To, co Zachary musiał, w takim układzie, zwietrzyć - wspiąwszy się na palce, i z czubeczkiem nosa nawigującym sobie trasę od kołnierza harperowej kurtki, po koniuszki ciemnych kosmyków, spływających na jego kark w błaganiu o wizytę u fryzjera - było zapachem
zimnego potu, przedzierającego się przez standardową aurę szarego, hypoalergicznego mydła (
"Dla dzieci i rodziców!"),
Toma Forda, i tego co akurat Mary memłała w buźce, i co rozciapywała czasem ojcu na twarzy, szyi, i wszędzie tam, gdzie była w stanie dosięgnąć. A zimny pot - kwaśny, i zupełnie inny niż taki, który na połacie ciała ciepłą, równomierną falą wstępuje po intensywnym treningu albo intensywnym stosunku - pachniał, po prostu, lękiem.
Od samego początku, i
na zawsze do samego końca chodziło zwyczajnie o to, że w
takich chwilach (to jest w momentach, w których na szali własnych przemyśleń, po stronie przeciwnej do marzeń o
powodzeniu, muzyk stawiał możliwe
opuszczenie), Harper po prostu się
bał. Strachem, który wymykał się zdrowemu rozsądkowi, i nie chciał słuchać logiki.
Zaglądając w treść własnej paniki, próbował zrozumieć przy tym
czego, i na szczycie hipotez zawsze od razu znajdował
samotność. Ale nie
samotność związaną z byciem
bez ludzi - tę znał przecież aż dość intymnie, bliską mu zwłaszcza na tych etapach jego życia, na których, pozornie, był najbardziej otoczony innymi, tylko taką, która wiązała się z byciem
bez Zacha.
Wypadając myślą w tym samym kierunku, co teraz sam
Abel - a więc w stronę paru traumatycznych, zeszło-styczniowych tygodni, których mało nie przypłacił życiem - przypominał je sobie tak, jak nawet w wiele lat po terapii przypomnieć sobie można chorobę. Wystarczyło mu zerknąć na Zacha, gramolącego się z SUVa z upaplaną dziecięcym słowotwórstwem, i
upapraną ryżowym chrupkiem MJ wczepioną w jego ramiona, by sobie przypomnieć, że przecież wszystko było, i wszystko
musiało być dobrze. Tylko bardzo,
b a r d z o nie chciał
tam wracać. Nie był pewien, czy tym razem podołałby
rekonwalescencji - zwłaszcza, że przechodzić by ją musiał w pojedynkę.
- Owszem - Przyznał, zanim przedarli się przez zasieki rozmów z Recepcją, i przechadzkę przyjaznym w barwach, ale i medycznie-sterylnym korytarzem -
Stresuję się.
Skoro przez cały poranek i tak łgał już Prescottowi w żywe oczy, teraz winien mu był chyba przynajmniej taką krztynę szczerości.
Jego
nanna (słowo, zresztą, natychmiast podłapane przez malutką Dwellerównę, i ku uciesze pensjonariuszy rozkołysane w powtarzalnym, dziecięcym zaśpiewie -
nanna-naa-nna-nanna!) wyglądała tego dnia tak samo, jak wszystkie inne kobiety w matriarchalnej linii jego rodziny: dostojna i dumna, nawet mimo pleców przyginanych niesłabnącym gośćcem. Tylko na niego, i na jego wybranka, patrzyła jakoś o wiele bardziej przychylniej niż reszta. Może dlatego, że w jej oczach, zawsze urokliwie podmalowanych kredką i tuszem, trzymających się jeszcze rzednących, cieniutkich nitek rzęsy, ale i coraz gęściej zasnuwanych mgiełką katarakty, Zachary był w istocie
jakimś Teddy'm. A może, ponieważ Etta i Ginny zawsze lubiły stawać po dwóch krańcach barykady, i robić sobie na złość (co, swoją drogą, stanowiłoby i sensowne wytłumaczenie tego, czemu Etta-Rose żyła tak długo).
Tak, czy siak, Harper nie obawiał się zostawić z nią Zachary'ego - najpierw po to, żeby porozmawiać z lokalnym personelem o stanie zdrowia babci, i wszelkich
prognozach (pogody, która wpływała na jej reumatyzm, i długości życia - która, z kolei, bardziej niż na Ettę, wpłynąć miała na Harpera), a potem, żeby pójść do łazienki.
Dwukro -
Trzykrotnie.
- No? No co?
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który z nerwów nie dostał kiedyś sraczki.
Zarówno to, jak i sposób, w jaki przedstawiał zainteresowanym Prescotta (nazywając go, po prostu, swoim
partnerem), faktycznie przyniosło mu parę niedyskretnych pytań [w pierwszym przypadku - czy się czymś zatruł, czy to jakieś problemy z prostatą albo nietrzymaniem moczu (w
tym wieku, zdaniem seniorów, dość nietypowe, ale czego się spodziewać przy tym, jakie wąskie muzyk nosił spodnie, i jakie skąpe stroje - uwiecznione na zdjęciach, przez Ettę pokazywanych niekiedy współmieszkańcom) i czy może chce nifuroksazyd; w przypadku drugim - czy ma na myśli, że "biznesowy", na co Harper tłumaczył, że nie biznesowy, tylko taki
w życiu).
Oprócz prowadzenia z nimi
walki, z
niedyskretnymi pytaniami dawało się też wejść w polemikę - niekiedy nawet, jeśli padło na grunt podatny i względnie liberalny (a nie na jakiś ewidentnie republikański
beton, walić głową w mur szkoda było czasu), wzmocnioną o łagodną, cierpliwą
psychoedukację - i to nią teraz zajął się Harper, dyskutując z Walterem, który bardzo chciał wiedzieć, który z nich jest w tej relacji
panią, a który
panem, i był niezwykle zaskoczony słysząc, że to zależy od dnia, humoru, i pogody (i tego, co kto jadł na obiad, Dweller chciał dodać zaczepnie, ale w porę przyszczypał się w język).
Możliwe nawet, że brunet zadarł spojrzenie po to, by - z grymasem rozbawienia skrywanym po
kątach kącikach warg - sprawdzić, czy Zachary
to słyszał, ale zamiast napotkać porozumiewawcze mrugnięcie, nadział się na coś, co wszystkie jego wewnętrzne systemy
wczesnego ostrzegania wprawiło w natychmiastowy alert.
Przeprosił więc Waltera, i zaraz znalazł się przy Zachu, tym samym mobilizując Tess do roli pięciominutowej piastunki dla Mary.
-
Can I grab you for a second? - Zapytał, i łagodnie, choć nieustępliwie, odciągnął szatyna w bliższy tarasu kąt świetlicy - nadal w zasięgu wzroku najmłodszej i najstarszej przedstawicielki swojego rodu, ale już poza obszarem ich słuchu.
-
Babe? What's up? Don't say "nothing" - Pociągnął nosem. Miał lodowate ręce, i rozbiegane, skonfundowane spojrzenie, i głos niższy o oktawę - jak zawsze wówczas, gdy nie wiedział
co się dzieje -
You're staring at me, and I don't like that look. At all.