WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

24.02.2023

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Jackie siedział na podłodze i robił-
Zachary, na moment odbijając spojrzenie od kaskady druku, przemknął wzrokiem po sylwetce bruneta – pochylonej nad ciepłem grubego dywanu, z pałąkami długich, ugiętych w kolanach nóg.
Robił… coś.
Mógł znęcać się nad jedną z tych antystresowych kolorowanek; mógł pisać tekst nowej piosenki (ostrożnie ważąc słowa i biorąc się za łby z melodią krążącą w jego głowie). Mógł pracować nad planem zagłady świata. Mógł nawet preparować ostatnią wolę Zacharego – gdyby okazało się, że zaserwowaną wcześniej chłopakowi herbatę posłodził jednak arszenikiem.
Mógł robić cokolwiek.
Zachary o to nie dbał; nie dlatego, że było mu to obojętne – ale dlatego, że tak głęboko przepadł w podczytywanej lekturze. Do której natychmiast zresztą wrócił, w krótkiej przerwie pomiędzy stronami wystarczająco nasyciwszy oczy widokiem Joachima (na przynajmniej kilka kolejnych kartek).

Przepadł w spokoju leniwego popołudnia – leniwej kanapy, na której leżał i leniwej ciszy.
Może Jenna miała rację, kradnąc dziś małą Mary-Jane na parę godzin.
Może to był właśnie moment, w którym Zachary potrzebował chwili odpoczynku – i nie za bardzo miał wymówkę, żeby twierdzić inaczej. Nawet jeśli nie on – to na pewno jego noga.

Z Nowego Jorku wrócili z Harperem parę dni temu.
Po sześciu godzinach podróży samolotem (w tym – ledwie dwóch przespanych; płytkim, względnie błogim snem, którym organizm próbował załatać ostatnie jego niedobory; i to, wyjątkowo, nie przez Joachima, jak mógłby sobie tego w młodzieńczym jowializmie życzyć Zachary – a przez gips).
Lekarze przebąkiwali coś na temat operacji, ale Zachary (póki nie było to absolutnie konieczne) nie zamierzał o niej nawet słyszeć. Wystarczy, że z kulami pod ręką, ciężko biegało się za trzynastomiesięcznym dzieckiem.

Teraz jednak opierał zdrową stopę o ramię bruneta – od czasu do czasu niezbyt zgrabnym ruchem masując jego bark. Przynajmniej dopóki ktoś nie zadzwonił do drzwi, dobijając się do nich pod pretekstem przesyłki.
Zachary uśmiechnął się pod nosem – cały ten czas zerkając na Harpera znad książki, tylko sporadycznie wzruszając ramionami.
Nie miał pojęcia, o co chodzi.
„Nie miał pojęcia”, o co chodzi.
OD:
DO: joachim PREZENT



O. – Kiedy Harper wrócił, Zachary nie omieszkał przemknąć usatysfakcjonowanym spojrzeniem po pudle z wybitym na nim nadrukiem The Trading Musician. Spodziewał się dzisiejszej przesyłki – głównie dlatego, że konkretny termin i godzinę udało mu się wybłagać u Heleny. – Podałeś jakiejś fance swój adres? – Uśmiechnął się.
Potem westchnął.
Wesołych, spóźnionych walentynek, skarbie – przebąknął, wracając do swojej książki.
Czy prezent kupił dla Joachima – czy dla siebie – pozostawało raczej kwestią sporną.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To, nad czym pochylał się Harper-Jack Dweller nie było, dość nietypowo (ostatnimi czasy; zwłaszcza od dnia, w którym kontuzja Zacha uniemożliwiła im bardziej ambitne akrobacje), trójkątem jasnej, delikatnej skóry, rozpiętym pomiędzy dwoma wierzchołkami biodrowych kości i koniuszkiem dwudziestoczteroletniego członka wspartym o dolną wargę muzyka, albo drażnionym przez niego kciukiem.
Mogło być wszystkim innym -
Ale było, w istocie, nylonową plątaniną drucików długości kolejno dwudziestu pięciu, i dwudziestu pięciu i pół cala. Pajęczynką strun, na czynniki pierwsze – czytaj: jeszcze cieńsze, mieniące się na srebrno włókienka – rozkładaną przez bruneta za pomocą bardzo drobnych kombinerek.
Chociaż było to częścią znacznie ważniejszego projektu, póki co Harper mógł wykręcić się słowem ”rękodzieło”; wytryszkiem dodanym do swojego leksykonu zupełnie niedawno, jako przydomek określający wszystkie te makramy, mandale i makatki, którymi zajmował nad-aktywne palce. Jeśli trzymał w nich czasami zapalniczkę, to po to, by nadpalić rzemyk w jakiejś wyplatance; jeśli igłę – to do wyszywania.

Miał związane włosy – węzełek rdzawego brązu i prawie-czerni, nad karkiem przytrzymany jedną z tych kretyńskich, spiralnych gumek (które obiecywały nie plątać się, i nie szarpać przy rozplątywaniu fryzur, ale gdy przychodziło co do czego, okazywały się być zdradzieckimi szujami), na nosie okulary, a na stopach dwie różne skarpetki. Myślami był gdzieś daleko, ale nie w sposób, który wywodziłby się z potrzeby dezercji z rzeczywistości. Pozwolił im płynąć, meandrować miękko w niegroźnych, codziennych zakamarkach myśli. Jeśli obiły się o drzwi, za którymi skrywała się praca – zabraniał im pukać. Jeśli potykały o niedawną rocznicę jego własnej śmierci, podnosił je, otrzepywał i pomagał im wrócić z powrotem na pogodniejsze tory.
Dopiero niedawno zrozumiał – niewylewnie, ale szczerze pochwalony przez swojego terapeutę – że z myślami było trochę jak z dziećmi. Potrzebowały uwagi, ale potrzebowały też granic. I to jego zadaniem – chcąc-nie chcąc – było je stawiać.
Co zwykle robił, z okazjonalną wpadką lub sporadycznym zawahaniem, kiedy wpół nocy budził się zlany potem i szarpany przez Troski za duży palec, nieprzytomnie wystawiony spod kołdry.
Ale potem znajdował obok siebie Zacha, a za palisadką łóżeczka – swoje przeszło roczne dziecko. I przypominał sobie, że warto (się starać), i, że nie ma co (się poddawać).
Z niepoważnych, leniwych rozważań na nadchodzący wieczór i kolejny dzień, wyrwał go dźwięk dzwonka. Zmarszczył brwi, odruchowo wzruszywszy ramieniem służącym Prescottowi za podnóżek. Pomyślał głupio, że może pomyłka, ale przy jego pozycji na firmamencie sławy cały sztabik ludzi odpowiadał za podtrzymywanie gwarancji, że do drzwi bruneta nikt nie będzie się dobijał przypadkowo. Nie spodziewał się dziś żadnych dostaw. Przynajmniej nie teraz – gdy wciąż jeszcze wahali się z Zachem, czy na kolację coś zamówią, czy gdzieś pój
  • pokuśtykają,
czy może wylądują w kuchni, czarując sprawdzony klasyk, albo testując nową recepturę z WIELKIEGO ZBIORU WEGAŃSKICH PRZEPISÓW DLA PARY I MALEŃSTWA.
– O? – Zdziwił się, a potem wstał, i (rozmasowując odrętwiały trochę tyłek – zwłaszcza w tym miejscu, w którym zaczynał się ryft zrośniętego dawno, ale niezapomnianego przez ciało pęknięcia miednicy), ruszył w stronę korytarza.
Wrócił z rumieńcem, uśmiechem, i kwadratem tektury oznaczonym logo znanego sobie sklepu.
Zanim dotarł do Zachary'ego, zniosło go jeszcze w stronę podpiętego pod wieżę odtwarzacza winyli, pyszniącego się w centralnym punkcie salonu - pod ścianą, na niskiej, hebanowej szafce.
- Baby - Ich Sonos zgrzytnął, ale to Harper zabrzmiał jak zdarta płyta - Wiesz, że nie musiałeś.

Okrążył kanapę, i - przechylając się przez jej oparcie - zawisł nad sylwetką szatyna tak nisko, jak nad Nevadą wisiały gwiazdy tamtej nocy.
Pocałował go w nos. Potem w lewą powiekę i płatek prawego ucha.
- Przyniosę ci heparynkę, co? To chyba już pora - Zaczepił, nawiązując do zaleconych Prescottowi (i unikanych przezeń jak woda święcona przez cały zasęp dosyć neurotycznych diabłów) przeciwzakrzepowych zastrzyków - Gotta say, though… I don’t really feel like having it completely straight tonight. - Puścił do chłopaka oko, zanim odbił się dłońmi od okupowanego przez niego mebla, w drodze po drobniutką, żółciutką strzykawkę zahaczając o aneks kuchenny - Virgin champagne, virgin tequila, or virgin Pegu, hm?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ależ musiałem. – Zerknął na niego spod uniesionych brwi – spojrzeniem ciężkim od szczęścia i kącikami ust lżejszymi od powietrza. – Jak inaczej mam cię nawrócić z powrotem na ścieżkę dobrej mu-? – Zmarszczył nos.
… muzyki… Harper, no już- już, przestań! – Zaśmiał się.
Nawet jeśli ta „dobra muzyka” często składała się z zapętleń kilku wyrazów, a jej kunszt doceniały co najwyżej pokolenia Etty Rose – i to raczej ze względu na nostalgię, a nie wirtuozerię artystów i tekściarzy.
Zachary lubił starocie. Starą muzykę, stare zdjęcia.
Pewnie zaśmiałby się, dochodząc do wniosku, że z tego samego powodu kochał Joachima.

Zareagował na niego (na niego, czyli:
na kosmyki ciemnych włosów, które – za krótkie, żeby je upiąć – wymknęły się zza ucha, teraz łaskocząc chłopaka po szyi i skroniach;
i deszczyk pocałunków opadających na płatek ucha i nos, i oko)
– tak, jak na kalifornijskich plażach reagowało się na obłe, opalizujące zielenią ciałka chrząszczy (motorycznie niezgrabnych, nieszkodliwych i omyłkowo wplątanych w czyjeś włosy). Koniec końców i tak zachichotał, skubiąc jego usta – na pożegnanie z nim, i na powitanie z krótką rozłąką.
Wiem. – Wywrócił oczami. Najpierw przystanął spojrzeniem na książce – na linijkach tekstu nagle wypłukanych z sensu. Potem wyjrzał przez okno. Na zewnątrz świat zaczynał szarzeć – jak zawsze na wieczór – ale jeszcze nie ciemnieć.
Zachary natomiast – rumieniąc się – nabrał kolorów. – Wiem, że nie.
Jasne, że nie musiał, ale przy Harperze tak łatwo było chcieć; łatwo było się starać. Zresztą – nawet jeśli największym przeciwnikiem tej filozofii był sam Joachim – Zachary myślał czasem, że gotów był zrobić wszystko dla tego uśmiechu, którym brunet błyszczał teraz nieśmiało znad tekturowego pudła.
Kiedy dwudziestoczterolatek nasycił się już widokiem Harperowego szczęścia, przymknął na moment oczy, akceptując obecność rytmicznie sączącej się po mieszkaniu muzyki.
Nagle zmarszczył brwi.
Hej, a tak swoją drogą… Co się dzieje z Jenkinsem? Nie widziałem go od-
Natychmiast się uśmiechnął – głupio – na samo wspomnienie. – Od Halloween? Od- – Potarł oko, ale tylko dlatego, że nie wiedział co zrobić z rękoma – przy okazji próbując ukryć własne rozbawienie. – Od windy.
Na tyle, na ile było to możliwe – prędko obrócił się na bok, wywalczywszy ze swoją nogą lepszy widok na Joachima.
Myślisz, że zaczął na wszelki wypadek korzystać ze schodów?

Chwilę później chłopak dźwigał się już do siadu.
Na znajome słowa, żywcem wyciągnięte sprzed prawie czterech lat, najpierw się uśmiechnął. Tylko że nieco smutno.
Jackie… – Wyciągnął się za oparcie kanapy po kule. Potrzebował chwili, żeby wstać, a potem pokuśtykać do bruneta. – No już. Zrób mi virgin soczek, okay? Z pomarańczy. Świeżo wyciśnięty. – Ruchem podbródka wskazał na miskę z owocami. – Proszę? – Zerknął na niego, kontakt przerywając tylko na chwilę, krótkim pocałunkiem w ramię, które potem połaskotał koniuszkiem nosa.
A ja w tym czasie to ogarnę – wymruczał cicho, sięgając po plastikowe opakowanie zastrzyku.
Których nienawidził.
Szczerze. Do bólu.
Wiedział to on, wiedział Harper – wiedziała nawet Phoenix Grace Farrell, którą Zachary uprosił o nadzór, wybłagany na telefonicznej wideorozmowie. (Tyle wystarczy? A ten bąbelek powietrza mnie nie zabije? Będzie bolało? Bardzo śmieszne. I mam to tak trzymać do końca? Zrobi mi się siniak? Ughhh-)
Mogę tutaj? Czy lepiej, żebym poszedł do łazienki?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper tymczasem najpierw uniósł brwi, a potem pozwolił im zbiec się u nasady swojego nosa w wyrazie przerysowanego, przekornego sceptycyzmy.
- No, jeśli korzystał z nich tak skutecznie, jak ty, ostatnimi czasy... - Może Zachary'emu trochę i dogryzł, ale co najwyżej tak, jak dogryzają podgryzają szczeniaki: niegroźnie i nieboleśnie, tylko dla zaczepki i podtrzymania (jego) atencji - To pewnie jest... Czy ja wiem? Przykuty do łoża boleści? - Cmoknął, na moment zapędzając się wyobraźnią w scenę, w której zgryźliwy sąsiad wegetuje samotnie w zagraceniu i półmroku swojego mieszkania. Na szczęście czym prędzej ten zakamarek swojej fantazji opuścił - nie tylko dlatego, że w bieżącej chwili miał przyjemniejsze, i ważniejsze rzeczy do zaprzątania sobie (nimi) głowy, ale i ponieważ całkiem niedawno okazało się, że Pan Jenkins miał, w istocie, aż troje dzieci - czterdziestoletnich bliźniaków równie mrukliwych co on, i kilka lat młodszą od nich, neurotyczną córkę, która czasem pojawiała się u ojca z własnym potomstwem, i kostropatym pudlem prowadzanym na różowej smyczce. Myśl, że w razie czego sąsiad miał kogoś, kto by się nim zajął (i, nie oszukujmy się, tym samym nie będzie nagabywał Dwellerów Zacha i Harpera z prośbą o podrzucenie mu zakupów albo ogarnianie innych sprawunków), zdecydowanie podnosiła poziom dwellerowego spokoju ducha - Jestem pewien, że wszystko u niego w porządku. Chcesz, żebym w razie czego sprawdził?
Jakkolwiek niechętnie - mając do roboty przynajmniej tuzin rzeczy lepszych, niż kontrolne wizyty u tego nadętego zgreda - i na to porwałby się dla Zachary'ego, gdyby dwudziestoczterolatek choćby skinął palcem.

Na szczęście wszystko wskazywało na to, że Prescott miał teraz nieco inne potrzeby.
- Virgin soczek, raz! - Brunet klasnął w dłonie, i zakręcił śmiesznie biodrem, wczuwając się w rytm muzyki, po lofcie rozsączającej się jak melasa. Wiedział, że to ze strony Zacha pewnie tylko dość niewybredny fortel - próba odwrócenia harperowej uwagi, albo zajęcia jej czymś, co osłoniłoby go od ewentualności choćby przelotnego spotkania ze strzykawką. Nie miał jednak ani siły, ani - naturalną drogą - zamiaru się z chłopakiem kłócić (nie posiadał w lodówce odpowiedniej liczby magdalenek z kremem, żeby choćby rozważać podjęcie ryzyka sprzeczki) - Robi się! - Zasalutował (choć - przy miękkości jego nadgarstków - gest ten z prawdziwym, wojskowym oddaniem honorów miał raczej niewiele wspólnego; Harper z łatwością mógł wyobrazić sobie, jak taki na przykład Michael Hargroove przewróciłby się na ów widok w mogile), i ruszył w stronę kuchennego aneksu, w dwóch trzecich drogi oglądając się lekko przez ramię - Z lodem? Z listkiem mięty? Z plasterkiem pomar... Darlin'? - Te same brwi, które przed chwilą zadziornie windował i mierzwił, teraz zafalowały troską. Harper zmrużył oczy, grzęznąc jednocześnie - jak zwykle, gdy do głosu dochodziły w nim emocje - na rafie brytyjskiego akcentu - Are we sure we're fine here?

Zastępowanie liczby pojedynczej - mnogą [i to taką, pod którą czasem kryły się dwie, a czasem dwie i pół osoby - nie dlatego, że Dweller uważał Mary-Jane za jedynie połówkę człowieka (mimo ledwie trzynastu miesięcy już niejednokroć zdążyła wszak udowodnić, że brakować może jej zębów albo piątej klepki po obydwojgu rodzicach ale nie charakterku) - ale ponieważ rozmiarem dziewczynka nadal sięgała dorosłym najwyżej do kolana], weszło muzykowi w nawyk o wiele szybciej, niż się pierwotnie spodziewał - i równie łatwo, co odszyfrowywanie najsubtelniejszych nawet zmian w nastrojach i humorach partnera.
- You sure you don't want me to do it? - Zasugerował miękko, dołączając do zmagającego się z plastikowym opakowaniem Zacha w rejonie kanapy; tylko, że w przeciwieństwie do niego - kto by się spodziewał - na kolanach. Zadarł nań głowę, i wyjął mu strzykawkę z rąk. Wciągnął powietrze nieco głębiej przez nozdrza, a potem uśmiechnął się i wzruszył ramionami - Hey, you? I promise you I'm okay, okay? Totally - Zapewnił, unosząc jednorazówkę pod światło - Not sure if this is particularly great news, but I know what I'm doing, yeah? - Zaryzykował żart, a potem pocałował Zacha w kolano - trochę głupio, bo przez materiał jeansów, ale ze szczerą intencją dodania mu otuchy i zapewnienia, że wszystko jest w porządku.
Wychylił się w bok po jedną z odłożonych na stolik, odkażających chusteczek (w aluminiowej kopertce podobnej do tych na prezerwatywy, ale te w zasięgu Harpera i Zacha ostatnimi czasy nie pojawiały się przecież wcale), i wyciągnął dłoń, by zrolować tiszert na brzuchu fotografa - Wiesz jak to nazywają w terapii? "Pozytywnym przewartościowaniem". Podobno w każdym gównie da się czasem znaleźć diament. Czy coś. Może wykorzystam to w jakiejś piosence? - Rozpaplał się, w nadziei że swoją gadaniną rozproszy (i rozchmurzy) swojego zafrasowanego chłopca (nie podsłuchiwał, ale możliwe, że podsłyszał jego rozmowę z Phoenix) - Ready? Don't look. Poza tym mógłbyś mi powiedzieć, na przykład... Czy masz jakieś plany na drugi tydzień kwietnia?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Joachim pocałował go przez materiał dresów. Nie jeansów.
Dresów – cieniutkiej, względnie ciągliwej warstewki z suwanymi rozpięciami po bokach nogawek; tak, żeby nie uciskały ani na gips, ani, tym bardziej, na obolałą kostkę.
Fakt faktem, nowa garderobiana moda Zacharego okazywała się całkiem praktyczna. Na tyle, że może nawet gotów był zerknąć na nią nieco przychylniejszym okiem nawet w post-kontuzyjnej rzeczywistości. Wyobrażał sobie na przykład, że dużo wygodniej turlałoby się w nich po podłodze, próbując nadążyć za małą MJ.
No i łatwiej prało się te wszystkie papki, którymi potrafiła wystrzelić z samodzielnie trzymanej już łyżeczki (a które, choć znikały z talerza, w niewielkim procencie trafiały do jej buźki; częściej na śliniaczki, podłogę i ściany).
Zrobiłby dla niej wszystko. Wszystko. Ale bywały takie chwile, kiedy Zachary – przyzwyczajony do przestrzeni wyczyszczonych na błysk – naprawdę miał ochotę odesłać szkraba do Francji. Pod oczywisty adres. Z biletem w jedną stronę.
Z drugiej strony, czasami podobnie myślał na temat Joachima.
A potem przypominał sobie jak puste bywało ich mieszkanie, a jak tłoczne stawały się jego myśli, kiedy ten wybywał w trasę (żadną tam „po świecie” – co najwyżej kawałku Stanów albo paru europejskich festiwalach).

Na Jenkinsa, w każdym razie – razem z zaczepkami toczonymi przez Harpera – Zachary machnął ręką.

No, Harper, no. Don’t be silly. I’ve got this. – Jeszcze przez chwilę próbował bronić tak samo swojej dumy, jak i komfortu bruneta (przed wystawieniem go na bodźce, które potencjalnie mogłyby przywołać jakieś wyjątkowo tkliwe wspomnienie). Tylko że w przeciwieństwie do tego, czego należałoby się spodziewać po Prescotcie – nie był zbyt przekonujący w sposobie, w jaki oponował przeciwko propozycji partnera. Szczerze mówiąc, odnalazł w niej odrobinę ulgi.
Może to nawet lepiej, pomyślał – przecież nie chodziło o to, żeby trzymać Joachima pod kloszem. Tym bardziej, że nadal – póki co jedną nogą (półżartem – dotrzymując towarzystwa Zacharemu i jego kostce) – tkwił w świecie celebrytów, koncertów i backstage’ów.
W świecie, którego Zachary nie mógł kontrolować. Ale mógł ufać Harperowi – i jego słowom, kiedy mówił, że jest okay.
Strzykawkę oddał więc właściwie po dobroci – nawet jeśli przez chwilę nalegał jeszcze, słabo, żeby Jackie ją zwrócił.
Ughh, alright. Fine. – Wywrócił oczami, moszcząc się wygodniej na kanapie. Za chwilę pozwalał już podciągnąć sobie koszulkę – przytrzymaną ostrożnie dla wygody Joachima.

Mhm… I przepraszam, co jest tym „diamentem”? Okazja do poznęcania się nade mną? Bo jeśli tak, to wydaje mi się, że istnieją lepsze alternatywy. – Cmoknął. – Czy to w ogóle na pewno jest mi potrzebne? Porobią mi się siniaki. I to nie takie- – Zmarszczył brwi (wszystko, na jego gust, działo się odrobinę za szybko); zerkając na zdjęte zabezpieczenie zastrzyku, na palce mierzące odległość od pępka.
Zaśmiał się (zniesmaczony własnym zdradzieckim rozbawieniem) na uchwyconą fałdkę skóry – i, choć pewien był, że da radę to-
Nie spojrzał.
Zatrzasnął oczy – i w tym stanie wolnym od niepotrzebnych widoków, naprawdę docenił niepoważną, dwellerową paplaninę. Było w niej coś kojącego – nawet jeśli termin tego całego „przewartościowania” przefrunął nad jego głową razem z "planem" mężczyzny na temat tego co mógłby zawrzeć w nowej piosence.
Uh- Ummm- Doskonałe pytanie. Mam jakieś plany? – Stęknął, przekrzywiwszy głowę – ciekawsko, ale nie podejrzliwie.
Uchylił jedną powiekę. Nim zdążył się zorientować – to znaczy, po kilku dłuższych sekundach wtłaczanego pod skórę specyfiku (którego, w gwoli ścisłości, w ogóle nie poczuł) – było już po wszystkim. Klęczący przed nim Joachim trzymał zastrzyk z daleka od nakłutego punktu
Hm? C-co? Coś nie tak? Nie wyszło? – Otworzył szerzej oczy. – Boże, Harper, mówiłem. Mówiłem, że się tym zajmę- Czemu ty mnie nigdy nie-
Zamrugał.
Och.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Tak?
To trochę feler, bo Harper-Jack wróciłby na piechotę.
Z tej Francji. Albo z jakiegokolwiek innego zakątka planety, w którym wylądowałby na, podobno wieczne, samotne dogorywanie z dala od swojego chłopca - ze skasowanym biletem w jedną stronę wciśniętym w tylną kieszeń typowo dlań wąskich spodni. Szedłby w deszczu, i w śniegu, do zdarcia podeszew, a potem pewnie na bosaka. Czołgałby się, gdyby nie było lepszego rozwiązania.
A, że przez ocean?
No, z tym też jakoś dałby sobie radę. Był już przecież taki jeden, który przeszedł się po wodzie, kiedy przyszła pora. Dlaczego zatem w Jego ślady nie miał pójść Joachim? (W końcu tyle już mieli z Tamtym wspólnego, chociażby, że obydwu zdarzyło się kiedyś zmartwychwstać).

No, ale niech już też będzie, że dresy.
Z których zresztą Dweller podśmiewał się trochę za plecami chłopaka - chichotowi pozwalając zaraz jednak przejść w stłumione, lubieżne (ale nie obrzydliwe) mlaśnięcie, gdy jego spojrzenie z łydek i ud wspięło się wyżej, na bawełnę - zmarszczoną leciutko przy gumce - opinającą kształt dwudziestoczteroletnich pośladków.
No cóż.
- Hm? That's it! - Przetarł miejsce wkłucia chłodem medycznej ligniny, pewnie dopiero tym - a nie samym, niezarejestrowanym wszak przez Prescotta zastrzykiem - wzbudzając w partnerze teatralny jęk sprzeciwu i oburzenia. Wiedział jednocześnie, że istnieją takie słowa, które fochy Prescotta ukrócą niczym ręką odjął - Good boy.
Dopiero kiedy upewnił się, że odkażenie przeschło, a pod cienką błonką naskórka nie rozpełza się jakieś nieurodziwe zasinienie, skatował skórę Prescotta krótkim skubnięciem warg, skrzywił się w zderzeniu z mgiełką wysychającego spirytusu, i wyskubał z palców Zacha bawełnę koszulki, którą następnie, ostrożnie, przyklepał otwartą dłonią - So brave!

Szczerze powiedziawszy, Harper sam nie wiedział od którego z nich cała ta procedura wymagała, finalnie, mobilizacji większych pokładów odwagi: od Zacha, który na srebro igły, penetrujące bezbronność żywego ciała, nie odważył się zerknąć choćby spod ledwie uchylonej powieki, czy od Harpera, którego widok ten momentalnie zahipnotyzował.
Co ciekawe - przy iniekcji odbywającej się w sporej odległości od jakichkolwiek żył, i z użyciem żałośnie cieniutkiej, króciutkiej igiełki - widok ten nie skojarzył się Harperowi z tym czasem, w którym płynną ekstazę-agonię-głód regularnie wmuszał w błękit żyły odpromieniowej przegubu. Zamiast tam, pamięcią sięgnął wcześniej. Do okresu zaraz po wypadku, kiedy - instruowany przez lekarza - musiał na samym sobie dopuszczać się identycznego, niezbędnego gwałtu, szprycując tkanki brzucha wlewami z polisacharydów. Jednocześnie: do okresu, w którym, znalazłszy się na szczycie sławy, nie miał nikogo - n i k o g o - kto zrobiłby to za niego.
- Ty jesteś tym diamentem, głuptasie - Nie powstrzymał się, choć zrobił też mentalną notatkę, żeby przynajmniej w przyszłych, romantycznych przebojach nie porównywać miłości swojego życia do szlachetnych kamieni wytaplanych w gównie.

Wyprostował się nieco, z pozycji jak do rycerskiego pasowania przechodząc gładko w taką do oświadczyn. Zza pleców nie wyciągnął jednak puzderka z pierścionkiem, a póki co jedynie schowany wcześniej w kieszeni telefon. Przesunął po ekranie opuszką kciuka, odblokowując go ciągiem cyferek, które i tak Prescott znał już na pamięć, więc w sumie - ot, tak dla zasady. Następnie podał iPhone'a szatynowi, i rozsiadł się wygodniej, w oczekiwaniu na jego reakcję - gdy już chłopak przegryzie się przez nudę małego druczku zasad rezerwacji i wszelkich oficjalnych potwierdzeń.
- Nie wiem... Ty mi powiedz...? - Nawet nie usiłował już hamować cwanego, pełnego satysfakcji (i ekscytacji) uśmieszku błądzącego mu po ściągniętych niby-poważnie wargach - Masz jakieś plany?
Z jednej strony - weekend spędzony na waszyngtońskim wybrzeżu, we dwoje troje, z dala od zgiełku Seattle i błędnych ogników reporterskich fleszy śledzących ich niczym cień był pewnie mniej imponujący - przynajmniej w odbiorze innych - niż eskapada do Paryża czy innego Mediolanu, albo chociaż ich niedawny skok do Wielkiego Jabłka. Z drugiej strony nic, nawet pustynia w Nevadzie, nie miała w pamięci Harpera aż takiego znaczenia, jak małe, wyblakłe z dawnej chwały (i gasnące, jednocześnie, w cieniu wielkich kurortów), szarpane nieustającym wiatrem Ocean Shores.
Zakładał - i miał nadzieję, że się nie myli - że nie był w tym poczuciu sam.
- Ty, nasza gówniara, ja... - Rozmarzył się, rozkładając jednocześnie na dywanie w pozycji rozgwiazdy, twarzą - na razie - wciąż jeszcze do Prescotta. Westchnął - Apartament z widokiem na morze... Wprawdzie bez windy, przysięgam, że takiego nie mieli... Ale w razie czego będę was wnosił po schodach... - Obiecał - Cztery dni, żadnej pracy, żadnych rodziców, żadnych znajomych, żadnego Seattle... Hmm? Brzmi jak plan?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wyglądał, jakby utknął w punkcie stycznym własnego niedowierzania (że to już), palącego policzki, przyjemnego zawstydzenia (kiedy Harper zagłaskał go dubletem bardzo konkretnych słów) i potrzeby ofukania ostatniego komentarza rzuconego nad przyklepaną koszulką.
Nie był pewien, ale czasami wydawało mu się, że Joachim był jedyną osobą na świecie, która potrafiła go – bez najmniejszego wysiłku – w kilka sekund doprowadzić do szaleństwa na co najmniej trzy, bardzo różne sposoby.
Jeśli narzekał – a pewnie to właśnie dało się wywnioskować z lekko rozdziawionej, nietęgiej miny – to tylko dla zasady.
Westchnął, pokręciwszy z niedowierzaniem głową.

Tak szczerze? Kiedy brunet sporządzał u tyłu głowy tę mentalną notkę – mówiącą, że to, podobno, kiepskie i mało romantyczne porównanie; Zachary uznał, że jego partner – tak właściwie – ma rację.
Przynajmniej w perspektywie tego, przez co musieli przejść, żeby znaleźć się w miejscu, w którym byli dzisiaj. Razem. Szczęśliwi; miał nadzieję, że nie mówił wyłącznie za siebie.
Zachary się uśmiechnął – szeroko i szczerze.
Brzmi. Brzmi jak plan – zgodził się (z rzadkim – kiedyś i coraz częstszym – ostatnimi czasy, entuzjazmem), przenosząc spojrzenie z podetkniętego telefonu na rozlaną na podłodze sylwetkę mężczyzny.
Tylko… jesteś pewien, że chcesz nas, w razie czego, wnosić…? – Zagryzł dolną wargę, próbując przygasić nieprzyzwoicie okrutny, roziskrzony zaczepnie grymas. Wyprostował zdrową nogę – stopą drapiąc bruneta po brzuchu; od czasu do czasu wkradając się pod warstewkę zrolowanej koszulki. – Tak jak wtedy zaniosłeś mnie spod prysznica? – Zerknął na niego spod uniesionej brwi – w tym kadrze, rozbawienie błyszczało w jego oczach bardziej, niż resztki popołudniowego słońca.
Na nieszczęście Harpera – pamiętał tamto zdarzenie aż nazbyt dokładnie. – Ale nie, nie, słuchaj- Dobrze, że uprzedzasz. Może zdążę jeszcze zawczasu skoczyć do Jenkinsa. Zaklepać sobie obok niego miejsce. Na tym łożu. Boleści. – Zachichotał, wyciągając do mężczyzny rękę. Zafalował palcami, które w tamtej chwili widocznie bardzo domagały się zainteresowania. I objęcia – przez bruneta. Koniecznie. – No już, już. Tylko sobie żartuję. Wiem, że jesteś baaardzo silny. – Głupio i trochę po szczenięcemu – połaskotał pępek bruneta dużym palcem.
Dla jasności: Zachary naprawdę tak uważał. Część tej siły dostrzegał oczywiście w woli bruneta, która trzymała go z daleka od dawnych problemów i szkodliwych nawyków. Część – w uparciu wrytym w jego instynkt, który kazałby przedreptać po tafli oceanu, gdyby zaszła taka potrzeba.
(Choć lepiej, gdyby nie zaszła.)
Chodź tu. Proszę?
Poklepał miejsce obok siebie, na kanapie – samemu przesuwając się odrobinę na bok.
Nie jestem tylko pewny czy Jenna nam tę gówniarę odda. – Wzruszył ramionami. Poza tym, że lubiła dzieci – miała też doświadczenie, dwóch młodszych braci na koncie i niespełnione marzenie posiadania malutkiej siostry. – Ale to chyba nic? Zmieścimy więcej wegańskiego sera w samochodzie? – zagaił żartobliwie.
Minęły trzy godziny od kiedy oddali córkę pod opiekę Jenny, a Zachary nie wykonał ani jednego ze swoich obsesyjnie kontrolnych telefonów. Nawet wspomnienie o małej Mary-Jane nieszczególnie ponaglało chłopaka, żeby ten stan rzeczy zmieniać.
Jeśli to nie był progres, to Prescott nie wiedział co nim było.
Westchnął, odrobinę poważniejszy, niż przed chwilą.
Myślisz, że może jednak... moglibyśmy znaleźć kogoś do pomocy? Chociaż na jakiś czas. – Ugryzł się w policzek, zerkając na ogipsowaną kostkę. – Może ta dziewczyna, którą ściągałeś do Nowego Jorku? Masz z nią jeszcze kontakt? – Wbił spojrzenie w Joachima, jednocześnie mając nadzieję, że nie wytknie mu (przynajmniej nie zbyt brutalnie), jak bardzo zapierał się przeciwko cudzej asyście w opiece nad dzieckiem.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Co tu dużo mówić: nawet, gdyby sam Harper-Jack pragnął zupełnie wyprzeć z jaźni tamten dzień, w którym próbował okazać Zachary'emu wszelkie odcienie swojej siły (woli, miłości, charakteru, mięśni) za jednym zamachem, aż za dobrze - i to z niejednego względu - pamiętała go harperowa dupa. Skąsana, scałowana, i spenetrowana wtedy po raz pierwszy - o czym dziś mogli sobie nawzajem opowiadać do znudzenia, z pół-żartobliwym przymrużeniem oka, ale nad czego wspomnieniem Harper nadal jeszcze był w stanie autentycznie się popłakać (w jeden z tych bardziej emocjonalnych - i niekoniecznie złych przy tym, po prostu wrażliwszych - dni), w odosobnieniu studio, albo na samotnym spacerze z Mary-Jane, odpowiedzialność za łezkę balansującą na krawędzi powieki zwalając na porywy waszyngtońskiego wiatru. Sam nie był w takich chwilach zresztą zupełnie pewien, nad czym tak naprawdę płacze; to nie był lament, ani gorzkie łzy zawodu.
Może płakał nad własną głupotą. Ignorancją tamtego Harper-Jack'a Dwellera, którym był, kiedy bał się być Joachimem (przy kimkolwiek, a już na pewno przy Zachary'm).
Albo ze śmiechu? Na myśl, że te kilka miesięcy temu wydawało mu się, że osiągnął nieprzekraczalny, rekordowy szczyt swojej bezbronności.
  • A przecież każdego kolejnego dnia spędzonego u boku Zacha Prescotta, Harper dowiadywał się, że potrafi odsłaniać się (przed nim) bardziej, i bardziej, i bardziej. Jeszcze jakiś czas temu bałby się, że w końcu nie zostanie mu nic z siebie. I że wtedy zniknie - tak, jakby nie potrafił istnieć bez sekretów.
    • Niektóre tylko zdawał się ukrywać nawet przed samym sobą. Nie myślał o nich, nie mówił nimi do siebie - w poezji, nie śnił o nich, nie chciał o nich w ogóle pamiętać.
  • Ale przy szatynie przekonywał się, że wcale nie musi tak być. No i co z tego, że regularnie oddawał mu skrawki swojego serca, i pierzaste strzępki duszy - skoro codziennie, faktycznie, czuł się przy nim tylko silniejszy?
Nawet wtedy, zaznaczmy, gdy Zachary zupełnie rozkładał go na łopatki -

- No już, już - przedrzeźnił go, i ugryzł w ten sam duży palec u stopy, który przed chwilą zaczepiał węzełek dwellerowego pępka. Mlasnął - fuj! - i, śmiejąc się, rękawem koszuli przetarł język z kwasoty chłopięcego potu i osadu wszechobecnej, miejskiej kurzawki. Nie pomogło - Chryste! To może ja faktycznie zrobię nam ten soczek...

Zamarudził chwilę w kuchni. Potem wrócił - niosąc na tacy dwie pełne, wysokie szklanki i talerzyk migdałów (które były zdrowe, i dobre na serce) oraz precelków w czekoladzie (które były, z kolei, bogate w cukier i absolutnie przepyszne).
- Czy ty właśnie posadziłeś nasze dziecko na szalce tej samej wagi z wegańskim serem!? - Oburzył się teatralnie - Słusznie. Wyobraź sobie, ile moglibyśmy przechowywać go w domu, gdyby to... - Wskazał na drzwi pomieszczenia, które kiedyś było pokojem gościnno-wielofunkcyjnym, a teraz powoli przeobrażało się w pastelowe w barwach, oklejone ochronnymi taśmami królestwo w całości oddawane Mary-Jane do jej ekspansywnej, rocznej dyspozycji - Przerobić na spiżarkę, hm? No ale... Co poczniesz... - Westchnął niby to z żalem, ale tak naprawdę z myślą, że, nawet gdyby chciał, już naprawdę nie potrafił wyobrazić sobie życia bez MJ i Zacha Zazy.
- Wait, wait... You sure you're feeling alright!? - Dogryzł mu, wierzch dłoni przykładając do czoła chłopaka w wyrazie przerysowanego zmartwienia - Myślałem, że jej nie spuścisz ze smyczy co najmniej do osiemnastki! - Wytknął, ale możliwość wejścia z sobą w polemikę odebrał zaraz Prescottowi prawdziwym, porządnym pocałunkiem. Gdzieś pod sklepieniem umysłu przemknął mu temat fotografii, i pracy, i szerokopojętego samorozwoju, ale Harper pozwolił im odfrunąć, z "Nie teraz!" rzuconym na pożegnanie.
- No pewnie, kochanie. Moje zdanie w tym temacie znasz - Wzruszył ramionami, pozwalając żeby wesoła kpina w jego spojrzeniu przerodziła się w cień autentycznej troski, i wrzucając sobie w usta czekoladowy łakoć. Umościł się wygodniej pod ciężarem nóg, którymi na kanapie przyłożył go partner; skubnął brzeżek gipsu - Hmm? Stella chyba jest zajęta szkołą, ale za to Bastek podrzucił mi kontakt do jakiegoś studenta. Podobno chłopak jest godny zaufania, i kreatywny, i ma doświadczenie w opiece nad młodszym rodzeństwem. Możemy się zastanowić? - Zaproponował, ale potem się poprawił - No, ale z pewnością nie w kontekście kwietnia. W kwietniu młoda zdecydowanie jedzie z nami.

*** Czego Harper nie żałował.
Naprawdę. Nawet objuczony zbieraniną dziecięcych bagaży i dość rozkojarzony po wczorajszej nocy - dzisiejsze niedospanie zwalając na karb kilku pobudek do Mary, a nie gryzących go nerwów.
Musiał jednak przyznać, że Zachary miał całkowitą rację. Wizja, że mieliby tu, teraz, kogoś do pomocy - a więc kogoś, kto nie tylko w razie czego przypilnuje dziecka, ale też pomoże im z całą masą najróżniejszych tobołów (a przede wszystkim: kogoś, kto będzie pamiętał, żeby te toboły zabrać, bez konieczności trzykrotnego wracania się do loftu) - była przyjemną fantazją, i marzeniem do realizacji po powrocie z przedłużonego, kwietniowego weekendu.
Oczywiście, myślał Harper, jeśli będzie do czego wracać. Bo choć szansa istniała na to raczej niewielka (taką, przynajmniej, miał nadzieję), musiał brać przecież pod uwagę wizję, w której z Ocean Shores wróci z Mary-Jane sam, wcześniej utopiwszy puzderko wciśnięte w zakamarek drugiego dna podręcznej walizki w oceanie, i podwinąwszy ogon.
Teraz jednak próbował o tym nie myśleć, skupiając się na upychaniu walizek w bagażniku szoferskiego SUVa. Odmówił pomocy - w ramach testu wyrabianych ostatnio przez siebie względnie regularnie mięśni, i własnej cierpliwości - oddelegowując Zacha do wnętrza pojazdu wraz z córką. Finalnie zalakował dziurę w tetrisie walizek i plecaków zrolowaną ciasno kurtką, sklinował wszystko dorzuconą na wierzch kulą, i wsiadł na tylne siedzenie (o którym myśl nadal przyprawiała go o leciutki rumieniec).
- Gotowi? - Zapytał współpasażerów, choć to samo pytanie równie dobrze mógł kierować wyłącznie do siebie. Nie dlatego, że własną gotowość jakkolwiek kwestionował, co raczej zaczynał lekko wątpić, czy starczy mu odwagi.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Na co Zachary, oczywiście, wywrócił oczami. Mijał przecież trzeci albo czwarty tydzień od zdjęcia gipsu z tej swojej niefortunnie skręconej kostki. Każdą nadarzającą się okazję wykorzystywał więc na uprzejmym przypomnieniu Joachimowi, że nie ma powodów, dla których miałby się oszczędzać tak bardzo, by nie wolno mu było pomóc z zapakowaniem do samochodu paru najpotrzebniejszych gratów.
Czuł się dużo lepiej – w mieszkaniu stawiał coraz pewniejsze kroki i, z dnia na dzień, łagodniało trzymające się go na widok schodów przerażenie. Jasne, nie kręcił nosem na zapakowaną asekuracyjnie kulę – głównie dlatego, że na dłuższych dystansach nadal nie potrafił zaufać tej domniemanej skuteczności stabilizatora.

No, w każdym razie, było dużo lepiej. Szczególnie po ilości ćwiczeń, którymi katował się dużo sumienniej niż przy ostatniej kontuzji (pewnie dlatego, że jednak nieco wystraszył się tych operacyjnych pogróżek – i, być może, za drobną motywacją ze strony samego Joachima).

Prescott odpuścił jednak szybciej, niż sam by się tego spodziewał – za bardzo (czyli: przeokrutnie) cieszył się na wypad w miejsce obdarzone przez niego szczególnym sentymentem, żeby gryźć się z Harperem o jakieś głupoty.
Miejsce, które kochał, które potem bolało – i które teraz było tylko jak cienka, srebrząca się, bardzo szczęśliwa blizenka.

Zamajstrował więc ostrożnie przy zapięciach fotelika Mary-Jane – zamontowanego w stronę przeciwną do kierunku jazdy. Przede wszystkim po to, żeby siedzącą pomiędzy nim a brunetem dziewczynkę mieć cały czas na oku – i dlatego, że tak podobno było najbezpieczniej. No, a poza tym mała Janey na dobre weszła już w fazę, w której peszyła ją obecność nieznajomych. Nawet kierowcy – na całe szczęście nie zwracała na niego uwagi tak długo, jak nie trzymała go w zasięgu wzroku.
Co innego-
Dada-!
Wybąblane wesoło na widok siadającego obok taty, z plaśnięciem rączki o drżące kolanko; i tą rączką poderwaną natychmiast wysoko, wysoko do góry, w kierunku jego twarzy – w bardzo skomplikowanym zwrocie czternastomiesięcznego ciałka.
Zacharego chyba dopiero teraz, z trzaśnięciem zamykanych drzwi, uderzyła świadomość – oparta na jakimś głupim, przypadkowym spostrzeżeniu – że poprzednim razem wybierając się do Ocean Shores, zabrali się z parą ciepłych polarów i zapasem wegańskiego sera. Dziś, z bagażnikiem załadowanym po brzeg, mieli spędzić kilka nocy w apartamencie przeznaczonym głównie dla… cóż, dla rodzin.
Szatyn potrzebował chwili, żeby zagapić się w tył szoferskiego zagłówka – i żeby zamrugać, i uśmiechnąć się, szeroko – i wbić w bruneta, już dużo żywsze, spojrzenie.
Na to wygląda – przytaknął, ręce zajmując natychmiast poprawieniem dziecięcej bluzeczki, podwiniętej gdzieś pod upięciem. Potem zmarszczył brwi. – Tylko… Jackie, jesteś pewien, że chcesz jechać? Strasznie blado wyglądasz. Dobrze się czujesz? Wiesz, że nie musimy-
O-ow-
Zachary, odrobinę wybity z toczonej myśli, zerknął na dziewczynkę – szybko lokalizując źródło nagłej frustracji. Przyuważył tylko kawałek wytulanego pluszu – poszarzałość baraniego łebka, wynalezionego w starym pokoju Prescotta podczas Świąt spędzonych w mieście korków i brudu aniołów.
O-ow! – powtórzył za Janey śmiesznie cienkim, radosnym tonem. – Podasz? – zapytał, tym razem zwracając się do Joachima, jednocześnie wskazując króciuchnym ruchem brody na leżącą po jego stronie maskotkę. – Um- no. Możemy w każdej chwili zawrócić, tak? Zapakowałeś jakiś termometr? – Zmrużył oczy. Chyba trochę się zmartwił. – Albo- um- może chcesz się przespać te dwie godzinki? Spróbujemy nie hałasować, co, Janey? Spróbujemy?
O-owww-

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper miał zatem w domu nie jedną, ale dwie uczące się chodzić istoty: taką, która kroki stawiała na świecie po raz pierwszy (coraz sprawniej rozrzucając łapki na bok tak, żeby złapać balans zaburzany ciężarem nadal - po dziecięcemu wielkiej - głowy, do której ciało dopiero dorasta; i amortyzując tymi łapkami upadki, klapnąwszy raz w przód, na pulchne kolanka, raz w tył - na wciąż chronioną pieluchami pupę), i drugą, dla której powrót do zdolności poruszania się samodzielnie (czyt. bez gipsu, bez kul, i bez partnera - gotowego w try miga dopaść chłopaka w obliczu najmniejszego choćby zawahania czy zachwiania, i podtrzymać go ostrożnie i cierpliwie, służąc kątem prostym łokcia, albo podstawionym mu czule łukiem przedramienia) był kwestią tak praktyczną, jak i honoeową.
Co z jednej strony było oczywiście meeega kochane (jeśliby powtórzyć, jota w jotę, słowa zarówno Jenny, jak i Phoenix - gdzie jednak ta pierwsza wypowiedziała je tonem słodkim jak wata cukrowa, a druga wydała z siebie standardowym kłapnięciem dzioba warg gotowych, by wypluć z siebie kłak ironii i niepotrzebnych złośliwości), ale z drugiej - no cóż, potrafiło także męczyć. Bo wymagało permanentnej troski, i wytężania uwagi i tak napiętej już jak skórzany pasek wiążący ręce z domowym, impromptu pręgierzem łóżkowej balustradki (w świadomie pomijanych przez Harpera i Zacha, od czasów kontuzji tego drugiego, sypialnianych ekscesach), oraz stałego wysiłku. Z jednej strony brunet musiał bowiem ganiać za zasuwającą po podłodze córką, a z drugiej sprzeczać się z dwudziestopięciolatkiem nad argumentami przemawiającymi za regularną rehabilitacją i oszczędzaniu stopy, i przeciw potencjalnej operacji oraz nadwyrężaniu jej podczas dźwigania betów do samochodu.
Summa summarum - skoro szatyn grzecznie czekał w aucie, i nie kręcił nosem - chyba osiągnął w tych dysputach sukces.

- Co? - Wzrok nadal lekko zabarwiony nieobecnościa, Harper wbił w Zacha ponad linią własnego ramienia - Ach, nie! Tak! To znaczy... - Rozkojarzył się, i zaplątał w zeznaniach, ze słowami umykającymi mu jak rozsypywane czasem przez Mary szklane kulki, rozturlane po podłodze ku uciesze niemal półtorarocznej dziewczynki, i przerażeniu jej ojca (pełnego już wizji, jak to któryś z nich - to znaczy Zachary, albo on sam - ślizga się na nich i ląduje w gipsie nie samą kostką, a całym ciałem) - Tak, tak, oczywiście, że chcę jechać - Żachnął się. Wizja przekładania albo, co gorsza, odwoływania planów, i odwlekania w czasie momentu, który i tak już spędzał mu sen z powiek od kilku ładnych tygodni, była absolutnym koszmarem (a Dwellerowi wystarczyły już te, w których padał na kolano, i w odpowiedzi słyszał tylko kwaśne: "coś ty, zwariowałeś!? wstawaj, no już, D w e l l e r !") - Wcale nie jestem aż taki blady! - Rzucił okiem w boczne lusterko; był - Daj spokój, to światło. Poczekaj aż mnie zobaczysz na spacerze po plaży, będę wyglądał o wiele korzystniej... Ale tak, mamy termometr - Potwierdził. Na wszelki wypadek, razem z zestawem owocowych elektrolitów, probiotyków, kocem termicznym, kompletem bandaży, plastrów wodoodpornych, z dodatkowym opatrunkiem, na otarcia i pęcherze, gazy jałowej, termoforem, cetyryzyną, desloratadyną, bilastyną, pęsetą na kleszcze, repelentem na komary, kremem z filtrem: SPF15, SPF30, SPF45, SPF60 oraz SPF100, kojącym żelem z aloe vera, preparatem dezynfekującym, odkażającym, łagodzącym ból i przyspieszającym gojenie ran płytkich i średnio głębokich, a także niedobitkami heparyny, tak na wszelki wypadek - Naprawdę nie masz się czym martwić, Zach. Ja tylko... yyy... - Zamierzam się oświadczyć pierścionkiem z gwiezdnego pyłu, i strun mojej pierwszej gitary - Jestem trochę niedospany, przysięgam. To z ekscytacji. Wyjazdem! Niczym innym!

Kierowca wyprowadził samochód z miasta, a Harper pomyślał, że istniała taka jego wersja, która w tej chwili - w jakimś paralelnym uniwersum, do jakiego Joachim nie chciał zaglądać nawet na króciutki moment - każe szoferowi zatrzymać się na najbliższym Shellu, i ładuje sobie w nos dla kurażu, albo w żyłę - dla zapomnienia.
Ten Harper, jednakowoż, którym trzydziestodwulatek aktualnie był - nie chcąc nigdy stawać się żadną inną edycja siebie - był zbyt zajęty wprawianiem w ruch kosmatego baranka-weterana, spacerującego obiciem samochodowej sofy w stronę uradowanego, czternastomiesięcznego szkraba.
- A to kto, co, Janey? Kto do ciebie idzie? Baby-Abel? Taaak? - Na moment uwolnił się od myśli, że w zasadzie w każdej chwili może puścić pawia pełnoziarnistym tostem, garścią suplementów i kawą - spożytymi na pierwsze śniadanie - Baaa - baaaa - baaaa-by Abel? - Rozbeczał się (ale nie rozpłakał; na to, pomyślał, przyjdzie pora jeśli sprawy pójdą w zgodzie z najgorszym możliwym scenariuszem) - Idzie do Janey? Taak?
- Oow!
- A co się mówi? - Jeśli istniała jedna (ciut sadystyczna) przyjemność z bycia ojcem, której muzyk nigdy by sobie nie odpuścił, było nią drażnienie się z tym rozzłoszczonym uroczo bąblem, wyciągającym łapki do trzymanego poza jego zasięgiem baranka. Harper puścił do Prescotta oko. Potem uniósł pluszowego Abla wyżej.
- Oow, daa!
- Mówi się "proszę, mój ukochany tato, życie oddam za tego baaa-baaa-baaaranka!"
- Za-za! - Mary-Jane posłała młodszemu z mężczyzn wymowne, błagalno-konspiracyjne spojrzenie - Daj! Oww!
Harper westchnął, przez własne dziecko ewidentnie wtłoczony w rolę złego gliny, i uległ. Potem rozczochrał najpierw jedną, a potem drugą z ukochanych przez się głów.
- No dobra. A teraz mi powiedzcie, czy zatrzymujemy się na pizzę, czy przed kolacją w hotelu wystarczy nam podwieczorek u Etty-Rose?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zachary, spojrzeniem przeskakując gładkim łukiem pomiędzy jedną i drugą z wycelowanych w niego źrenic – w głębokiej, lustrzanej czerni dostrzegał kontur własnego odbicia, ale także odrobinę wacianej ściemy, którą wypychało się wszystkie logiczne luki i wybrakowania. Co za tym szło – nie mógł powstrzymać się przed cichym cmoknięciem, którym podsumował nagły rzut własnego sceptycyzmu.
Kręcisz. – Zmrużył oczy – punkt własnego widzenia ograniczając wąskim, migdałowatym kształtem osuniętych niedowierzaniem powiek. – Ale okay- okay. Jak chcesz. Tylko że jak nas wszystkich porozkłada, to będzie twoja wina, Jackie. Jack. Joachim. – W niezdecydowanym wyborze tej wersji imienia, która zmieści w siebie odpowiednią dozę powagi i wytoczonej przez Zacharego przestrogi.
Gdyby okoliczności jawiły się choć odrobinę inaczej – to znaczy, najlepiej w dziennym świetle (albo, jeszcze lepiej, w ostrym snopie latarki wmontowanej w tył telefonu) i bez dziecięcego fotelika utkniętego pomiędzy nimi – pewnie kazałby mu otworzyć usta. I pokazać gardło.
Ostatecznie doszedłby do wniosku, że przecież – do diaska – i tak nie byłby w stanie odróżnić jednego zaczerwienienia od drugiego; to znaczy – opuchlizny mechanicznych podrażnień dających do wiwatu z reguły nad ranem, od całej reszty wirusowych i bakteryjnych zapaleń i nieżytów. Jasne, spędzał dużo czasu z Phoenix Grace Farrell, ale to jeszcze nie robiło z niego ani lekarza, ani pielęgniarki.
No ale dobra. Trudno. Będziemy pilnować. – Westchnął, machając palcem przed łapką córki – tak, by mogła złapać za zgięcie paliczka, a potem szarpnąć za nie tym dziwnym, podejrzanym napływem już nie niemowlęcej, a zwyczajnie dziecięcej siły. Siły jak sprzeciw wobec pluszakowych matactw i machlojek ze strony ojca-zdrajcy. – Ouch, ale czemu jesteś zła na mnie, co?! – Zachichotał, wyswobodzoną opuszką palca głaszcząc pulchność czternastomiesięcznego policzka. Przeniósł spojrzenie na partnera. – Najwyżej my będziemy chodzić po wybrzeżu i robić różne fajne rzeczy, a ty będziesz gnić w łóżku, w hotelu. Tak, MJ? Taaak? A on będzie gniiił w łóżku. – Czego – podzieliwszy się już genialnym planem na głos – szczerze mówiąc, trochę żałował. No, że nie mógłby tych paru dni przeleżeć u boku Joachima. Niekoniecznie chorego.
Dwudziestopięciolatek (wciąż jeszcze, w zasadzie, świeżo upieczony) spojrzał na buźkę małej Janey – z wąskimi usteczkami szczypiącymi już pluszowe, baranie uszko zwróconej jej przytulanki – w każdym wytarciu, skudłaniu, obszyciu i puszczonym szwie noszącą zresztą ślady nawarstwionego ukochania, podzielonego tylko, na oko, jakimiś dwiema dekadami przepaści.
Pppfrrr-! – wybąblane w nieco poszarzałą biel zabawki.
Hm? – Zach, bezpieczną przerwę w doglądaniu córki spędzał już z nosem w telefonie, i czubkiem zdrowej stopy haczącym o męską kostkę.

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

Nie wiem. Co? Nie. Nie, nie, podwieczorek u Etty wystarczy – mlasnął, zawiesiwszy spojrzenie na twarzy bruneta. Potem na jego udzie.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Fucked senseless?

Harper zapatrzył się najpierw w ekran telefonu, z całym jego syntetycznym blaskiem - wyjaskrawionym w dodatku półmrokiem samochodowego wnętrza - zamkniętym w polu widzenia bruneta kilkoma mrugnięciami powieki:
  • niedospany
    • I want to be fucked
      • care of that?
Potem, krótko, za okno; w migające za nim, coraz bardziej abstrakcyjne - bo rozmywane wzrastającą prędkością, z jaką poruszał się SUV, a wraz z nim trzech dorosłych mężczyzn, jedna bardzo mała dziewczynka i jeden, bardzo wiekowy (ale i bardzo wytrwały, przy życiu przytrzymywany chyba tylko miłością do-, i poczuciem odpowiedzialności za- małych Prescottów), pluszowy baranek - kształty.
Wreszcie - w wypalane prescottowym łypnięciem miejsce na własnym udzie, to samo, które - gdyby nie obecność ich kierowcy i, oczywiście, Mary - Zach gładziłby teraz nie wzrokiem, a ręką; pięciorgiem nieustępliwych palców, które wiedziały jak, i gdzie podrażnić, żeby umysł Harpera natychmiast zasnuł się mgłą jeszcze gęstszą niż ta, w podobnych chwilach mącąca mu zazwyczaj trzeźwe spojrzenie.

"Senseless", jasne, bo Harper już czuł się trochę tak, jakby - z nerwów i żrącej go tremy - powoli zaczynał tracić zmysły.
  • Ale jeśli "fucked", to chyba tylko over - wówczas, jeśli Prescott się nie zgodzi, albo jeśli Harper samego siebie wystrychnie na dudka, w ostatniej chwili przed zadaniem pytania mieszkającego w jego umyśle - sercu - gardle (wśród tych subtelnych, choć intrygujących ranek, których obecność na szczęście w razie czego mógł - przyzwoicie - wytłumaczyć po prostu intensywnymi, oralnymi wokalnymi treningami) od całych dni, idących już w tygodnie - straci wszelki animusz, i zwyczajnie stchórzy.
Szczerze powiedziawszy nie był już nawet pewien, której z potencjalnych form kompletnej klapy obawiał się bardziej.
Jeśli Zach miał mu odmówić - czego Harper może i próbował się nie spodziewać, ale co też, jako ewentualność, musiał mimo wszystko dopuszczać (w tym dziwnym życiu, w którym gotów był już spodziewać się dosłownie wszystkiego) - sprawa byłaby raczej prosta. Porozmawialiby o tym - muzyk był niemal pewien; i potem, w zależności od konwersacji tej finału, poszliby albo na terapię, albo każdy w swoją stronę. Harper: z dwoma pękniętymi sercami, którymi musiałby się odpowiednio zająć: własnym, trochę już poharatanym i w paru miejscach zrośniętym w mniej i bardziej metaforycznym sensie, ale i tym drugim, wrażliwszym - bo dziecięcym, jakiego ochrona była jego bezwzględnym obowiązkiem.
Jeśli natomiast Harperowi zabraknąć miało języka w tej, zazwyczaj niedorzecznie rozpaplanej, i skorej do wydawania z siebie dźwięków na skali od cichego pomruku przyjemności, po wysokie C niosące się nad otoczoną ludzkim tłumem estradą, gębie, i - do pary z nim - krzty choćby odwagi, czekały go kolejne, nieznośne dni niepewności i męki.
Znajdował się zatem w dość beznadziejnej kropce, i to na własne życzenie (podjąwszy decyzję, że owszem - to już najwyższa pora), ale też nie do końca z własnej woli (bo, w gruncie rzeczy, nigdy nie planował w nikim zakochać się aż tak bardzo). Tak bardzo własnym stresem rozproszonym, że chyba nawet gdy na zaczepkę próbował odpowiedzieć pół-żartem:
- Jesteś pewien? Nawet na taką z ananasem?
Wypadło to jakoś tak płasko i bez przekonania. I równie blado, jak blado prezentował się teraz sam Harper.

Nawet gdyby jednak się na obiad zatrzymali, Harper i tak nie miałby apetytu - może to więc lepiej, że w końcu zaparkować im było dane dopiero pod kwiaciarnią - po gustowny karmin róż dla Etty-Rose, a potem i imponującym gmachem domu opieki, bardziej niż z umieralnią (jak przybytek, ironicznie, nazywali nawet niektórzy pensjonariusze), kojarzącym się raczej z salonem odnowy biologicznej.
- No już, już, odczep się - wysiadłszy z samochodu, Harper zdążył zaoponować (czule) nim Zach wyrwałby się z kolejną sugestią, że naprawdę wygląda trochę niemrawo, i może to serce? (Owszem, ale nie w taki sposób) - Wszystko okay. Przysięgam - Tak, kręcił jak jasna cholera - Najem się kilograma pralinek Charbonnel et Walker - Jak zawsze u Etty - I mi przejdzie. To co, jesteś gotowy? - Na całą stertę niedyskretnych pytań.
I to chyba tylko w ramach rozgrzewki przed tym największym dzisiaj, o jakim Zach oczywiście nie mógł (chyba!?) mieć pojęcia.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zacharego nie tyle ten unik zawiódł, co zwyczajnie zaskoczył. Zaskoczeniem – na całe szczęście – zupełnie zwyczajnym, ulepiony z dość zasadnych wniosków, a nie z podejrzeń (które musiały, rzecz jasna, wejść ze sobą w polemikę, ale nie scysję – ostatecznie przemawiając sobie do rozsądku, a nie do serca). Tak mu się, przynajmniej, wydawało.
Bo serce bywało głupie – a już na pewno w takich chwilach, w których podsuwało dwudziestopięciolatkowi skrajnie różne scenariusze. No bo… co jeśli kogoś miał? Co jeśli to nie był ból gardła, ani nawet łupanie w kościach na grypę – a zwyczajny wyrzut sumienia?
Tshh- j a s n e .
Harper byłby głupi. Jasne, że byłby głupi. B o ż e , jaki byłby głupi.
Prawda?
Chłopak wygrzebał się z samochodu – niezbyt zgrabnie, ale skutecznie. I zmarszczył brwi.
Przejdzie ci. Od kilograma – „pralin” – cukierków. – Niby stwierdził (w kompilacji niedowierzania i wyrzutu), ale jednocześnie zapytał – tym tonem, który zawieszonym w domyśle, bardzo miałkim znakiem zapytania kwestionował każde jedno słowo wyrzucone z siebie przez bruneta. – Dobra, jak chcesz. Przypomnij mi tylko przy wyjściu, żebym na drogę zabrał ze sobą jakieś foliówki – parsknął, ostatecznie jednak kradnąc mężczyźnie króciutki, pojednawczy ( p r a w d a ??? ) pocałunek – przywłaszczając go sobie z gładko ogolonego przed wyjazdem policzka.
Pech chciał, że z tego samego policzka – albo zza wstęgi szyjnego mięśnia – wywęszył jedno z tych uczuć, które działało jak podłapany trop – zapachem rozdrapujący jakąś myśl dotychczas w najlepsze kimającą na tyłach głowy.
I tej myśli, przynajmniej samą nadzieją, Zach zamierzał się chwycić – i przytrzymać.
Pomyślał o zdarzeniu ze stycznia zeszłego roku. I o tym, że był to powód dobry jak każdy inny, żeby usprawiedliwić zachowanie Harpera (konglomerat uciekających spojrzeń, nerwowych kółeczek kreślonych kciukami i krwi, której chłopak nie potrafił ani namierzyć, ani wywabić na żadne ze znajomych sobie miejsc).
Stresujesz się – zauważył. Bardzo, cholera, spostrzegawczo.
Oczywiście, że nie spodziewał się dlaczego; i oczywiście, że nie znał realnych powodów (przecież i on nie planował, nigdy, zakochać się w kimś tak bardzo). Ale mógł podejrzewać; więc podejrzewał – że chodzi o rodzinę (a względem tych okoliczności trzymał w sobie przecież sporo empatii). Bo z rodziną nic nie było nigdy tak po prostu. A Etta – z wystawioną przed laty diagnozą demencji czy bez niej – do tejże rodziny należała. Nawet jeśli od czasu do czasu myliła imiona, twarze i daty.
Jackie… – Uniósł brwi, z czułym uśmiechem i palcem wolnej dłoni (to znaczy tej, którą na moment wysunął z asekuracyjnego objęcia ciągnącej go za grzywkę Janey) połaskotał mężczyznę w ramię. – Będzie fajnie, chodź. Etta mnie uwielbia. Jak się dzielimy? Ty wręczasz kwiaty, ja składam ofiarę z dziecka? – Zachichotał, a potem kiwnął głową (i tylko trochę zignorował fakt, że może jednak kwiatki, z tą swoją kostką, nosiłoby mu się odrobinę łatwiej).

A jeszcze łatwiej było powiedzieć, niż zrobić.

Zachary, pomimo zapewnień ośrodka, że oczywiście – nie ma żadnego problemu, żeby na umówioną zawczasu wizytę zabrać dziecko – i tak odetchnął z ulgą, kiedy na miejsce zaprowadzeni zostali bez zbędnych, ukradkowych spojrzeń albo komentarzy.
No, poza ciekawością wpisaną w przeschnięte wiekiem, meduzowate oczy – śmiesznie skoncentrowaną na małej Mary-Jane, a nie na dwojgu facetów trzymających się za ręce (niedyskretne pytania to jedno – bo z niedyskretnymi pytaniami dało się walczyć, a z anonimowością cmoknięć drapiących po karku – już nie za bardzo).
Dla Zacharego była to miła odmiana.
I ucieszył się, że w tej odmianie nie było, mimo wszystko, żadnych niespodzianek. Była natomiast Tess – całkiem rozpromieniona, że chłopcy wpadli jeszcze przed jej urlopem (który przypadał za niecały tydzień); nie tyle o prawie półtora roku starsza, co po prostu o półtora roku bardziej zmęczona. I była też Etta – dokładnie taka, jak zawsze? ostatnio; nadal dumna, w wyniosłości własnego pochodzenia i wychowania. Ubrana nieprzesadnie, ale i nie do końca skromnie (a już na pewno nie u b o g o ).
Nieco inne było jej spojrzenie – częściej przymglone, ale jeszcze nie nieobecne. To trochę jak rozmowa prowadzona w progu – już nie przy otwartych drzwiach, nie ledwie uchylonych i jeszcze nie zamkniętych – ale już jak przez wewnętrzną siateczkę przybrudzonej postępującym schorzeniem moskitiery.
Ah- Joachim! – Na wzniesionej wstrzymanym oddechem piersi. – I przyprowadziłeś Teddy’ego! I kto to tu jeszcze- oh- proszę-!
Ale Zachary nie przejął się ani pomyłką, którą – pomyślał – skoryguje przy najbliższej okazji, ani tym, że mała Mary-Jane zamiast prezentować się światu stojącemu po drugiej stronie życiowo-chronologicznej taśmy wolała maleńkie łapki wyciągać do dady i wciskać rozmiziany pluszem nos w obojczyk bruneta, ani gromem niedyskretnych podobno pytań – choć póki co dane było mu wyłącznie wspomnieć, że mała całkiem nieźle znosi podróże (lądem lepiej niż powietrzem) – w przeciwieństwie do szczepień, i że następne – przeciwko ospie wietrznej – mają dopiero za miesiąc.
Choć może był głupi, wierząc, że sprawy pozostaną takimi, jakimi są, do samego końca ich wizyty.
A potem posłał Harperowi spojrzenie. Spojrzenie, którego sam się, do końca, nie spodziewał. Nieobecne; a przy tym takie, od którego robi się mdło w żołądku, ciasno w przełyku i bardzo boleśnie w sercu.
Spojrzenie, które po raz pierwszy od dawna niosło w sobie jakąś rezerwę. Zamiast w oczy – w duszę – zerkał w plamki źrenic. Zamiast na ramię, w którego czółnie odpływał w sen – zaglądał pod rękaw. Wreszcie, razem z uderzeniem serca, utkwił wzrok w podłodze.
O nie.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To, co Zachary musiał, w takim układzie, zwietrzyć - wspiąwszy się na palce, i z czubeczkiem nosa nawigującym sobie trasę od kołnierza harperowej kurtki, po koniuszki ciemnych kosmyków, spływających na jego kark w błaganiu o wizytę u fryzjera - było zapachem zimnego potu, przedzierającego się przez standardową aurę szarego, hypoalergicznego mydła ("Dla dzieci i rodziców!"), Toma Forda, i tego co akurat Mary memłała w buźce, i co rozciapywała czasem ojcu na twarzy, szyi, i wszędzie tam, gdzie była w stanie dosięgnąć. A zimny pot - kwaśny, i zupełnie inny niż taki, który na połacie ciała ciepłą, równomierną falą wstępuje po intensywnym treningu albo intensywnym stosunku - pachniał, po prostu, lękiem.
Od samego początku, i na zawsze do samego końca chodziło zwyczajnie o to, że w takich chwilach (to jest w momentach, w których na szali własnych przemyśleń, po stronie przeciwnej do marzeń o powodzeniu, muzyk stawiał możliwe opuszczenie), Harper po prostu się bał. Strachem, który wymykał się zdrowemu rozsądkowi, i nie chciał słuchać logiki.
Zaglądając w treść własnej paniki, próbował zrozumieć przy tym czego, i na szczycie hipotez zawsze od razu znajdował samotność. Ale nie samotność związaną z byciem bez ludzi - tę znał przecież aż dość intymnie, bliską mu zwłaszcza na tych etapach jego życia, na których, pozornie, był najbardziej otoczony innymi, tylko taką, która wiązała się z byciem bez Zacha.
Wypadając myślą w tym samym kierunku, co teraz sam Abel - a więc w stronę paru traumatycznych, zeszło-styczniowych tygodni, których mało nie przypłacił życiem - przypominał je sobie tak, jak nawet w wiele lat po terapii przypomnieć sobie można chorobę. Wystarczyło mu zerknąć na Zacha, gramolącego się z SUVa z upaplaną dziecięcym słowotwórstwem, i upapraną ryżowym chrupkiem MJ wczepioną w jego ramiona, by sobie przypomnieć, że przecież wszystko było, i wszystko musiało być dobrze. Tylko bardzo, b a r d z o nie chciał tam wracać. Nie był pewien, czy tym razem podołałby rekonwalescencji - zwłaszcza, że przechodzić by ją musiał w pojedynkę.
- Owszem - Przyznał, zanim przedarli się przez zasieki rozmów z Recepcją, i przechadzkę przyjaznym w barwach, ale i medycznie-sterylnym korytarzem - Stresuję się.
Skoro przez cały poranek i tak łgał już Prescottowi w żywe oczy, teraz winien mu był chyba przynajmniej taką krztynę szczerości.

Jego nanna (słowo, zresztą, natychmiast podłapane przez malutką Dwellerównę, i ku uciesze pensjonariuszy rozkołysane w powtarzalnym, dziecięcym zaśpiewie - nanna-naa-nna-nanna!) wyglądała tego dnia tak samo, jak wszystkie inne kobiety w matriarchalnej linii jego rodziny: dostojna i dumna, nawet mimo pleców przyginanych niesłabnącym gośćcem. Tylko na niego, i na jego wybranka, patrzyła jakoś o wiele bardziej przychylniej niż reszta. Może dlatego, że w jej oczach, zawsze urokliwie podmalowanych kredką i tuszem, trzymających się jeszcze rzednących, cieniutkich nitek rzęsy, ale i coraz gęściej zasnuwanych mgiełką katarakty, Zachary był w istocie jakimś Teddy'm. A może, ponieważ Etta i Ginny zawsze lubiły stawać po dwóch krańcach barykady, i robić sobie na złość (co, swoją drogą, stanowiłoby i sensowne wytłumaczenie tego, czemu Etta-Rose żyła tak długo).
Tak, czy siak, Harper nie obawiał się zostawić z nią Zachary'ego - najpierw po to, żeby porozmawiać z lokalnym personelem o stanie zdrowia babci, i wszelkich prognozach (pogody, która wpływała na jej reumatyzm, i długości życia - która, z kolei, bardziej niż na Ettę, wpłynąć miała na Harpera), a potem, żeby pójść do łazienki.
Dwukro -
Trzykrotnie.
  • No? No co?
    Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który z nerwów nie dostał kiedyś sraczki.
Zarówno to, jak i sposób, w jaki przedstawiał zainteresowanym Prescotta (nazywając go, po prostu, swoim partnerem), faktycznie przyniosło mu parę niedyskretnych pytań [w pierwszym przypadku - czy się czymś zatruł, czy to jakieś problemy z prostatą albo nietrzymaniem moczu (w tym wieku, zdaniem seniorów, dość nietypowe, ale czego się spodziewać przy tym, jakie wąskie muzyk nosił spodnie, i jakie skąpe stroje - uwiecznione na zdjęciach, przez Ettę pokazywanych niekiedy współmieszkańcom) i czy może chce nifuroksazyd; w przypadku drugim - czy ma na myśli, że "biznesowy", na co Harper tłumaczył, że nie biznesowy, tylko taki w życiu).
Oprócz prowadzenia z nimi walki, z niedyskretnymi pytaniami dawało się też wejść w polemikę - niekiedy nawet, jeśli padło na grunt podatny i względnie liberalny (a nie na jakiś ewidentnie republikański beton, walić głową w mur szkoda było czasu), wzmocnioną o łagodną, cierpliwą psychoedukację - i to nią teraz zajął się Harper, dyskutując z Walterem, który bardzo chciał wiedzieć, który z nich jest w tej relacji panią, a który panem, i był niezwykle zaskoczony słysząc, że to zależy od dnia, humoru, i pogody (i tego, co kto jadł na obiad, Dweller chciał dodać zaczepnie, ale w porę przyszczypał się w język).
Możliwe nawet, że brunet zadarł spojrzenie po to, by - z grymasem rozbawienia skrywanym po kątach kącikach warg - sprawdzić, czy Zachary to słyszał, ale zamiast napotkać porozumiewawcze mrugnięcie, nadział się na coś, co wszystkie jego wewnętrzne systemy wczesnego ostrzegania wprawiło w natychmiastowy alert.
Przeprosił więc Waltera, i zaraz znalazł się przy Zachu, tym samym mobilizując Tess do roli pięciominutowej piastunki dla Mary.
- Can I grab you for a second? - Zapytał, i łagodnie, choć nieustępliwie, odciągnął szatyna w bliższy tarasu kąt świetlicy - nadal w zasięgu wzroku najmłodszej i najstarszej przedstawicielki swojego rodu, ale już poza obszarem ich słuchu.
- Babe? What's up? Don't say "nothing" - Pociągnął nosem. Miał lodowate ręce, i rozbiegane, skonfundowane spojrzenie, i głos niższy o oktawę - jak zawsze wówczas, gdy nie wiedział co się dzieje - You're staring at me, and I don't like that look. At all.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Gdyby ktoś zapytał Zacharego jak to się stało, z ręką na sercu odpowiedziałby, że nie wie. Ostatni raz z podobnym uczuciem minął się w drzwiach kalifornijskiego szpitala; w dniu, w którym na świat przyszła Mary-Jane. Robiono z nim dokładnie to, co podczas publicznych wystąpień robiono z Harper-Jackiem Dwellerem – ustawiano go, proszono tu (kroczek w lewo) i tam (do kamery naprzeciwko), brano pod ramię i zaprowadzano w miejsca, w których pewnie nie za bardzo nawet chciał być – ale w których być musiał.
W takim miejscu – przyszpilony spojrzeniem bruneta – znalazł się teraz Zachary. Zupełnie nagle i chyba w niezbyt przewidzianym przez siebie biegu zdarzeń.
Oczywiście, że zamierzał się zaprzeć. Całkiem zwyczajnym, Prescottowym zacięciem; naturalnie krnąbrnym i zdecydowanie za rzadko zasadnym, od czasu do czasu próbując wleźć jeszcze w tę wylinkę szczeniaka, z której – lubił myśleć – wyrósł, i którą porzucił gdzieś po drodze.
Noth-

Don't say "nothing".
Zdążył więc tylko parsknąć – żałośnie przyparty do ściany i rozpracowany, położony na łopatki i przejrzany na wylot. Jeśli mówiło się, że można czytać z kogoś, jak z otwartej książki – Joachim mógł z Zacharego czytać jak z wersów napisanego przez siebie tekstu; pomiędzy wierszami i w każdym, nieujętym i nieubranym w słowa domyśle.
Z drugiej strony dwudziestopięciolatek skłamałby przecież, twierdząc, że nie istniała taka jego część, która potrzebowała zostać wywołaną – prosto w gorycz niechcianej i zaciekle unikanej (przez tę drugą część) rozmowy. Ta część, której od rana zdarzało się łypać na Joachima jawnie zafrasowanym, ale i coraz bardziej surowym spojrzeniem. Oceniającym, choć nie jego, a sytuację, w jakiej grzęźli za milczącym przyzwoleniem.
Może dlatego wydawało się, że Zachowi pozostało wyłącznie otwierać i zamykać usta, jak to zwykle miało zresztą miejsce przy tych sposobnościach, przy okazji których każde słowo mogło potem zostać (słusznie) wykorzystane przeciwko niemu. Choćby i przy następnej, pozornie niewinnej jeszcze sprzeczce na temat wsparcia, i tego, jak obydwoje – to znaczy on i Harper – postrzegali siebie nawzajem – i czy serio już zawsze zamierzali na swoje zaufanie zerkać przez przybrudzony pryzmat przeszłości.
Otóż – tak i nie. Zacharemu wydawało się, że to odpowiedzialne – być ostrożnym (jak i choćby przy zastrzykach pieszczotliwie przechrzczonych heparynką), jednocześnie konsekwentnie odcinając się od bezpodstawnych podejrzeń. Tylko że to taka granica, na której bardzo łatwo dało się poślizgnąć, i która nadal – pomimo przeszło roku spędzonego na budowaniu związku i rodziny, w jakiej ramach funkcjonowali na co dzień – bywała, w zależności od sytuacji, dość elastyczna.
Stał więc przed Joachimem, nieszczególnie zadowolony z sytuacyjnej konfrontacji, teraz nagle wyrosłej do rozmiarów bliższych najprawdziwszej interwencji kryzysowej, co zawsze działo się zupełnie niespodziewanie i rozwijało się poza kontrolą, którą – wydawało się Prescottowi – jeszcze przed chwilą posiadał.
A teraz już nie.
Najpierw po prostu zmarszczył brwi, tu i tam zająknąwszy się bez ogłady, z jakiej zachowaniem zwykle nie miał najmniejszego problemu. No, ale nie dzisiaj. I nie teraz.
Jackie- To naprawdę- to serio nie jest dobry pomysł, żeby ją tam zostawiać. Zaraz zacznie się denerwować i płakać, i- – Wychylił się lekko zza ramienia mężczyzny, stawiając się w strategicznym punkcie pozwalającym mu doglądać córki, w kierunku której – zupełnie nagle – bardzo chciał pognać. Jej komfort był dobrym pretekstem, ale – jeśli rzucić okiem na Joachima – chyba niewystarczającym, by zamieść sprawę pod dywan.
Nie odsunął się od muzyka. Ale jednocześnie nie za bardzo ani garnął się, ani lgnął prosto w orbitę jego bliskości; żeby w niej powolutku móc wypalać się i studzić własne emocje.
A to znaczyło, że nie miał gdzie wypromieniować tej frustracji i nerwów – i jedyną drogą przekazu pozostawał łamiący się i suchy, ale nie p ł a c z l i w y głos. Spokojny. Prawie – p r a w i e – opanowany (nadal odnosząc wrażenie, że tylko patrzy na siebie – na nich – z werbalnego ubocza; jakichś emocjonalnie zdystansowanych i odległych trybun).
Ty mi powiedz – rzucił wreszcie, smagnięciami czekoladowego spojrzenia kretyńsko zatrzymując się tuż pod jego oczami; nie dalej.
Co się dzieje. – Postanowił kontynuować, zanim trzydziestodwulatek zdążyłby mu przerwać. – Jesteś… dziwnie się zachowujesz, Jackie. Jesteś blady i co chwilę znikasz, i- i nie wiem… Jakbyś był wszędzie, tylko nie tutaj.
Może zebrał się na odwagę – a może po prostu czym prędzej chciał mieć to za sobą.
Harper… Jeśli znowu- um- jeśli znowu bierzesz, to powiedz mi to teraz. Teraz masz okazję. – Zamrugał, opuszczając spojrzenie na własne, splecione przed sobą dłonie. Maltretowane głupio, nerwowo i w jawnym geście samoukojenia, którego w każdym innym wypadku szukałby w otoczce najlepiej znanych mu ramion. – Jedyną, Harper. Potem- potem już jej nie dostaniesz. A ja się… ja się i tak dowiem. – Wzruszył ramionami, nieco nieobecnym chyłkiem znów zerkając w stronę Mary-Jane.
Nigdy nie czuł potrzeby, aby wyobrażać sobie przebieg tej rozmowy. Dlatego brakowało mu rezonu w miejscach, w których, być może, powinien był poprosić Joachima o zakasanie rękawów, błyśnięcie – nakłutymi lub nie – przegubami, albo pokazaniem źrenic – jak spodki, przy amfie, koksie albo LSD, i jak łebki od szpilek przy opiatach.
Chryste – wzbierający tętent serca czuł nawet w ćmiąco pulsujących skroniach. No i były jeszcze dłonie – ściśnięte obecnością tych samych nerwów, które od paru dni (i ledwie przespanych nocy) dręczyły Joachima.

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „140”