Pękały, na przykład, balony. Wielokolorowe i wielokształtne - a więc imitujące rozmaite kolory tęczy, i różnorakie zwierzęta, które mały Colton znać mógł co najwyżej w wypraw do Zoo, dokumentów przyrodniczych oglądanych z kolan ojca w rzadkie, wytęsknione sobotnie wieczory, i z połyskliwych, śliskich tuszem stronic ulubionych, dziecięcych albumów o rzadkich gatunkach zamieszkujących wszystkie kontynenty świata. Niektóre nawet wypełnione konfetti tak, że jeśliby dźgnąć je igłą albo docisnąć rancikiem paznokcia, spod gumowej obłości dało się uwolnić wirujący deszcz jaskrawych drobinek.
Pękali też rodzice. Z dumy, nad samodzielnością własnych latorośli, które jeszcze sześć czy siedem lat temu ledwie trzymały się na dwóch nieporadnych, pulchnych nóżkach, a teraz zasuwać potrafiły na dwukołowym rowerze, tnąc ósemki i elipsy po asfalcie szerokiej, bezpiecznej ulicy przy jednym z wielu, policyjnych domów.
Pękały również bębenki. Uszne. U tych samych rodziców, i u innych dorosłych zaproszonych na imprezę wyprawianą w ogrodzie Bradshawów z okazji urodzin Coltiego. Smagane wrzaskliwością przepełnionych entuzjazmem, dziecięcych głosów, niosących się falami na liniach między kuchnią i werandą, werandą i skrawkiem zielonej murawy, i wreszcie - pomiędzy trawnikiem i niskim, dmuchanym basenem, z racji nadal jeszcze wczesnowiosennych temperatur zamiast wodą, wypełnionym nadmiarem balonów.
Ale pękały także serca.
Ośmioletnie. Naiwne i ufne. U bardzo małych, i bardzo stęsknionych za wiecznie zajętą matką chłopców, którzy dowiadywali się, że mimo najszczerszych chęci, mama musi zostać w delegacji o jeden dzień dłużej niż w początkowo zakładanym planie. I, że przeprasza. I, że przesyła buziaki - przez tatę, który rozmawiał z nią przez telefon. I, że obiecuje poprawę.
Tak swojemu dziecku, jak i mężczyźnie, z którą wiązała ją małżeńska przysięga, kredyt hipoteczny oraz naście lat wspólnego zmagania się ze wszystkim, co przynosiło życie.
Ostatnio, zresztą, zdarzało się to wyjątkowo często. Te telefony, przepełnione niezręczną, tak nietypową dla Bradshawów ciszą; spojrzenia, ciężkie od wzajemnych pretensji, wymieniane gdy, z rzadka, wpadali na siebie w kuchni; wszystkie te "musimy porozmawiać" - zapowiedzi i obietnice bez pokrycia, bo każde z nich było zbyt zajęte kimś czymś innym, by znaleźć w końcu kilkanaście rozmów na ważną, choć bardzo niewygodną konwersację.
Z drugiej strony nie dało się ukryć, że tak milczenie, jak i nieobecność June były Johnny'emu na rękę. Wstydził się tej myśli - szczególnie przed samym sobą - ale jednocześnie nie potrafił nie czuć w związku z nią cudownej ulgi. Im mniej kontaktu miał z Junie, tym mniej pojawiało się ryzyka, że będzie musiał zacząć wyjaśniać jej przyczynę swojej nieobecności (tak fizycznej, gdy wracał do domu później niż powinien, i gdy tłumaczył się nocnymi dyżurami na posterunku, jak i psychicznej, gdy myślą odpływał w rejony najgorszej z dzielnic Szmaragdowego Miasta).
- Przyczyna miała dziewiętnaście lat, włosy tak płowe, że niemal zupełnie białe, tęczówki jak bardzo wczesny, bardzo zimny grudniowy poranek, i wielki talent do pakowania się w kłopoty.
Obecność Sarah, jednak, Johnny przyjął z westchnieniem nieskrywanej ulgi. Miał już całą listę zadań, przy których kobieta miała okazać się nieopisanym wsparciem - poczynając na malowaniu twarzy, a kończąc na pocieszaniu małego Coltiego, który nadal nie pogodził się z brakiem mamy na własnym, urodzinowym przyjęciu.
- Jezu Chryste, naprawdę dobrze cię widzieć, Buttercup - Rzucił, posługując się zdrobnieniem z dzieciństwa, które przed laty stosował pod adresem siostry (wszystko przez jej miłość do kwiatów - zwłaszcza do jaskrów, dla których jako mała dziewczynka dosłownie traciła głowę, przy matczynej rabacie gotowa spędzać wiele godzin). Przywitał kobietę na podjeździe, przejmując od niej pakunki, które niewątpliwie ze sobą przyniosła - Jak się masz? Nie uświadczymy dziś twojego męża!?
Sarah Walker