WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

leslie & lula-james, czerwiec 23'

ODPOWIEDZ
And if I could have done it again - I wouldn't change a thing
Awatar użytkownika
23
178

naprawia samochody

chuck's auto repair

chinatown

Post

1

Dwieście dwanaście kanapek z masłem orzechowym i dżemem: tani, gąbczasty chleb, mało wprawdzie odżywczy tak na dłuższą metę, ale za to dostarczający bardzo dużej ilości cukrów prostych erzac konfitury z prawdziwego zdarzenia, jasnobrązowy, gładki krem o wysokiej zawartości oleju palmowego i niskiej zawartości czegokolwiek, w zasadzie, więcej (fistaszkami chyba tylko zabarwiony tak dla picu).
Sto dziewięćdziesiąt kanapek z żółtym serem i ogórkiem, ślizgającymi się po żałośnie cienkiej warstewce zbrylonej, bladej margaryny. Nierozsądnym byłoby choćby próbować rozsmarować ją dokładniej nożem, bo wtedy chleb tylko wgniatał się i pękał, a smarowidło jak nie chciało współpracować wcześniej, tym bardziej do kooperacji nie stawało się i teraz.
Czterysta kartoników z wieloowocowym sokiem. Czterysta butelek mineralki. Osiemset jabłek, osiemset bananów, i wreszcie - największy rarytas - sześćset podarowanych przez sponsora czekoladowych batoników. Niefortunna liczba, owszem, bo na tyle wysoka, żeby każdy dzisiejszy gość miejskiej Jadłodajni widział, że sypnęli czekoladą, ale niewystarczająco niska, aby powiedzieć, że - na przykład - słodycze są tylko dla najmłodszych, albo tylko dla karmiących matek. Już w pół godziny po otwarciu przybytku - punktualnie o ósmej rano - zaczęły się więc pierwsze konflikty scentrowane naokoło typowych pytań:
  • Dlaczego On dostał, a ja nie?
    • Czemu tak mało?! Nie będzie więcej!?
      • A co trzeba zrobić, żeby też dostać jednego? No? Co m u s z ę zrobić?
To ostatnie pytanie łamało serce Luli-James najmocniej. Głównie dlatego, że przynosiło z sobą gorzką myśl o Cottonie - i, na tę sprawę, o wszystkich podobnych mu wyrostkach z tej części miasta: wiecznie łapczywych, wiecznie głodnych, wiecznie gotowych by własny honor i szacunek do samego siebie zrównać z ziemią w mgnieniu oka, i w imię krótkiej, przelotnej, wyczerpywalnej satysfakcji.

Na szczęście w gwarnych, tłocznych realiach Ośrodka Pomocy na myślenie bynajmniej nie było aż tak dużo czasu ani miejsca. Czas - i miejsce, przy okazji, choć ograniczone wąskimi przesmykami między stołami zastawionymi kompletną zbieraniną aluminiowych sztuciec z odzysku, papierowych talerzyków i plastikowych kubków - było wyłącznie na akcję. Akcja, natomiast, sprowadzała się do rejestracji osób, które przyszły najeść się i ochłodzić odrobinę w obliczu niespodziewanych, waszyngtońskich upałów (tak rzadkich pod tą szerokością geograficzną - nawet w samym środku lata); serwowania im posiłków; podawania informacji - gdzie mogą udać się żeby wytrzeźwieć, trochę się wyspać, albo schronić od kogoś (czasem więcej niż jednej osoby), kto im zagraża. Zwykle na niewystarczająco długi okres czasu.

Między jednym i drugim pędem na zaplecze - po ulotkę miejscowej noclegowni, wodoodporny plaster albo paczkę tamponów, blistr paracetamolu czy dodatkową butelkę wody - Lula-James nie mieli zatem przestrzeni na to, by się zamartwiać albo zadręczać niesprawiedliwościami świata, czy losami dawno niewidzianych przyjaciół. W typowym sobie ozbrojeniu z wygodnych, choć znoszonych do granic rozsądku butów, bogatych w kieszenie bojówek i podkoszulka - tak zwanej żonobijki, chociaż w miejscach jak Jadłodajnia, von Mercer starała się takich określeń nie używać - bardziej niż jak na charytatywnej zmianie wypełnianej dobrowolnie (może dla odkupienia ojcowskich win? a może w ł a s n y c h ? - cholera wie!), czuła się jak na wojnie. Głównie z życiem, które jednych przy urodzeniu wrzucało w serce South Parku, a drugich - w epicentrum przywilejów i luksusów, z których czerpać można pełnymi garściami i w nieskończoność.

Wystarczyło zresztą spojrzeć na niektóre osoby, które z jakiegoś względu odwiedzały czasem łaskawie ten skrawek Szmaragdowego Miasta. Może tak, jak chodzi się do Zoo, albo jeździ na safari: z braku emocji we własnym życiu, z potrzeby ekscytacji, dla rozrywki tylko przykrytej płaszczykiem dobrego uczynku. Już nawet udzielający się tu czasem policjanci budzili w Luli-James mniejszy gniew niż mieszczuchy z drugiego, lepszego brzegu Duwamish, którzy zjawiali się tu czasami niczym Święty Mikołaj, niejednokroć w obstawie ochroniarzy i w towarzystwie kamer, i po to, żeby rozlać trochę zupy albo kompotu, potrzymać na rękach jakieś rozkasłane, wymizerowane dziecko i opowiedzieć jak to ważne jest, żeby dzielić się ze światem dobroc -
- Kurwa! - Za jakiś czas, wracając pamięcią do dzisiejszego popołudnia, Lula-James samemu sobie próbował będzie wmówić, że było to "Kurde!", a w dodatku wypowiedziane mniej wściekle niż w rzeczywistości. Prawda była jednak taka, że - w rozkojarzeniu i pośpiechu wpadłszy na ciut niższą od siebie brunetkę, ubraną zdecydowanie zbyt ładnie drogo żeby być Stąd - przeklął pod nosem siarczyście, i bez cienia empatii. Nie przeprosił też, choć z jego winy kobieta - dziewczyna?; trudno było von Mercer stwierdzić, ile w zasadzie mogłaby mieć lat - ewidentnie oblała się kawą.

leslie parker

autor

-

You cannot get angry at work, especially if you’re a girl. If i had thrown a chair or a napkin, it would have been unprofessional and career suicide.
Awatar użytkownika
30
172

Producentka wiadomości

King 5 TV

fremont

Post

Znudzona przeniosła ciężar ciała z jednej nogi na drugą zauważając, że jasnoszara tenisówka Tommy'ego Hilfingera na jej lewej stopie była zawiązana trochę mocniej, niż na prawej. Coś czego nie zauważała wcześniej, teraz było źródłem irytującego dyskomfortu - pogłębionego jeszcze faktem, że w przestrzeni publicznej na wszelkich oficjalnych wydarzeniach wolała nosić wyższe buty, a nie obuwie sportowe. Buty na obcasie dawały jej poczucie kontroli nad każdą sytuacją. Buty sportowe… buty sportowe niepokojąco zbliżały ją do tego, czym nie chciała być.
Zbliżały ją do towarzystwa, które właśnie odwiedzali - co (i odwiedzanie i zbliżanie) według specjalistów od PRu było świetnym chwytem. Miała więc na sobie wygodne obuwie, luźną, białą koszulkę i wwiercające się głęboko w jej świadomość wrażenie, że jest to wszystko absolutnie bez sensu, biorąc pod uwagę ułożone włosy, idealny makijaż i zadbane dłonie, których pielęgnacja najpewniej kosztowała więcej, niż tygodniowe racje posiłkowe którejkolwiek osoby kręcącej się przy kanapkach. Im dłużej patrzyła na otaczające ją dzieciaki, im dłużej rozmawiała z nastolatkami, które wyraźnie borykały się nie tylko z poważnym uzależnieniem, ale też brakiem dachu nad głową, tym bardziej świadoma się tego stawała.
Ramię żywo gestykulującego Johna co i raz ocierało się o nią ilekroć razem z dyrektorem ośrodka wchodził na ciekawsze tematy. Przekonana, że zacznie z frustracji gryźć stół, jeżeli jeszcze raz będzie musiała wysłuchać do końca jego szablonowej historyjki o tym, jak w dzieciństwie ratował koty, wymruczała przeprosiny, przesunęła uspokajającym gestem wzdłuż ramienia męża i najsubtelniej jak umiała, usunęła się na bok.
Niedziela. Jeden z nielicznych wolnych dni w miesiącu - jeżeli tak można nazywać sięganie do telefonu co kilkanaście minut, by odświeżyć wiadomości i skrzynkę pocztową. Dzień kiedy mogła w spokoju przełożyć ubrania w szafie, coś poczytać czy chociażby odleżeć kaca, jaki łupał jej rano pod czaszką po poprzedniej nocy spędzonej w klubie. A mimo to była tutaj, w tym smutnym i szarym przybytku nieszczęścia stanowiącym dowód czarno na białym, że system, w którym żyli był do cna zepsuty, od dawna niedziałający, wymagający wywrócenia go do góry nogami.
Ok. Może to nie była kwestia historii Johna, może to była kwestia tego, że w tym miejscu o wiele ciężej było ignorować wkurw, jaki bardzo usilnie starała się trzymać w szczelnie zamkniętym pudełku z tyłu głowy.
John kreował się na polityka-społecznika, który przejmuje się lokalną społecznością bardziej, niż sondażami - u diabła, na ile go znała, naprawdę w to wierzył (obydwoje wierzyli), tak długo, jak nie musiał rezygnować ze swojego codziennego jeżdżenia samochodem, wygodnych butów i najnowszego iPhone'a. Stąd to chodzenie po takich imprezach, pomoc w organizowaniu ich oraz robienie dotacji na różne organizacje - pomagało utrzymać i sumienie i ręce czyste.
Budynek miał charakterystyczny zapach biedy, nasilający się w korytarzu idącym na zaplecze, którym to korytarzem ruszyła z kubkiem gorącej kawy w ręce. Nalania tej fatalnej imitacji kofeiny do papierowego kubeczka pożałowała jeszcze przed upiciem pierwszego łyka, ale było już za późno, żeby go odstawić. Przynajmniej na sali, gdzie zostawiła za sobą dwójkę dziewiętnastolatków, którzy przeżuwając kanapki z serem opowiadali jej o tym, jak skończyli na ulicy, bo jedno z nich złamało rękę i nie miało ubezpieczenia zdrowotnego. Dziewiętnastolatków, na litość boską.
Planowała pozbyć się kawy, pokręcić się po ośrodku jeszcze pół godziny i zwinąć się przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Kurwa odbiło się od ścian, a przez głowę Leslie przeszły zasadniczo dwie myśli:
a) „z ust mi wyjęte”,
b) brak pewności czy oblanie prawie-wrzątkiem było przyjemniejsze od wypicia tej pseudokawy czy jednak nie.
Odciągając oblaną koszulkę od swojego ciała najszybciej jak to możliwe uniosła wzrok na osobę, która ją storpedowała. Miała wrażenie, że patrzy na wyrośniętego, wściekłego kota, któremu nie podoba się, że te buty, do których nasikał nie były wystarczająco wygodne podczas tego procesu.
Na szczęście wiedziała jak rozmawiać ze wściekłymi kotami.
- Z ust mi wyjęte - powtórzyła myśl, która przewinęła jej się przez głowę ułamki sekund wcześniej; bez tej złości, która towarzyszyła blondynce, tylko z delikatnym uśmiechem sugerującym, że trudno, life's shit i prawa Murphy'ego obowiązują wszystkich bez wyjątku. - Masz chwilę, żeby pokazać mi, gdzie jest łazienka...? - zawiesiła w powietrzu niedokończone pytanie, wciąż wygięta w nienaturalnej pozycji, by utrzymać mokrą odzież z daleka od swojego ciała.
Wolna niedziela na litość boską.

lula-james mercer

autor

-

And if I could have done it again - I wouldn't change a thing
Awatar użytkownika
23
178

naprawia samochody

chuck's auto repair

chinatown

Post

Gdyby spytać o to Lulę-James, z pewnością zgodzić musiałby się z jednym: obcasy były zdecydowanie bardzo pomocne, kiedy chciało się kogoś porządnie dźgnąć - w miękką, wrażliwą tkankę koło rzepki kolanowej, w bok czy biodro albo, jeśli dało się tak wysoko zadrzeć nogę, choćby w bezbronną płaszczyznę przepony.
Na tym jednak pozytywy się kończyły. Dla von Mercer wysokie obcasy - na niej, ma się rozumieć, nie na innych (na innych był to widok czasem wybitnie przyjemny - wysmuklający łydki i uda, wyciągający sylwetkę, nadający krokom ponętnej sprężystości i lekkości; choć, z drugiej strony, Aza nigdy nie nosiła obcasów) - były niepotrzebnym zbytkiem i utrudnieniem. Nie dało się w nich biegać równie szybko co na obcasie elastycznym i płaskim. Nie dało się w nich tak samo skutecznie ustać kilkunastu godzin na nogach. Nie dało się w nich za bardzo wspinać na najróżniejsze płaszczyzny - drzewa, płoty, nawet schody wyższe niż niski, ekskluzywny marmur teatrów i innych przybytków zarezerwowanych dla osób, które na to stać. No i wreszcie, czy ktoś to widział, żeby w obcasach naprawiać samochody, co i rusz zmuszonym będąc do wykonywania najróżniejszych akrobacji pod metalową konstrukcją, lub w głębokim przechyle nad rozbebeszonym silnikiem czy deską rozdzielczą?
Właśnie.

Fakt faktem, jednakowoż, że z Leslie Parker najwyraźniej musieli mieć po prostu zupełnie odmienne, życiowe aspiracje. Luli-James nigdy bowiem nie interesowało światło reflektorów, towarzyski posłuch i atencja, czy to, żeby się liczyć w jakimś tam, towarzyskim półświatku (i, żeby - w nim - i z nią się liczono). Przeciwnie - o wiele lepiej czuła się w cieniu, obserwując świat z komfortowego zaułka wszechświata, który opuszczała raczej z rzadka, i jeśli już, to na krótko.

Prawda była taka, że Lula nie mógł powiedzieć, żeby wychował się w ubóstwie. Nie we własnym domu, przynajmniej - czy domach, raczej, między jakimi przerzucano go za dzieciaka, ot, w ciągłym ruchu między ojcem i jego rodziną, matką i jej towarzystwem, i całą zgrają zaangażowanych w jego wychowanie, mniej i bardziej konkretnych sylwetek. Fitz - którego, swoją drogą, o wiele łatwiej było Luli nazywać po prostu po imieniu, niż tytułować mianem "ojca", czy, nie daj Boże, "taty" - zawsze potrafił przecież wyczarować wystarczającą ilość gotówki, mnożąc ją magicznie w dłoniach na podobieństwo tego, co Jezus podobno robił z rybami, chlebem, czy winem.
Zapach biedy nie był dwudziestotrzylatkowi jednak obcy ani trochę, bo otaczał go niemal cały czas - zionąc z sąsiedztwa, buchając spod przykrótkich rękawów szkolnych mundurków najbliższych znajomych, wreszcie - unosząc się w powietrzu w tej części miasta nawet nie jak jakaś pierdolona poetycka mgła nad wrzosowiskiem, co po prostu jak ciężki, dławiący smog. Na tym etapie swojego życia, Lu była z nim już wręcz tak zaznajomiona, że rozwinęła chyba zwyczajną odporność, i przestała ów swąd niedoboru i głodu zauważać. Ot, był sobie tutaj niczym powietrze - zawsze, wszędzie. Nie zwróciłaby więc nawet uwagi na to, w której części budynku wzmagał się, a w której słabł - w przeciwieństwie, jak widać do, Leslie.
Natychmiast jednak nie tyle w oczy, co w nozdrza, rzucało się von Mercer to, co tutaj nie pasowało. Jakiś nowy element, nieprzystający niby puzzel, który wpadł do niewłaściwego sobie pudełka.
Ostentacyjnie kobiecy zapach. Ładny. Drogi. Czysty. Szampon, perfumy, dezodorant (jeden z tych drogich, ekologicznych, hypoalergicznych - w prawdziwej drogerii albo wręcz aptece stojących na najwyższej półce, nie zaś możliwych do kupienia za dolca w byle jakim supermarkecie) i dziwny, chłodny stoicyzm - nawet mimo wrzątku wsiąkającego w materiał koszuli, i, rykoszetem, cieknącego po skórze.
(Lu natychmiast odwrócił wzrok, żeby nie gapić się za bardzo na punkt, w którym bawełna, jedwab, czy len, przemokły cienką lurą, ukazując prześwit na jasną skórę smukłej, kobiecej talii).

  • - Z ust mi wyjęte.
W górę podjechała najpierw jedna, a potem druga z ciemnych, wyrazistych brwi - śmiesznie ciut ciemniejszych niż kosmyki w wiecznie nieujarzmionej czuprynie von Mercer.
  • - Masz chwilę, żeby pokazać mi, gdzie jest łazienka...?
- A czy wyglądam ci na... - Zaczęła, ale urwała zaraz, no bo - na co, właściwie? Na obsługę? Na członka ekipy sprzątającej, łazienkowy labirynt znającej tu wszak na pamięć? A może po prostu na kogoś, kto może mieć lepsze niż brunetka pojęcie o topografii ośrodka pomocy?
Wystarczyło rzucić na ich dwójkę okiem choć przelotnie by natychmiast dostrzec, kto wyglądał na częstszego bywalca podobnych przybytków. Chryste, wszystko co miała na sobie Lula-James kosztowało pewnie mniej więcej tyle, co te tenisówki jej rozmówczyni (jeśli krótką wymianę zdań w ogóle można było nazwać "rozmową").
Lu pociągnął więc nosem i skrzywił się lekko, ale i kiwnął głową, nie czekając na reakcję brunetki ruszając ku odpowiedniemu krańcowi korytarza.
- To tu - Obwieścił, doprowadziwszy Leslie pod trzy pary drzwi - wszystkie ogołocone z trójkątów i kółek, albo patykowatych, uproszczonych ludzkich sylwetek mogących sugerować, która łazienka jest "damska", która "męska", a która winna być dostępna dla wszystkich. Jeśli Leslie wyglądała na skonfundowaną brakiem oznaczeń, zaraz mogła przekonać się dlaczego - Hm? - Lu wzruszył ramionami, wiodąc wzrokiem po tych punktach drzwi, w których kiedyś wisiały należne oznaczenia - Nie ma. Zerwałam. No, to co? Poradzi - pani sobie?; Chryste. Twarzą von Mercer przebiegł jakiś krótki grymas - skąd w ogóle pomysł, żeby sięgać po takie formalności?! - poradzisz sobie chyba, co?

leslie parker

autor

-

You cannot get angry at work, especially if you’re a girl. If i had thrown a chair or a napkin, it would have been unprofessional and career suicide.
Awatar użytkownika
30
172

Producentka wiadomości

King 5 TV

fremont

Post

Dopiero po spotkaniu intensywnego, niemalże wyzywającego spojrzenia towarzyszącej mu osoby, Leslie zorientowała się, że zawahała się przed drzwiami o pół sekundy za długo. Możliwe, że za tym zawahaniem stały zakorzenione z tyłu głowy stereotypy, do których nigdy w życiu by się nie przyznała, ale które były jednymi z tych, z którymi możesz walczyć całe życie, a one nadal będą wyskakiwać na pierwszy plan w konkretnych sytuacjach.
Bo gdy potem analizowała w głowie tę sytuację, to zakładała, że jej pierwsza myśl musiała wyjść z tych stereotypów.
Świetnie, gnojek oblał mnie kawą i jeszcze zaprowadził do schowka najwyraźniej.
Stereotyp oparty na tej wiecznej słusznej walce klas, na niewychowanych i niewyedukowanych porządnie dzieciakach, które pewnie tylko czekają na okazję, żeby upokorzyć i okraść inną osobę. Wiedziała, że to nie tak działa, że nierówno rozdzielone szanse - z którymi, u diabła, ona sama musiała się swego czasu użerać, bo ta cholerna Minesota nie dawała o sobie zapomnieć - i wiedziała, że bieda nie oznacza głupoty, ani złośliwego charakteru. A mimo to tkwił głęboko w niej ten głos szepczący, że trzeba uważać, że brudno, że coś złego się może stać. Głos, który nie brał się z lęku, tylko ze starego, dobrego mechanizmu my kontra oni.
Ale może nie spodziewała się dziecinnego zagrania przez coś, czego mogła się tylko wstydzić. Może to była kwestia tego bystrego, pełnego niechęci spojrzenia, na które Leslie była na osiemdziesiąt procent pewna, że nie zasłużyła (ale też zostawiała spory margines błędu, bo całym sercem wierzyła, że nie istnieje coś takiego jak niewinny człowiek w kapitalistycznym systemie, nie, kiedy zarabia więcej, niż najniższa krajowa. A Leslie zarabiała więcej niż kilka najniższych krajowych razem wziętych).
To wszystko jednak jednak pojawiło się w jej głowie później, kiedy wyszła wieczorem na swój rytualny niedzielny bieg. W tamten chwili oparła dłoń na klamce drzwi, które znajdowały się bliżej, nie przerywając kontaktu wzrokowego z tymi wściekłymi, ciemnymi w tym świetle oczami.
- Ciekawy akt obywatelskiego nieposłuszeństwa - zauważyła, lekko wzruszając ramionami, zastanawiając się, czy to wrogie spojrzenie nie bierze się z oczekiwania na atak. Na pytania, że po co, że co to ma być, że wandalizm, że nie wolno, gdzie ja mam teraz iść. Leslie, jeżeli któreś z nich miała ochotę zadać, to tylko to pierwsze z czystej, profesjonalnej ciekawości, z tego wyuczonego przez lata odruchu zadawania pytań ciągle, wszędzie, zawsze do tego stopnia, że John łapał ją na tym, że nie da się z nią ludzkiego, normalnego dialogu przeprowadzić, kiedy coś przykuje jej uwagę.
Kiedyś go to bawiło. Teraz chyba głównie wkurwiało.
- Dzięki. Ogarnę. Wbrew plotkom umiemy sobie podcierać dupy i nie potrzebujemy do tego służby.
Czy nie poszła z żartem o dwa kroki za daleko? Był ujęciem skrótu myślowe, był nazwaniem tego słonia w pokoju, wytknięciem oczywistej różnicy między nimi. Często to robiła pod wpływem emocji - żarty czy inne skrócone komunikaty, przez które musiała wracać w rozmowie i mierzyć się z irytacją rozmówców.
Jakich emocji w tamtej chwili? Nie umiała tego rozgryźć. Ale coś w samym tym hardym spojrzenia sprawiało, że miała ochotę przeciągnąć tę rozmowę, zadać kolejne pytanie, dowiedzieć się więcej.
Zamiast tego nacisnęła klamkę, pchnęła drzwi i zniknęła w łazience, spychając te wszystkie myśli na bok - co w tym ciasnym, szarym pomieszczeniu z dwoma pisuarami nie było trudne, szczególnie po krytycznym ocenieniu sytuacji swojej koszulki w lustrze.
Zaprana w umywalce plama (w pozycji, której Leslie była pewna, że nie mogłaby przyjąć gdyby była dziesięć lat starsza) nieszczególnie się poprawiła. Przynajmniej chłodna woda na brzuchu była miłym uczuciem na podrażnionej skórze. Trudno. Będzie musiała wyjść do samochodu, wziąć marynarkę i gotować się w niej kolejne parę godzin.
Możliwe, że mniej, jeżeli zemdleje z przegrzania. To zawsze była jakaś możliwość rozwiązania sytuacji.
Wróciła na korytarz z rękoma splecionymi na klatce piersiowej, przeszła bokiem sali i wyszła na równie szary i wąski co łazienka parking za budynkiem. Kluczyki w dłoni, otwarty bagażnik, złożona starannie marynarka.
Też szara. Może to był po prostu taki dzień, pomimo bezchmurnego nieba i niemiłosiernego słońca.
A może właśnie przez nie.
Kiedy odwróciła się po zamknięciu bagażnika zobaczyła stojącego w cieniu ściany przybytku swojego użyjmy-tego-określenia-z-braku-innego przewodnika. W jasnym świetle wyglądał jak zupełnie inna osoba - ale równie nieufna.
- Pracujesz tu? - Podeszła bliżej, głównie po to, by zejść z tego przeklętego słońca. Marynarkę zdążyła już nie tylko założyć, ale też zapiąć i przy odpowiednim ułożeniu dawało się całkiem zasłonić plamę. Skrawek cienia, w którym stały nie zmieniał szczególnie sytuacji, ale Leslie nie rwała się do środka.
Jeszcze nie.

lula-james mercer

autor

-

And if I could have done it again - I wouldn't change a thing
Awatar użytkownika
23
178

naprawia samochody

chuck's auto repair

chinatown

Post

Najbardziej bolało to (tak, również Lulę-James, która wszak lubiła czasem popisać się przed wąskim, zaufanym towarzystwem tym, jak wysoki próg bólu rzekomo posiada - najdłużej ze wszystkich utrzymawszy otwartą dłoń nad płomieniem zapalniczki, albo bez zająknięcia czy cienia skargi zbierającą się z asfaltu po tym, czy innym, wyjątkowo spektakularnym, niefortunnym, i potencjalnie niebezpiecznym upadku z deski albo z DMXa), że w tych krzywdzących założeniach Leslie miała, mimo wszystko, sporo racji.
Bieda zmieniała ludzi. Zwykle na gorsze. Często - bezpowrotnie.

Oczywiście, nadmierne uproszczenia z gatunku "dlategoś biedny, żeś głupi - i dlategoś głupi, żeś biedny" wcale nie były sprawiedliwe, i nie zawsze znajdowały oparcie w realiach. Z drugiej strony prawdą było, że bieda - "zasłużona" czy też nie - naprawdę zwykła była wypaczać ludzką naturę. Co tu dużo mówić: permanentny brak zasobów upraszczał ludzkie odruchy; nie zostawiał przestrzeni na rozwój, zabawę, odpoczynek. Nie pozwalał się rozprężyć, zapomnieć, opuścić gardy. W South Parku zatem żyło się nie tylko w stałym napięciu, ale i też w stanie bezustannej czujności - z jednej strony przez wzgląd na ogrom potencjalnych zagrożeń, z drugiej - w oczekiwaniu na jakąś byle szansę, przypadkiem i łaskawie rzuconą człowiekowi od losu. Kto wie, może trafi się jakaś okazja? Może da się kogoś okraść, coś ugrać, coś zakombinować?

Inna sprawa, że taki rodzaj niedoboru Lula-James naprawdę znał tylko w teorii, i za sprawą prowadzonych codziennie obserwacji. Wychowując się pod skrzydłami Fitza - niekoniecznie zawsze z Fitzem, przy tym, co było jednocześnie dobrą, jak i złą wiadomością - Lula nie mógł powiedzieć, że brakowało mu pieniędzy, ochrony, czy przekonania, że w razie czego ktoś posprząta narobiony przezeń bałagan (w mniej lub bardziej legalny i humanitarny, przy tym, sposób). Problem leżał tylko w tym, że dwunasto-, trzynastoletnie dziecko zwykle bardziej potrzebuje stałej, przewidywalnej obecności ojca i poczucia nieprzerwanego bezpieczeństwa, niż drogich prezentów w ramach rekompensaty za permanentne zmartwienie, czy się tego ojca w ogóle jeszcze zobaczy, do pary z wynajętym przez tatę dryblasem, na wszelki wypadek chodzącym za nim krok w krok (to znaczy - za dzieckiem, nie za ojcem; Fitz zawsze się zarzekał, że sam sobie jest najlepszą ochroną).

Lula-James, nadal wpatrzona w nieznajomą spode łba - nie tyle może gniewnie, ze złością rozchodzącą się powoli po kościach, co czujnie, w niezrozumieniu jakie (do cholery!) pobudki mogą kierować ewidentnie niepasującą tu kobietą, próbującą się może nie tyle zaprzyjaźnić, ale niekończącą rozmowy jednym, suchym "Dziękuję" (albo, surowszym: "Już, to wszystko", jak faktycznie mówi się czasem do służby - nie zawracając sobie głowy koniecznością wyrażania jakiejkolwiek wdzięczności za pomoc). Wzruszyła ramionami, mierząc wzrokiem pobladłe ślady tam, gdzie kiedyś znajdowały się plakietki identyfikujące łazienki.
- Nie słucham plotek - Odparła tylko, gryząc się w język nim ślina przyniosłaby jej na wargi jakiś bardziej zjadliwy komentarz. W istocie, Lula chciała powiedzieć brunetce, że nawet gdyby nie potrafili sobie tych (dosłownie) zasranych, bogatych tyłków podcierać ("oni" - ogół społeczeństwa faktycznie zarabiających kilka, jeśli nie kilkanaście, już nawet nie tyle najniższych, co średnich-krajowych miesięcznie), to nie był jej problem. Nie chciała jednak niepotrzebnie strzępić sobie języka - bo i po co? Z perspektywą, że za chwilę pewnie i tak zgubi kobietę z pola widzenia, i nigdy więcej jej nie zobaczy?

Była jednak w ewidentnym błędzie - nawet po zostawieniu Leslie w łazience, i zajęciu się jakąś częścią swoich typowych, charytatywnych obowiązków. Może był to przypadek, a może fatum, ale w momencie, w której za von Mercer - za budynkiem szukającą przede wszystkim wytchnienia od niemilknącego w Ośrodku zgiełku - zamknęły się ciężkie, metalowe drzwi, jej spojrzenie natychmiast zagrawitowało w stronę znajomej sylwetki.
Westchnęła ciężko, butelkę wody porwaną z jednego ze stołów w Jadłodajni przekładając z ręki do ręki.
- Hm? - W jego głosie było roztargnienie, ale mniej irytacji, niż można by się spodziewać. Prześlizgnął się spojrzeniem po kantach narzuconej na nieszczęsną koszulę marynarki, aż dotarł do oczu brunetki. Ładnych. I pociągniętych tuszem, za którego pieniężną równowartość śniadanie, lunch i kolację mogłoby zjeść pewnie z pięcioro dzieciaków z South Parku.
Gdyby, w każdym razie, za wzruszanie ramionami ktoś Luli-James zapłacił, już dawno byłby milionerem.
- Tak jakby - Głos von Mercer był niski, maźnięty chrypką, ale w gruncie rzeczy całkiem przyjemny dla ucha. Nienawidziła, kiedy mówiono jej, że mogłaby brzmieć bardzo dziewczęco, gdyby tylko celowała w oktawę wyżej - Nie na stałe. - Jakoś nie czuła się w obowiązku, żeby wyjaśniać kobiecie cokolwiek więcej. Pociągnęła nosem.
- Ugotujesz się w tym. Albo dostaniesz udaru - Zawyrokowała, zwłaszcza w kontekście temperatur i zaduchu panujących w środku budynku, w którym jakakolwiek wentylacja (o "klimatyzacji" nie wspominając) przestała działać koło dziewięćdziesiątego ósmego roku - Trzeba było powiedzieć, mamy w środku jakieś zapasowe koszule.
Nie przyszło jej tylko do głowy, że osoby jak Leslie Parker, najpewniej, po prostu nigdy nie zakładały rzeczy, które miały w sobie jakąkolwiek domieszkę poliestru, i nie kosztowały mniej niż dwieście dolarów.

leslie parker

autor

-

You cannot get angry at work, especially if you’re a girl. If i had thrown a chair or a napkin, it would have been unprofessional and career suicide.
Awatar użytkownika
30
172

Producentka wiadomości

King 5 TV

fremont

Post

Znowu nie pociągnęła tematu, chociaż kolejne pytania same formowały się w głowie, zaczynając od trywialnego "jak to tak jakby?", a kończąc na "jesteś tu na zastępstwo za tę osobę po wypadku, o której wspominał dyrektor?". Nie miała jednak zamiaru przedzierać się nadto poza to niechętne, czujne spojrzenie - spędziła wystarczająco wiele lat w zawodzie polegającym na rozmawianiu z ludźmi, żeby wiedzieć, że stoi na niepewnym gruncie i za dużo pytań sprawi, że tenże grunt straci całkiem.
A w chwili obecnej kiedy miała wybierać między kolejnym, nic nieznaczącym small-talkiem w środku, a tym wątłym wyzwaniem, jakim było utrzymanie się na tym niepewnym gruncie... wybór nie był trudny. Zawsze miała w sobie zacięcie w stylu "potrzymaj mi piwo".
- Prawdopodobnie - zgodziła się lekko skinąwszy przy tym głową, bo przewidywania udaru i przegrzania zdawały się być oczywistym wnioskiem. No przegrzeje się, trudno, nie pierwszy raz w życiu, kiedy następnego dnia pójdzie do pracy czując się paskudnie. Mogła mieć tylko nadzieję, że w przeciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin nie wydarzy się nic, przez co będą musieli piątkowe plany wywrócić do góry nogami.
Zdążyła się z tym już niemal pogodzić, kiedy padła kwestia o zapasowych koszulach. Nie musiała długo rozważać zawoalowanej propozycji, bo jakby nie patrzeć - w tej chwili gotowa byłaby założyć na siebie cokolwiek, co pozwoliłoby jej nie mieć na sobie niepotrzebnych warstw. Mogłaby to być nawet jedna z jej jersey, których nigdy nie nosiła w miejscach publicznych - częściowo dlatego, że nie wypadało i jak by się wtedy prezentowała, a częściowo dlatego, że było po nich widać, że ma je od zawsze. Na litość, jej ukochana czarno-żółta Pensów, pierwsza jaką w życiu dostała, była tak sprana, że ledwo już było widać logo z pingwinem. Stare, sprane, dwie miały dziury, ale były jej. Stanowiły jedno z niewielu namacalnych wspomnień opuszczonego przed laty domu. Miała na pieńku z rodziną, z którą nie miała ani siły, ani ochoty rozmawiać, gdzieś pod skórą czaiło się jej poczucie wstydu odnoszące się do tego skąd pochodzi, ale nie z tym kojarzyły jej się koszulki. Koszulki to było wspomnienie późnych, ciepłych wieczorów na ranczu. Czasu spędzanego z końmi. Tego specyficznego zapachu kurzu, który osiadał na skórze i ubraniach po całym dniu bieganiu przez pola z najbliższymi jej wtedy osobami, po chowaniu się w stogach siana, siedzeniu w stajni czy wspinaczce po drzewach. Pierwszych pocałunków za szkołą. Treningów często bolesnych, ale dających najwięcej radości na świecie.
Ale żadnej z tych koszulek w aucie nie było - jak na złość dwa dni wcześniej oddali samochód do czyszczenia i nie znajdowało się w nim nic poza okularami przeciwsłonecznymi w schowku.
- Chętnie skorzystam - przyznała, prostując się lekko, poza tym jednak nie wykonując żadnego ruchu, jakby chciała powiedzieć "prowadź". Kiedy wrócili do środka, odruchowo niemal zagaiła: - Co robisz, jak nie pracujesz tu?
Czy była namolna i wścibska? Może. Chyba takie przywary kogoś kto przez lata zajmował się dziennikarstwem i zajmuje się nim poniekąd do dziś. Teraz jednak, poza zwykłą ciekawością, Leslie pokierowało coś o wiele prostszego - zwyczajna, tak typowa dla ich kultury niechęć do ciszy. W dodatku tej bardzo typowej ciszy, ciężkiej, będącej na skraju nieprzyjemnej. Poza tym, towarzysząca jej osoba mogła zwyczajnie siedzieć cicho, tak? Tak. Mogła nie proponować koszuli i to byłby koniec tematu. Mogła odwrócić się na pięcie i z daleka obserwować jak Leslie powoli się roztapia.
Ale nic takiego się nie stało. Grunt się ustabilizował. To Leslie, dla własnego komfortu, pozwoliła sobie na to pytanie.

lula-james mercer

autor

-

And if I could have done it again - I wouldn't change a thing
Awatar użytkownika
23
178

naprawia samochody

chuck's auto repair

chinatown

Post

Lula-James jednocześnie bardzo ceniła sobie ciszę, jak i niekoniecznie wierzyła w jej faktyczne istnienie.
Po pierwsze, nigdy nie przeszkadzało jej to samo milczenie, które u innych zwykle budziło głęboki dyskomfort. Podczas, gdy brak pogawędek o niczym, prowadzonych z neurotyczną wręcz częstotliwością, i mających za cel odciągnięcie uwagi zaangażowanych weń osób od ich własnych problemów albo niskiej samooceny, wdawał się innym we znaki, von Mercer z wdzięcznością przyjmowała chwile wolne od ludzkiego trajkotu i gwaru.
Po drugie, Lu raczej nie wierzyła w coś takiego, jak cisza absolutna - w końcu zawsze znalazł się jakiś dźwięk, hałas albo pogłos, w jaki można było się wsłuchać, nawet, jeśli robiło się to wyłącznie kantem świadomości.
Nawet na przystani, która dwudziestotrzylatkowi służyła za stały adres, trudno było przecież o momenty kompletnego wyciszenia. A to rozległ się jakiś mewi krzyk, a to chlupot wody wzburzanej wiatrem, rozbijającej się o burtę mieszkalnych łodzi. Także i teraz Lu nie miałby zatem za wiele przeciwko, gdyby Leslie postanowiła jednak podążać za nim bez słowa, w milczącym przyzwoleniu na pozostanie dwiema osobami, które nic o sobie nawzajem nie wiedzą.
Towarzysząca Luli-James brunetka ewidentnie miała jednak inne plany. Von Mercer wzruszył ramionami, i skinął głową w kierunku budynku.

Trudno było stwierdzić, gdzie panują gorsze temperatury: na zewnątrz, gdzie delikwenci znajdowali się pod agresywnym ostrzałem wiszącego w zenicie słońca, czy tutaj, za grubymi murami Ośrodka, którego wnętrze spokojnie mogło teraz imitować środek pancernej puszki (cały przybytek miał tylko cztery pary drzwi, i okien co kot napłakał - łatwo więc było o duchotę i gorąc na wzór takiego, którego spodziewać się można w saunie; no, chyba, że było się Lulą-James, i znało się jego zakamarki od podszewki).
- To zależy - Lu zorientowała się, że mówi tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy usłyszała własny głos. To nawet nie tak, że nie miała ochoty na rozmowę z Parker, albo, że starała się ostentacyjnie okazać kobiecie brak zainteresowania. Nie rozumiała po prostu, dlaczego ktoś taki (jak brunetka), miałby interesować się kimś takim (jak ona - wychowana, jak zakładała, po innej, gorszej stronie miasta, w środowisku, o którym Leslie mogła sobie co najwyżej nakręcić sensacyjny dokument, ale którego nigdy w życiu nie byłaby w stanie tak naprawdę zrozumieć) - Jestem mechanikiem - Pociągnęła nosem, zatrzymując się przed prostokątem którychś z kolei drzwi, jakimi pocięto południową ścianę. Za framugą czekał na nich nie tylko zasób zapasowych ubrań, ale też nieco przyrdzewiały, ale nadal zupełnie sprawny elektryczny wiatrak - rzadki rarytas w dni tak upalne jak ten; taki, w dodatku, o którym w Ośrodku wiedziała jedynie garstka osób. Lu wydobył z kieszeni spodni metalicznie rozbrzęczany pęk kluczy i odnalazł właściwy, wsuwając go w zamek - W Chuck's Auto Repair. Niedaleko Portage Bay - Nieuświadomienie i zupełnie odruchowo, przepuścił Leslie w drzwiach i przymknął je za ich dwójką. Pomieszczenie było raczej niewielkie, ale nadal na tyle duże, aby pomieścić w sobie kilka kartonów pełnych ubrań oddanych kiedyś opiece społecznej na jakąś zbiórkę, ale nigdy w efekcie niewykorzystanych, i nieprzekazanych dalej. Lula-James wymownie zatarła ręce komunikując Leslie, że nie ma co, pora brać się do pracy. Z lekkim grymasem nieskrywanej satysfakcji (uśmiechem jeszcze się tego nazwać raczej nie dało, ale kąciki jej warg niewątpliwie uniosły się nieco, nadając twarzy pewnej, chwilowej łagodności), włączyła wiatrak i zabrała się za pierwsze pudło, wywlekając zeń kilka możliwych propozycji. Nie dało się ukryć, że większość z ubrań była w raczej kiepskim stanie, ale i wśród nich można było znaleźć parę nieco bardziej wyjściowych perełek - A ty? Co robisz, kiedy... - Nie czyścisz sobie sumienia weekendowymi, charytatywnymi rozrywkami, po jakich wracasz do domu wartego więcej, niż majątek wszystkich pracowników tego ośrodka razem wziętych, chciał powiedzieć, ale szczęśliwie jednak ugryzł się w język - Kiedy nie obcujesz z South Parkiem? Bo zakładam - Chrząknął - Że nie jesteś stąd.
Z lekkim zdziwieniem Lu uświadomiła sobie, że to chyba najdłuższa sentencja jaką do tej pory wypowiedziała nie tylko przy Parker, ale i w ciągu całego dzisiejszego dnia. Od pytania, czy to dobrze, czy źle, odwróciła własną uwagę, koncentrując się na paru znalezionych w pudłach koszulach i podkoszulkach. Jedna miała długi rękaw i ładny kołnierzyk, ale wydawała się - na oko - ciut za duża. Inna była nieprzytomnie wygnieciona, ale za to czysta i chyba w odpowiednim kroju. Wreszcie trafiło się jeszcze parę tiszertów z logo Ośrodka Pomocy, w których dwudziestodziewięciolatka mogłaby wtopić się w lokalne tło.
- Któraś z tych będzie okay? - Lu uniósł brew, a potem łypnął w stronę pozostałych pudełek, szczeknąwszy krótkim wyrzutem śmiechu - W razie czego mamy tu chyba cały wachlarz możliwości.

leslie parker

autor

-

You cannot get angry at work, especially if you’re a girl. If i had thrown a chair or a napkin, it would have been unprofessional and career suicide.
Awatar użytkownika
30
172

Producentka wiadomości

King 5 TV

fremont

Post

Parę lat temu w semestrze zimowym Leslie prowadziła zajęcia na uniwersytecie dla studentów pierwszego roku. Była to typowa zapchajdziura, na którą połowie grupy nie chciało się przychodzić, a reszta pojawiała się głównie dlatego, że leciała na Parker. Wprowadzenie do dziennikarstwa, temat tak upiornie szeroki i niejasny, że wybaczała całkowicie tej części grupy, która raczyła się pojawić na pierwszych, trzecich i może ostatnich zajęciach.
Jakie są najważniejsze cechy dziennikarza?
Pytanie napisane starannie na tablicy, jeszcze na dziesięć minut przed rozpoczęciem pierwszych zajęć. Spodziewała się różnych, mniej lub bardziej poetyckich odpowiedzi i nikt ani jej nie zaskoczył, ani nie zawiódł. Dociekliwość, lekkie pióro, rzetelność. Odpowiedzialność, spostrzegawczość. Dobra pamięć.
Pamięć. Do szczegółów, do miejsc, do dat i nazwisk. Do godziny, o której odbyło się spotkanie, do napomkniętych historyjek i anegdotek o dawnym profesorze. Wszystko mogło się kiedyś przydać, wszystko mogło być wstępem do historii. To mniej więcej próbowała przekazać im Leslie podczas tej pierwszej godziny, bo wierzyła absolutnie w fakt, że szczegóły były wszystkim.
Mechanik. Chuck's Auto Repair. Niedaleko Portage Bay. Powtórzone raz, drugi w myślach i wrzucone do jednej z wielu przekładek w głowie. Kto wie. Może kiedyś będzie potrzebowała kontaktu do wywiadu, może zwyczajnie mechanika.
A może zwyczajnie będzie chciała raz jeszcze przeprowadzić rozmowę z grzebiącą obecnie w jednym z kartonów osobą. Każdy miał w sobie historię, których powolne odkrywanie za pomocą subtelnych (albo wręcz przeciwnie) pytań kiedyś przynosiło Leslie ogromną falę satysfakcji. Z czasem nauczyła się, że im więcej wie o człowieku tym częściej okazuje się on być zwyczajnie nudny i dawne fale satysfakcji zamieniały się w ciekawość podszytą dużą dozą podejrzliwości oraz dystansu.
Ale wciąż trafiała na osoby, które wyróżniały się z tego oceanu przeciętności, przy których odzywały się jej stare instynkty pragnące drążyć, dopóki nie dowie się co się kryje za danym grymasem, słowem, gestem. W tamtej chwili, w schowku, kiedy prezentowano jej koszulki, wszystkie te instynkty odżyły, domagając się odpowiedzi.
- Słusznie zakładasz, jestem z Montany. - Nie lubiła dzielić się swoim pochodzeniem, ale nie chciała wzmacniać jeszcze kontrastu jaki był między nimi przyznaniem, że mieszka w o wiele bogatszej dzielnicy i w South Parku właściwie nigdy nie bywa. Montana była swojska. O wiele bardziej swojska, niż modne restauracja w Belltown. - Jestem producentką wiadomości - dodała, ściągając w końcu marynarkę i w myślach kierując "kurwa, kocham cię" do wiatraka, z którego ledwo wyduszone powietrze na jej skórze było najmilszą rzeczą, jaka ją spotkała tego dnia.
O dwa rozmiary przyduża koszula musiała być kiedyś w głębokim, butelkowym kolorze, teraz bardziej miała barwę przysuszonej trawy. Ujdzie.
- Będzie okay - powtórzyła patrząc na niego ze szczerym, pełnym wdzięczności uśmiechem przez ułamek sekundy przed złapaniem za krawędzie bluzki, którą miała na sobie, by ściągnąć ją przez głowę, bo po pierwsze nie miała wstydu, po drugie nie miała się czego wstydzić, a po trzecie pół godziny wcześniej obiecała sobie, że w miarę możliwości już nie wróci do tej ciasnej, brudnej łazienki.
- Życie mi ratujesz. Prawdopodobnie dosłownie. - Zauważyła, wprawionym ruchem podwijając rękawy nad łokcie i zabrała się za zapinanie guzików, absolutnie intencjonalnie pomijając pierwsze trzy. Niespiesznie, nie garnęła się do ponownego wciągania na siebie jakiejkolwiek warstwy. - Dzięki.
Poprawiła kołnierzyk, odruchowo wygładziła przód koszuli. Sprany materiał okazał się być przyjemnie miękki i to na tym postanowiła się skupić, a nie na drapiącej ją w kark metce.
- Mechanik, okazjonalnie pracujący tutaj, ratujący przypadkowe osoby od udaru - podsumowała lekko przechylając głowę, co było starym, szczenięcym nawykiem, którego nigdy nie udało jej się do końca pozbyć; jeden z odruchów, który zdradzał dobrze ją znającym osobom, że jest szczerze zainteresowana. - Leslie Parker, miło cię poznać - wyciągnęła dłoń.
I ok. Może być tak, że częściowo to przedłużała, bo zwyczajnie chciała zostać w zasięgu wiatraka chociażby pół minuty dłużej.
No co, niech pierwszy rzuci kamieniem kogo by to nie kusiło.

lula-james mercer

autor

-

And if I could have done it again - I wouldn't change a thing
Awatar użytkownika
23
178

naprawia samochody

chuck's auto repair

chinatown

Post

"Dobra pamięć!?"
Och, Chryste! W takim razie być może Lula-James powinien wziąć pod rozwagę zaprowadzenie w swoim życiu spontanicznej rewolucji, i totalną zmianę kariery!?
W końcu ze wszystkich mniej, czy bardziej przydatnych cech i umiejętności, których nie wyrobiła w sobie wynikiem świadomego treningu (jak mięśni, powiedzmy, albo zdolności do otwierania najróżniejszych zamków za pomocą drobnych, metalowych obiektów niczym gwoździk albo wsuwka do włosów), to właśnie pamięć miała najbardziej rozwiniętą, niepowstrzymaną, działającą jakby non-stop, i kompletnie wbrew jej woli. Zaczęło się wcześnie, w czasach, w których naprawdę nie sięgała jeszcze czubkiem nosa ponad kant jadalnianego stołu, a tym bardziej - za brzeg ojcowskiego biurka, w jakiego to szufladach kryły się różne skarby i kurioza (Lu miała dostęp do wszystkich z wyjątkiem dwóch, z jakiegoś względu - którego wtedy nie rozumiała, a o jakim dziś nie chciała myśleć - zamykanych przez Fitza na dwa osobne klucze), a potem było tylko gorzej, zupełnie, jakby jej mózg rejestrował najróżniejsze obrazy i bodźce automatycznie, odruchowo, i totalnie poza jej własną, świadomą kontrolą.
Ironia polegała tylko na tym, że Lu zazwyczaj pamiętał niemal wszystko, czego nie chciał. To natomiast, co wolałby zachować w umyśle na zawsze, rozmywało się niby zabrane nieustępliwą, liżącą morski brzeg falą.
Pamiętał: Ojca wychodzącego z domu o dziwnych porach, dziwny dźwięk paska w pośpiechu wciąganego w szlufki i stukot obcasów na trzech pierwszych stopniach przed werandką (oddalający się, nie zbliżający); kabaretki i cygaretki matki (obydwa słowa zawsze brzmiały dla Lu jak jedno), jej włosy, upinane nisko nad karkiem, pierwsze, oklinane przez Ethyl, siwe włosy zwieszające się w cienkich pasmach z kobiecej skroni; szkołę - koszmar nieprzynależenia, każdą jedną z tysiąca obelg, które znosić musiał aż do podjęcia decyzji, że już nie wróci na żadne zajęcia; strach - z początku zupełnie przezeń nierozumiany, a potem coraz bardziej świadomie opracowywany umysłem, przed rzeczami, które w rejonach jak South Park naprawdę się działy, i mogły przytrafić każdemu; wiadomości - o ironio, niektóre z nich być może podpisanie nazwiskiem Leslie - z wiekiem czytane z coraz większym rozumieniem; oczy Cottona Cockburna zasnute gęstą mgłą gorących, brzydkich łez; tamtą dziewczynę - ciało jak zdjęte z krzyża, zerwaną koronkę i zerwany paznokcieć; tamtą noc, w grudniu -
Nie pamiętał: Pierwszego dnia, w którym zobaczył Azę - jakkolwiek bardzo nie próbował, przez wszystkie te lata, przypomnieć sobie każdego szczegółu, który mogłby potem obracać w pamięci nabożnie i starannie, jak obiekt kultu, albo święty medalik; wszystkiego, co było dobre - choć przecież wiedział, że musiały być takie chwile, nawet w jego dzieciństwie, momenty beztroski i radości, do których teraz zdawał się po prostu nie sięgać pamięcią (jak, wtedy, nie sięgał poza blat rodzicielskiego mebla w gabinecie); marzeń, które miał kiedy był dzieckiem - a przecież musiał jakieś mieć, wszystkie dzieci jakieś mają - jakie zdawały się blaknąć z każdym kolejnym, przeżytym w South Parku, dniem.

Może więc przydatnym byłoby, mimo wszystko, trafić na takie, prowadzone przez Leslie Parker zajęcia (oczywiście, gdyby ktoś w ogóle w pierwszej kolejności wpuścił Lulę-James na jakikolwiek uniwersytet), i nauczyć się zarządzać tą pamięcią, która póki co była w rękach von Mercer jak nieokiełznany, narowisty koń ujeżdżany na oklep i bez większej wprawy.
- I co, przyjechałaś tutaj aż z Montany? - Lula-James spojrzała na Leslie w sposób bezwstydzie sugerujący, że chyba żadne z nich nie wierzy w taką wersję wydarzeń. No, jasne, gdyby w sercu South Parku wylądował nagle spodkowaty statek z innej planety, Lu mogłaby uwierzyć, że ściągnęło to dziennikarskie ekipy z całego stanu, albo i z całego kraju, ale nie oszukujmy się - przeciętne, charytatywne wydarzenie w domu socjalnym w najgorszej dzielnicy Seattle nie mogło zainteresować nikogo, kto nie był choć trochę bardziej związany ze stanem Waszyngton. W jakikolwiek sposób.
Zastanawiała się, czy kobiecy komentarz ma na celu właśnie przynajmniej pozorne zniwelowanie jaskrawej różnicy między ich pochodzeniem i prezencją (cóż, wystarczyło spojrzeć choćby na ręce: Leslie, o wymuskanych zadbanych, równiutko wypolerowanych paznokciach, tu i ówdzie tylko niemal niedostrzegalnie poorane jakimś zacięciem od gazetowej kartki, i Luli, zahartowane fizyczną pracą, z paznokciami przyciętymi niemal przy samej skórze, żeby nie wchodziły mechanikowi w paradę), i chyba nawet miała na końcu języka jakąś następną uwagę, ale wtedy Leslie zdjęła bluzkę, a von Mercer uległa dystrakcji i potrzebie, by pilnie i skromnie odwrócić wzrok.
Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, złapała się akurat na błysk wszytej w szarozielony materiał metki. Pomyślała, że musi cholernie uwierać.
- I o czym produkujesz te wiadomości? - Jakkolwiek bardzo by się nie starał, nie mógł powstrzymać nuty sarkazmu plamiącej to pytanie - Chyba nie o nas, tutaj? - Przecież South Parkiem interesowano się wyłącznie wtedy, kiedy pojawiała się szansa na jakieś dotacje. No, albo kiedy znaleziono tu jakiegoś trupa - cenniejszego niż tylko kolejny, przećpany dzieciak, albo pozbawiona dokumentów prostytutka.
Lu poczekał, aż dziennikarka podopina guziki. Potem uścisnął jej rękę - krótkim, szczerym, prostym ruchem dłoni.
- Lu - Rzucił, co mogło brzmieć jak "Lou", i sugerowało, że jest skrótem od jakiegoś dłuższego imienia. Odruchowo przekrzywił głowę w przeciwną stronę niż Leslie - jak dwa wahadła w tym samym mechanizmie - Nie planowałem ratować dziś komuś życia, ale skoro tak mówisz... - Wzruszył ramionami, omiatając wzrokiem poprawiany przez Parker kołnierzyk - Słuchaj, nie urwać ci tej metki, co? Wygląda jakby zajebiście gryzła.

leslie parker

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”