającego żołądka – za tym sprzeciwem własnego organizmu; organizmu niedopieszczonego czymś treściwszym od przyjętego bez przekonania herbatnika – w reakcji na co Leander mógł natomiast tylko do chłopaka nie tyle pokornie, co ugodowo i w napływie wyrozumiałości, doszlusowywać (więc jeśli on mógł być okazją Obsydiana, to ten musiał być wyjątkiem; przecież Leo nie miał w zwyczaju za nikim, od tak, gonić).

Jedną czy dwie z nadarzających się sposobności poświęcił nieszkodliwej wędrówce myśli – kiedy ani jeden, ani drugi o nic nie pytał, ani nie zaprzątał sobie głowy usilnym podtrzymywaniem rozmowy – luźno interpretował sedno tego sprzeciwu czy animozji, i tej frustracji – zdaniem Leandra – zwieńczonej nieporadnie wymierzonym mu prztyczkiem w nos, jakby samo to słowo, jego zwarta konstrukcja, strzelistość pierwszych znaków i miękkie wygładzenie – l i t e r a t u r a – powinno zostać podchwycone wraz ze złośliwością wczepionej w nią ironii, wylęgającej się na języku bruneta. Literatura – świetnie, wspaniale – literatura – czyli co, dla jednych , dla innych tylkosłowa, słowa, słowa”? Literatura, czyli kierunek wyssany z palca (nie, to raczej nie to) i potrzebny mało komu? Czy – tu Powlett wykrzywił usta w lekkim, przymilnym grymasie (kąciki jego ust wznosiły się i opadały z pobłażliwą manierą) – Obsydian po prostu miał jakieś ogólne uprzedzenie do studentów literatury samych w sobie. Może chodziło o stereotypy (szczerze mówiąc, Leo po drobnej generalizacji i doświadczeniach z gatunku autopsji przyznałby, że częściej trafne, niż nie; „wszyscy” na jego roku sprawiali wrażenie zajebiście dramatycznych). Może o złamane serce. Tak czy inaczej – w tamtej chwili poddał się potrzebie wejścia w jego orbitę (wcześniej tylko się z nią zderzył – tam, w punkcie stycznym współdzielonego pokoju, teraz zmierzał ku niej świadomie ale – być może – nieświadomy zaspokojenia istniejącej, ale nierozpoznanej jeszcze potrzeby), nawet jeśli póki co sprowadzało się to wyłącznie do lawirowania pomiędzy kuchennymi blatami – ewentualnie, schodzenia chłopakowi z drogi. Ostatecznie po prostu oparł się o jeden z nich, rozpoznając w Obsydianie jednego z tych, którzy w kuchni lubili się rządzić. Pokiwał głową – z płaskim, ale szerokim i wyraźnie usatysfakcjonowanym uśmiechem.
Ta twoja okazja może cię sporo kosztować. – Cmoknął – cicho, miękko i może nawet nieco porozumiewawczo; nie zamierzał przy wszystkich wykładać Obsydianowi wewnątrzszkolnych przepisów, ani podnosić kwestii własnego wieku. Ale nie odmówił. Oczywiście, że nie; chociaż wahał się pomiędzy powodem, dla którego mówił tak; tak bezmyślne, tak bez zastanowienia, podczas kiedy powinien był przynajmniej odwrócić się przez ramię; czy jego tak było nawykiem do nie tyle ściągania, co sprowadzania sobie problemów, czy potrzebą wzajemnego oddziaływania na siebie ze stojącym przed nim dwudziestojednolatkiem. – Wiesz, Obsydian, to i tak zaskakująco dużo mówisz, jak na… – przekrzywił głowę – człowieka od ciała. Chyba że to rzutuje wyłącznie na jakość tego, co mówisz? – I, zanim zdążyłby powiedzieć coś jeszcze, dał sobie zamknąć usta kawałkiem ułamanego sera, na który – razem z pochwałą padającą ze strony Obsydiana niedługo potem – uniósł brew. Kiedy skapitulował, to wyłącznie za krótkim przytaknięciem; tak, dobre. W naturalnej progresji zdarzeń zsunął się z szafki, zajrzał do plecaka, z niego – wyciągnął puszkę piwa. Zlustrował jeszcze etykietę – na wypadek, gdyby okazało się, że chłopak próbował mu wcisnąć jakieś bezalkoholowe (i wygrzane w tym plecaku) świństwo. – Tobie też? – Wyprostował się i z krótkim tsk-nięciem otworzył swojego Pabsta (albo dwa, w zależności od tego, czy Midnightrose zamierzał się do niego przyłączyć).
Nie, jeszcze się z nim nie widziałem. – Pokręcił głową. – Czekaj- Sugerujesz, że przyczyniam się do tego twojego szaleństwa? – Usta, złożone w łódeczkę docisnął do otworu puszki. Ściągnął brwi razem z małym, upitym hauścikiem. – Jakby, nie chcę zaburzyć ci światopoglądu, ale i tak już sprawiasz wrażenie trochę… Wiesz. – Pokręcił ręką przy skroni. – Nie brałeś pod uwagę, że może już za późno? – Na powrót pchnął kant biodra na kuchenną zabudowę. – Powiedz lepiej co z nim robisz. Z tym ciałem. A gwarantuję, nie chcesz żebym zgadywał – zagaił, nieco zblazowanej obserwacji poddając kulinarną, chłopięcą szamotaninę; wstęgi rytmicznie pracujących mięśni, które – świeżo wypieszczone niedawnym treningiem – wyraźnie zarysowywały się nawet przy nieporównywalnym, zdecydowanie lżejszym wysiłku. Te ramiona – i nadgarstki – i dłonie – składały się na ręce, które nie mogły mile nie zagłaskiwać gustu Leandra. Były ładne, trochę żylaste i smukłe.

Uniósł spojrzenie na skupioną twarz Obsydiana. – Hm? Powiesz?

Obsydian Midnightrose

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „313”