Tak było z jego karierą, chociażby - a więc, co za tym idzie, także ze sławą: czającymi się długo i sprytnie za rogiem wczesnej dorosłości, za załomem studyjnej ściany i za progiem niepopularnych, niszowych klubików (bo nie klubów nawet przecież, z widownią na parędziesiąt osób, i sceną bez wzniesienia - to jest po prostu z kawałkiem lepkiej od piwa podłogi, na której łaskawie pozwalano mu stanąć i pośpiewać w skrzeczący, rozładowujący się wiecznie mikrofon), a potem zagarniającymi go hurmem, bez litości i bez przestrzeni na oszacowanie bilansu potencjalnych strat i zysków przed podjęciem tych najważniejszych decyzji.
Tak było z nałogiem, przez całe miesiące skamuflowanym gładko pod łatką "niczego" (jak w: "ja? nie, nic nie brałem" i "co? nie, nic się nie dzieje", czy wreszcie najklasyczniejszym: "nie, absolutnie nie musisz się niczym martwić", wypowiedzianym na płytkim wdechu, i ze spojrzeniem rozbieganym we wszystkie kierunki świata tak, by tylko nie musieć zogniskować się na zaniepokojonym rozmówcy), a potem nagle okazującym się być "wszystkim" (dla czego chce się żyć, i przez co dla czego gotowym jest się także umrzeć).
Ale tak było również z (jego) miłością. Dwojako: tą, którą żywił do dwudziestopięcioletniego dziś fotografa, długo określaną przecież tylko mianem przygody, okazji (jakiej jakoś tak głupio jest odmówić, skoro znalazła się pod ręką - chętna, zadziorna i stanowiąca ambitne, ale nie nieosiągalne wyzwanie), czy przelotnego zauroczenia, ale i, bardziej przyziemnie, tą, która teraz przed nim stała - przestraszona i skonfundowana, wyłamująca sobie palce i usilnie powstrzymująca własny głos przed rozedrganiem się jak igła sejsmografu na sekundę przed trzęsieniem ziemi.
Oczywiście, że przez ostatni rok - i cztery lata, na domiar wszystkiego - obydwaj bardzo się zmienili (i dojrzeli, i zmądrzeli, i nauczyli uważności na siebie nawzajem - może tylko czasem graniczącej z przewrażliwieniem), ale Zach nadal był Prescottem, a Harper nadal był Dwellerem, nic więc mimo wszystko dziwnego, że jeden długo się czaił i zapierał, a drugi - przysłowiowe widły z igły robił z ekspercką precyzją (i śmieszne tylko, że nagle nie dało się stwierdzić... no cóż: który był który - jakby typowymi sobie tendencjami wymieniali się z każdym pocałunkiem).
- See? - Zdążył zacząć, kiedy wydawało się jeszcze, że rozmowę da się zamknąć w ramach krótkiej przekomarzanki, ale moment później już milczał, skutecznie przykneblowany niespodziewaną (co nie znaczy wcale, że niepotrzebną - ale z tego sprawę zdać sobie miał dopiero później) konfrontacją. Odruchowo podążył wzrokiem za spojrzeniem szatyna, natykając się na szesnastomiesięczny obraz spokoju i komfortu, usadowiony na kolanach prababci i zabawiany akurat obietnicą pralinki, którą będzie można sobie władować w buzię, ale przy okazji też rozetrzeć ojcu na całej długości swetra (i wetrzeć we włosy, bo po co się ograniczać), a potem tym samym spojrzeniem próbował wrócić na linię ognia, i poniósł fiasko - ze wzrokiem Zacha uparcie klinującym się poniżej zasięgu jego własnych źrenic i tęczówek. Zmarszczył brwi - i marszczył je długo, i mocno, aż do pierwszego skurczu w skroni.
- Co? O czym ty... - Elementy poszarpanej, słownej układanki, którą podsuwał mu teraz Zachary, zdawały się wreszcie wskakiwać na odpowiednie miejsca w umyśle muzyka. Jeden po drugim, jak nuty w tworzącej się dopiero piosence, z każdą kolejną milisekundą zyskując właściwą sobie melodię, i sens. Harper cyk-nął językiem, i mrugnął raz, czy dwa, i oto proszę: chwilę temu nie rozumiał niczego, a teraz już tak - O. Oh, okay. Sure. Sure, Zach. Jasny gwint.
No, to jak to szło?
Że Zach podobno nigdy nie czuł potrzeby, aby wyobrażać sobie przebieg tej rozmowy?
Harper, natomiast, przebieg konwersacji jaką zamierzał odbyć z Zachem tego popołudnia wyobrażał sobie od (nazbyt?) wielu dni, tworząc w wyobraźni przesycony nadzieją, i trochę kiczowaty obraz. Mieli posiedzieć u Etty, a potem pójść na deptak i na plażę - tam, gdzie pewnego listopadowego dnia w dwutysięcznym-dwudziestym-pierwszym uciekali przed spienionymi językami fal, jeszcze tylko we dwóch - bo przecież bez Mary-Jane, i całego rodzinnego systemu, który dziś starali się tworzyć, i jeszcze tylko w, być może naiwnym, przekonaniu, że to co między sobą mają nie ma ani żadnej większej wagi, ani przyszłości sięgającej poza następny świt. Potem Harper miał znaleźć moment, w którym Zach zamyśli się, albo rozproszy, i przyklęknąć na gęstym ecru wilgotnego piasku, i skryte w kieszeni pudełeczko wyciągnąć jak gdyby nigdy nic. Na następny etap miał przygotowany jakiś speech, coś o miłości życia i zdrowieniu, i gwiazdach, i pustyni w Nevadzie.
No, a potem co? Standardowe długo i szczęśliwie, z księżniczką i księciem podmienionymi tylko w epilogu na dwóch neurotycznych facetów, i ich nieco-ponad-roczną, zaplutą w pierwszych próbach układania pełnych zdań córeczkę.
W życiu jednak - a już na pewno tym, jakie wiódł Harper-Jack - mało co szło zgodnie z odgórnie ustalonym planem, a jeszcze mniej rzeczy - gładko, i po jego myśli.
Dlatego też właśnie stał w świetlicowym kącie nadmorskiego domu starców, z daleka od horyzontu i lizanych zachodzącym słońcem fal, próbując przypomnieć sobie co o empatii, cierpliwości i zrozumieniu pisali w Life After Addiction, albo Recovering Joy.
Kiedy będą się potem z tego śmiać - albo, jeśli rzeczy miały jednak pójść w bardzo niedobrym kierunku, gdy będzie opowiadał o całej sytuacji swojemu terapeucie - Harper powie, że rozumie Zachary'ego, i jego argumenty, i cały ten, w gruncie rzeczy uzasadniony, tylko może dość koślawo ubrany w słowa, strach.
Teraz jednak trudno było mu cokolwiek rozumieć, ponieważ Harper wyłącznie czuł - wszystko to, co przez wiele ostatnich godzin starał się spychać za kulisy jaźni.
- Jedyne, co miałem ochotę wziąć, Zach - Zorientował się, że mówi - i że słowa wypadają jakoś dziwnie spod jego, usztywnionej nagle głupio, górnej wargi, i sponad dolnej, pokąsanej sztyletami zębów: górnych jedynek i dwójek, a także, że gmera za pazuchą, i wyciąga z niej plusz kwadratowego puzderka z własnoręczną wyplatanką strun i meteorytu skrytą we wnętrzu, i wciska chłopakowi w gniazdo ciasno uplecione z lodowatych palców. Chyłkiem - jakby to był przekazywany komuś w szkole, wstydliwy miłosny liścik. Albo... No cóż: albo po prostu koks, wsypany w strunowy woreczek - To ciebie. Za męża. Ale teraz sam już nie wiem - Guzik prawda, bo przecież nadal wiedział. Wiedział doskonale, teraz być może jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej - i pewnie z tej tylko przyczyny pochylił się, całując Zachary'ego w przysłonięty kosmykiem grzywki skrawek czoła - Więc... No nie wiem. Ty też masz teraz okazję. A ja pójdę zobaczyć co z małą - Wyminął go - już w drodze do swojej babki, i swojej córki, i wianuszka nieświadomych niczego seniorów przejętych obecnością dziecka w przestrzeni nawykłej do obcowania z takim życiem, które raczej się kończy, niż dopiero zaczyna - a potem zatrzymał się krótko, między jednym krokiem i drugim, i obrócił przez ramię - It's a simple question, baby. Zastanów się, i daj mi znać.