WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Obsydian & Arlam | UoW, Sala Prób

ODPOWIEDZ
It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

08.09.2023
University of Washington. Sala Prób. Godzina 19:23.

Mijali się, jak mijają się ludzie na tyle obcy, że zerkający ku sobie każdego poranka. Dobiegał końca pierwszy tydzień a ich słowa zamknięte zostały w skromnych powitaniach i oczach zaszłych potrzebą izolacji. Raz zauważył, że Arlam trzyma w dłoniach książkę autora, którego personalnie nie cierpi; którego zdania i akapity wręcz wrzuciłby w niepamięć. (Był to zapewne Alessandro Piperno. Gdyby pozwoliłby mu na to siły, wtedy, podsunąłby mu coś lepszego. Może tetralogię neapolitańską.) Wzdryga się i wraz z pędzącym po plecach dreszczem pozwala myślom odpłynąć od tematu literatury. Ciężko, gdy drugim ze współlokatorów jest jej przedstawiciel. Diabelskie pokłosie samozaparcia.

Mijali się więc na ustach zamykając krótkie powitania. Wiedział, że ma na imię Arlam. Wiedział, że lubi sukulenty, bo ich grube łodygi od pierwszego dnia zdobiły jego nocny stolik. W końcu wiedział, że chłopiec jest pedantem. Jednym z tych, których palce zbyt mocno przywierają do mijanych powierzchni, zbyt często nadstawiane są naprzeciwko oczu, by sprawdzić. Zerknąć, czy na opuszkach nie pozostała smuga kurzu, brudu bądź niczego, ale i w sumie każde “nic”, jak wiedział po siostrze, mogło zyskać wymiar “czegoś”. Ale jeszcze wstrzymywali się w nagłych wyskokach frustracji, jeszcze ich pierwsze rozmowy nie wybiły się ponad przeciętne wymiany zdań. Obsydian więc czekał. Na pierwsze starcie. To, które wywołane źle położonym na drugich oczach spojrzeniem, stanie się zapalnikiem. Wyobrażenie tejże rozmowy puszczało wzdłuż chłopięcego kręgosłupa dreszcz ciekawości a już sam ten fakt był obietnicą i nadzieją, że wydarzy się więcej.

Arlam ma gładką, zbyt gładką jak na przeciętnego człowieka twarz i włosy, które rano zabawnie kręcą się przy skroniach. Pół-śpiąc ugładza je szybkim ruchem ręki, by już kwadrans później, po opuszczeniu łazienki, stracić poranny urok. (Włosy wtedy trzymają się bliżej ciała, wciąż falowane, ale… ujarzmione. Kiedyś powie mu, że powinien pozostać przy sennych fryzurach, ale nie teraz. To nie ten poziom znajomości, ale też i Obsydianowego zaangażowania. Teraz są na wpół-sobie obcy jak kocięta z dwóch różnych miotów).

Nie, żeby specjalnie go szukał. Powziął się zadania z powodów czysto akademickich, bo nie sposób odmówić natarczywości profesora od scenografii. A gdzieś tutaj mieli wspólny obszar — on i Arlam. Dlatego też idzie na tę próbę, niechętnie, ale na chwilę, wślizguje się do sali na dziesięć minut przed zaplanowanym końcem ichniejszego spotkania. Jest cicho, ale nie na tyle, by prowadzący zajęcia nie upomniał go do wyjścia. Obsydian wzdycha, siada na krześle i mówi:

Mnie tu nie ma. — To powiedziawszy zajmuje jeden z ostatnich rzędów i zerka na telefon. Wykładowca wie, że można byłoby go stąd wyplenić, ale przy dużych siłach a na te profesor nie ma czasu. I chęci. Kojarzy Obsydiana z tańca, z tej grupy, którą czasem prosi o wsparcie przy teatralnych występach. Wie, że prędzej połknie własny pot, zanim chłopca przekona do zmiany położenia. Nie szkodzi, myśli, bo rzeczywiście, nie szkodzi. Niech siedzi. Sztuką zainteresowany jest jak jego rodzice prawdziwym światem (znaczy, że w ogóle). Niech siedzi, powtarza przy rozgniewanym spojrzeniu. Nakonieczny zwraca się na nowo ku scenie – tej prowizorycznej zbitce desek na potrzeby prób – i poleca głośniej:

— Kontynuujcie.

Więc kontynuują a Obsydian nie może powstrzymać chęci zerknięcia ponad jaśniejący ekran telefonu. Muśnięcia wzrokiem obcych i mniej obcych twarzy. W końcu łapie spojrzenie współlokatora. Na krótko, sekundę, może dwie, ale to wystarcza, by posłać mu ni to wyzywające, ni zaciekawione spojrzenie. Pokaż, co potrafisz.

Ostatnio zmieniony 2023-08-11, 01:01 przez Obsydian Midnightrose, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Kontur

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Akademik, czy raczej wizja dzielenia przestrzeni z innymi ludźmi nie była dla niego konceptem nowym. Co najwyżej niewygodnym gdy przyrównywał ograniczoność rozdzielonego na trzech apartamentu do tego, który do niedawna wynajmował w samym centrum, ale tak samo jak tam, tu też czuł się jakby go doklejono do niewspółgrającego kolażu. Nie oznaczało to jednak, że Arlam w jakikolwiek widoczny sposób miał zamiar manifestować odczucie własnej obcości, wolał zamiast tego zaznaczyć granice - a choćby i tylko autystycznym rządkiem ustawionych równo na biurku kolejno: Astrophytum asterias, Lophophora williamsii, Opuntia hoveyi i jego perła w koronie kolekcji - Blossfeldia liliputana nazywana przezeń z rozczuleniem Liliputem albo Petitką.
Miał również swój ulubiony zestaw kubków - filigranowy ze szkła zdobiony witrażykami zielonych listków (wyłącznie do lawendy, rumianku, ewentualnie dzikiej róży), ręcznie lepiony, a przez to horrendalnie drogi, malowany w pszczoły (do herbaty z łyżeczką śliwkowej konfitury), koralowy w białe folkowe wzorki (najlepszy do kawy), resztę zaś, tych tutejszych, bezpłciowych i pozbawionych przynależności zostawił dla innych.
Arlam lubił też od czasu do czasu przypomnieć o swojej obecności, pomimo iż w akademiku mieszkali razem ledwo od paru dni, a sam był raczej tym cichym typem człowieka, który lepiej by cichym pozostał. Tak przynajmniej twierdziła większość, zwłaszcza kiedy Delaney miał humorki i ciskał się jak ugodzona w kuper gęś. O tym, że w pokoju bywał i jednocześnie nie mieszkał świadczył często koc wystający na wierzchu jego pedantycznie złożonej pościeli, pomarańczowo-biały, z namaszczeniem zgięty przez pół. Po prostu zostawiał go tak na wierzchu i wychodził, a kolor tak raził, że zwracał uwagę ilekroć ktoś przechodził obok. Tylko tyle i aż tyle.
Obsydian został potraktowany dokładnie tak samo jak ich drugi współlokator, to jest, jak element na który należy wyrazić zgodę, akceptować, ale nie aprobować za szybko, dopóki to chłopięce (choć starsze, co wkrótce Arlam miał pomijać jak nieistotny dodatek czy metkę) nowum nie zostałoby obejrzane z każdej strony. Z paru smagnięć spojrzeniem i przykrótkich obserwacji prowadzonych wzrokiem wyrażającym umiarkowane zainteresowanie, tak, jakby kontakt Arlama ze światem zewnętrznym w momencie w którym w jego ręce trafiała książka stawał się bardzo relatywny ocenił, spostrzegł i zaopiniował - Obsydian zwykle wyglądał na kogoś dogłębnie zbolałego, ale nie bólem zęba czy obitego żebra, Arlam skłaniał się mocniej ku wrażeniu, wedle którego chodziło o jakiś ból egzystencjalny. Niedookreślona udręka wiecznej walki z…? Z czymkolwiek Obsydian się szarpał, robił to po cichu i bogu dzięki, bo Delaney nie miał ochoty współuczestniczyć. Wystarczyło, że współlokatorował.
Kolejna obserwacja, tym razem prowadzona wpół świadomie, ze zmęczenia być może i spod ręcznika, którym Arlam osuszał wilgoć skręcającą mu włosy po prysznicu, wzbogaciła jego postrzeganie równie cichego (nie)znajomego o estetykę specyficzną, ale nie brzydką. Wyglądał jak ktoś, kto nie dbał szczególnie o swój wygląd i możliwe, że właśnie w tym tkwił urok płożących się na wzór bluszczu czarnych niby-loków, niezdrowej choć czystej bladości, albo tych cienistych opraw obojętnie przyglądających się wszystkiemu oczu. Nie znał ich koloru, nie patrzył na tyle długo. Nie chciał być na tym przyłapany, więc odwrócił wzrok w tym samym momencie, w którym Obsydian postanowił obrócić głowę.
Nie pamiętał kto wystrzelił pierwsze cześć, za to te pozostałe jakie wymieniali szturchając się przypadkowo łokciem w wąskim korytarzu, albo przemykając pod ścianami z wieczora, z rana, neutralnie i szybko ze strony Arlama zawsze rezonowały szczerym zaskoczeniem. Głos drgał, unosił się końcowo ku wyższym rejestrom pod koniec tego jednego, tak krótkiego słowa, a nawet raz na jakiś czas Delaney pozwalał się sobie zatrzymać, obejrzeć przez ramię i unieść kącik ust w mocno enigmatycznym grymasie.

Inaczej było na scenie.
Aby uniknąć nieporozumienia należało najpierw dojść do pojęcia o granicach, które stawiał czy to w postaci biurkowego szpalerka kaktusów czy twardego nie, kiedy któryś z klientów pytał czy trzeba go odwieźć do domu. W jego życiu istniało jeszcze jedno ważne, o ile nie najważniejsze rozgraniczenie dzielące go od tego co na scenie i co poza sceną.
Kiedyś myślał, że moment postawienia stopy na deskach teatru, znalezienie się w wąskim snopie światła reflektora będzie czymś magicznym, filmowym, patetycznym i zapadającym w pamięć, ale się pomylił. Prawda, to było przyjemne, ale pamiętał głównie tremę, mdłości i pulsujący paskudnie pod skronią ból głowy.

Jestem…
Skrzypnięcie, stuknięcie, mało rytmiczne kroki. Nie widział za dobrze rzędów foteli poza dwoma pierwszymi, tam, gdzie stary Nakonieczny patrzył na niego znad okularów i śmiertelnie się widać nudził.
Arlem natomiast przeciwnie, poczuł jak momentalnie szlag go trafia i krew zalewa, bo po raz kolejny ktoś przerwał mu na wstępie i wybił z rytmu.
Nic to. Nic. Oddech. Zamknij oczy. Trzy, dwa, jeden. Otwórz oczy. Wydech. Tak.
Rola nie była ani szczególnie wymagająca ani trudna do zapamiętania, była za to małym wyzwaniem interpretacyjnym, ponieważ jak do kurwy nędzy miał wczuć się w partię żałoby po nowo nabytym sieroctwie? Czy on przeszedł kiedykolwiek jakąkolwiek żałobę?
No, jeszcze raz, Delaney. Pozłościsz się trochę na niesprawiedliwość losu…
Niesprawiedliwością losu było powtarzanie tej kwestii od dwóch bitych godzin, bez ani jednej przerwy na papierosa.
…załamiesz nam się w połowie monologu…
Załamał się gdy dziś rano zobaczył, że materiał na kostium miał być o dwa tony zieleni jaśniejszy niż to sobie umyślił.
…i zakończysz pogodzeniem się z losem. Graj.
Był sfrustrowany, ale nie dość by pozwolić aby parszywy nastrój zagroził jego pozycji w tym łzawym spektaklu. Ta rola zbyt wiele go kosztowała, żeby teraz uniósł się dumą. Mógł przecież zawsze udawać, że wie o co chodzi, tak? Może trzeba było sobie wyobrazić śmierć świnki morskiej? Och, albo lepiej, mieli przecież kaczki, ojciec zarżnął kiedyś jakąś na pieńku, pamiętał, przecież miał traumę aż do…
Jestem zmęczony — oświadczył, ciężko powiedzieć czy zgodnie z dyktandem tekstu czy z głębi serca. Jednego był pewny - zmęczenie było autentyczne. — Czy to w ogóle ma jakiś…
Nagłe skrzypnięcie fotela z głębi sali sprawiło, że aż rozbolały go zęby. Przymrużył oczy i dopiero wtedy przypomniał sobie o czyjejś obecności tam w tle, daleko, poza obrębem światła i…
W świetle reflektorów przymrużone w wyrazie najszczerszego niedowierzania oczy zyskiwały jakąś pomroczność dodającą powagi nawet takiemu Delaneyowi.
Niewiarygodne po prostu.
Proszę nie przeszkadzać — gruchnął Nakonieczny, a Arlam korzystając z obrócenia tej profesorskiej głowy posłał Obsydianowi ukłon środkowego palca na bis. — Kontynuujmy.
Skinął głową na tak, wyciągnął ramię ku górze, zupełnie jakby chciał chwycić jakiś zwisający z ażurków metalowej konstrukcji rampy sznurek, ale tylko się przeciągnął. Raz na bok, z pełnym łukiem ciała, potem na drugą stronę, tym razem z cichutkim szczęknięciem stawu barkowego.
I oddech.
Jestem zmęczony. Czy to w ogóle ma jakiś sens? Zamierzenie? Czy życie poświęcam tej jednej ulotności, która ziścić się nigdy nie ma prawa? Gdybym miał choćby prześwit, jasność, zajrzeć mógł…
O nie, to nie to.
Pewnie, że nie to — przełknął cierpko w cichości myśli. — Ten tekst to totalne dno, Nakonieczny pisał to chyba jak miał wylew.
Chyba to skrócimy. Co myślisz?
Jeżeli tylko pan profesor tak twierdzi, to chyba się zgodzę. Ktoś kto cierpi te niewyobrażalne wręcz… katusze po tragicznej śmierci rodziców w gruzowisku na rybnym targu nie powinien chyba aż tak rozwlekle i górnolotnie…
To właśnie myślałem, skrócimy. Myślałem o tym od samego początku. A pan, panie…? Ty tam z ostatnich rzędów, zostaw ten telefon i chodź tu skoro już przyszedłeś. Olśni nas pan swoim przemyśleniem? Bo jestem przekonany, że o tym właśnie tak namiętnie rozpisywał się pan przed chwilą.
Nakonieczny uśmiechnął się tryumfalnie, a Arlam zdążył pomyśleć tylko Co za kutas (Nakonieczny) i No to masz przejebane (Obsydian), bo znał zwyczaje profesora oraz upodobanie do podbijania swojego ego.
Arlam bez przekonania pokręcił głową, ni to do siebie ni Obsydiana, ale finalnie pozostało mu najwyżej spleść przedramiona na piersi i zdmuchnąć sobie pasmo włosów z czoła. Teraz to on wychynął kontrą spojrzenia, dla równowagi o ledwo tylko zmąconej stałości i złagodzonego przez słaby prześwit rzęs.
Nie spierdol tego, bo obaj nie wyjdziemy stąd do jutra - to bardzo chciałby móc mu teraz przekazać, ale wyglądał, jakby właśnie medytował na poczekaniu więc nie wzbudzał podejrzeń.


Obsydian Midnightrose

autor

Ricotta

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Pytanie wytrych jak ostry kamień, który zbyt mocno narusza gołą podeszwę stopy. Wpierw mierzi, wyzwala na ustach chłopca pobłażliwy uśmiech, gdy oczy — to zawsze kryje się w oczach — zachodzą wyzwaniem, ale też dziwną, niepasującą akademizmowi wyższością. Obsydian unosi podbródek znad ekranu i zdziwiłby się profesor, gdyby spojrzał w jego rzeczywiste wyszukiwania. Bo tak, tym się właśnie zajmował. Albo, nie, nie tym. Nim, aby być dokładnym. Nazwiskiem przeszklonym przez internetowe źrodła, rozpisanym na wiele różnych sposobów, przez różnych autorów. Wywiady, artykuły, jedna autobiografia, dwie książki na temat teatru. Za coś jednak musiał dostać tę pracę a i z konkretnego powodu przeprowadzić się z przygranicznej Malá Čermnej, czeskiej wsi. Z pochodzenia Polak, ale korzeniami sięgający żydowskiej historii.

Oczy chłopca, gdy już finalnie i z powagą uniosą się ponad ekran, przemkną po zaszłej szczeciną twarzy, szarości brody i nieco jaśniejszych włosach. Trudno określić, czy jest przystojnym. Na pewno dla niektórych; dla tych, którzy czerpią przyjemność z dorobku a wiadomo, że gdzieś pośród uczelnianych korytarzy, znalazłoby się paru. Ciemne, wpadające w brązy oczy, szerokie ale skąpe brwi i uśmiech przypominający te porcelanowych lalek. Rozwarte więc usta przykryte cienką warstwą śliny, czerwonawe od zaangażowania policzki. Na ciele zwykła, zmiętolona przez dzień koszula, podwinięte rękawy, siedzący w nieprzystający akademii sposób (nogi szeroko, ręce na udach, palce co rusz wystukujące na opuszkach nowy rytm). Wiecznie zirytowany, wiecznie niemalże podkurwiony.

Obsydian przekręca głowę do prawego boku i wraz z tymże gestem idzie dosłyszeć krótki dźwięk. Klik. Ekran wygasza się a on poprawia ułożenie ciała na siedzisku; kładzie plecy na oparciu, językiem mierzwi dolną wargę i w tak powstałą rozmowę wprowadza nutę ciszy. I nawet uśmiechnie się, bo powstała pauza wygrywa w pamięci utwór Cage’a. 4’33”. Tutaj jest podobnie tyle, że w tym momencie to jemu pozwolono dyrygować.

Nie pominie zakleszczenia się wzroku na tym drugim, chłopięcym. Dziwnie wstrzemięźliwym, jeśli brać pod uwagę wcześniejsze gesty. (Na tamten jedynie wzruszył ramionami i wrócił do odkilkiwania linków w Wikipedii). W końcu jednak, kiedy przybiera pozę podobną do profesorskiej, choć chłopca trzyma się więcej wyuczonej, rodzinnej gracji, zaczyna:

Midnightrose — dopowiada, choć wie, że jego nazwisko nie jest tutaj obojętnym; widzi to w jego, profesora, oczach. Tę nutę żalu, wyzwania, ale też niesprawiedliwości, którą czuć może każdy, kto z Małej Čermnej znalazł się w Seattle. — Prosi mnie pan o opinię na temat…? — Po strunach głosowych pełznie rozbawienie, które chciałby, naprawdę chciałby, połknąć wraz z pierwszą sylabą, ale nie sposób, gdy absurd sytuacji przebija jeszcze większy absurd szkolnego teatru. Nie pozwoli mu odpowiedzieć, bo pytanie, rzucone przecież nie tak przypadkiem, ma być jedynie wstępem, częścią pięknego libretto, w którym chłopcu przypadają recytatywy. Zaczyna: — Pyta mnie pan o jakość własnego spektaklu, co już u podstaw jest absurdem, gdzie nie własne dzieła, a dzieła twórców, twórców, powinny być odzwierciedlane na szkolnych deskach. Może mnie pan zapytać, dlaczego? Otóż dlatego, że sztuka jako taka zaczyna się od nazwisk i to nazwiskami jest kierowana. — Szybkie złączenie dłoni, kiedy pochyla się do przodu, uśmiecha. — A może pyta mnie pan o teatr w ogóle? Może o teatr stricte szkolny? Zacznijmy więc od samego faktu, że teatralne działania, te zamknięte w ciasnych ścianach akademii, są jedynie próbą oddania tego, co dzieje i działo się na ulicach. Mikrokosmosem w stosunku do klasizmu i walki społecznej. Niebezpodstawnie artyści sztuk najnowszych, sztuk społecznych podkreślają, że sztuka jako taka winna być dla ludzi. Czy ta tutaj jest? Niekoniecznie. Wewnętrzne rozterki bohatera, egocentryzm podlany wytłumaczeniem choroby psychicznej jaką jest, tak myślę, depresja? — Kolejne pytanie retoryczne, na które nie oczekuje odpowiedzi. — Prawdziwa scena, proszę pana, rozgrywa się na wielkiej platformie transformacji społecznej, gdzie zmagania zmarginalizowanych i aspiracje defaworyzowanych zajmują centralne miejsce. To tam, pośród symfonii głosów dążących do sprawiedliwości i równości, zaaranżowane są najgłębsze akty zmian. Więc, bardzo proszę, niech mnie profesor nie pyta, co sądzę, gdyż nie sądzę nic, co wniosłoby zmianę do spektaklu. Jeśli już, to całkowitą jego destrukcję. — Chłopiec odchyla się na krześle, sięga telefonu. Wzrok na nowo spada ku ekranowi. — Jeśli mamy zamiar inwestować nasz czas i energię to w zajęcia, które naprawdę stanowią dla nas wyzwanie, wzbogacają nie tylko nasze ego, ale świat wokół; zamiast zakładać kostiumy i powtarzać kwestie, spójrzmy na ulicę. Na to, jak mówi człowiek do człowieka. A jeśli już stara angielszczyzna, to może Szekspir? — Jedno zerknięcie ponad telefon. — Chociaż przy pana składach aktorskich, sam Szekspir nie rozpoznałby własnego dzieła.

Głębszy oddech.

— Więc tak, skracać, najlepiej do zera.

autor

Kontur

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Rozdrażniony od przeszło dwóch godzin, teraz, po przydługim monologu Obsydiana Arlam nie był już poirytowany - podkurwiony, tak, to prędzej. Nie wiedział tylko czy bardziej przez ton (bo cokolwiek Delaney sądził o Nakoniecznym i jego bezowocnych wieloletnich próbach wyrośnięcia na gruncie uniwersyteckiego teatru - to zmuszony był trzymać na postronku krótko, na końcu języka, najlepiej ciasno za peanami na temat rzeczonego) czy przez to, że wciąż oddalał go od wyjścia z duchoty auli od dawna goszczącej w fotelach głównie kurz (i parę starych gum do żucia, o czym parę dni temu przekonał się Alfie), przez jego pozę (bo co by o Nakoniecznym nie sądzić i nie szeptać cichaczem po kątach, w czasach młodości ponoć sam nieźle radził sobie na scenie) czy po prostu au general, Midnightrose doprowadzał go do szału.
Mikrokosmos. Klasizm. Walka społeczna.
- Delaney malowniczo przewrócił oczami i przechylił się przenosząc ciężar z jednej nogi na drugą. Od kwadransa raz po raz sięgał wyblakłymi od braków beta-karotenu i słońca palcami do sztywnego, zaprasowanego i krochmalonego kołnierza koszuli (bieluchnej jak on cały, przez co na tle ciemnego drewna i pąsowej kurtyny wyglądał, jakby wycięto go i prześwitywał drugą stroną).
Profesor wybaczy koledze — odezwał się tuż po finiszu, pod którym owszem, w innych okolicznościach sam podpisałby się oburącz i dał swoje pełne namaszczenie, ale nie w sytuacji, w której tempo rozwoju jego potencjalnej kariery leżało w rękach, co znaczy - w zakresie humoru i samozadowolenia profesora, który zmienił już kolor co najmniej dwukrotnie odkąd Obsydian wydał z siebie pierwsze dźwięki. — Naczytał się Victora Hugo, może jest fanem reaktywnej koncepcji teatru, albo po prostu nie dospał.
I byłby na tym skończył, bo w zasadzie przekaz był raczej jasny i zewsząd oczywisty - nie drąż. Ale Obsydian przesiadając się z tylnych siedzeń na przód, jakby starając się zadośćuczynić profesorskiej zaczepce wyrażonej złośliwym apelem by zechciał do nich zejść, postanowił na złość kontynuować. I mówił. Mówił dużo, ciągiem, bez zająknięcia, jednostajnie irytująco i momentami trafnie. Momentami.
Mówisz o zmaganiach zmarginalizowanych i defaworyzowanych, a...
Co ty wiesz o marginalizacji? — Tym razem to Delaney wszedł Nakoniecznemu w słowo, z rękoma skrzyżowanymi w mocno defensywnym geście na piersi. — Wiesz w ogóle o czym mówisz? Bo mówisz... czekaj, nie, dobrze! Dobrze. Momencik.
Mroczki przed oczami musiał odpędzić paroma wydłużonymi mrugnięciami i naprędkim rozmasowaniem nosa u nasady, co pomogło chwilowo. W ustach miał znajomą suchość, gorycz, niesmak, głowę lekką i mrowiącą w okolicach czoła, co już powinno zmobilizować go do wykręcenia się elegancko z dalszej dyskusji i zniknięcia na zapleczu, z nadzieją, że jakaś dobroduszna sierota zostawiła mu butelkę wody.
Powinien odpuścić. Zwykle wiedział kiedy należało poratować się taktycznym odwrotem, ale mało co podnosiło mu ciśnienie tak skutecznie jak bananowy dzieciak bredzący o tym, że wie czym są wykluczenie, niesprawiedliwość społeczna i że na sercu leży mu dynamika społecznych przemian z korzyścią dla sfery jakiej sam nie reprezentował.
Bardzo akademickie podejście, ja w zasadzie też czytałem kiedyś o tańcu... intuicyjnym? Dobrze kojarzę? Chyba dobrze. Więc, czytałem, w teorii pojmuję, ale tak w praktyce to ja gówno wiem o tańcu...
Panie Delaney!
...przepraszam profesorze. Wracając, nie zabieram się za coś o czym nie mam pojęcia i tobie radzę dokładnie to samo.
Miał wrażenie, że jeszcze moment i jego mózg się tu usmaży. Jadł przecież lunch jak przyzwoity człowiek - chłodnik bazyliowy i grzanka z... ha. Wczoraj. Wczoraj jadł lunch. Cóż, to tłumaczyłoby w zupełności zawroty głowy.
Nakonieczny sam nie miał już cierpliwości ani do Delaneya plączącego się na scenie jak lunatyk po opioidach, osiągającego stany kataleptyczne przez niedożywienie i odwodnienie, ani do Obsydiana, który z prędkością nadświetlną rozkładał wszystkie niewiadome za pomocą kilku sprawnych kliknięć na telefonie. Właściwie, to...
Panie Delaney, dobrze się pan czuje?
Nakonieczny nawet urażony i zraniony w środek ego na wskroś nadal piąte przez dziesiąte roztaczał kuratelę nad swoim cennym dobytkiem. Łypał na bezbarwnego, bujającego się na stopach szczeniaka na scenie i zastanawiał po cichu nad tym, czy pomysł jaki zaistniał w jego głowie dosłownie minutę wcześniej skończyłby się spektakularnym sukcesem czy tragedią.
Świetnie. Poćwiczę i... następnym razem na pewno będzie lepiej — wymamrotał podejrzanie niekłótliwie i dziwnie płaskim tonem. Cokolwiek urodziło się w głowie Nakoniecznego, musiało zaczekać, bo Arlam przyparty głodem i ludzką, żenującą słabością już torował sobie drogę między fotelami z krzywo zwieszoną na ramieniu marynarką. Ledwo starczyło mu pary na pchnięcie wahadłowych drzwi, a stary profesor ze zmęczeniem wzdychający nad swoimi zapiskami tylko podniósł sobie okulary jak opaskę i utkwił wzrok w ciemnej postaci oświetlanej jedynie słabym poblaskiem przygaszonego wyświetlacza telefonu.
Nie powinien pan sprawdzić czy trafi do akademika? Podobno jesteście w tym samym pokoju.

Gdyby ktokolwiek Arlama znał, nigdy nie nabrałby się na jego Nic mi nie jest rzucane odruchowo na odczepnego, czy powtarzane do znudzenia Wszystko świetnie. I nawet teraz, gdy z obecności Obsydiana zdawał sobie sprawę wyłącznie połowicznie i niestale, i tak uparcie starał się trzymać pion. Z początku krok miał pewny, momentami tylko odrobinę chwiejny ale wciąż w miarę rytmiczny. Proste plecy odwracały uwagę od drgających w rozpiętych mankietach dłoni, podczas gdy Delaney modlił się o odrobinę chłodnego powietrza na twarzy, szklankę wody i - bez zbytniego kapryszenia - no chociaż jedną łódeczkę cykorii z pastą jajeczną.
Nie mogłeś sobie odpuścić, co nie? Boże, jesteś...
Musiał zrobić króciuchną przerwę na zniecierpliwione westchnienie, głębokie, teatralne, wyrażające więcej niż tysiąc słów. Kiedy Arlam mocno zaciskał swoje wargi w kształcie i barwie dwóch połówek mandarynki też wyglądał, jakby miał do przekazania zaskakująco wiele, ale wolał zostawić to dla siebie.
Nie mam do ciebie cierpliwości.
Rozpoznałby go wszędzie, z jakiegoś powodu Midnightrose rzucał się w oczy (przynajmniej jego, jak złośliwie) i Delaney miał drażniącą trudność z ignorowaniem tego ponurego opancerzenia skomplikowanego w obyciu charakteru. Najgorsze jednak - ten jego aparat. Cholera jasna, lubił ten aparat. Zauważył go już za pierwszym razem, praktycznie natychmiast, i chociaż pewnie wiele innych osób uznałoby to za niezbyt zachęcający (jakby charakter nie wystarczał!) dodatek, Arlam uważał, że druciki Obsydiana są atrakcyjne estetyczne.
Jeśli tam jesteś gdzieś... mhm, z tyłu, to... ssspieprzaj, nie jestem w hmm, nastroju.
Upadek nadszedł jakby w zwolnionym tempie. Z początku dotąd rytmiczny odgłos stukających obcasów utracił na regularności, następnie ucichły na parę sekund dziwną, sztywną wstawką, by zaraz znów rozbrzmieć szybciej i rozpaczliwiej, potem znów przestój, dramatyczna pauza i wyprost, pół kroku zawahania, głęboki przechył do przodu i... Delaney jak płotka zaczął frunąć do tyłu czując, jak krew odpływa mu całkiem z twarzy.



Obsydian Midnightrose

autor

Ricotta

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Na wyjściu kłania się profesorowi jak ten aktor na scenie, raz, bez bisu, ironicznie, ale i z dolną wargą delikatnie tylko przygryzioną. W tym uśmiecha się równie lisio, bo spełnił to, o co go poproszono. Jeszcze gdzieś tam palnie krótkie, dosadne, bo może:

Następnym razem, panie Nakonieczny, niech mnie pan już o nic nie pyta. — I wyjdzie. A krok ma równie mocny, co całą swoją postawę, co słowa własną lepkością osadzone na ścianach opuszczanego pomieszczenia. (Nie widzi tego, ale dla nas: Nakonieczny odchyla się na krześle, wzdycha i patrzy na zegarek. Pusta scena, nie lubi tego widoku, ale teraz zapatrzony w punkt, ten sam rozświetlony mdłym światłem, markotnieje. Zaraz jednak wyciąga ręce przed siebie i chociaż zbiera pod sercem urazę to wie, że ma w kontakcie ludzi młodych. Zbyt młodych, by wiedzieli, jak naprawdę kształtuje się życie; jak tak świetliście głoszona przez nich “rewolucja” jest jedynie mrzonką sprzedawaną odważnym. Odważnym i, właśnie, młodym. Nakonieczny gasi światła i opuszcza salę prób).

Obsydian nie musi długo szukać, bo chwiejąca się na tle nocy sylwetka jest jednym z bardziej aktywnych punktów na tle ciemniejącego nieba. Zbliża się dwudziesta, gdzie jesień godzinę tę przykrywa już głębokim, przyjemnym dla oka granatem. Nad horyzontem brak chmur, dzięki czemu pojedyncze (dosłownie, nie jest ich wiele), ale jaśniejące gwiazdy. Pomiędzy nimi migocze niepełna tarcza księżyca. Jest względnie cicho, przynajmniej po jego stronie, gdzie język zapiera się na podniebieniu, wygładza spierzchnięte usta, by finalnie zarysować dolną linię zębów.

Widzi, wie, jest przekonany, że to chwiejące się ciało jest rezultatem niczego innego a wycieńczenia. Przecież sam bywał w tym momencie. (Niechętnie, bo niechętnie, ale i czasownik przemianowałby na teraźniejszy). Zna ból rozrywanych ciężkością mięśni, gardło szarpnięte wykończeniem, ale i potrzebę natychmiastowego spokoju. Może dlatego milczy. Pozwala mu wykrztuszać markotne uwagi, tak przecież dalekie od ciała. Domyśla się, że logika walczy z szybko bijącym sercem i nogami, które maltretowane zbyt długą aktywnością, drżą pod dotykiem chociażby jesiennego wiatru. Liże więc ziąb zmęczone ciało a on je, jak ten zwierz zza rozłożystego krzaka, obserwuje z nutą względnej ciekawości. Niech idzie. Tak długo, na ile może. Niech się zagłębi we własnym, zmarnowanym wieczorze, gdzie on, będąc wścibskim obserwatorem, posłuży jako asekurant. Nie jest przecież człowiekiem złym. Pewnym siebie? Na pewno, ale nie miał na celu, wtedy, położyć jego serca do grobu; przebić go zbyt mocnym słowem. Nie czuje też, że przesadził. Ot, wywołany — odpowiedział.

Powtarza więc chłopięce kroki w podobnym pędzie aż w końcu niemalże zrównuje się z jego sylwetką; jest na trzy, cztery ruchy wstecz. Sięga kieszeni długiego, czarnego płaszcza, gdy wzrok na krótką chwilę, jak ten ptak szybujący w poszukiwaniu ratunku, szybuje gdzieś obok, dalej.

No dawaj, co jestem… — powtarza z nutą rozbawienia, ale i irytacji, bo już nie pierwszy raz słyszy, że “jest jakiś”, że “powinien”. Kły opadają na dolną linię zębów, gdy ich dalsze części zdają się nadgryzać wnętrza policzków. Zamiast tego jednak haczą metal aparatu a on jak ten zdenerwowany pies strzepuje z ramion chwilowe podkurwienie.

A gdy wraca do linearności wydarzeń, kiedy na moment zboczył na ścieżkę rozkojarzenia, słyszy od Arlama niskie pomruki. Zapewne obelgi, ale gdzieś pomiędzy sylabami kuli się (zna je, charakterystyczne) odrealnienie. Powieki więc zawężają się, swoją cienkością okalają połowę obłych białek, by wzrok — już bardziej aktywny, bardziej tutejszy — uchwycił osuwającą się sylwetkę. Zdąży jedynie napomknąć połowę jego imienia, uchwycić fragment ręki nad jego przegubem, przeklnąć, spiąć mięśnie przy okropnym ich bólu (też dzisiaj ćwiczył, też boli), by zaraz, utrzymawszy względną równowagę, złapać go w pasie.

Książę, zszedłeś już ze sceny — drwi, ale w sposób nie tyle przejęty, co uważny i czujny; a w tonie własnego głosu wyczuwa zalążek głosu własnego ojca. Wzdryga się, niemalże niewidocznie. — Masz, zjedz to. — Z kieszeni płaszcza wyciąga małego, proteinowego batona, którego powinien (kurwa, zapomniał) zjeść na drugie śniadanie. (Przy takim trybie życia rozpierdolę się na następnym zakręcie). — A teraz do kurwy usiądź zamiast drylować na ostatkach sił. — Kręci głową opuszczając go ku ziemi i, przy spojrzeniu wciąż utrzymywanym na fizjonomii współlokatora, zająć miejsce koło niego. (Osuwają się wzdłuż fasady akademii, ceglanej jej części. Przed nimi ululane w nocy błonia, po których swobodnie przechadzają się pojedyncze sztuki studentów). — I kto tu nie ma do kogo cierpliwości… — syczy pod nosem, po czym wyciąga telefon. — Zamówię taksówkę.

autor

Kontur

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Bredził. Na tyle, że chociaż na poczekaniu miał gotowe co najmniej pęczki gotowych i w miarę pasujących inwektyw w sam raz dla Obsydiana, wolał mamrotać do siebie o konieczności jedzenia śniadań i lepszych następnych razach. Na moment zapomniał, że w pustości ciemnego korytarza nie jest sam (ponownie, przez te zawroty głowy tracił rozeznanie) i na krótko przed tym jak Midnightrose pochwycił go by nie skończył jak groteskowa wersja Ofelii rozciągniętej na przybrudzonej marmurowej strudze, przemrukiwał coś o herbacie.
Świat zatańczył mu przed oczami, a że Delaney do tańca miał obie nogi lewe, nie było ani godnie ani wesoło. Żołądek opadł mu nisko gdy zdał sobie sprawę z nieuchronności upadku, kiedy już zamknął oczy nie z przerażenia nawet, ale jakby z ulgą, z pogodzeniem, że lada moment roztrzaska sobie ten głupi łeb na kamieniu. W porę pochwyciły go ręce o mocnym, pewnym chwycie, odrobinę boleśnie kiedy odczuł palce wbijające się mocniej w ciało, aczkolwiek nie był w pozycji by narzekać. Wydał z siebie coś, co brzmiało śmiesznie i zupełnie niepoważnie, między fuknięciem zniecierpliwienia, a jakimś przedziwnym odgłosem drgającym od irytacji.
Nie chcę — zaprotestował na wciskanego mu batona raz, potem drugi dla zasady, trzykrotnie nie wypadało odmawiać i całe szczęście, bo nie wiedział na ile Obsydian załapał konwencję uprzejmego wciśnij mi znowu, żebym nie miał wyrzutów sumienia, a na ile po prostu był uparty.
Dał się osunąć przy miernym udziale swoich gnących się galaretowato kolan i gdy tylko podłapał stabilność pod plecami i tyłkiem, wyprostował nogi, skrzyżował je przed sobą w kostkach, wierzchem dłoni przetarł oczy by odgonić na chwilę kolorowe plamy spod powiek i drżącymi rękoma odpakował batona.
Nie pamiętał kiedy ostatnio jadł coś słodkiego poza sporadycznie przyzwalanym sobie dodatkiem w postaci skarmelizowanej gruszki w sałatce na rukoli, ale między bogiem a prawdą, proteinowy ulepek Obsydiana smakował mu w tej chwili lepiej niż wszystkie te dietetyczne bzdury świata. Nawet się nie krzywił i tylko biernie przepuszczał jednym uchem mitygowanie z góry, gryzienie batona okazało się być bardzo absorbującym zajęciem.
Słyszał też, ale bez rozróżnienia konkretnych słów czy ich pochodzenia, odgłosy dobiegające od strony dziedzińca, teraz stanowiące nic więcej jak bezpłciowe tło, podobne do brzęczenia pszczół w trawie latem, czy koncertu świerszczy wieczorami. Oprzytomniał dopiero gdy Midnightrose wspomniał coś o wzywaniu taksówek, na co Arlam przestał przeżuwać owsiane otręby, przełknął i posłał mu z dołu spojrzenie pod tytułem Chyba z chuja spadłeś.
Nic nie zamawiaj, mam nogi — zgrzytnął, po czym dopchnął sobie ostatni kawałek batona, jakby się bał, że Obsydian gotów był mu go wyrwać ze zwykłej złośliwości. — Poza tym mam jeszcze coś do załatwienia w mieście.
Prawie zapomniał, że to piątek i co gorsza, pojęcia nie miał jaką mieli godzinę. Kojarzył ledwie piąte przez dziesiąte, że Linden był w Seattle przejazdem i miał palącą potrzebę się z nim spotkać. W pełni odpłatnie, rzecz jasna, Arlam nie był przecież aż tak głupi.
Daleko stąd do... — urwał, bo cholera jasna, nie pamiętał nawet nazwy tego hotelu. Na pewno dwuczłonowa, pretensjonalna i o ile trafnie mu świtało, spory kawałek od akademika, bo Linden sugerował, że opłaci mu tę taksówkę za co również - jak Obsydianowi - uprzejmie podziękował. — Nieważne zresztą. Za pięć minut doprowadzę się do porządku i sam zamówię.
Zawsze łatwo było się zorientować kiedy przychodził piątek, bo regularnie w każdy jeden Arlan krążył wieczorem po pokoju jak w gorączce, wkurwiał się na bałagan bardziej niż w pozostałe dni tygodnia, a następnie znikał na całą noc by wrócić po cichu nad ranem, pachnący albo tanim szamponem rozdawanym w motelach, czasami w otoczce tytoniowego dymu, innym razem wymięty i spocony. Zdejmował buty przed wejściem do pokoju, boso wchodził zgarnąć kosmetyczkę i piżamę, po czym zaszywał się w łazience na kolejną godzinę i w efekcie pół soboty przesypiał z głową nakrytą kołdrą po sam czubek.
Teraz nie pachniał jeszcze niczym, nie było czasu panoszenie się po wspólnej sypialni, a mimo to już był tak bardzo zmęczony jakby od tygodnia codziennie przeżywał jakiś piątek.
Wysokoproteinowa przekąska dostarczyła mu dodatkowo cukru, dzięki czemu przestał odpływać, mdłości jednak zostały i po raz pierwszy od bardzo dawna zaczął realnie się zastanawiać czy aby na pewno podoła. Zacukał się nad tym ze wzrokiem wbitym w niezdrowym skupieniu na tabelach wartości odżywczych na pustym opakowaniu, myślami zakotwiczonymi wokół nazwy hotelu, co to nie mógł sobie jej za nic przypomnieć, w głębi serca natomiast marzył o czymś zgoła odmiennym, bardzo prozaicznym i wydawało mu się, że normalnym. Za takim wieczorem, do jakiego przymierzali się znajomi z grupy teatralnej przed godziną, albo i jego współlokatorzy, bo kto wie, może nawet taki Obsydian czasami znikał w te piątki z kimś, u kogoś, przebierał się w dresy, zamawiał pizzę i oglądał rekreacyjnie seriale aż do upadłego? Fakt, ciężko to sobie było wyobrazić, Arlam nawet sapnął ubawiony (wciąż gapiąc się na papierek, zdecydowanie powinien przestać). Boże, miał tak kurewską ochotę wrócić do siebie - nie do apartamentu, wciąż nie przeszedł pełnej żałoby po krótkim okresie zasmakowania prawdziwej prywatności, z którym musiał szybko się pożegnać w akademiku - i wrosnąć we flanelowe dresy, otulić się szlafrokiem z turkusowego kaszmiru, utonąć w zbyt dużych skarpetach frotte, może z kubkiem herbaty rumiankowej, z listeczkiem cienkiej czekolady i... sam nie wiedział cóż robiłby z tym wolnym wieczorem dalej. Miał co prawda mnóstwo seriali do nadrobienia, wciąż odstawał od reszty swoim nieobeznaniem w tak miałkich sprawach, ale czuł się dziwnie nieswojo na samą myśl o tych obcych mu wygodach. Nadal był zdziczały, nawet w cygaretkach zaprasowanych w kancik, idealnie białej koszuli czy niebotycznie drogim szlafroku.
Chociaż...? Kurwa, nie wiem. Jestem dzisiaj najmniej decyzyjną osobą, to pewnie przez spadek cukru.


Obsydian Midnightrose
Ostatnio zmieniony 2023-08-14, 16:02 przez Arlam Delaney, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Ricotta

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Tylko kręci głową, nic więcej, bo nie sądził, że przyjdzie mu opiekować się kimkolwiek innym, niż sobą samym. Porusza więc nerwowo barkami i strzepuje z nich wyraźną, ciążącą pomiędzy mięśniami niewygodę. Wyciągnąwszy telefon jeszcze tylko wzdycha cicho, zmęczony, by przy szeleście otwieranego batona zerknąć na współlokatora. Niech je, skoro on nie może. (Myśli, że i tak jego ciało przywykło do braku odpowiednich składników odżywczych, co głupie, jeśli bierze pod uwagę codzienne treningi. Ale, ale idiotyczne jest również wiele innych jego zachowań, nieodpowiedzialnych i pochopnych, ku którym już dawno przestał się nawet skłaniać. Po prostu działa. Podąża za impulsem jak bezmyślny dzieciak o problemach z agresją, bo może… może zwyczajnie nim jest). Telefon ciąży w dłoni swoją niewymiarowością, gdy raz po razie otwiera poszczególne aplikacje. W końcu udaje mu się wyrwać najlepszą okazję, którą zaraz wybiera, bez słowa. Z wypuszczeniem większego wydechu, kładzie potylicę na ścianie tuż za nim. Jeszcze tylko powieki popłyną po wypukłości oczu, w dół, zaraz nad linię wodną, gdy pozwoli klatce unieść się. To w górę, to znowu w dół. Żebrom zatrzasnąć nad pulsującym miarowo sercem. Jest, chyba, zmęczony.

Dziesięć minut. Zrobisz, jak chcesz. Nie będę zajmował się tobą jak pierdolonym dzieciakiem — mruczy cicho, pod nosem, przy wciąż zamkniętych oczach; usta ledwie rozwierają się, gdy on, przy kolejnym głębszym wdechu, poprawia ułożenie łopatek na fasadzie. Telefon drga przy każdej kolejnej sekundzie zbliżającego się pojazdu. Nic dziwnego, że aż tyle — wieczór, obszar akademii, ciężki dojazd i zdecydowanie zmniejszona odgórnie prędkość. Usnąłby, gdyby nie stan czuwania i, kurwa no, mimowolnego poczucia odpowiedzialności.

Dopiero więc po czasie docierają go skąpe, oburzone słowa Arlama: “Poza tym mam jeszcze coś do załatwienia w mieście”. Wzrusza ramionami. Niech robi, co chce. Niech wszyscy jak te zwierzęta bez stada rozpierzchną się bez swoich zadań, by on mógł samotnie, ale i spokojnie skończyć, jak zawsze, w tym samym miejscu. Z słuchawkami na uszach, z oczyma jeśli nie przymkniętymi to wlepionymi za poruszające się na wietrze gałęzie (delikatnie już opustoszałe ze względu na początki ciepłej jesieni; posadzone również wkoło akademika na ułudę wyciszenia. Czasami działa. Czasami).

Piątek obiecywał nie tylko większy rozpierdol na korytarzach uniwersyteckiego akademika, ale także zapach fajek, który z drugiego piętra, przez to okno co wskazał mu dawniej Leander (chuj, do dzisiaj pamięta, że przedstawił mu się mylnym imieniem), kaskadą sięgał ich balkonu. Przyjemna, moszcząca się w nozdrzach woń nikotyny, która, gdy rzeczywiście nakierowywał uwagę na źródło dymu, przynosiła czasami delikatne szepty. Urywki rozmów rozmazane na tle zbliżających się nocy. Czasami intymne, gdzie sylaby przedłużały się w pierwszych, rozerotyzowanych zdaniach. Innym razem złośliwe, też spokojne. Raz jeden dosłyszał kłótnie. Jej zaczątki. Słowa jak ostrza noża wypluwane przy popijanym alkoholu. Nie wnikał w treść przylatujących do uszu rozmów, ale to do nich właśnie przysypiał, by nierównym snem podkreślić nieistotność dziejących się w akademiku historii. Budził się kilka godzin później, kiedy budynek chylił się ku wymuszonej ciszy. Wtedy też wychodził na mały, skromny balkon, gdzie zmieściłby się on i jeszcze pół osoby. Wychodził i zachęcony wcześniejszym dymem, sam odpalał papierosa. Dopalał do połowy, by na drugi dzień, podczas treningu, oddychać.

Kurwa, zapaliłby.

Raz jeden spotkał Arlama nad ranem, chwilę po jego wprowadzeniu się, gdzie nic więcej, a wydarzyło się między nimi jedno, uważne spojrzenie. Z jego strony przykryte charakterystyczną obojętnością, którą chwilę później przykrył obłok nikotyny. Słodki jego narkotyk. Przyjemna chmurka wpuszczana w obręb ledwie dychających płuc. Nie pytał, bo po co. Nie interesował się, bo każdy miał prawo być po swojemu. Przynajmniej na tym etapie, gdzie wiedzą o sobie nic a podstawę człowieka — imię, kierunek studiów; dalej — fizjonomię, którą zlustrowawszy pierwszego dnia (ładne usta, wiecznie podkurwione oczy, neurotyk), porzucił następnego.

Telefon brzęczy w dłoni. Tęczówki na nowo zaglądają do rzeczywistości. Chłopiec wstaje, patrzy na sylwetkę zsuniętą na zimną ziemię.

To jak? — Wzdycha. — Mam ratatouille z wczoraj.

Po czym wyciąga do niego dłoń i czeka. Chwilę, w której ciężkie jak kamień spojrzenie wpada w studzienki tamtego źrenic.

autor

Kontur

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Obsydian wspomina właśnie, że nie zamierza się nim, jak to ujął, opiekować jak pierdolonym dzieciakiem w sam raz by Arlam zdał sobie sprawę z tego, że nikt nigdy nie opiekował się nim jak jakimkolwiek dzieciakiem (chorym, przygnębionym, przerażonym, potrzebującym, czy takim nawet pierdolonym) więc nie ma pojęcia jakby to miało być. Może ręce rwące się by powstrzymać go przed rozłupaniem i tak obolałej czaszki na pół, wepchnięcie batona w słodkiej, lepiącej palce i podniebienie polewie, taksówka i nawet niechętna rozmowa aspirowały już do miana, no - opieki? Czy wiązało się to ze zobowiązaniem do rekompensaty?
Gubił się w rzeczach bardzo powszednich. Potrafił świetnie pyskować, przeżyć na ulicy długie tygodnie, wymigać się dyplomatycznie z bójki albo gdy elokwencja zawodziła, wyjść z bójki cało, czasami tylko z obitą spiralką kości śródręcza po tym jak złamał komuś nos. Wiedział jak poradzić sobie z rzuconą w jego kierunku obelgą, zaczepką, moralitetem, prostactwem i prawdę mówiąc zdarzało mu się myśleć, że poradziłby sobie nawet w rynsztoku. Ale z uprzejmością? Z troską? Pomocnie wyciąganą dłonią, swobodną rozmową w łazience o piątej rano z Henrym, czy tu, z propozycją współdzielenia nie tylko pokoju ale i wczorajszego obiadu? Niezbyt. Umiał za to nieźle grać, więc to co wydawało mu się problematyczne przykrywał tym, co widział na paru filmach i co zaczerpnął z dotychczasowych obserwacji.
I naprawdę chciał, bo jak rzadko Obsydian, kiedy akurat nie pluł jadem, nie fuczał, nie wylewał się z niego ostatni ponurak i młodociany Matuzalem okazywał się przyjemny w przebywaniu.
Dzięki, odpuszczę.
Łatwiej było odmówić, skoro nie potrafił jeszcze normalnie i po ludzku odnaleźć się w sytuacji. Papierek po batoniku zmiął w jednej ręce, ale jeśli Midnightrose zwrócił na to uwagę, Arlam nie wyrzucił go pomimo bliskiego sąsiedztwa kosza, zamiast tego wpakował go do kieszeni eleganckiego płaszcza Burberry nie bacząc na ryzyko odnalezienia na kraciastej podszewce plam następnego dnia.
Taksówka zajechała im niemal pod nogi taranując pedantycznie przystrzyżony trawnik, a i tak droga do auta ciągnęła mu się jak cholerna Avenue des Champs-Élysées. Skorzystał za to przynajmniej z tej wyciągniętej dłoni, bo zmęczenie rozciągało się już nie tylko na obolałość każdego mięśnia, ale i na znaczące spowolnienie myślowe, z których każda snuła się jak usmarowana w smole.

Notatka do samego siebie: Spostrzeżenie.
Obsydian Midnightrose ma szorstkie dłonie. Są większe od moich, nie pamiętam czy zimne czy ciepłe, nie wiem dlaczego, ale miałem ochotę potrzymać je dłużej. Nie wydaje mi się, żeby chodziło o Obsydiana tak po prostu, myślę, że chciałem tylko zobaczyć jak to jest. Aha. Prawie zgniótł mi przy tym dwa palce, chyba niespecjalnie, ale to też mi się spodobało.


Dopiero potem do niego dotarło, że była to kwestia tych wszystkich bardzo drobnych mankamentów, które u ludzi lubił najbardziej. Zwykle gdy coś próbowało sprzedać mu się jako pozornie pozbawione skazy, Arlam reagował na to wręcz alergicznie i podchodził z jeszcze większą nieufnością i niechęcią, ale gdy tylko wypatrzył, tu w kolejności przypadku - asymetryczność brwi, przebijającą mocno aspołeczność, aparat zahaczający czasami o górną wargę i obnażający jej bezbronny róż, a teraz nieumiejętność dopasowania siły do gestu - patrzył na Obsydiana bardziej jak na wyjątkowo ciekawy, warty chociażby minimalnego wysiłku do obcowania element codzienności.

W taksówce obaj milczeli zgodnie, żaden z nich nie odezwał się na trzeszczące radio mimo iż Arlam był prawie pewny, że Midnightrose ma równą chęć wyrwać odtwarzacz z deski i wyjebać go za okno rozpędzonego samochodu. I chyba w czas to wszystko, zamówiona taryfa, zmiana decyzji (czego był pewien w stu procentach, jutro będzie żałował gdy tylko zobaczy na wyświetlaczu dwanaście nieodebranych i tuzin sms-ów podobnej treści), bo mniej więcej w połowie drogi, gdy utknęli na skrzyżowaniu w niewielkim piątkowym korku, na Seattle gęsto opadł ciężki, jesienny deszcz.
Rozmazujące się obrazy przewijały mu się przed oczami, które od paru minut nieruchomo wpatrywały się w zaparowaną od jego oddechu szybę.
Przestało mnie mdlić, więc może jednak się skuszę na to... co tam mówiłeś.
Nie miał pojęcia czym jest ratatouille, na pewno gdzieś już to słyszał, ale nie pociągnęło to za sobą żadnych skojarzeń. Taka dynamika zmiany zdań była bardzo charakterystyczna dla przegłodzonego, pozbawionego otuliny złośliwości będącej głównie sztuką dla sztuki, a jedynie z rzadka i po części uzasadnioną reakcją wypracowaną doświadczeniami, markotnego Delaneya. Lada moment mógł nawet oświadczyć wszem i wobec, że ma jeszcze ochotę na lody, dlatego powinni zatrzymać się na chwileczkę przy lokalnym spożywczaku przed akademikiem.


Zatrzymali się przy spożywczaku. Delaney prawie dziesięć minut wybierał lody (ostatecznie poszedł za upodobaniem i wybrał wiśniowe), by następnie mokry jak kura i bez cienia wyrzutów sumienia wskoczyć gładko z powrotem do taksówki, aby przez resztę krótkiej podróży pod akademik - dwie minuty maks - zawilgacać kierowcy tapicerkę.
Włosy skleiły mu się po obu stronach skroni, po szczycie lekko zadartego nosa spływała strużka deszczówki, wpadała za uszy, prowadziła się cienko rynienką potylicznego zagłębienia i po karku, gdzie wsiąkała w kołnierz koszuli i płaszcza, mimo to wyglądał o dziwo odrobinę lepiej. Widocznie chłód ulewy działał na niego stymulująco.
Mhm. Parasol byłby pomocny.


Obsydian Midnightrose

autor

Ricotta

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Łatwo jest mu uciec z ciszy, gdy ta przepuści pierwsze fale niezręczności; pierwsze spojrzenia, które przy milczeniu spotykają się na skrzyżowaniu niewygodny. Jednak w dwójkę są przecież piekielnie zmęczeni — dniem, ale także sobą nawzajem. Konfrontacją, której przecież nie planował. (W zasadzie to nie planował i nie planuje żadnej interakcji; może to jego błąd, bo większość kończy się podobnie: którejś strony wkurwieniem. Kiedyś go to męczyło. Przygniatało, gdy każde kolejne słowo czepiało się chłopięcego bycia. Bo ile można słuchać, że jest się “jakimś”, jest się “zbyt”, gdy i tak dajesz z siebie najczulsze okruchy). Język chłopca przejeżdża po górnej linii zębów, kiedy zapiera prawą skroń na samochodowej szybie. Wcześniej patrzył, ale teraz już nie. Teraz na nowo wzrokiem pustym i suchym brnie przed siebie i niby ginie w odbijanym we wstecznym lusterku spojrzeniu, ale tak naprawdę to się gubi. Gdzieś daleko, w sobie, myślą już nie konkretną a rozmazaną jak pierwsze, senne powidoki meandrując w rzeczach conajmniej nieistotnych. Czasami wraca do rzeczywistości i zerknie ku kierowcy, ku chłopcu, który zdaje się być żywszym, ale to tyle. Dał tyle, ile chciał i na ile potrafił, by nie angażować się zbytnio. Nie będzie przygarniał obcych, gdy sam siebie nie potrafi rozpisać. Jedynie półsłówkami łapie własne Ja (zbyt nudne, zbyt wymagające; zawsze “zbyt”, które zostało mu odzewnętrznie wpojone). Przysypia? Może. Ale trasa jest krótka, za krótka jak na rzeczywiście zamoczenie stóp w gęstej, przyjemnej mazi sennej. Jedynie w niej broczy. Przejmuje sygnały świata realnego, ale emocją rozpływa się w błogim stanie obojętności.

W pamięci szeleści papierek po batonie, który pomiędzy palcami rozkłada słodką melodię nowo zaczętej relacji. Bardzo dziecinnej, podwórkowej a zrodzonej z czystej przyzwoitości. Mimo wszystko czuje ulgę, że nie musi go wpierdalać na zimne kanty chodnika, gdzie nie tylko głowę, ale rozbić może całe swoje jestestwo. Pijaństwem, narkotykiem, seksem — wszystkim tym, co normalnym ludziom niesie przyjemność, ale i — miałkie, bo miałkie — konsekwencje. Sam stara się balansować na granicy świata obowiązków i, właśnie, przyjemności, by przez życie sunąć bez zbędnych podskoków, zbędnych przeszkód. Tak, jak dzisiaj. (W planach słuchawki, piątkowy spokój i ewentualnie rozmiękczające mięśnie piwo. Jedno, może dwa. Kurwa).

Poprawia ułożenie ciała w kącie tylnego siedzenia, by niepoprawnie do zasad, ale jak najbardziej w potrzebie dla kręgosłupa, wyprostować nogi w stronę współlokatora. Wtedy też otwiera oczy, niemalże kładzie policzek na prawym barku. (Zerknie jeszcze na kierowcę, ale ten jak bezosobowa plama markotny. I dobrze). Samochód gwałtownie zatrzymuje się a chłopiec przy dłoniach skrzyżowanych na piersi i słyszalnym, niezadowolonym syku, agresywnie zerknie za przednią szybę. No tak, korki, ale do chuja, ostrożniej. I już miał komentować, wrzucić cegiełkę własnej irytacji — tam zaraz pomiędzy biały szum radia a ledwo słyszalne, ale wciąż, cmokanie taryfiarza — ale wyrywa go uwaga chłopca.

Ratatouille? — powtarza dla pewności, bo zdążył zapomnieć, że oferta w ogóle padła. Przytakuje ku samemu sobie, by spokojne, całkiem neutralne spojrzenie ułożyć na policzkach chłopca. Zaraz przymyka powieki, wygina szyję do tyłu i mówi niby do nikogo, ale jednak, konkretnie ku Arlamowi. — Francuskie danie, dokładnie z Nicei. Co zabawne, bo pełna nazwa brzmi ratatouille niçoise, gdzie słowo “niçoise” to po prostu “ładne”. Ani to ładne, ani super smaczne, ale jest… jedzeniem. — Nawet uśmiechnie się do tychże słów, gdy grdyka zaprze się an cienkiej skórze szyi. — Na bank oglądałeś tę bajkę o szczurze, co mieszka w czapce kucharza. No, to to. Z tą różnicą, że nie robił tego gryzoń tylko ja. Chociaż… — Tutaj powieki unoszą się a kuglarski uśmiech współgra z wyczuwalnym zmęczeniem. — Chociaż jakby ciebie tak wyuczyć, to może i nadałabyś się na szczura z chochlą. — Śmieje się cicho.

A gdy niespełna kwadrans później scena zmienia się (nie do końca, jedynie w tej Arlam jest przemokniętym) do niezgrabnej propozycji wraca krótkim:

No teraz tym bardziej. Mokry gryzoń jak chuj. — Napiera podeszwą na łydkę chłopaka.

Wewnątrz akademika jest konkretniejszym. Szybkie kroki do kuchni, jeszcze szybsze sięgnięcie po naczynie z rozpierdolonym wczoraj jedzeniem. Pachnie okej, smakuje lepiej, niż pamiętał, jedynie okoliczności niesprzyjające. Wrzucając danie do mikrofali, spogląda to na towarzysza, to na przesuwające się w tle osoby (mniej lub bardziej zaaferowane piątkowym wieczorem, ale wciąż ich niezauważające. Może to i dobrze).

W tle stukot działającej mikrofali, przyjemne ciepło bijące od rozgrzewanego metalu obudowy. Kosmyki Arlama zdążyły przyschnąć, co zauważa za wątłą kroplą, jedną z ostatnich, zawieruszoną nad jego prawą brwią. Zawieszony przygląda jej się zdecydowanie zbyt długo, by w tej pauzie palnąć?

I co, już nie masz nic do załatwienia na mieście? — pyta wespół z rytmicznością opuszek, które miarowo odbijają się o marmurowy, kuchenny blat. Mija dłuższa chwila, w której oderwie się od jego twarzy i przy uchylonych ustach doda: — W zasadzie to szukałem cię, bo mam sprawę. Fearlon od tańca chce, aby przerobić fragment scenariusza wybranego filmu na krótką solówkę. Pomyślałem, że mogę to z tobą, nie wiem, kurwa, skonsultować? To niby ty bawisz się w aktorstwo. — Westchnie. “Zbyt”. — To jest studiujesz.

autor

Kontur

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Z podróży taksówką zapamiętał głównie to denerwujące radio, bardziej jednak recenzję dania, wstawkę z bajką (której nigdy nie oglądał, ale kiwał głową udając, że widział jak każdy normalny człowiek i chyba tylko dlatego nie uniósł się dumą na przyrównanie go do szczura; jeszcze wydałoby się, że kłamie) i trudną do zignorowania zaczepkę końcem buta. Poruszył lewą nogą próbując go odpędzić, wysilił się nawet na jakieś ciche Pfi!, ale wkrótce sam, choć wciąż uparcie patrząc w szybę, dołączył do wzajemnego deptania się i zahaczania to obcasem to czubkiem o nogawki. Musiał koniecznie dowiedzieć się o co chodziło z tym mokrym szczurem, tak, by następnym razem móc odparować kąśliwie i mieć ostatnie słowo.

Arlam najchętniej zaszyłby się wcześniej na półgodzinną sesję namakania pod ukropem w łazience, jednak Obsydian posiadał inny software i zdecydował za nic dwóch: do kuchni.
To jest po prostu zapieczony warzywnik — stwierdził, gdy od minuty stał przed mikrofalą z wianuszkiem przedramion splecionych na piersi i spod przymrużonych oczu obserwował wolno obracający się talerz. Musiał wyglądać wyjątkowo komicznie w przemoczonym płaszczu rozchłestanym zapraszająco dla potencjalnego przeziębienia, a te z kolei Delaney jesienią łapał nałogowo, z pierwszymi skrętami loków od podłapanej wilgoci, co raz wzdrygał się od zimna pełzającego mu dreszczem po plecach i wzdychał. Policzki miał pensjonarsko rumiane od zimna, usta uchylone z obcą mu zwykle łagodnością, ale cały ten idylliczny obrazek szlag trafił z chwilą w której jakiś chuderlawy wannabe programista szturchnął go w ramię przechodząc. Arlam poderżnął mu gardło jednym spojrzeniem i wrócił do niezdrowego, upływającego w ciszy ekscytowania się każdym obrotem talerza i pochrumkiwaniem starej mikrofali.
Nic już. Raz mogę zostać w... — zawieszenie głosu było nieplanowane, nie było też żadnym teatralnym zabiegiem dla zogniskowania na sobie niepodzielnej obsydianowej uwagi. Chciał powiedzieć w domu, ale ani mu to nie pasowało, ani nie wiedział jak to jest, tak, jak nie wiedział jak to jest być czyimś zmartwieniem. Palcami sięgnął do wilgotnego kołnierzyka i rozsunął go sobie lekko pod szyją. — Nie będę się szlajał w taki deszcz, jeszcze mi płuca miłe — dokończył w miarę zgrabnie i wepchnął obie dłonie do kieszeni. W lewej znalazł papierek po batoniku.
Mhm. Skonsultujemy, pewnie. Z tym, że dokładnie tak jak mówiłem wcześniej, totalnie nie znam się na tańcu, Di. Mogę ci co najwyżej, nie wiem, powiedzieć co na pewno odpada, co jest zbyt cliché, co do ciebie nie pasuje. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj wolałbym chujem zaorać pole niż robić coś pożytecznego.
Słyszał wcześniej śmiech, na co nie drgnęła mu nawet powieka. Nadal gapił się uparcie w szybkę i chyba odliczał sekundy kiedy bezgłośnie niczym wyłowiona na płyciznę ryba poruszał ustami. W kieszeniach pociły mu się z nerwów dłonie - ostatnią osobą w której towarzystwie ostatnio coś jadł był Sedley - aczkolwiek kłamstwem byłoby lub też wielką niesprawiedliwością pominąć w tym udział żywej ekscytacji. Midnightrose nie musiał przecież wiedzieć, że nawet ta jego mrukliwa obecność wystarczała aby przełamać w Delaneyu zakotwiczoną głęboko niechęć do jedzenia.
Nie pogniewał się na zastąpienie studiujesz lekceważącym zwrotem bawisz się, bo gdyby miał tak czepiać się każdego leksykalnego niedbalstwa/dźgnięcia/umniejszenia to nic innego by nie robił. Może to właśnie był klucz do wytrzymania z Obsydianem w stanie obustronnej, wypracowanej harmonii - puścić mimo uszu, dopóki nie przegnie pały?
W sumie ty wiesz? Ja nie widziałem jeszcze jak tańczysz. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem nawet, że to się łapie pod kierunek studiów. I, słuchaj, słuchaj! - jakby Nakoniecznemu przyszło kiedyś do głowy wystawić musical, to by była tra-ge-dia! Bo widzisz, ja tańczę wręcz fatalnie, a śpiewam tylko trochę lepiej.
Wreszcie raczył odkleić wzrok od mikrofalówki i przeniósł łagodnie rozpogodzone, żywsze spojrzenie na twarz bruneta wygrywającego własny, sobie tylko znany rytm na nabłyszczonym blacie. Arlam tak samo jak on, uśmiechał się oszczędnie i raczej z przypadku, znacznie częściej robił to ironicznie.
Zjem więcej niż połowę tego twojego...? Warzywnika z Nicei — oświadczył całkiem poważnie po czym odwiódł prawą nogę do tyłu, aby wesprzeć się na jej palcach dla równowagi. — A ty możesz wziąć sobie lodów. Chcę jeszcze raz obejrzeć ten film ze szczurem i może potem, o ile nie zasnę, albo ciebie szlag jasny nie trafi, wtedy zaproponuję ci z czym mógłbyś popracować, żeby Fearlon doszedł z zachwytu. Brzmi dobrze?


Obsydian Midnightrose

autor

Ricotta

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Zapieczony warzywnik? — powtarza po nim zatrzymując się w miejscu, wcześniej zanurzoną łyżeczkę w daniu kładąc na języku. Wciąż dobre. Kręci głową patrząc ku chłopcu zdecydowanie zbyt długo. Unosi brwi i zamykając usta na łyżeczce, pozwala jedynie zdezorientowaniu wpłynąć na przyćmione zmęczeniem linie wodne. — Trochę tak. Przypisywane jest Francuzom, co logiczne, patrz — nazwa, ale możliwe, że ma włoskie korzenie. W każdym razie dawniej było najprawdopodobniej daniem chłopskim. Tak samo, jak ślimaki, Escargot. Lodów nie chcę — opowiadając rusza się z miejsca, choć metal łyżki wciąż grzęźnie wewnętrz ust. Słowa zacierają się, przeciągają w ostatnich sylabach, by zdążył złapać kolejną myśl; z głębi pamięci wyłowić fakty, po które sięgał wraz z Elliotem, starszym bratem a jednym z lepszych kucharzy w Waszyngtonie (naturalnie, znajomości, ale też czułe dłonie i niesamowite pokłady cierpliwości). W tle turkocze mikrofala, której skromny, bo skromny, ale wciąż szum wytłacza przerwy pomiędzy słowami. On w tym spokoju równie wytrwały, melancholijny niemal, ale nie niegrzeczny. Ot, neutralny, kiedy na małym, elektronicznym wyświetlaczu wespół z cichymi dźwiękami, przeskakują mijane sekundy.

Jak się czujesz? Lepiej? — pytanie niemalże automatyczna wypływa, gdy na języku wciąż umieszcza już czysty metal. Obłość łyżki naciska na język, przyzwyczajenie, by czymkolwiek zająć dłonie. Nie patrzy ku współlokatorowi, nie całkowicie, jedynie zerka — raz, dwa — Nie rozumiem, dlaczego Nakonieczny trzyma cię do tak późnych godzin; i że ty się na to zgadzasz. — Cmoka kilkakrotnie z pobłażliwym uśmiechem, koniuszek języka odbija się od podniebienia, gdy wyłącza mikrofalę i wyciąga danie. — Dobra, chodźmy do pokoju. Jeszcze chwila i zamoczysz całą tutejszą posadzkę, szczurku. — Słowa wysupłują się nieświadomie, są ciche, nieprzemyślane, kiedy do ręki bierze dwie miski i tamże przekłada po porcji warzywniaka (jak zwał tak zwał).

Idąc do pokoju, przemierzając jeden ciąg drugiego korytarza i krótkie schody, zaczyna jeść warzywa, których smak na tyle opanował, że nie zwraca na niego zwykłej uwagi. Jest okej. Spojrzeniem omija mijanych ludzi, są nieważni, bohaterowie dalszego planu. Spod jednego z metalowych na zębach paciorków językiem próbuje wyłuskać strączek warzywa. Klnie cicho pod nosem, gdy gdzieś między pierwszym piętrem a drugim dodaje:

Obsydian jest okej. Nie wymyślaj żadnych skrótów. Nigdy nie brzmią dobrze. — komentuje sucho zacietrzewiając się na chłopięcych słowach. — I luz, dam sobie radę. Mam konkretne pytania o tempo niektórych dialogów i… tyle. Dalej będzie już okej. — Spogląda ku niemu, ku misce, ku uwieszonemu na brzegu widelcowi. — I jak moje chłopskie danie?

Nie uśmiecha się, pyta całkiem poważnie, choć pod przymiotnikiem rozmazuje się ironiczne cudzysłowie. Nic prześmiewczego, jedynie niegroźne nawiązanie do wcześniejszej rozmowy. Wraz z nim, w jednej ręce wciąż dzierżąc miskę, w drugiej mały klucz, otwiera drzwi do ich pokoju. Wewnątrz jest cicho, jak zawsze, Leo zapewne spierdolił lub siedzi cały w milczeniu i swojej, ugh, literaturze.

I nie, nie zobaczysz, jak tańczę — odpowiada pewniej. — Studiuję zarówno teorię, jak i praktykę, więc tak, może się tym zajmować na poziomie zwykłej edukacji. Ciekawostki? Mam ich kurwa mnóstwo. — Wzrusza ramionami, by otworzyć drzwi prowadzące na balkon i wpuścić wewnątrz powiew jesiennego powietrza. Zaraz zajmuje miejsce przy własnym, finezyjnie rzeźbionym biurku. Tam też kończy posiłek.

To jak, film? Nie chcesz się ogarnąć? Możesz pomarzyć o wpierdoleniu się tak mokrym na moje łóżko — mierzy jego sylwetkę z ni to dezaprobatą, ni mimowolnym, drgającym a kącikach ust rozbawieniem. — Możemy też coś bardziej, nie wiem, ambitnego. Nie oglądałem jeszcze “The Menu”. W temacie. Jest żarcie. Podobno słaby, ale no, jak wolisz. — Pusta miska ląduje dalej na biurku, by chwilę później zmęczonym legną na swoim łóżku i przejął laptopa. — Kurwa, padam na ryj.

autor

Kontur

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Nie od razu załapał skąd dociera ten mokry dźwięk. W pierwszej kolejności niesprawiedliwie podejrzewał Obsydiana i tę jego memłaną, ciamkaną uparcie łyżeczkę, ale wkrótce zorientował się, że to on z każdym krokiem produkuje te wilgotne, nieprzyjemne odgłosy.
Nie potrafił powtórzyć francuskiej nazwy, kolejnej zresztą, dlatego tylko pokiwał głową raz jeszcze, że - tak, rozumiem - albo - no pewnie, słyszałem o tym.
Nagłe zderzenie dwóch wniosków, które obrodziły podczas gdy brunet zlizywał resztkę sosu i kręcił się bez celu obok mikrofali mocno go zaskoczyło. Jeszcze pół godziny temu miał nieodpartą chęć utopić Obsydiana w łyżce wody, bo działał mu na uzębienie i wkurwiał samym swoim widokiem, mniej lub bardziej w zależności od pory dnia czy sytuacji. Teraz, gdy obaj modlili się po cichu do kuchenki, z taką samą precyzją Midnightrose potrafił zadziałać uspokajająco. Jak dobry tonik na nerwy, aczkolwiek Arlam podejrzewał, że ten efekt nie utrzyma się długo.
Wtedy też dostał prosto między oczy troską, wpadł w stupor nie wiedząc, czy wynikało to z troski czy kurtuazji, jako że nigdy nie był dobry w te towarzyskie menuety, a koniec końców nie wiedział co odpowiedzieć. Czy tak serio, naprawdę, kiedykolwiek czuł się dobrze? A jeśli tak, to z czym? Ze sobą? W akademiku? W jego obecności?
Wahał się za długo o sekundę, może dwie.
Jasne — odparł jakoś sucho i niemelodyjnie. — W sensie, jest... że Nak... ach. Jak to ujął, jestem jego odkryciem sezonu. Wiesz, słyszałem, on podobno co parę lat znajduje sobie faworyta i ciśnie go tak długo, aż nie stwierdzi, że wyda światu nowego Marlona Brando, albo niedoszła gwiazda nie pęknie.

Nie mógł pękać. To był luksus, na który być może było stać tych dobrze usytuowanych, lepiej urodzonych, spod szczęśliwszej gwiazdy. Takim gdy powijała się noga klepano po plecach - Cóż, spróbowałeś, zawsze to jakieś doświadczenie, prawda? - ale w przypadku Arlama klapa była finalną porażką, końcem wszystkiego nad czym dotąd w pocie czoła harował i na co postawił absolutnie wszystko.
Nakonieczny musiał go wypchnąć znacznie wyżej, niż do pożal się boże, jakiegoś zapyziałego podmiejskiego teatru, Delaney miał wysokie ambicje i największą motywację; chciał...

Nie przeszkadza mi to. Mimo wszystko takie prywatne zajęcia są bardzo rozwijające.
Mikrofalówka wygrała im piskliwą melodyjkę, która zdaniem Delaneya postawiłaby do pionu martwego, a Obsydian zajął się rozdzielaniem pływających w sosie warzyw. Niezbyt pomocnie obserwował go znad ramienia, czując się trochę nie na miejscu. Czynność wydawała mu się w odczuciu bardzo...? Nie, nie miał na to słowa.

...chciał być wreszcie zauważonym. Nie byle jak, nie kątem oka czy w przerwie na reklamę proszku do prania, chciał żywej, niepodzielnej, obszytej podziwem atencji, chciał by go kochano i poświęcano mu czas. Żeby ktoś marzył o tym, aby odgrzać mu obiad, żeby z nim zjeść, zabrać gdzieś, może do teatru, do kina albo czemu nie - do parku nawet, żeby ktoś pilnował, aby w razie gorączki jego cenny mózg nie usmażył się na chrupko i alleluja, chciał może nawet, kiedyś, nieśmiało - być kochanym lubianym tak bardzo, że bez niego nie chciałoby się żyć żyłoby się trudniej.

Szczurek przylgnął szybko co oznaczało, że Arlam musiał być diabelnie głodny. Drobił za pędzącym przez korytarz Obsydianem wystukując rytmicznie obcasami przemoczonych butów, ze dwa razy poślizgnął się na marmurze, raz osunęła mu się noga na schodach.
Nie wiem o co ci chodzi — wymruczał przeciągle, trochę zbyt rozwlekle żeby nabrać się na tę udawaną wiarygodność. — No i co ci niby nie pasuje w Di, hmmm? Jak Lady Di. Wszyscy ją kochali, powinieneś się cieszyć, że... kurwa.
Znów stopień. Znów poślizg.
A te warzywa, to wybacz, ale to mur beton nie jest chłopskie. Na wsi się je... to jest, na dokumentach i w książkach zawsze ten sam przekaz, że ma być proste i bez wydziwiania. Wątpię, żeby komukolwiek w wiejskiej chacie chciało się kroić wszystko na cienko, połowy z tych przypraw to pewno nawet tam nie znają.
Wybrnął. Bardzo zgrabnie, był gotowy na takie ewentualne fuck-upy, więc zamiast rzucić się w wir tłumaczeń, zbył to zręcznie na zmęczenie. Poza tym nie kłamał tak do końca, czytał przecież.
Byłoby lepsze, gdybym nie jadł w biegu — napomknął, przed oczami widząc każdy możliwy scenariusz: potknięcie i nadzianie się na widelec, zderzenie się z drzwiami i wydłubanie sobie sztućcami oka, zatrzaskujące się okno i udławienie kawałkiem pomidora... — Ale chyba nigdy nikt tak dobrze nie doprawił mi warzyw. Nie wiem co tu jest, nie muszę wiedzieć, obiecaj tylko, że jak następnym razem będziesz robił warzywnik to mi trochę odstawisz.
W pokoju było cicho, trochę zbyt duszno jak na jego standardy, jedyne co powstrzymało go przed narzekaniem był głód. Wychodzić z siebie przez burdel w pokoju mógł później, po jedzeniu, albo najlepiej już jutro rano jak się trochę odeśpi i odreaguje. Dzisiaj nie był w nastroju.
Nie nie, mmm, idę zaraz... — mamrotał z widelcem w ustach, niepomny na swoje czarne wizje sprzed paru minut. Właśnie rozsmakował się w plasterku cukinii, a czekał go jeszcze najulubieńszy bakłażan. — ...zaraz pod prysznic, tak. Jestem perwersyjnie wręcz mokry, włosy paskudnie mi sterczą, a za godzinę góra dwie zacznę kichać. — Jak na zawołanie i w zasadzie nieświadomie, Delaney dramatycznie pociągnął nosem i wepchnął sobie bakłażana zanim obiad całkiem by mu ostygł. Miał też na policzkach pąsowe wypieki w kolorze świeżo okwieconej pigwy, co zwiastowało (w zestawieniu z rozwijającym się katarem) co najmniej kilkudniowe przeziębienie.
Może być cokolwiek dosłownie, myślisz, że ja to będę analizował? Ja nie Powlett. Skończy się na oglądaniu jednym okiem.


Wraz z Delaneyem do pokoju wkroczył obłok wilgotnego ciepła. Rozpachniony od kremu z trącącym miłą goryczką olejkiem z drzewa różanego (świetnie mu robił na naczynkową cerę) zaczesał sobie z satysfakcją wciąż z lekka poskręcane włosy i jak to zwykle, momentalnie podążył wzrokiem za swoim oczojebnym pomarańczowym pledem.
Zimno jak fiks — skomentował dla zasady, w końcu jemu było zimno zawsze i wszędzie, a wyjątkiem były chyba tylko te chwile spędzone pod prysznicem w ukropie. Dziwne, że od tego wrzątku jeszcze nie zeszła mu skóra.
Arlam wraz z wygrzebanym spod kołdry kocem, w swojej flanelowej piżamie w odcieniu pruskiego błękitu bardzo pewnym, sprężystym krokiem człowieka zdecydowanego przeszedł pod łóżko Obsydiana i znów wpadł w jakąś drętwicę, bo wryło go w porysowany nieestetycznie parkiet.
Od czasu do czasu, zwłaszcza teraz, gdy pierwszy raz tak naprawdę siłą rzeczy międzyludzki dystans kurczył się nieoczekiwanie, Arlam nie miał pojęcia jak się zachować. To nadal, prawda, był też jego pokój, ale nie jego strefa.
Nigdy nie przebywał w czyjejś strefie.
Jestem półprzytomny i zraniony na wskroś brakiem skarpetek. Wszystkie w praniu. Boleję, a więc daj mi wejść pod kołdrę — zażądał by poczuć się choć odrobinę pewniej i widać zadziałało, bo Delaney bez większych obiekcji wcisnął się wraz z kocem pod pościel, przewinął na bok, chwilę powiercił się szukając dla siebie najwygodniejszego załomu materaca i wreszcie znieruchomiał. Było dziwnie, ale nie aż tak dziwnie jak się spodziewał. — Włącz coś. Wkurwia mnie ten dzień, chcę chociaż przez chwilę przestać, mhm, myśleć.
Łatwo było rozpoznać kiedy dosłownie ulatywała z niego energia, albo kiedy był rozdrażniony. Często przerywał w pół zdania by zrobić miejsce na pomruk (mhm, mmm, hmm, uh, pff, tsh...), naleciałość jeszcze z okresu dziecięcego, kiedy w obawie, że ktoś mu przerwie zaczął wypełniać chwile pauzy na oddech.
Było mu wszystko jedno co Obsydian wybierze, wystarczało, że spod lekko uchylonych powiek, zza woalki węgielnie czarnych rzęs widział dostrzegał migające obrazy i kolorowe przesunięcia podczas scrollowania serwisu.
Ciche skrzypnięcie materaca wyrwało go z odrętwienia na ledwo parę sekund; czuł, że Midnightrose wyciągnął się obok i znów nawiedziło go niewygodne wrażenie, że nie jest u siebie. Raczej na łóżkowej obczyźnie.
Posuń się, tu jest wąsko — ofuczał go po tym, jak niemal zsunął się krawędzią. — O, o. Mhm.
Pomruk zadowolenia, bardzo znaczący i zgoła odmienny od tych nerwowych. Gdyby urodził się kotem, byłby pewnie tym głośnym, co mruczy rozgłośnie gdy się go zabawi drapaniem pod brodą. Och, czy nie mieli takiego kocura, kiedyś, dawno temu? Burego, z wyszczerbionym jak ukruszona filiżanka uchem, okropną przylepę i patentowanego lenia...?
Co raz zapadał w niewyraźny letarg z którego cyklicznie się wybudzał, oddychał głośniej, wzdychał, jakby wynurzył się ze zbyt długiego przebywania pod wodą i tak wciąż na nowo, przez cały pierwszy odcinek i pół drugiego.
Nigdy nie zasnął w czyimś łóżku. To znaczy, nie świadomie. Od klientów zawsze wychodził przed porannym szarzeniem nie chcąc przebywać z nimi, na spoconej pościeli, tuż obok lepkiego ciała dłużej niż to konieczne. Z Moranem to było różnie, ze dwa albo trzy razy został, ale na swoją obronę mógł się upomnieć, że Rohypnol miał stosunkowo długi okres półtrwania i po prostu nie był świadomy nie tylko gnicia na trzeszczącym, cuchnącym fajkami i spermą materacu, ale w ogóle czegokolwiek.
Materac Obsydiana pachniał o niebo lepiej, mocno neutralnie mydlinowym proszkiem do prania prześcieradeł, może miejscami jakimś niknącym, lecz wciąż uchwytnym gdy się postarać odbiciem perfum.

Przed końcem drugiego odcinka kontaktował już na tyle słabo, by przerzucić opancerzoną w miękką flanelę łydkę przez kostkę Obsydiana, a palcami jednej dłoni (tej, której akurat sobie nie przyleżał) uchwycić go - nie, broń boże, nie za ramię - ale z nieśmiałości przebijającej nawet w momentach sennego odłączenia, za sam materiał u rękawa koszuli. To była prawdziwa rzadkość, przyłapać pana Chodząca Doskonałość w tym stanie, z niezbyt dokładnie wklepanym kremem do twarzy zlepiającym rzęsy w mokre piórka, przejawiającego nietypowe potrzeby natury kontaktowej, ze smugą po miętowej paście do zębów na krawędzi szczęki. Kiedy akurat nie syczał, nie wściekał się o krzywo rozłożony dywan i nie udawał, że jest ponad wszystko, teoretycznie dało się go ponoć lubić.
Nie wiedział. Sam się po prostu kurewsko nie znosił.


Obsydian Midnightrose
Ostatnio zmieniony 2023-08-24, 16:12 przez Arlam Delaney, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Ricotta

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Arlam. Arlam sporo mówi, a gdy jest przy trzecim bądź czwartym akapicie, kręci dłonią kółka. Tak zapewne utrzymuje tempo wypowiedzi a może po prostu jest już na tyle zaaferowanym, że reaguje całe ciało. Jego głos działa podług sinusoidy zaaferowana i zazwyczaj znajduje się w niskich rejestrach. Szybko jednak wpada w dużo wyższe. Wystarczy nagła, dźgnięta nagłą myślą emocja. Jest w tym w pewien sposób uroczy. Przypomina niewychowanego pupila, szczeniaka jeszcze, którego zęby, choć niegroźne, to ostrzejsze od przeciętnego, dorosłego psa. Arlam jest też wiotki. Porusza się krzywo, ale w krzywiźnie ruchów zawarł wyuczoną gładkość. Być może ma zachowanie źródło w aktorstwie… Możliwe, że przy tak szybkich odruchach, celowość ruchów jest znikoma. Bardziej — jest jaki jest a jest go pełno. Dużo do momentu, w którym nie decyduje się postawić finalnej kropki i ponownie, po długiej sinusoidzie wpaść w głębokie milczenie. To też jest angażujące, bo po białkach oczu maluje burzliwą intensywność. Obsydian myśli, że chłopak nie ma chwili spokoju. Jest w ciągłym ruchu. Jeśli nie fizycznym to tym mentalnym. Męczące. “Odkrycie sezonu”. Nigdy nie wnikał w wydziały inne, niż swój własny. Nigdy też nie wierzył w mityczne odkrycia, więc jedynie pokiwał głową, raz jeszcze zarysował językiem kształt łyżeczki. Nie mówi nic, chociaż posiada prowizoryczyną wiedzę ze świata kultury… wszelkiej. Galerii sztuki najnowszej, muzeów, ale też i chyba najbardziej teatrów. Nie uważa, że idea mentora jeszcze funkcjonuje. Nie tak, jak funkcjonowała w latach czterdziestych zeszłego wieku, ale znowu — nie jego życie, nie jego klocki. Mierzy więc chłopca uważnym spojrzeniem i jedynie w oczach maluje się matczyna pobłażliwość. Ta sama, która towarzyszy jego opiekunce, gdy ta szepce: “rób, jak uważasz”.

Nawet nie zauważa jego tłumaczeń, nawet za nimi nie podąża. Zbyt skupiony na wpierw jedzeniu, później drodze do pokoju, aż w końcu na własnych myślach-nitkach szukających sensu w prowadzonej rozmowie, że nie pyta. Jedynie wzrusza ramionami. Sam przecież powtarza książkowe informacje (oraz wiedzę przekazaną przez brata) bez większych przemyśleń. Może się mylić (czemu nie wierzy), więc zwyczajnie przytakuje. Poprawnie i z szacunkiem do rozmówcy (tym udawanym, wyuczonym).

Pokój oferuje przyjemną i nienaturalną wręcz ciszę, która ich głosy pochłania w sposób dużego audytorium. Wpierw wpadają w głębię pomieszczenia tylko po to, by zaraz dotrzeć uszu zebranych. Jest tutaj ciepło. Ciepło i duszno, więc uchyla okno, kończy jedzenie nad biurkiem i mimochodem zerka ku pozostawionym tamże notatkom. Dziennik, parę książek, recepta oraz paragon sprzed trzech dni. Wszystko w kupie i bez sensu, więc robi szybki porządek.

Perwersyjnie wręcz mokry? — powtarza po nim z zaokrągleniem epitetu w pytanie. Kręci głową rozbawiony, ale wciąż zajęty swoimi małymi zadaniami, nie zwraca ku chłopcu większej uwagi. Jedynie ukośne ku niemu zerka. Tyle wystarczy. — Powlett stwierdził, że Houellebecq źle pisze, więc słuchanie jego analiz skończy się dla ciebie spaczonym pojęciem współczesnego pisania. Ale tak mają… ci, studenci literatury. — Memla pod nosem, gdy gorący fragment warzywa dotyka podniebienia. Syczy niezadowolony, bo oparzenie rozlewa się z ust pod czaszkę. Mogłby dużej perorować, ale stopuje. Skupiony na własnym bólu, porzuca temat ich współlokatora i w końcu odstawia na bok pustą miskę.

Idź się ogarnąć — Głos wpada w oktawę wyżej, sięga sufitu pomieszczenia, gdy chłopak wstaje z miejsca i przygotowuje siedzisko. W końcu cisza.

Pozwala mu opaść w materac, znowu bez słowa, bo najwidoczniej zdania te jego są mniej potrzebnymi. Pokój wypełnia się kolejnymi westchnięciami Arlama, kolejną uwagą i zdaniem to osiadającym nad ich głowami, to nisko upadającym tuż pod łóżko. Nie komentuje, bo nie znajduje ku temu chili oddechu. Dopiero parę minut później, jak zapachy drzewa różanego i mlecznego, pozostawionego na tamtego policzku kremu wsiąkną głębiej w materac, rzuci zdawkowo, choć rozbawiony:

Czy ty w ogóle myślisz, jeśli cały czas mówisz? — Mała drwina, drzazga wsuwana bezpośrednio pod naskórek, ale nie do końca nieprzyjemna. (Tylko trochę, tylko jeden niepotrzebny rzut spojrzeniem jak dyskiem, który zaraz niewygodą upada poza prowadzoną rozmowę). — Rusz się, jeszcze laptop.

Nie jest tak, że wszystko mu jedno, ale od dzieciaka przebywał z rodzeństwem. Ich wielością oddechu, ciał, ruchów, po prostu — było i jest ich wielu. Dlatego nawet nie zdąży pomyśleć, że Arlam jakkolwiek przeszkadza, wpija się kłami w jego przestrzeń osobistą, bo tę dawno stracił. Zdaje się, że i jej nie potrzebuje. (Gdyby chciał, gdyby tylko zmęczenie zbyt mocno wbiło się pod czaszkę, powiedziałby). Dlatego z komfortem zmęczonego ciała opada w swoją stronę łóżka, tamtemu dając czas na rozlokowanie własnej sylwetki. Wybiera serial. Jeden z tych, które polecała Clara. Wszystko jedno, byleby leciał w swym przyciszonym tonie i serwował lepszą niż przeciętną grę aktorką. Pada na “Sukcesję”. Nie myśli, że dramatyzm odcinków może jakkolwiek męczyć. Serwuje jedynie lepszy kołek w serce. Tak na zabicie dnia.

W końcu oddech uspokaja się, łopatki bardziej opadają w usadzoną za plecami poduszkę. Być może synchronizuje ruchy klatki piersiowej z tymi drugimi. Spokojniejszymi.

Arlam, jeśli usypiasz… — Spojrzy na niego, ale chłopak już o zamkniętych oczach, półuchylonych ustach, z łydką pędzącą na niego, ze zwierzęcym, poddańczym chwytem jego przedramienia. Uniesiona brew, zirytowane spojrzenie, którym pozwala spłynąć w głąb brzucha. Niech będzie. Kończy odcinek, jak zawsze, poprawnie, i dopiero wtedy wysupłuje się z jego ramienia, bierze prysznic. Jest w miarę wczesna godzina, tak myśli, więc przy uchylonym balkonie pali fajkę. Przy tym i nasłuchuje odgłosów akademika wpadających ze świata, z zewnątrz, ale też ciężarem spojrzenia opada na współlokatora. I rzeczywiście, ma w sobie chłopiec dużo więcej delikatności. Teraz, kiedy z ust wypada jedynie rytmiczny oddech. Delikatność, której zazdrości. Plecy zapierają się na framudze drzwi, noga gnie w kolanie. Potylica podąża za ruchem wygiętego kręgosłupa. Uśmiecha się, bo nie sądził, że może być dla kogoś na tyle komfortową osobą, by przy tejże usnąć. Chociaż… spogląda na telefon. Ten widnieje pustką wyświetlacza. Zero wiadomości, zero połączeń, jedna wiadomość na Instagramie. “Hej, poznaliśmy się niedawno (…)”. Niedawno to jest dwa tygodnie temu. Wciąż nie odpisał, wciąż się waha.

Fajka wypalona. Przerwa skończona. Odbija się więc od ściany i z wciąż nikotynowym oddechem, nachyla się nad Arlamem i w diabelskim pół-szepcie mówi:

Spierdalaj do siebie — po czym zaśmieje się cicho i zakleszczy rękę na wąskiej talii chłopca; siłą zaprze się na ciele, by to zrzucić z materaca.

autor

Kontur

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Teatr pokochał bardziej niż kino z jednego prostego powodu; aktor na scenie był prawdziwie słuchany. Nie słyszany jednym uchem, nie zatrzymywało się go w pół kwestii by skoczyć do kuchni po puszkę piwa ani nie przewijało, kiedy nudził pomniejszych sympatyków. W teatrze za aktorem trzeba było nadążać, łowić każde jego słowo i poświęcać pełną, niezmąconą szeleszczeniem papierków uwagę. Arlam chciał, żeby wreszcie go usłyszano bez dopraszana się o to za każdym razem, bez podnoszenia głosu i poczucia, że musi się spieszyć, bo zaraz znów wróci do swojej roli bezbarwnego tła.
Houellebecq zbyt wiernie opisuje rzeczywistość żeby podobać się każdemu. Ludzie wolą dawkować sobie wejrzenia w brzydotę świata, czytują to jak egzotykę.
Faktycznie obcować ze sztuką, w przeciwieństwie do Obsydiana, Arlam zaczął stosunkowo niedawno i wciąż miał mnóstwo do nadrobienia. Oferta wiejskiej biblioteki była raczej nijaka, oparta głównie na lekkich nowelach i obyczajówkach, które zrozumieć mógł każdy (kto miał czas i ochotę wziąć do ręki książkę, co wcale nie było takie oczywiste), próżno natomiast było szukać na półkach czegoś ambitniejszego. Ledwie pół roku temu tuż po wywalczeniu sobie małego apartamentu w połowie szklano-żelaznego kolosa architektonicznego Delaney zaczął sięgać po wybrane książki by choć trochę skrócić dystans edukacyjny pomiędzy sobą, a przyszłymi potencjalnymi znajomymi z roku. Bardzo polubił Gogola, Czechow wbrew obiegowym opiniom wcale nie wydawał mu się statyczny, jednak pomimo najszczerszych chęci i zaangażowania, Arlam nie był w stanie w kilka miesięcy nadrobić braków nagromadzonych wieloma latami życia. I gdyby Midnightrose spróbował temat literatury pogłębić, szybko odkryłby, że chociaż szczęśliwym trafem Delaney miał Houellebecqa w rękach, bez trudu znalazłby inne nazwisko jakim bez wątpienia koncertowo by go zagiął.
Pół roku, tyle miał, nie więcej. Pamiętał pierwsze dni nie do końca udanej asymilacji z przestronną pustotą mieszkania, miał jakkolwiek nieodparte odczucie, że to za dużo, że zbyt szybko i lada moment po prostu oszaleje od nadmiaru prywatności, pierwszej w życiu wyszarpanej dla siebie cząstki stabilizacji i wolnego wyboru. Z odsieczą przyszła wanna oraz coś, co zaklasyfikował jako swoje guilty pleasure - kupione za grosze szmatławe romansidła w miękkich dla oszczędności okładkach, kupowane w sklepach spożywczych albo tych na stacjach metra. Bohaterowie musieli być dla Arlama mocno przerysowani aby dało się to z przyjemnością czytać, wątki musiały w miarę prosto zbiegać się ku rozwiązaniu, a zakończenie obowiązkowo musiało być dobre. Bajkowe. Jak najpiękniejsze. Czytał więc z namaszczeniem w pełnej chwale nasiąkającego, ciążącego szlafroka w którym często po prostu wchodził do wody, aż do zaśnięcia i obudzenia się w zimnie, z taflą tuż ponad górną wargą.

Tym razem musiał zadowolić się szybkim prysznicem. Wolał nie wystawiać cierpliwości Obsydiana na próbę, jeszcze by mu zmienił zdanie i wtedy Arlam naprawdę by się zapieklił. Jeszcze nigdy - i nie wliczał w to sztucznych umizgów swoich klientów ani tego, co następowało tuż po nich - nikt nie zaprosił go na cokolwiek.
Na słowną sójkę w bok nie odpowiedział werbalnie, tylko prychnął sobie pod nosem (coś w stylu - kurwa, poważnie? - ale w odczuciu bardziej jak - a cicho tam, muszę ponarzekać) i przystanął nad szumiącym urządzeniem złożonym na chwilę temu wysprzątanym biurku. Gdy ostrożnie brał go w ręce czuł jaki jest nagrzany i to jak przyjemnie mrowi pod palcami, zajęty nie do końca zawieszonymi, działającymi w tle procesami. Niósł go przyciśniętego do piersi, zbyt jasno zdając sobie sprawę, że gdyby go teraz uszkodził i przyszło mu się wypłacić za naprawę, ucierpiałaby na tym ciągłość opłat za utrzymywany w centrum apartament. Nie mógł sobie na to pozwolić, Cottie traktował je jak schron.
Co? Ach. Teraz? Teraz to hmm, niezbyt. Jestem zmęczony — przyznał, jednocześnie zagrzebując się w puchotę kołdry i garnąc zachłannie mięciuchne policzki poduszek. — Na ogół za dużo.
To ostatnie zabrzmiało trochę jak pierwsza nastoletnia próba sprzedania się jako obiekt tajemniczy, ale Arlam naprawdę wiedział o czym mówi. Przynajmniej częściowo.
Film oglądał jednym okiem, nie dlatego, że go nie interesował. Po prostu miał umiarkowaną zdolność nadążania w tym stanie za migoczącym obrazem od którego raziły go oczy i musiał je co raz mrużyć.

Co to za tytuł? Ach, zapytam jutro. Cottie pewnie chciałby obejrzeć.
Tylko nie zasnąć, byłoby strasznie głupio.
A może nie powinienem się tu tak rozkładać? A co, jeśli jest zbyt miły, żeby coś powiedzieć?


Gdyby dysponował trzeźwiejszą myślą przypomniałby sobie, że Obsydian był ostatnią osobą jaka krygowałaby się z opinią. Gdyby chciał, po prostu wyrzuciłby go spod pierzyny, zwymyślał i tyle by z tego było.

Znowu burdel.

Na podłodze przy łóżku nieostro widział ciemniejszy, spiętrzony kształt jaki wziął za zmięte beztrosko spodnie, koszulę albo inną część garderoby.

Jutro go opieprzę. Dzisiaj... nie.

Następnego dnia miał w tej bałaganiarskiej kupce miał rozpoznać tylko podwinięty dywan. Miał też rozważyć krótko powód dla którego Midnightrose postanowił mitrężyć z nim piątkowy wieczór, skoro praktycznie cały akademik opustoszał garnąc do mekki klubów, domówek i innych właściwych weekendom aktywności. To, że on sam znajomych nie posiadał i nie miał do kogo zwrócić się przy okolicznościach wolnego dnia było całkowicie zrozumiałe, ale ktoś pokroju Obsydiana?
Ze wszystkich sił starał się nie odpłynąć, ale walka była nierówna i z góry skazana na porażkę. Dziwne.
We własnym łóżku czuł jakby miał lada moment utonąć w pościeli, zapaść się w głębinę materaca, a jak już wreszcie zasypiał, spał snem bez snów. Przy klientach nie pozwalał sobie na to nigdy, zbierając się natychmiast jak wypadało, chyba, że Moran miał akurat sporadyczną ochotę pożyczyć go sobie naszprycowanego rohypnolem. Wtedy zapadał w letarg pełen rozmazanych kształtów, barw, dźwięków i zastanawiał się kiedy go ten rozgorączkowany kalejdoskop pochłonie. Kiedy bywał u siebie i zbiegało się to z obecnością Cockburne'a, siadał czasami na kanapie, czekał, aż Cottie zaśnie i sam wpadał w tryb czuwania, snu nie do końca, ale i nie wcale. Pod niedomkniętymi do końca powiekami pojawiały się powidoki błyskających z ekranu telewizora świateł, trzymały go w fazie wrażliwości na otoczenie i Delaney raz na jakiś czas mógł zmienić nieumiejętność roztaczania opieki nad sobą na otaczanie kuratelą kogoś, kto potrzebował jej równie mocno.
Tak jak to miało miejsce dzisiaj, Arlam nie zasnął nigdy wcześniej, a żeby jeszcze zagarniać kogoś łydką, fastrygować palce w urąbku koszuli?


Śniła mu się wanna. Ogromna, wypełniona gorącą wodą, z gęstym obłokiem pary ślizgającym się ledwo-ledwo po powierzchni i ograniczającym widzialność do minimum. Zanurzony po sam nos czuł, jak spięte mięśnie ulegle się rozluźniają pod dyktatem wszechobecnego ciepła, jak ramiona opadają i uchodzi z niego chęć eksplorowania w poszukiwaniu krawędzi zbiornika. Po co miałby to robić? Tak jak teraz, och, tak, właśnie tak było dobrze. W ciszy przetaczającej się gładko między parą wyczuł w pewnym momencie kapryfolium i jaśmin, zupełnie jak wtedy, gdy był dzieckiem i w letnie popołudnia wykładał się za plebanią pod ogromnym okwieconym krzakiem. Zasypiał wówczas w słonecznym cieple na trawie i teraz też miał ochotę zamknąć oczy, wystawić się odważnie temu gorącu, głowę odrzucić w tył i może nawet się rozpuścić. Nie miałby nic przeciwko, było przecież tak miło...
Coś chwyciło go za kostkę i Delaney z sercem wbijającym mu się do gardła wierzgnął. Nie zdążył nawet zakrzyknąć, a chłodne palce chwyciły go za zanurzony przegub, szarpnęły i podobnie jak wcześniej, ustąpiły. To samo powtórzyło się jeszcze kilka razy, za każdym odpuszczając zamiast wciągnąć go pod wodę i wkrótce Arlam spanikowany ogromem przestrzeni wokół, brakiem schronienia i pojęcia kiedy te ręce przestaną złośliwie skubać, a zdecydują się dokończyć co zaczęły, zaczął obracać się wokół. Spłycony oddech łowił wilgoć, czuł, że brakuje mu tlenu, że brakuje trzeźwej myśli, kurwa, brakuje oparcia dla dłoni i rozwiązań, że nawet nie wie tak naprawdę co z nim w tej wodzie pływa!
- nie umiał pływać, no przecież.
I kiedy już myślał, że to koniec, że nikt nawet nie usłyszy i przyjdzie mu tak idiotycznie umrzeć bez pojęcia dlaczego, zauważył jak z mlecznych oparów wyłania się odwrócona do góry nogami tratwa ze szkolnej ławki. Na niej siedział cholerny Midnightrose, po turecku, patrzący na wszystko z wysoka, jednak z bliska okazało się, że w tym spojrzeniu nie ma znamion wrednej uciechy. Była za to typowa obojętność i politowanie, co wyjątkowo nie przeszkadzało.
Arlam otworzył usta i wówczas zdał sobie sprawę z tego, że jest niemy i że chociaż bardzo by chciał mu powiedzieć:


¡ɾ̣ɐʇnʇ 'ɾ̣ɐʇnʇ ɯǝʇsǝſ
miał dla niego tylko uporczywą ciszę. Ale Obsydian i tak go zauważył bo podpłynął blisko, przechylił się i Delaney nie był pewny czy dobrze słyszy. Szept nienaturalnie odbijał się echem przez co stawał się tak zniekształcony, że ciężko było rozpoznać poszczególne słowa.
— Arlam...
Mrugnął. Och, tak, wreszcie usłyszał ostro i wyraźnie.
— Arlam...
Uczepił się krawędzi prowizorycznej tratwy, mocno, boleśnie wręcz, jakby chciał zakotwiczyć się w rozmiękającej sklejce.
— Ar...


— ...spierdalaj do siebie.
Boże.
W jego głowie wybrzmiało to kilka razy głośniej. Żywo rzucił się w pościeli jak rzucona na brzeg ryba, prawie strzelił go czołem w brodę i odruchowo uczepił mu się przodu koszuli. Szeroko otwarte oczy niespokojnie i bez stałości wędrowały w gorączkowym amoku od punktu do punktu, w pierwszych paru sekundach nawet nie rozpoznawał w zawieszonej nad nim twarzy Obsydiana. Dopiero później, kiedy ten zaczął spychać go uparcie z łóżka Delaney sapnął sfrustrowany, zaparł się bosą stopą o podłogę jako że już wisiał niebezpiecznie na krawędzi i szarpnął nim z wyraźnym niezadowoleniem.
Lubisz swój nos prostym, Di? — wymamrotał mu ulepkowato słodko, z łagodnie zwężonymi od wymuszonej koncentracji oczami. Nie do końca rozbudzony nadal potrafił być groźny, czy to zgonujący w fotelu czy jak teraz, ze śmiesznie skotłowaną kołdrą wokół siebie w roli ugniecionego kokonu. Mógł go, na przykład, ugryźć. Nie zrobiłby tego na trzeźwo, ale teraz nie był przytomny w pełnym tego słowa znaczeniu. Albo jeszcze, mógł... no cóż, w ostatecznym geście desperacji aby mieć ostatnie słowo, mógł mu też urwać guzik od koszuli. Naderwać kołnierzyk. Pociągnąć z kolana, chociaż? Nie, tego nie mógłby zrobić. I to nie tak, że by nie chciał - pościel ograniczała mu ruchy.


Obsydian Midnightrose

autor

Ricotta

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”