WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

motel

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post


osiem


Strzelaniny, co?
Jedna w lutym tego roku, dwie jesienią i wiosną zeszłego, potem dość długo nic, i cały wysyp policyjnych interwencji, inicjowanych głównie telefonem od przerażonej recepcjonistki, w stan paniki wprowadzonej hukiem jednego lub więcej wystrzałów, między dwutysięcznym-siedemnastym, i dwutysięcznym-czternastym rokiem.
Tak mniej więcej prezentowała się statystyka, do której żartem może trochę płaskim, ale jednocześnie mającym siłę, żeby i jerychowy kącik warg, lewy, wywindować w górę w krótkim uśmiechu, nawiązał Yosef Sadler na moment nim wyszli z Loretty.
Gdyby się nad tym zastanowić, w tych rejonach wcale nie był to wyjątkowo imponujący wynik. Przyzwoity - bo plasujący się gdzieś w okolicach centrum rozkładu normalnego (choć jak słowo "normalny" miało się niby do przemocy z użyciem broni - to już inna kwestia) między tym, co uznawało się za "mało" i za "dużo" - owszem. Ale daleki od liczb, które na kimś takim, jak Jericho Cel Tradat, zrobiłyby większe wrażenie.

Pierwszy wystrzał z broni palnej, Jericho usłyszał gdy miał siedem, albo osiem lat, i ojciec zabrał Edena, Ziona i jego na strzelnicę nad Pine Lake, w miejsce, w którym nikt nie kręcił nosem na wiek Jerry'ego i fakt, że ledwie dosięgał nosem nad dolną krawędź, która sklejkową obudowę przylegających do siebie boksów dzieliła od grubego, żebrowanego plastiku - tańszego, i w gruncie rzeczy bezpieczniejszego niż szkło. Pamiętał niewiele; tyle, że Aza się mazała, bo ojciec zabronił jej iść z nimi, i kazał zostać z matką i ciotką Pamelą, i że dźwiękoszczelne słuchawki ciągle zsuwały mu się z głowy - za duże na drobną sylwetkę i dziecięce, delikatne uszy. Bardziej niż huk pierwszego strzału, pamiętał raczej wibracje. Drżenie całego świata, które przedarło się przezeń na wskroś - niespodziewane nawet mimo danego mu przez ojca ostrzeżenia, Teraz będzie huk, raz - dwa - , a potem nagle głucha cisza, nim znad linii otaczającego ich lasu zerwał się pierwszy, spłoszony ptak.
Kiedy przeprowadził się do South Parku - najpierw do Ziona, a potem na swoje - koniec końców sporadyczny łoskot uwalnianej z magazynku kuli musiał mu spowszednieć. Czasem bliższy, czasem dalszy, jak grom niekiedy zwiastujący nadejście burzy, ale innymi razy przeciwnie - oddalający się atmosferyczny front, którym nie ma się co przejmować.
Wystrzały zjawiały się w świecie Jericho niczym nieproszeni, ale też względnie obojętni mu goście - tacy zatem, którym pozwala się zostać i usiąść, i którymi się nie przejmuje, dopóki nie zaczną robić problemów, otwierać lodówki bez pozwolenia, i generalnie trochę za bardzo się panoszyć. Ich echo wlatywało czasem oknem albo przez dziurkę od klucza, niczym piorun kulisty z miejskich legend, w jakie nikt nie wierzył, ale których też każdy słuchał z dziwną przyjemnością. Czasem pojedyncze, czasem w krótkiej salwie: łup - łup - łup, i cisza. Zdarzało się, że po nich następował kontratak, albo lament, albo - po dłuższej pauzie - rozlegał się śpiew syren, policyjnych lub należących do rozpędzonego ambulansu.
Dojrzewając - czy raczej doroślejąc, wynikiem lat przyrastających mu w metryce (ale, w dużej mierze, niekoniecznie do pary z faktyczną mądrością, która, jak wiadomo, niewiele ma wspólnego ze zwyczajnym cwaniactwem) - przywykł do nich tak, jak się przyzwyczaja do złych wiadomości. O ile niecelowane w niego, przyjmował je ze wzruszeniem ramion i koślawym c'est la vie! wpisanym w krótki błysk w tęczówce oka.
Dlatego też myśl, że w miejscu, w które się wybierali z Yosefem Sadlerem, zdarzało się komuś czasem postrzelać, ani nie spowolniła tempa jego kroków, ani nie zmieniła ich kierunku.

Bardziej niż jakikolwiek Lęk, Jericho Cel Tradata potencjalnie mógł teraz powstrzymać chyba tylko Wstyd.
Wstyd, że jest trochę wstawiony - a więc że, aby zdobyć się na to, o czym myślał od dawna i czego pragnął, choć może nie zawsze świadomie, od jeszcze dłuższego czasu, musiał pozwolić aby kuraż przelał się w nim płynnie w pijacki tumiwisizm i zuchwałość. Wstyd, że nie miał domu albo choćby mieszkania, do którego Yosef - nie ktokolwiek, a Sadler właśnie - poszedłby z nim dobrowolnie i chętnie, nawet bez pytania, ponad jerichową posiadłość nie przedkładając obskurnego, owianego mętną raczej sławą moteliku na obrzeżach Georgetown, pomiędzy fabrykami Boeinga i pasmami miejskiej autostrady wyrastającego niczym biały, wzdęty ropą pryszcz.
Wreszcie: Wstyd, że trochę nie wie, co robi (nie dlatego, że jest najebany i niezdolny do podjęcia świadomej decyzji, tylko - ponieważ nie ma doświadczenia). I, że - jakkolwiek wprawiony w improwizacji - być może pierwszy raz w życiu nie będzie w stanie pokazać Yosefowi jak (się to robi), co gorsza - zmuszony, by liczyć na wskazówki ze strony młodszego chłopaka.
A przecież to Jerry nauczył go tylu różnych rzeczy, przed siedmioma laty bez większej inwitacji wchodząc w rolę jego mentora i, bądź co bądź, opiekuna. To on zwalniał czasem kroku, żeby Sadler mógł nadążyć, i mówił różne rzeczy głośniej oraz wolniej, dając mu szansę dobrze nauczyć się ich treści i brzmienia (do powtarzania potem przed lustrem, w pierwszych, szczeniackich próbach naśladowania swojego idola). Nie, żeby to była jakaś wyjątkowa w South Parku sytuacja - sam Jerry miał przecież Fitza i Mariusa, starszych, bardziej świadomych siebie mężczyzn, których zawsze w razie czego można było o coś spytać, i na których dało się liczyć w naukach gry w karty na pieniądze, wysyłania pogróżek, odróżniania etylu od metylu i koksu chrzczonego od niechrzczonego na węch, albo na smak - ledwie szczyptę zgarniętą na opuszkę palca, i z opuszki - na język.
Scenariusz nie przewidywał jednak nigdy zamiany ról. A ta, w ich aktualnym kontekście, w którym to Yosef miał większe niż Jericho doświadczenie, była pewnie nieuchronna.

Dobrze, że przynajmniej było ciemno - kiedy szli czternastką, mijając uśpione o tej porze, użytkowe lokale (fryzjera, solarium, Big Top Curiosity Shop - nie bez momentu na krótkie parsknięcie śmiechu w spotkaniu spojrzenia i nazwy przybytku, nigdy wcześniej tak idiotycznie zabawnej, jak teraz), i kiedy docierali do nasady mostu dzielącego ich od drugiego brzegu rzeki. Mrok zawsze dodawał Jericho animuszu, i teraz też zdawał się łaskotać go w wewnętrzną stronę kolan, naznaczając jego kroki sprężystością i dodając im rytmu. Autostrada szumiała obok; woda - szumiała pod nimi. Jerry nie mógł nie pomyśleć o tym, jak dużo czasu spędzali kiedyś z Yosefem na różnych mostach - paląc, gadając o pierdołach i gapiąc się w brunatną topiel pod nimi. Gdyby tera spojrzał w dół, nie zobaczyłby nic oprócz czerni. Jeśli zaś spoglądał za siebie, w przeszłość, w poszukiwaniu tych dwóch chłopców, którymi kiedyś byli, napotykał się tylko na pustkę.
Ale Jericho nie chciał się cofać.
I tylko dlatego naprawdę nie zrezygnował i nie zdezerterował z kpiącym śmiechem na wargach - jak w obawie Sadlera, w której okazałby się być niczym więcej, niż bohaterem okrutnej, ironicznej kreskówki. I tylko dlatego nie powiedział nic oprócz "Poczekaj na mnie", kiedy zatrzymali się na stacji benzynowej, i Jerry wszedł do lokalnego sklepiku żeby kupić im butelkę wody, zgrzewkę piwa, po paczce fajek, gumek i chipsów, i trochę słodyczy, bo po seksie zawsze chciało mu się cukru, a wątpił, żeby w Airlane mieli zadowalającą go selekcję; i "Żeby tylko był [pokój], kurwa, czysty" - nie do Yosefa, a do recepcjonistki, od której odbierali klucze w motelu.
I tylko dlatego, zamiast pokręcić głową i zmienić zdanie, przekręcił klucz w zamku - stojąc obok Yosefa w wąskim, dusznym korytarzu, na wykładzinie tak brudnej, że czuł, jakby dostawał od niej grzybicy stóp nawet przez podeszwę butów i materiał skarpetek, i pchnął drzwi do pokoju, który okazał się być w zasadzie względnie nieohydny, i na tyle czysty, na ile było to w ogóle osiągalne w miejscach jak Airlane.
Zanim Yosef zdążył w ogóle wejść do pomieszczenia, i zasunąć wpisaną w drzwi zasuwkę, Jerry znalazł się przy oknie, i je otworzył - ale zasłonił zasłony; i zgasił górne, ale zapalił boczne światło. I powiódł wzrokiem po rombach łóżkowej narzuty, po lustrze zawieszonym po przeciwnej stronie od zagłówka, po wąskim prześwicie prowadzącym do łazienki, i w końcu zawadził nim o sylwetkę dwudziestolatka.

Dopiero kiedy się odezwał, zorientował się, że zapomniał niemal całego alfabetu, całego języka, wszystkiego, co kiedykolwiek wiedział, i co potrafił ubrać w wyrazy. Zupełnie, jakby mieszkało w nim teraz tylko jedno słowo - z każdą chwilą rozpychające się w nim coraz bardziej, aż przeleje się przez wargi i spłynie opuszkami palców. Wypowiedziane przezeń wiele razy, ale nigdy w taki sposób - nigdy tak cicho i głośno jednocześnie, nigdy z takim głodem i przesytem w tej samej chwili:
- Yosef -

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Yosef nie pamiętał - mógł mieć lat równie dobrze trzy, jak i osiem - od kiedy każdy głośniejszy, upstrzony odpowiednią barwą i gwałtownością dźwięk kojarzył mu się tylko z hukiem kuli wystrzeliwanej z pistoletu; spodziewał się tego odgłosu z każdym zawodzeniem policyjnych syren albo kiedy letnie noce były odrobinę zbyt ciche jak na centrum South Parku - i spodziewał się go z taką pewnością, z jaką spodziewało się jumpscare’a w horrorze po przerobieniu odpowiedniej ilości podobnych treści, a więc kiedy huk wystrzału, na którego usłyszenie był przygotowany, nie docierał do jego uszu, pozostawał zastygnięty w niepewności i pełnym napięcia oczekiwaniu, bo coś najwyraźniej było nie tak. Podobnie jak to było z horrorami, które najbardziej straszyły za młodu - za dzieciaka każdy podobny odgłos sprawiał, że lekko podskakiwało mu serce albo i (rzadziej) całe ciało, z biegiem lat natomiast wypracował w sobie poczucie zuchwałej niewrażliwości na podobne dźwiękowe doznania, utrzymujące się tym dłużej, im dalej przebywał od źródła hałasu (bo - pomimo tylu latach w South Parku - nie sposób chyba było przyzwyczaić się do widoku przestrzelonych kości i, na jezusowy wzór, boków kolegów, z którymi chodził w gimnazjum palić za szkolne zaplecze).
Na strzelnicy nigdy nie był, bo nie było po co, skoro z działaniem broni dużo łatwiej (i taniej) można było zapoznać się w którymś z tych zarośniętych, zaniedbanych parków, wykwitających co jakiś czas pośród betonowej dżungli. Niechętnie i z pewnym oporem, bo nigdy nie fascynował się batalistyką, wchłaniał tę wiedzę, której miał nadzieję nigdy nie musieć być zmuszonym użyć, bo jednocześnie wiedział dobrze ze w warunkach South Parku to musiało być marzenie ściętej głowy. Nie przypuszczał nigdy, że nadejść miał taki dzień, w którym z własnej, nieprzymuszonej woli będzie mierzył do kogoś ze spluwy - tym bardziej nie przypuszczał, że tym kimś miał być Jericho Cel Tradat, który przecież był dla niego zawsze prawie, kiedy go potrzebował i któremu zawierzał dużo bardziej niż własnym rodzicom (choć ci akurat nie stanowili z pewnością zbyt dużej konkurencji: ojciec ze swoją wieczną nieobecnością i chorobliwą uległością i matka, która w swoich własnych kłamstwach zdążyła pogubić się już tyle razy, że chyba sama nie miała pojęcia, co właściwie było prawdą o niej samej).
W noce jak ta, ulice były ciche i opustoszałe, zupełnie jakby szykowały swoich gości na przyjęcie nagłej salwy z maszynowego karabinu; wieczorny chłód zakradał się w rękawy kurtek, światła ulicznych latarni migały złowrogo, napominając się w ten sposób o odwlekaną od paru dobrych lat naprawę, do której władz miasta nie zdołały na razie skłonić statystyki przestępcze i wygłaszane przez zatroskanych mieszkańców obawy o to, co mogło kryć się w podobnym mroku. W nim jednak siedzieli tylko oni: tacy jak Jerry i Yosef, podobnie zagubieni, choć raczej z innych powodów, podobnie porzuceni sami sobie, z jakimś nieznośnym nagle poczuciem tego, że świat faktycznie bywał momentami trochę szerszy niż biegnące między zabudowaniami dwupasmówki - i, do kompletu, z zupełnym brakiem pomysłu na to, co z podobną wiedzą należało zrobić.
Mieli prostą drogę, przepływającą pod konstrukcją mostu rzekę, która bardziej przypominała jakiś brudny ściek, mijane w miarowym tempie, kiczowate sklepowe witryny i migoczące brudnym światłem zużytych neonów reklamy; przede wszystkim jednak mieli siebie, a między sobą jakąś cholernie zbędną przepaść metra albo półtora - wystarczająco małą, żeby wiadomym było, że idą razem, a jednocześnie dostatecznie dużą, żeby to razem można było ograniczyć do jakiegoś zwierzęcego paktu: nóż pod żebra jednego z nich miał się wiązać z odwetem ze strony drugiego, więc z tymi kilkoma podobnymi mini-grupkami, które mieli okazję wyminąć trzymali niewerbalnie ustalony za obopólną zgodą dystans. Skoro mrok miał dodawać Cel Tradatowi animuszu, to Yosefowi - w oczywistej zależności - zapewniał odrobinę więcej poczucia bezpieczeństwa, nawet kiedy Jericho porzucił go na chwilę przed drzwiami benzynowej stacji (z a b a w n e, ciekawe, kto był teraz na jego zmianie?), pozostawiając mu do towarzystwa paczkę szlugów i zapalniczkę - oba te przedmioty wybitnie niedozwolone na terenie, na którym się znajdowali, ale to przecież wcale nie przeszkadzało Sadlerowi w delektowaniu się tytoniowym dymem i obserwowaniu przymykającej między regałami sylwetki Jericho w szklanej witrynie.
Airlane było jednym z tych miejsc, które samą swoją zewnętrzną aparycją odrzucały matki z dziecięcymi spacerówkami i każdą inną formę tego, co nazywano zwyczajowo rodziną, niezależnie czy chodziło o wspólne spędzenie wakacji, czy tylko jednokrotne przenocowanie w drodze do kuzynów z Toronto, na północy. Takie przybytki na ogół wyróżniały się tym, że posiadały więcej swoich własnych, miejskich legend niż lat i klientów razem wziętych, co z jednej strony pozbawiało ich poczucia realności, nadając jednocześnie jakiś dziwnie mistyczny charakter, a z drugiej sprawnie kreowało obraz gości, korzystających z ich usług. Tak jak dla niektórych, zwłaszcza tych, którzy od south-parkowych spelun trzymali się na (słusznie wymierzony) dystans, podobna wizytówka była wystarczającym argumentem dla spania w samochodzie, zamiast w czterech ścianach podobnego kurwidołka, dla innych, podobnych Sadlerowi i Cel Tradatowi dzieciaków, którzy równie dobrze mogliby chodzić z napisem recydywa na czole, bez żadnej szansy na dostanie noclegu w Hiltonie czy innej burżujskiej sieciówce, wydawała się być gwarancją dobrego wyboru - tak, jakby nie zasługiwali na to, żeby chociaż przez chwilę móc poczuć się jakąś odrębnością od swojego zgniłego, szarego półświatka.
Do Airlane przychodziło się z natury dobijać nielegalnych targów, ćpać albo ruchać i Yosef Sadler musiał mieć na koncie każdą z tych rzeczy, spekulując, że z Jericho na pewno było podobnie - bo przecież zawsze z góry zakładał, że jeżeli on już coś robił, to Cel Tradat musiał zdążyć zrobić to co najmniej trzykrotnie, z bardziej widowiskowym efektem i mniejszą nieporadnością. Musiał zatem przypuszczać, że Jerry robił zaopatrzenie na tej stacji któryś raz z kolei, tak samo jak któryś raz z kolei zapewne żądał od zmęczonej i wyraźnie znudzonej recepcjonistki (Agnes - głosiła wizytówka przypięta niedbale, bo trochę krzywo do mankietu jej koszuli) kluczyka do pokoju, do którego zabierał któregoś z kolei chłopaka któryś raz z kolei. I nawet, jeśli wcześniej nie przypuszczałby wcale, że Cel Tradat mógłby zabierać j a k i e g o k o l w i e k chłopaka w jakiekolwiek miejsce w tym konkretnym celu, tak teraz nagle wydało mu się to bezsprzecznie oczywiste - nawet, jeśli nie miał zamiaru pytać, nie chcąc pozbawiać się złudnego poczucia własnej wyjątkowości.
Pokój numer dziewięć był pierwszy w rzędzie na wyższym piętrze i miał okna wychodzące na grunt ubity pod syfiasty parking. Klamka była nieco luźna i chyba wyczerpana od nieustannego za nią szarpania, z niektórych miejsc na drzwiach odchodziła farba, a sam numerek oznaczający pokój wydawał się lekko skrzywiony - jak całe to miejsce, stanowiące idealną scenerię do rytualnych albo seryjnych mordów. Pomimo tego, w tamtym momencie był to z pewnością najpiękniejszy pokój na świecie - pomimo kiczowatej pościeli, zbyt żółtego światła, krzywo przyklejonej tapety i kolekcji mebli, z których każdy pochodził jakby z innej bajki. Najpiękniejszy, bo byli tutaj tylko we dwóch, z dala od swoich jakże rygorystycznie określonych domów i żyć, w których pełnili (względem siebie, ale też ogólnie) z góry narzucone role - nikt nie mógł widzieć, jak Jericho odstawia siatkę z zakupami gdzieś na bok, żeby zaraz pootwierać okna (pewnie w nadziei na wyzbycie się papierosowego zaduchu - czujnik dymu, choć Yosef bez problemu zlokalizował go na suficie, wydawał się wyłączony z użytku w czasach kolonialnych) ani jak Sadler zamyka za nimi drzwi (delikatnie, choć trochę niecierpliwie, bo zużyta klamka przez moment nie chciała zaskoczyć), żeby potem oprzeć się o nie i obserwować poczynania Cel Tradata, który wpadł w jakiś szał, trans albo p a n i k ę, przejęty nagle oświetleniem, powietrzem i zasłonami, na które sam Yosef z pewnością nawet nie zwróciłby uwagi - zbyt zaabsorbowany przyglądaniem się chaotycznym ruchom Jericho.
Poczekał cierpliwie - to nie mogło być długo, ale sprawiało wrażenie wieczności, bo przecież każda sekunda teraz była tylko niewygodnym przedłużeniem tego zbędnego zupełnie dystansu, który przywlekli ze sobą aż do tego pokoju, stając wreszcie na dwóch przeciwnych jego końcach: jeden pod oknem, gotów w każdej chwili z niego wyskoczyć, a drugi pod drzwiami - gotów otworzyć je na oścież i zbiec schodami w dół, żeby zobaczyć, co pozostało z tego pięknego ciała po bolesnym zetknięciu z zimnym betonem.
Yosef - podobało mu się, jak jego imię brzmiało w ustach Cel Tradata, zwłaszcza teraz: w sposób trochę inny niż zazwyczaj, może nawet nieco o b c y i to na tyle, że nie uwierzyłby, że należało do niego, gdyby chwilę wcześniej nie zapragnął gorąco tego właśnie, żeby znaleźć się jego szczęśliwym posiadaczem. Bo kiedy mówił je Jericho - ogólnie, tak, ale t e r a z, przede wszystkim - nie brzmiało wcale aż tak głupio i jeśli Sadler kiedykolwiek miał być zadowolony z tego, że był Yosefem właśnie, to chyba tylko w tym momencie, w tej konkretnej konfiguracji czasu i przestrzeni, której nie wadziła nawet szemrana reputacja Airlane Motel.
Przez moment nie wiedział, co powinien zrobić - chciał się odezwać: może jakoś konkretnie, a może pozwalając sobie poczuć na własnym języku tylko miękkie Jericho i sprawdzić, jak by to było, ale żaden dźwięk nie mógł jakoś utorować sobie drogi przez mimowolnie ściśnięte gardło, więc zamiast tego zacisnął palce na zamku kurtki, żeby następnie pociągnąć go w dół, bo chociaż w środku nie było wcale ciepło ani przytulnie, to nigdy chyba jeszcze dodatkowa warstwa odzieży nie była mu tak zbędna jak teraz. Pozwolił rękawom zsunąć się cicho z ramion, zanim nie rzucił odłożył jej gdzieś na bok, na jakiś kredens, podnóżek albo nawet tę oblepioną tandetną wykładziną podłogę - i to było najtrudniejsze, bo takie zazwyczaj są pierwsze ruchy, więc na tej fali krótkiego pobudzenia mięśni do pracy, ruszył w jego kierunku: niezbyt szybko, ale też nie całkiem wolno, próbując jakoś zmierzyć się z własną niecierpliwością, ale także uderzającą nagle do rytmu z szybko bijącym sercem falą niepewności: bo przecież raz już zrobił coś takiego i to wcale nie skończyło się dobrze, raz już kroczył w ten sposób w jego stronę i nie wynikło z tego nic pozytywnego, raz już zatrzymywał się na tyle blisko, żeby czuć jego oddech na swoim czole.
To nic. Niech to będzie ostatni raz.
Odgarnął za ucho jakiś pojedynczy kosmyk włosów, który łaskotał go w nos (budując sobie w ten sposób pretekst do tego, żeby tę jedną rękę faktycznie unieść ku górze), aby następnie tą samą dłonią, wciąż jeszcze lekko drżącą, sięgnąć do boku jego twarzy - ciepłego, chociaż dopiero co wyszli z chłodu marcowej nocy - i sprawdzić, co stanie się, kiedy delikatnie przesunie kciukiem wzdłuż zagłębienia poniżej policzkowej kości. Dotychczas śledząc wzrokiem ruch własnych palców, czuł jednocześnie ciężar jerichowego spojrzenia gdzieś na swojej twarzy, barkach, ramionach - czymkolwiek - i przez krótki moment naprawdę trudno było mu się powstrzymać przed sięgnięciem ustami do jego warg, tak jak zrobił to już wcześniej dwukrotnie. Tym razem jednak wytrwał, podnosząc w końcu spojrzenie w górę, dając mu szansę na spotkanie się z oczami Cel Tradata.
- Nie zrobię tego znowu - powiedział w końcu, choć przecież całe ciało k r z y c z a ł o o tym, jak bardzo chciał to zrobić. - Teraz twoja kolej.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Jericho Cel Tradata nigdy nie ciągnęło do facetów.

No, nie w seksualnym sensie, w każdym razie.

Odkąd pamiętał, czyli od ukończenia jakiegoś czwartego, może piątego roku życia, grawitował w stronę mężczyzn: ojca, starszych braci i wujków - zupełnie innych niż wujkowie Yosefa, ci, którzy panoszyli się po jego świecie, i jednym ruchem ręki mogli zgnieść tchawicę jego matki tak, jak czasem mięło się kolorowe, plastikowe słomki sterczące z puszek z oranżadą - ale nigdy nie kierował się pożądaniem czegokolwiek oprócz tego, by być kiedyś taki, jak oni.
Uwielbiał wspinać się na ich kolana, dosiadać ich barków, pozwalać im, by mierzwili mu włosy swoimi wielkimi, ciężkimi, rozpachnionymi tytoniem dłońmi, dawać się wyrzucać w powietrze, zwisać między ich kolanami w nieprzewidywalnym, momentami prawie brutalnym patataj - patataj - pata - HOP!, okręcać się wokół ich szerokich, obrośniętych grubą warstwą mięśni, i trochę cieńszą warstwą tłuszczu pasów, i poniewierać w imitacjach prawdziwych zapasów, przepychanek i bójek, prowadzonych na trawie przed domem, albo - w chłodniejsze popołudnia - na dywanie, z teleturniejami grającymi w najlepsze w tle, po niedzielnym obiedzie.
Uwielbiał na nich patrzeć - często z przyczajki, z ukosa, wzrokiem umykającym w bok za każdym razem, gdy było blisko aby został jednak przyuważony i podłapany; kuląc się nad jakąś, prowadzoną w pojedynkę, zabawą, i łypiąc spod grzywki na ich lakierowane buty, kolana o obwodzie jego własnej głowy, mocne, mięsiste uda ukryte pod przecierką jeansów, klamry u pasków, zaszewki w kamizelkach, włosy na rękach - ciemne i gęste, i pnące się aż do przesuszonych, szpicowatych łokci wystających spod podwiniętego często mankietu... I na ich twarze, w których - kiedy przymrużył powieki i poruszył wyobraźnię - odnajdywał własną twarz; wtedy - za trzydzieści, czterdzieści lat. Dziś - za dziesięć albo piętnaście.
Podobała mu się ich geometria - rysy o wiele zbyt surowe żeby uchodzić za amerykańskie: płaskowyże czół, usiane szczeciną zarostu stepy policzków, uskoki czarnych, krzaczastych brwi. Podobał mu się ich kolor - oliwkowa śniadość, gdzieniegdzie poznaczona modrawym sińcem (wtedy, kiedy ktoś podbił komuś oko - i ślad po zdarzeniu nosiło się niczym order, ale i wtedy, gdy byli po prostu zmęczeni - i cień pod powiekami występował w bliźniaczej, równomiernej wersji), albo ogorzała słońcem konsumowanym bez kremu z filtrem, za to z piwem, albo czymś mocniejszym, w ręce.
Podobało mu się, jak mówili i się poruszali. Jakby głos mieszkał nie w ich gardłach, albo nawet nie w przeponie, lecz głęboko, pod żołądkiem, a więc zanim wydostał się na wolność, musiał przetoczyć się przez ciało i rozpędzić niczym błyskawica. Czasem - chudy, ośmioletni - stawał przed lustrem i próbował ich naśladować, prężąc do samego siebie łykowate ramiona i szczerząc zęby, nadal jeszcze uszczuplone gdzieniegdzie szczerbą po mleczaku. Samego siebie był w stanie przekonać, że to dziura po bójce, w której ryzykował życiem, ale stracił tylko górną czwórkę - bo taki był mężny, i dzielny, i silny.
Potem Eden spuszczał mu prawdziwe bęcki, i Jerry dochodził do bolesnego, żałosnego wniosku, że to wszystko była tylko jedna wielka bujda na resorach, i że pewnie nigdy nie będzie tacy jak starsi od niego, i że, w próbach pokazania światu kto tu rządzi, mógł się najwyżej brać za rówieśników, albo - nawet lepiej - młodszych od siebie.
Ale i tak nie odwracał wzroku - nawet obciążonego wstydem - nadal chłonąc w siebie obraz takiej męskości, jaką kultywowano i wielbiono w jego kręgu kulturowym, i społecznym.

Nigdy o nich natomiast nie fantazjował.
Ani wtedy, gdy był gówniarzem, i dopiero uczył się używać obrazów podrzucanych bezsłownie przez pobudzony, dojrzewający umysł jako paliwa dla własnych rąk, przed snem, albo po obudzeniu wkradających się za gumkę bokserek w poszukiwaniu krótkiego spełnienia, i nieco dłużej (choć nie bardzo długo) utrzymującej się ulgi...
Ani teraz, kiedy w te same rejony jaźni zapędzał się rzadziej - z braku czasu albo energii, jaką zwykle po prostu poświęcić musiał na inne rzeczy - ale jeśli już, to o wiele bardziej samoświadomie.
Nie wyobrażał sobie męskich ciał nad swoim ciałem, albo w swoim ciele - w taki sposób, jak robił to, kiedy myślał o dziewczynach.
Nie szukał pod powiekami wyobrażonego ruchu ich bioder uderzających we własne biodra, ich palców wsuwających się w te załomy jego sylwetki, w które sam zakradał się co najwyżej pod prysznicem, metodycznie i trochę roztargnienie, bynajmniej w drodze po jakąkolwiek przyjemność, ich warg drażniących jego -

  • wargi, szyję, obojczyki
    • sutki, rynienki tworzone przez mięśnie, pod skórą wpięte między żebra, kolce bioder, bezbronność pachwin.
Mówiąc ładnie: motywy homoerotyczne nigdy jakoś z nim nie rezonowały.
Mówiąc brzydko: nigdy go nie ciągnęło, żeby wziąć, albo żeby wsadzić drugiemu mężczyźnie w dupę.
Wiedział - no, dajcie spokój, wystarczyło parę rozmów z Cottonem Cockburnem i podobnymi mu wyrostkami, albo przysłuchanie się historiom tych kuzynów czy znajomych, którzy na koncie mieli odsiadkę - że robi to o wiele więcej osób, niż liczba, jaka się do owych czynności faktycznie przyznaje. Czasem z faktycznej potrzeby. Czasem - z nudy albo z desperacji, które tak w pierdlu, jak i w South Parku, kłębiły się dość tłumnie.
Wbrew temu, co mówił - we wszystkich homofobicznych docinkach i żartach, które wypluwał z siebie automatycznie i bezmyślnie, jak robiło się to tutaj w ramach społecznej normy - trochę mało mu wadziło, kto kogo jebał, czym, i w co.
  • W końcu w tych rejonach Seattle życie i tak wszystkich jebało po równo.
Sam jednak lubił sypiać z dziewczynami. Zwłaszcza, jeśli nie zostawały na noc - a razem z nimi przywiązanie, wyrzuty i problemy, których Jericho i tak miał na co dzień pod dostatkiem.

I tak mniej więcej wyglądały sprawy, dopóki...
Nie, nie dopóki "nie poznał Sadlera". No, na miłość boską - gdy spotkał go po raz pierwszy, Yosef ledwie wyhodował sobie jakiś żart na temat włosów łonowych i pod pachami, a nad górną wargą, pod nosem, zamiast zarostu nadal jeszcze nosił warstewkę skwaśniałego, toksycznego mleka - przecież do wszystkiego, czego był (trochę furiatem i psycholem, trochę pewnie zboczeńcem, zdecydowanie - problemem) tylko brakowało, żeby był jeszcze pedofilem.
Zatem: dopóki nie zaczął patrzeć na niego spod innego nieco kąta, przez pierwszych kilka miesięcy w ogóle nie zdając sobie sprawy ani z tego, na co w zasadzie patrzy, ani - tym bardziej - co (w Nim) widzi.

Gdyby spytać go o to dzisiaj, nie byłby w stanie powiedzieć kiedy ("kiedy": kiedy zauważył ten pieprzyk na jego policzku, kiedy zaczął budzić się z myślą, że powinien napisać do niego SMSa i sprawdzić, czy wszystko w porządku, kiedy czasem łapał się z jego twarzą wpisaną w treść snu, w niespokojne drżenie wprawiającego jego organizm nad ranem) dokładnie się to wszystko stało. Ale z pewnością umiał stwierdzić, że jakaś ostateczna miarka przebrała się tamtego dnia, gdy -
  • no cóż.
Gdy Yosef Sadler próbował go zabić.

Była taka jego część, która chciała myśleć, że chodziło tylko o adrenalinę i o to, jak wpłynęła ona wówczas na jego ciało. Ale była też i druga - większa - która absolutnie tej pierwszej nie wierzyła.
Nie było istotne, czy Yosef był dziewczyną, czy facetem, czy plasowałby się gdzieś pomiędzy, i czy mierzył do niego z glocka, czy z beretty, czy, kurwa, z plastikowego pistoletu na wodę (i czy w magazynku była woda, czy wódka, czy żrący kwas).
Ważne, że był Yosefem. Nie tymi wszystkimi chłopaczkami, których Jerry mógł tu sobie przyprowadzić, i tymi wszystkimi dziewczynami, które faktycznie tu z sobą zabierał, a potem pieprzył - z nogam podkulonymi i wbitymi w jego lędźwie, albo rozwleczonymi na materacu, i włosami rozsypanymi na poduszce albo zgarniętymi przezeń w garść.
Sobą. Tym samym chłopcem znikąd - i, jak mówili niektórzy (a zwłaszcza sadlerowa matka) - także do niczego, z którym przez parę ładnych lat włóczył się po mostach i po spelunach, i w którego oczach zwykle znajdował wyraz tak bliski zaufaniu i przywiązaniu, jak było to tylko możliwe w realiach tej zaplutej części stanu Waszyngton.

Najważniejsze zaś, że teraz - choć Jericho, podobnie jak Yosefowi, nadal nie do końca udawało się uwierzyć, że to wszystko nie było snem śnionym na kwasie albo głodzie - był tutaj. W kolejnym podejściu - metaforycznie, ale i fizycznie, przemierzywszy idiotyzm zupełnie niepotrzebnie dzielącej ich odległości - chyba zawierzywszy Cel Tradatowi na tyle, by zaryzykować, że dostanie w pysk, albo że Jerry roześmieje się okrutnie, i każe mu - znowu! - wypierdalać. I, że go dotykał. Zarówno ostrożnym, jak i nieostrożnym ruchem - jakby wkładał dłoń we wnyki, albo głaskał bardzo dziwne, bardzo dzikie zwierzę, tak długo pozostawione samo sobie, że niezdolne by przewidzieć nawet swoje reakcje na bliskość z kimkolwiek innym, niż własna samotność.
Powieki Jericho osunęły się na moment, ciężko, po obłościach gałek ocznych - jak rolety zamykanych na noc sklepów, w takiej, panującej między nimi teraz ciszy, że szatyn mógł niemal usłyszeć ich łoskot. Rozchyliły się, natomiast, jego wargi - bo chciał coś powiedzieć, ale co to było - zapomniał w pół oddechu.
Kiwnął głową na znak, że rozumie. I, że nie oczekuje od Yosefa nic więcej - żadnego ruchu, żadnego działania, żadnej więcej oznaki odwagi; tyle mu wystarczy, resztą zajmie się sam. A potem się pochylił, niwelując dziesięć centymetrów do sześciu, i sześć do dwóch, i przekrzywił głowę, orientując się - gdzieś w najgłębszym zakamarku duszy - że w takich chwilach nie liczyło się, gdzie byli, ani skąd przyszli, a jedynie, że on był sobą (nawet nie jakimś tam Jericho, na którego pół South Parku patrzyło z nienawiścią, a drugie pół z podziwem, tylko po prostu s o b ą), a Yosef sobą, ale byli tu tak bardzo razem, jak można być z drugim człowiekiem -
  • a niedługo mieli znaleźć się jeszcze. bliżej. siebie.
Z tego, że całuje Yosefa, zdał sobie natomiast sprawę dopiero kiedy usłyszał jakiś dźwięk, coś pomiędzy głębszym westchnieniem, a echem bolesnego, stęsknionego za czymś bliżej niedookreślonym skamlenia, i zrozumiał, że ta melodia pochodzi z niego, a wsuwa się w Sadlera - przez rozchylone wargi, po czubeczku drażniącego je języka. To było takie uczucie, jakby przez ostatnie tygodnie wstrzymywał dech, i przed chwilą wypuścił z płuc powietrze, a teraz musiał je ścigać w obawie, że bez niego się udusi. Więc pocałował go głębiej, mocniej, łapczywiej, przyciągając do siebie za zmiętą w dłoni koszulkę albo za pasek wiszących na chudych biodrach spodni, i pozostało mu tylko liczyć, że Yosef jakkolwiek jego zachowanie odwzajemni, i odetchnie i w niego - jeszcze choć na moment przytrzymując go przy życiu.

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Yosef natomiast - jak to miało zazwyczaj miejsce w jego przypadku - nie wiedział.
Nie wiedział, kiedy zorientował się, że to, co czuł, było w istocie czymś więcej niż dziecięcym podziwem dla kogoś lepszego, starszego i fajniejszego - czy było to jeszcze przez Brucem, stawiając go tym samym w roli jakiegoś wyjątkowo nieudanego substytutu, czy może jednak już po, kiedy Sadler zorientował się, że miłość w istocie była czymś naprawdę złożonym i ewidentnie mu nie sprzyjającym. Wiedział natomiast, że od dzieciaka skłonniejszy był zrzucać wszystkie podejrzanie czułe lub - całkiem przeciwnie - brudne myśli na karb nastoletniego poszukiwania autorytetów (choć własnymi słowami nie potrafiłby tego nazwać w ten sposób; w ogóle małą ilość rzeczy abstrakcyjny potrafił określić własnymi słowami) i poddawania się zjawisku sublimacji - bo jego otoczenie, zupełnie jak Jericho, na ogół zawsze było trochę bardziej męskie niż żeńskie, nie wspominając nawet o tym, że przy dziewczynach zawsze czuł się odrobinę speszony: bo z nimi trzeba było - z jakiegoś samczego założenia przynajmniej - zawsze trochę bardziej ostrożnie i wyważenie, i trzeba było pilnować się, żeby nie kląć za dużo i żeby odsuwać krzesełka: bo tego właśnie zdążyła nauczyć go matka, przed swoim widowiskowym zniknięciem.
Faceci nigdy jakoś tego nie oczekiwali (przynajmniej ci, na których udało mu się natrafić pijackim lub nietrzeźwym w innym sensie zbiegiem okoliczności) - przy nich mógł bluzgać i zamykać się w swojej ochronnej skorupie opryskliwości, a mimo to (dzięki temu?) kończyło się w łóżku, bo większość tych, z którymi swojego czasu się widywał, zdawała się karmić jakąś biernie pasywną agresją i przekuwać ją w inne pierwotne żądze - zwłaszcza Bruce, ale Bruce przecież też zbyt często wpędzał go w zakłopotanie, z którego czerpał satysfakcję (może to go w jakimś sensie uodporniło - jakaś jedna, wątpliwa zaleta całej tej farsy, którą ciężko nazywać było pełnoprawnym z w i ą z k i e m, czego w zasadzie nawet nie próbowali, bo każde kocham cię płynęło zawsze tylko od Yosefa, spuentowane jakimś głupim wiem albo idiotycznym uśmiechem): i on, i Sadler też, do pewnego momentu, co czyniło cały ten system zależności tylko jeszcze bardziej skomplikowanym i niemożliwym do zrozumienia.
Wpadł wtedy w dziwne, błędne koło: chronienia Jericho przed chronieniem siebie przed Brucem, które objawiało się tym wiecznym i niemożliwym do uzasadnienia byciem zajętym, długimi rękawami w najgorsze upały i okularami przeciwsłonecznymi w pochmurne dni i już wtedy nie wiedział tak naprawdę, kogo w zasadzie bronił przed kim i jak w tym wszystkim miał bronić siebie, skoro nie miał już na to żadnej siły. Ten zryw własnej upartości czynił z tej sytuacji jedyny autentyczny moment, w którym Cel Tradat ochronić go faktycznie nie mógł, bo zwyczajnie nie wiedział, że jakakolwiek ochrona powinna mieć teraz zastosowania, a Yosef w bardzo zawoalowany i patologiczny sposób był z tego d u m n y, że choć ten jeden raz poradził sobie zupełnie sam - nawet, jeśli samo pojęcie radzenia sobie było w tym kontekście wyjątkowo kontrowersyjne, zwłaszcza, że k t o ś przypłacił za nie życiem, ktoś (on) zdrowiem, a jeszcze ktoś inny (nieprawda - znowu on) wewnętrznym spokojem i umiejętnością patrzenia na siebie tak, żeby umieć czuć do tego lustrzanego odbicia coś innego niż niechęć czy obrzydzenie.
I czasem teraz tylko żałował, że ten przypływ odwagi, adrenaliny, nietrzeźwości albo głupoty, który kazał mu pocałować Jericho tamtego ponurego dnia, nie nastąpił wcześniej, przed Bruce’em na przykład, ratując go z nieznośnego nastoletniego marazmu i przeraźliwej potrzeby bycia przez kogoś docenianym, pożądanym, a może nawet ukochanym (choćby w ten krzywy, patologiczny sposób); bo - kto wie - może wystarczyłoby tylko tyle: tamten dotyk na udzie, tamte palce owijające się wokół dłoni, to spojrzenie, które płynęło teraz między nimi na wskroś dusznego pokoju? Może nie musiał, tak naprawdę, b y ć szczerze kochanym - może wystarczyło t y l k o t r o c h ę bliskości, tylko trochę przyzwolenia i tylko trochę nadziei na to, że w istocie nie mógł być aż tak stracony, skoro Jericho Cel Tradat wciąż chciał go dotykać i na niego patrzeć, i pozwalać mu podchodzić blisko, choć nadal niepewnie, i opierać opuszki palców o szorstką od niemrawej diety, szkodliwego stylu życia i tępionego zarostu skórę jego policzka. I może, jeśli świat kiedykolwiek był w jakimkolwiek stopniu mu sprzyjający, mógłby w kółko robić tylko to i nie ryzykować w żaden sposób przywiązania ani odrzucenia, których bał się równie mocno, a które współistniały przecież ze sobą złośliwie, tylko ten strach potęgując.
Gdyby ktoś powiedział tamtemu siedemnastoletniemu, zagubionemu dzieciakowi, który każdego dnia miał problem z podnoszeniem się z łóżka z bólu, a wieczory spędzał na zmywaniu z twarzy krwi, niewyniesionej z żadnych ulicznych potyczek, tylko z tego, co w swojej głowie nazywał nieśmiało miłością, że za parę lat Jericho Cel Tradat będzie całować go w motelowym pokoju, w ten cudownie niezobowiązujący, a jednak zdecydowanie przełomowy sposób, zaśmiałby się chyba (gorzko; głosem zbyt zmęczonym na nędzne siedemnaście wiosen), oskarżając wszechświat o jakąś okrutną kpinę. Lubił teraz myśleć (dlaczego teraz o tym myślał?), że gdyby dano mu na to jakikolwiek dowód, to potrafiłby odpuścić i o d e j ś ć - wtedy, kiedy jeszcze nie było na to za późno - i pójść do Jericho, i pocałować go wtedy właśnie, nawet z tą krwią za paznokciami, i przytulić nawet może (bo uwielbiał być przytulanym, chociaż nigdy w życiu nie przytulał go nikt oprócz Mary - podczas jej ataków paniki - i Joela - podczas zupełnie losowych sytuacji, które w normalnych dzieciakach nie wywoływały wcale lęku, a jego brata doprowadzały do dramatycznej rozpaczy), i wszystko byłoby d o b r z e - o ile rzeczy potrafiły być tak po prostu, po ludzku dobre w świecie, w którym żyli.
Bo przecież teraz było dobrze - trochę podejrzanie, zresztą - kiedy Jericho oddychał ciężko w jego usta i był tak blisko, i tak w całości, i haczył trochę nosem o jego nos, ale to zupełnie nie przeszkadzało, i od tego Yosef miał gęsią skórkę na ramionach i karku, i - jakby chcąc podzielić się trochę tym subtelnym dreszczem - układał dłonie na jego twarzy, a potem zsuwał je powoli na żuchwę i na szyję, i zaczepiał palcami o kołnierz kurtki, tak zupełnie zbędnej teraz i niepotrzebnej, że automatycznie pociągnął za zamek, żeby ją rozpiąć, i móc ułożyć kciuki w zagłębieniach nad jego obojczykami, kiedy ten p o c a ł u n e k (jak ładnie to brzmiało) pogłębiał się, i pogłębiał, a on przyciągnięty ręką Jericho i swoją własną determinacją znalazł się jeszcze bliżej. Ująwszy dłoń Cel Tradata we własną, przesunął ją z tej koszulki czy innego paska na swoje biodro, palcami drugiej wciąż sunąc po jego szyi, do której też podążył ustami, serią krótkich zetknięć warg z jego żuchwą, umykając tym samym przed kolejnym pocałunkiem (który był przecież, technicznie rzecz biorąc, kolejnym przedłużeniem tego pierwszego).

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


jericho cel tradat
Ostatnio zmieniony 2023-04-10, 17:34 przez Yosef Sadler, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


jericho cel tradat
Ostatnio zmieniony 2023-04-11, 20:33 przez Yosef Sadler, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

No dobra, a jeśli cofnąć czas, to do kiedy?

O kilka minut wstecz, na szczyt prawie symetrycznie podzielony na dwóch, w drodze na który Yosef chyba tylko o parę oddechów wyprzedził Jericho - może dlatego, że był ciut młodszy, a więc miał i więcej siły, albo mniej cierpliwości, a może tylko wynikiem przypadku lub jakiegoś potknięcia o ostatni stopień przyjemności; i na jakim Cel Tradat zamajaczył o ułamek chwili dłużej, płonąc jeszcze tym żarem, który w Sadlerze zaczął już z wolna wygasać?

O kilka godzin - przed drzwi Loretty, przez które przeszli osobno, ale wyszli już razem, wynikiem milczącej umowy, nad paroma nieopłaconymi kieliszkami wódki zawartej trochę tak, jak się niekiedy otwiera drzwi do własnego mieszkania - po pijaku, na czuja, po ciemku i w ciemno (kompletnie przy tym bez związku z typowym, barowym niedoborem faktycznego światła)?

O kilka dni? Na ten etap, na którym być może obydwu wydawało się, że dokładnie wiedzą jak czują się względem siebie nawzajem - nadal trawieni wściekłością, nadgryzani taką nienawiścią, która może zrodzić się tylko z wielkiej przyjaźni i z jeszcze większej zdrady, tak bardzo sobie obcy, jak kiedyś (i wkrótce (znowu, choć przecież zupełnie inaczej) byli sobie bliscy?

O kilka lat? W te czasy, w których wszystko, być może, dałoby się jeszcze naprawić, albo poprawić przynajmniej? N a p r o s t o w a ć - jak przetrąconą kończynę, która w przeciwnym razie, krzywo zrośnięta, upośledzi nas na całą resztę życia, albo jak sprawiające kłopoty dziecko - w prawego obywatela zdolne jeszcze się przekształcić pod odpowiednim kombinatem troski oraz dyscypliny?
Do tych dni, w których Jerry nie miał jeszcze dziecka, a Yosef nie poznał Bruce'a, i w których Mara sięgała po szminkę tylko po to, żeby malować nią po ścianach, a matka Jericho - żeby wyglądać ładnie, ale tylko dla jego taty, i na rodzinnych zdjęciach, i w lusterku, do którego uśmiechała się pogodnie i spokojnie, Madonna, a nie dziwka, z trzeźwym spojrzeniem i bez krwi na rękach?


A jeśli go raczej przyspieszyć, to w jakim kierunku?
W South Parku pewnikiem nie były przecież nawet przysłowiowe podatki, a jedynie Śmierć - która po haracz przychodziła jak gdyby nigdy nic, sztuki upominania się o swoje nauczona od lokalnych gangów. Nigdy nie było wiadomo kiedy zapuka do drzwi, choć gwarantem było, że raczej prędzej, niż później.
Jericho czasem zastanawiał się, czy chciałby w ogóle wiedzieć ile mu jeszcze zostało. Godzin, minut, lat.
Zwykle natychmiast konstatował, że nie.

  • Teraz - zupełnie niespodziewanie, i raczej dość idiotycznie, zaczynał czuć, że może jednak tak.
    Nie był pewien dlaczego, choć odpowiedź była przecież wyjątkowo blisko - obejmując kolana chudzizną ramion, i odpalając papierosa.
Zrobiło mu się zimno gdy tylko Yosef strząsnął go z siebie jak wcześniej kurtkę z barków, a teraz popiół z peta - pomarańczowego punkciku w brudnawej, przepoconej ciemności motelowej klitki. Gdyby nie brzydził się tutejszych prześcieradeł i kołder, chętnie by się teraz nimi przykrył. Gdyby nie bał się wysoko prawdopodobnej odmowy, własiłby się prosto w te same ręce, które dopiero co przyjmowały w siebie każdy tremor jego ciała, a trochę wcześniej - groziły mu nienaładowaną bronią.
Zamiast tego związał prezerwatywę w brzydki, ciasny supeł, wstał i założył bokserki. Cisnął lateksem do kosza stojącego gdzieś pod mikrym, tanim biurkiem; przełożył własny sprzęt - trochę smętne rozczarowanie w kontraście z tym, jak prezentował się jeszcze parę minut wcześniej - z jednej nogawki w drugą; podrapał w kość biodra i w pachwinę. Śladem Yosefa - i jego tropem jednocześnie (chłopak pachniał sobą, jednocześnie pachnąc Jericho, co było dziwną, trochę straszną, i jednocześnie dość podniecającą myślą) - podszedł do stolika po butelkę piwa i po paczkę Oreo.

Gdyby nie to, że Yosef był zupełnie nagi, a Jericho miał teraz na sobie jedynie żenujący strzęp bieliźnianej bawełny, i, że panujące między nimi milczenie stało się nagle gęste i niezręczne, spokojnie można by wyciąć ich precyzją malutkich nożyczek (do paznokci, albo chirurgicznych - którymi zdejmowało się szwy po ranach kłutych, szarpanych i ciętych), i jak gdyby nigdy nic wkleić w jakiś inny, codziennie-kumpelski kontekst: na trzepak albo krawężnik, albo na ławkę pod South Park Suds, na której, niepozornej i niebudzącej podejrzeń, często dobijało się najróżniejszych targów. Wziął od Sadlera papierosa; odpalił (nie pozwalając, tym samym, odpalić sobie - nie byli przecież jakimiś pedałami); zaciągnął się, i zagryzł dym ciastkiem. Powietrze wypuścił przez wargi, a dym przez nos, siadając po skosie od chłopaka z jedną nogą ugiętą lekko w kolanie i wyciągniętą niedbale w stronę szatyna, a drugą podciągniętą tak jakoś, by stać się podpórką najpierw dla ręki oplecionej wokół butelki z piwem, a potem dla jego podbródka.
Trochę się gapił. Udawał, że nie widzi hieroglifów bladych, skórnych zrostów - tu i ówdzie, z rzadka, choć wymownie - porozsiewanych po ciele dwudziestolatka (tak samo zresztą, jak chwilę temu wmawiał sobie, że wcale nie czuje ich pod opuszkami własnych palców: blizenek gładkich i wypukłych, jak alfabet Braille'a spisany przez kogoś na mefedronie, jabolu i koksie jednocześnie).

I udawał też, że wcale go nie martwią.
- Well, that was fun.
Długo szukał w sobie słów, ale tych, które znalazł, pożałował w tej samej chwili, w jakiej wysforowały się spomiędzy jego warg, oprószonych okruszkami ciastka, i zawilgoconych piwem, a mimo to nadal głodnych, bardzo, b a r d z o, bo ta potrzeba, która niepostrzeżenie wykwitła w Yosefie - jak infekcja, albo, o ironio, jak jakaś jebana grzybica płuc, przeniosła się na Cel Tradata, który zamiast pierdolić (to jest: mówić jakieś niezręczne, niepotrzebne głupoty tylko po to, żeby wypełnić nimi milczące limbo, w którym nagle utknęli), wolałby go całować, znowu, teraz już nawet bez celu, bez jakiegoś, majaczącego na horyzoncie, klimaksu, po prostu dla samej przyjemności, i dlatego, że chciał, mógł, potrzebował tego bardziej niż kalorii zamkniętych w herbatniku i lurowatego piwa, bardziej niż ciepławej wódki, bardziej niż koksu i pieniędzy, które za ten koks można było zarobić (albo przez ten koks - stracić). Bardziej nawet, niż tlenu, albo wody.
(Ale Jerry umiał przecież żyć w kompletnej, bezustannej negacji własnych potrzeb.
Dlatego wziął hauścik piwa, beknął cicho, i niedbale otarł usta wierzchem dłoni).
- To co? Chcesz wyjść pierwszy? Żeby nie dawać tej kurwie tam - Wymownie łypnął w stronę podłogi, pod którą, parę pięter w dół, znajdowała się recepcja, a w niej Agnes, która może nie była kurwą, ale w świadomości dwudziestosześciolatka na to miano zasługiwał teraz każdy, przed którym musiałby się tłumaczyć albo silić na wymówki - Tematów do pierdolenia z jej innymi koleżankami - kurwami. Wiesz, o co mi chodzi?

I można by uznać, że to ten sam Jericho - wulgarny, zobojętniały, niewrażliwy na krzywdę, przyzwyczajony do krzywdy, rozsmakowany w niej nawet. Nieczuły, i tą nieczułością chełpiący się w sadystyczny, wyrafinowany momentami sposób. Ten sam Jericho, który parę godzin temu przekraczał najpierw próg Loretty, a potem Airlane, otwierając rozskrzypiane, niechętnie trzymające się zawiasu motelowe drzwi.
Owszem; gdyby tylko nie jeden, tak łatwy do przeoczenia szkopuł. Duży palec jego stopy haczący zaczepnie o palec u stopy Yosefa. Raz, drugi. Jak zaproszenie do zabawy, albo takie typowe śród-lekcyjne szturchnięcie w bok, sugestia wspólnych wagarów albo chociaż wpieprzenia się, ramię w ramię, w jakieś następne tarapaty.
Zabawne: tak pomyśleć, że niedawno nakrywał go sobą, rżnął w tyłek, i wycałowywał zeń całe powietrze, a to ten gest okazał się być najintymniejszą rzeczą, na którą zdobył się względem chłopaka.
Potarł brew opuszką kciuka. Zawsze czuł się na tyle kompetentny, żeby brać Yosefa pod skrzydła, i mówić mu co ma robić, ale teraz miał więcej pytań niż odpowiedzi, i mniej odwagi niż wtedy, kiedy szedł się napierdalać z chłopakami z Cloverdale Street.
- Yosef? - Cmoknął. Zagryzł policzek od środka, przez chwilę znęcając się nad miękkością jego tkanek. Pomyślał o rozmowie z baru, i o tym, co powiedział mu Sadler - Nie każę ci wypierdalać, okay? Jeśli komuś powiesz, to cię zniszczę - Pociągnął nosem. Obrócił butelkę piwa w ręku - Ale możesz wrócić, jakbyś chciał. Mógłbyś wpaść, za parę dni. Do mnie, w South Parku. Szykuje się robota.

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Najprościej było chyba, mimo wszystko, czasu wcale nie cofać ani nie przyspieszać - tylko biernie przyglądać mu się, jakby z boku, w wierze, że brak ingerencji równał się brakowi odpowiedzialności, a brak odpowiedzialności - bezpieczeństwu. Bo gdyby tak naprawdę miał zdecydować o ile faktycznie te wskazówki przesunąć, to musiałby także mieć jakiś p l a n, co z tym straconym lub odzyskanym na nowo czasem w istocie zrobić. A on przecież nie wiedział - kiepski był w tym całym planowaniu i pewnie dlatego w domu chronicznie nie było co jeść, a Joelowi pod koniec tygodnia zawsze brakowało czystych skarpetek do szkoły. Także, gdyby faktycznie wziął się za tę całą manipulacją czasem - tego mógł być pewien - skończyłoby się bezmyślnym sterczeniem w miejscu z gonitwą myśli albo wręcz przeciwnie, zupełną pustką w głowię, dotyczącą tego, co właściwie powinien teraz zrobić. I pewnie popełniłby te same błędy, jeden za drugim, tak samo widowiskowo i niezręcznie jednocześnie, jedynie z większym żalem o to, że ze swoją świadomością tego, jak rzeczy miały się potoczyć i całą tą sprawczością, którą nagle posiadł, nie potrafił zrobić niczego sensownego - jedynie pozostać jak zwykle biernym i bezsilnym, jedynie patrzeć, jedynie przyjmować, jedynie uchylać się czasem pod ciosem, który miał w końcu znaleźć go i tak - dwukrotnie silniejszy i bardziej niszczycielski.
A więc jedyną receptą było chyba po prostu ciche przyzwolenie na to, żeby rzeczy toczyły się swoim tempem - w przyspieszeniu, podczas wszystkiego, co dobre i nieznośnym spowolnieniu przy każdej, ciągnącej się niezręcznie ciszy. Takiej jak teraz: przerywanej jedynie szelestem poruszanej co chwilę reklamówki, odgłosem kroków stawianych na poskrzypującym parkiecie, nierównym biciem serca i strutym nikotyną oddechem. I najgorszy w tym wszystkim był fakt, że już teraz - ledwie się od siebie oderwali, ledwie rozciągnął się między nimi na nowo ten fizyczny i emocjonalny dystans - Yosefa dosięgło wrażenie, że to wszystko było nieprawdą, jakąś przerażająco realną fantazją, spłataną przez umysł mimo woli albo nawet za cichym przyzwoleniem; że nie wiadomo właściwie czy stało się n a p r a w d ę, czy było jedynie rubasznym figlem wyobraźni - bo nagle Jericho znowu wydawał się tak odległy i niedostępny, że nic nie wskazywało na to, że przed chwilą do czegokolwiek (intymnego) między nimi doszło, pomimo istnienia tych kilku lichych, fizycznych dowodów, które równie dobrze mogły zostać sfabrykowane i podrzucone.
I z tego wszystkiego nagle zrobiło mu się strasznie wstyd.
Że siedział taki, nagi i milczący, osłaniając się wymyślnie tym, co miał pod ręką - czyli samym sobą - w nagłym pożałowaniu, że nie wpadł wcześniej na to, aby tak jak Jericho sięgnąć przy okazji chociaż po te głupie bokserki i jednoczesnym postanowieniu, że teraz już przecież po nie nie wstanie, bo będzie mu n i e z r ę c z n i e, tak jakby przed chwilą istotnie nie działy się między nimi rzeczy, które jako niezręczne można by było zakwalifikować bez zawahania, ale które jednocześnie wtedy, w czasie rzeczywistym ich trwania, wcale takie nie były - cała ich ciężkość spadała na niego dopiero teraz, kiedy uparcie odrzucał wszelkie podsuwane mu przez hodowany latami lęk pomysły na to, co Cel Tradat musiał sobie teraz o nim myśleć.
Ta wewnętrzna walka pochłonęła go do tego stopnia, że na pierwsze słowa Jericho nie zareagował w ogóle, choćby cieniem uśmiechu: rozpłynęły się gdzieś w przestrzeni pomiędzy czterema przystrojonymi tandetną tapetą ścianami motelowego pokoju, a Sadler nawet tego nie zauważył. Z drugiej strony - nawet, gdyby zarejestrował ich obecność - co właściwie powinien na to odpowiedzieć. Tak? Najwygodniej byłoby, wynikiem starych przyzwyczajeń, rzucić czymś zgryźliwym albo sarkastycznym, tylko że język nadal miał jakby zdrętwiały i zastany, a przy tym nie do końca skłonny do współpracy - pozostało więc znowu to idiotyczne milczenie; żar z papierosa ubrudził mu kolano i sturlał się do uda, więc strącił go dyskretnie na upstrzoną rombami pościel.
Z tego dziwnego marazmu przebudził się dopiero na koleżanki-kurwy; spojrzał na niego wreszcie (co przyszło dużo łatwiej, niż oczekiwał) i pozwolił wzrokowi połaskotać zarumienione nadal odrobinę nachalną czerwienią policzki, odbić się od powiększonych źrenic, zatrzymać (ale tylko na chwilę) na zwilżonych piwem ustach. Nie obchodziły go żadne kurwy ani ich koleżanki i miał ochotę powiedzieć Cel Tradatowi, że gdyby chciała o czymś pierdolić, to ich wspólne wejście do Airlane było do tego wystarczającym powodem - milczał jednak, w tej ciszy znajdując jakieś niewypowiedziane (dosłownie) pocieszenie; porażająco komfortowe i niebezpieczne, bo gdyby zakopał się w nim wystarczająco głęboko, być może nie odezwałby się ani słowem już nigdy więcej. W końcu jednak odchrząknął, znowu wędrując spojrzeniem po wszystkich tych nudnych (bo nie będących Jericho) elementach motelowego wystroju, żeby głosem mimo wszystko zachrypłym i trochę jeszcze słabym rzucić tylko:
- Podasz mi piwo? - Bo po to też głupio było mu się ruszyć. Tak samo, jak głupio było skinąć głową na znak, że tak, wie o co chodzi. W ogóle każda rzecz, jaką teraz robił, chciałby robić czy może też powinien zrobić wydawała się dziwnie trywialna i idiotyczna; każda wydawała mu się możliwym prowokatorem jakiejś drwiny czy innej, może bardziej niewinnej uszczypliwości. I nadal czuł, że Jerry się gapi, i to wcale nie pomagało - nawet, jeśli przez moment kultywował praktykę wzajemności, licząc na to, że jeśli on sam pogapi się trochę, równie albo bardziej intensywnie, to Cel Tradat jednak tym swoim wzrokiem znajdzie sobie inny punkt zaczepienia - to jednak Jericho musiał zrozumieć jakoś opacznie, zaczynając zaraz trącać palcem jego stopą, z czym Yosef nie miał p o j ę c i a, co powinien zrobić i dlatego chyba zdecydował się udawać, że wcale tego nie widzi ani nie czuje, pozbawiając się tym samym przywileju albo przekleństwa reakcji.
Słysząc jego kolejne słowa, poruszył się tylko jakoś niezgrabnie i bez wyrazu czy celu - być może, żeby strzepać z siebie choć trochę wyrosłe na barkach tej kłopotliwej konfrontacji napięcie.
Jeśli komuś powiesz, to cię zniszczę. Wiedział. To zawsze tak wyglądało, a on zawsze wpadał w tę pułapkę, niezdolny do uczenia się na własnych błędach.
- Robota, za którą dostanę hajs, czy robota, którą muszę zrobić, żeby nie dostać wpierdolu w najbliższym czasie? - zdecydował się uściślić, bardziej zaintrygowany kwestią ekonomiczną niż jakąkolwiek inną cechą charakteryzującą tę właśnie robotę. - Ty idź pierwszy, ja jeszcze chcę wziąć prysznic - napomknął, niby przy okazji, tak żeby nie ustanowić z tego przypadkowo trzonu rozmowy. Nie miał zamiar ze swojej decyzji się tłumaczyć, ale nawet ewentualność złapania hotelowego grzyba wydawała mu się teraz małostkowa w zestawieniu z tym, że - czego by o Airlane nie mówić - z kranów przynajmniej leciała ciepła woda, czego o swojej domowej łazience powiedzieć już nie mógł.

jericho cel tradat

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”