WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie miał pojęcia jak wiele czasu minęło, od kiedy jego życie przeniosło się z ulic South Parku do niewielkiego, kawalerskiego mieszkanka w Belltown. Głównie dlatego, że dziś nie potrafił już powiedzieć jak wiele nocy spędził w nie swoim łóżku. Nie wszystkie z nich przespał. Części – wydawało mu się – nie pamiętał w ogóle.

Tygodnie przed Świętami miały swój rytm. Tygodnie po Świętach były ciągiem nierozerwalnych zdarzeń, bezbarwną masą przelewającą się przez palce.
Jak smoła albo krew, albo mdlejące ciało, albo czas.
Tylko że czas – tutaj – nie był ani przywilejem, ani walutą (bo tak się czasami mówiło – że to pieniądz). Czas był tutaj szkodnikiem. Czas trzeba było tępić i zabijać; więc Cottie wynajdywał sobie zajęcia – choć to, co nimi nazywał, ciężko było nazwać rozrywką. Odtwarzał w głowie piosenki, myślał o mamie. O Jericho. O skradzionych banknotach i sygnecie – i o sercu podchodzącym mu do gardła za każdym razem, gdy wyobrażał sobie dzień, w którym Pan Bradshaw je znajdzie. We wnęce szafy (jednej z tych, do których można było wejść i nadal widzieć to, co działo się na zewnątrz), w zdezelowanym pudełku po butach.
Myślał o tamtej nocy. O bólu zerwanego paznokcia i gojącego się ramienia. Bolało coraz rzadziej – i coraz lżej.
O nowym chłopaku mamy.
O wycieraczce Jericho i kundlu, który wytrząsał się na niej z sierści.
O tym – Cottie, z ręką wsuniętą pod gumkę szerokiego dresu, skręcał i wyskubywał z własnego uda jakiś jasny włosek – że od dawna nikt go nie dotykał. Nie uważał, że to źle. Ale nie uważał też, że to dobrze.
Ouch.
Niewiele miał sposobów na wysprzątanie głowy z tego bałaganu, który zostawił za sobą. Jasne, czasami, z nosem dociśniętym do okna, liczył samochody – nawet jeśli gubił liczby tak szybko, jak kończyły mu się palce u dłoni.

Wciąż bał się wychodzić z pokoju. I nadal strachliwie jeżył się na dźwięk policyjnych syren. Każdy z chłopców dorastających na południu Seattle prędzej czy później wykształcał w sobie ten nawyk.

I zawsze, kiedy nie spał, robił coś jeszcze. Lubił patrzeć w stronę salonu; dwoje olbrzymich, błękitnych oczu wpatrujących się w męską sylwetkę przez wąsko uchylone drzwi. Patrzył – z narożnikiem poduszki męczonym jedynkami zębów; bez słowa. Z ostrożnym, czujnym zainteresowaniem.
John wiedział, że Cottie na niego patrzy.
A Cottie wiedział, że wie.
Malutki przełom – ale jeszcze nie zwycięstwo – nastąpił środkiem styczniowego, późnego popołudnia albo wieczora; Cottie nie był pewien – nie potrafił czytać ze wskazówek zegara.

Najpierw otworzyły się drzwi od sypialni, w której spędzał cały swój czas – z pominięciem krótkich, naglących wizyt w łazience. Potem przez próg salonu przestąpiło ciało – wiotkie, tonące w obwisłości za dużych ubrań – z czernią bluzy tuloną nerwowo do piersi. Jedyną rzeczą, której nie pozwolił wyprać – tylko dlatego, że nadal czuł na niej zapach Jericho.

Później były nieśmiałe, puste spojrzenia.
Usiadł na kanapie. Z nogami podwiniętymi pod brodę.
Dziewiętnastolatek poruszył płatkami nosa, zaciągając się zapachem kolacji. Dotychczas jadał w pokoju, na łóżku – pościeli przydałoby się pranie, ale póki co wystarczało mu strząsać okruszki i wycierać zacieki omyłkowo rozlanego tłuszczu. Miotełką dłoni albo rękawem.

Nie odzywał się przez dłuższą chwilę – jeśli czegoś zdążył się nauczyć, to tego, że mężczyzna kręcący się teraz po kuchennym aneksie nie miał w zwyczaju naciskać. Czasami go zagadywał, jasne, ale nie złościł się, kiedy w zwrocie nie dostawał odpowiedzi dukanych na głos.
Od czasu którejś z tych nocy, kiedy Cottiego zawiódł jego własny pęcherz – i kiedy męczył się z dziwnymi rzutami gorączki, do rozmów z Johnem zaczęły wystarczać mu wyłącznie skinienia głową. W przód i na boki, i wznosy ramion. Tak, nie, nie wiem.
Cottie siedział więc w bezruchu. Łatwiej było mu zagapić się na wypukłość żyły pnącej się męskim ramieniem, niż na jego twarz.
Chrząknął.
Chce pan zjeść ze mną?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Oczywiście, że chłopcy z South Parku drżeli w reakcji na jazgot kogutów przycupniętych na dachach radiowozów: wzniosy i opady dźwięku, miarowy znak ostrzegawczy odbijający się od ścian budynków wraz z błyskami czerwono-niebieskiego światła.
Ale nie tylko oni.
Dzieciakom wychowanym w Phinney Ridge - zwłaszcza tym, którym mieszkać dane było w trójkącie Dibble Avenue, i siedemdziesiątej piątej oraz siedemdziesiątej ósmej, obszarze bielącym się od fasad zadbanych, dwupiętrowych domostw w siedemdziesięciu pięciu procentach należących do policyjnych rodzin - podobna przywara wchodziła w krew gdzieś na etapie nauki alfabetu i jazdy na pierwszym dwukołowym rowerze.
Ktoś mógłby się zdziwić czemu - skoro przecież wycie syren powinno im się kojarzyć z obecnością ojców (częściej) albo matek (o wiele rzadziej, choć i takie przypadki czasem się trafiały). I może odpowiedź leżała w samym pytaniu - bo kiedy o pracy w mundurze, i wszystkim, co ta praca z sobą niesie, słuchało się praktycznie non-stop (niekiedy przy rodzinnym posiłku, albo nad żarem popołudniowego barbecue celebrowanego pod markizami tarasu, zazwyczaj jednak przez ledwie, i bardzo ostrożnie rozszczelnione drzwi salonu, w porze dawno-po-dobranocce, albo przez szklankę przystawioną - telewizyjnym wzorcem - do ścian rodzicielskiej sypialni), ten dźwięk zawsze kojarzył się z kolejnym wykwitem zła.
W końcu na sygnale zwykle jechało się po wpierdol, albo po zwłoki, prawie nigdy za to - po dobre wiadomości. A już na pewno nie z ich przeczuciem.

W tych samych chwilach, zatem, w których Cotton Cockburn sztywniał na moment, a potem wzdrygał się, i oglądał przez ramię (nawet, jeśli jedynie w metaforze) za drzwiami pstrokatej sypialni, Johnny Bradshaw Junior podobnemu atawizmowi dał się paraliżować w salonie albo w łazience. W tym mieszkaniu dźwięk niósł się jak przeciąg - wpadał ponad ślemieniem ościeżnicy, rozgarniał drżące w powietrzu drobinki miejskiego pyłu, i wypadał szparą między drzwiami i progiem, spotykając się w korytarzu ze wstęgami hałasu mknącymi z mieszkań sąsiadów. Nie dało się przed nim ukryć, ani się z nim wyminąć. Kiedy więc jakiś radiowóz przejeżdżał pod kamienicą, John zamierał, zapominał o oddechu, nabierał przekonania, że sprawa wreszcie się rypła (z jakimś rodzajem ulgi; im dłużej trwał w kłamstwie, tym bardziej był przekonany, że wyjdzie ono na jaw w tak spektakularnych, jak i tragicznych okolicznościach).
Ale potem samochód przejeżdżał, i mieszkanie znów wypełniała znajoma cisza zaburzana tylko jednostajnym szmerem pracującej lodówki i odległym echem niewyraźnych, sąsiedzkich rozmów, a Johnny przymykał oko.
Czasem w próbie drzemki.
Innymi razy - na fakt, że zdążył już niemal zapomnieć głosu jasnowłosego chłopaka, z którym od paru tygodni dzielił sekret i odziedziczone po ojcu przestrzenie, ale wymieniał się co najwyżej (i z rzadka) przelotnym, unikowym spojrzeniem.

Rzadko zdarzało się, żeby zostawał tutaj na wieczór. Jeszcze rzadziej - na noc. Miał przecież rodzinę, i faktyczne dyżury (a nie jedynie te samowolnie pełnione pod progiem nagle-chłopięcej sypialni). Zwykle wpadał przed pracą, albo zaraz po niej - z odznaką upchniętą głęboko w wewnętrzną kieszeń kurtki i zmartwieniem wypisanym na twarzy, ale przed wejściem za próg wygładzonym maską profesjonalizmu. Przywoził posiłki zgarnięte z knajp, w których sam zwykle kupował sobie lunch, albo pragmatyczne gotowce z supermarketu: aluminum zdatne do wygrzania w mikrofali, kartonik soku, owalny pojemniczek z deserem typu "dwa w cenie jednego". Jeśli jednak z jakiegoś względu zamarudził na tyle, by podjąć decyzję o wtuleniu się w ramiona Morfeusza pod adresem w Belltown, zawsze robił to z przesadną ostrożnością. W ubraniu, prawie pod krawatem; na kanapie przestawionej tak, by znajdowała się w perfekcyjnym punkcie obserwacyjnym - z widokiem zarówno na prostokąt drzwi wejściowych, jak i na ten, za którymi Cotton mordował czas, i skubał spiralki jaśniutkiego włosia. Pod poduszką trzymał broń - zabezpieczoną, ale naładowaną. Kiedy był już pewien, że na pewno nie zaśnie, chował ją z powrotem do teczki zamykanej na trzy cyfry szyfru.
Wiedział, że to już paranoja.
Wiedział też, że paranoja niektórym uratowała kiedyś życie.

Nie miał planu co dalej. Sprawy na komendzie zawrzały w pierwszych poświątecznych dniach, stawiając także jego wydział w stan mobilizacji, ale potem przycichły. Wszystkie dowody, na jakie napatrzył się w miejscu, w którym Parole Joe nabrał ostatni łyk powietrza, mieszkały po wewnętrznej stronie jego powiek.
Ale nowych nie przybywało.
Poza tym kilka dni później zamordowano jakiegoś biznesmena we Fremont, a potem zniknęła córka pewnej prawniczki z Queen Anne. W takich okolicznościach mało kto przejmował się wychudzonym dzieciakiem urodzonym w wyrwie między Delridge i Glendale.
  • Tym samym, tak się składało, który właśnie wychynął z pomieszczenia, w jakim ojciec Johna jebał kiedyś swoją sekretarkę, i przycupnął na sofie.
Nazywał się Cotton Cockburn, miał dziewiętnaście lat, jakieś sto osiemdziesiąt trzy-sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, lubił kukiełki, (raczej) nie miał alergii, i oczy rozjarzały mu się żywą iskrą na najkrótszy choćby błysk folijki Sour Patch Kids.
Tyle - po dwóch tygodniach współ-egzystencji - wiedział o nim Johnny Bradshaw.
Wiedziałby więcej, gdyby dzieciak do niego mówił. Ale po tamtej nocy, której John pomógł mu zmienić prześcieradło, blondyn jakby kompletnie zgubił słowa.
- Chcę.

John miał na sobie spodnie sprasowane w kant, czarne buty typu brogue i koszulę o zwyczajowo podwiniętym rękawie. Zdążył rozpakować zakupy, schować słodycze w najdalszym kącie kuchennej szafki, i wywlec z ostatniej foliówki menu na dzisiaj: katsu curry z kurczakiem i dynią, stożek ryżu w osobnej rynience, zbieraninę nienaturalnie zielonych warzyw. Nie miał pojęcia, czy to akurat Cottiemu posmakuje - był natomiast pewien, że chłopakowi przydają się posiłki, które nie są patchworkiem słodyczy i napojów gazowanych.
Pociągnął krótko nosem, i odwrócił się w stronę dziewiętnastolatka. Czuł na sobie jego wzrok, ale nie był w stanie go pochwycić, albo podtrzymać.
- Johnny - Poprawił, choć zrobił to miękko. Bez nagany, cierpliwie - jak wówczas, gdy pomagał Cottonowi z opatrunkiem, i wydawał mu polecenia, ale nie rozkazy. Omiótł wzrokiem przestrzeń, w której zwykle jadał sam: kanapę, stół z porzuconą na niej butelką ketchupu, dwa średnio wygodne krzesła - Pomożesz mi nakryć?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Przyjrzał się Johnowi. Bardzo ostrożnym, spowolnionym przeskokiem źrenic lustrując jego sylwetkę; i choć z ludzi czytał niewiele lepiej, niż z tekstów wdrukowanych w papier – tak wydawało mu się, że póki co jest bezpieczny.
Od dłuższego czasu zastanawiał się, czy jeśli znowu zacznie mówić – pan Bradshaw nie pomyśli sobie na przykład, że mu się polepszyło. I że w takim razie lepiej będzie, jeśli już pójdzie.
Z drugiej strony, myślał – może naprawdę byłoby lepiej – czasami tęsknił za South Parkiem. Za mamą (jeśli wszystko poszło zgodnie z planem – i jeśli Jericho dał jej odpowiedniego cynka – to pewnie godziła się właśnie ze stratą syna); na myśl której robiło mu się strasznie przykro. Za River City rozchrobotanym – liznął szczerbę trzeciego zęba – zdzieranymi na betonie deskorolkami. Nawet za sklepem z różnościami, na końcu Sullivan Street (kawałek od piaskownicy, o której opowiadał mu John parę tygodni temu) – mijany codziennie przez Cottiego, z wielkim, różowym słoniem łypiącym na niego z parkingu. Lubił tego słonia – w sumie śmiesznego, bo przecież słonie nie mogą być różowe. I Kevina, który tam pracował, i od czasu do czasu prezentował mu jakieś głupie fanty, jeśli nikt inny ich nie chciał.
Johnny. Przepraszam – poprawił się, ustami skubiąc kancik własnego kolana. Wreszcie, znad tej cienkiej wysepki ugiętej nogi, uniósł spojrzenie na jego twarz. „Wygląda pan-”; ugryzł się w język. – Wyglądasz bardzo poważnie. To dlatego.
Przez ładne, lekko błyszczące buty (kiedy słońce wpadało do mieszkania pod odpowiednim kątem). Cottiemu wydawały się bardzo eleganckie i drogie. Potem była prostota w kroju spodni i czysta, wyprasowana koszula. W jego okolicy rzadko widywało się takich ludzi – ale na filmach już tak, owszem (i z reguły byli to właśnie bardzo poważni ludzie, których należało szanować, a nie mówić do nich czule i po imieniu).

Na pytanie kiwnął tylko głową. Potem zwlókł się z kanapy; odwinięty z przydługawych rąk i nóg, dźwignął się do pionu. Ramiona zawsze trzymał blisko boków – i kiedy stał, to z prawie złączonymi kolanami. Takie gałązki łatwo było złamać. Ale blondyn się uśmiechnął, bardzo lekko – i bardzo w kierunku Bradshawa.
Ładnie pachnie. – Nie potrafił tego wyjaśnić, ale ciepłe zapachy zawsze pachniały dużo lepiej od tych, które zdążyły wystygnąć i zwietrzeć. Jedzenie, wykoszona latem trawa albo perfumy trzymające się wygrzanych załomów ciała.
Może lubił je dlatego, że samemu było mu zwykle odrobinę za zimno – organizm nigdy nie potrafił do końca nadążyć za wypalaną przez chłopca energią; nie tak, żeby w bilansie kiedykolwiek wyjść na jakiś stanowczy plus.

Niestety, choćby bardzo chciał – nie za bardzo wiedział, co było tu do nakrycia. Gdyby to od niego zależało, pewnie po prostu wziąłby pudło – to samo, które przed momentem John wyciągnął z foliówki – i jadł bezpośrednio z niego, widelcem.
Chryste, nawet bez widelca by sobie poradził.
Dlatego z zadaniem rozprawił się dopiero pod paroma poleceniami męskiego spojrzenia – tam, gdzie trzydziestojednolatek zerkał, tam pojawiał się Cottie; ostatecznie, nieco ośmielony, z własnej inicjatywy na stół dostawiając nawet karton jabłkowego soku i dwie szklanki nie do pary (jedna taka, której uwłaczało pewnie, że nie wlano w nią whisky, tylko jakąś słodką, kolorystyczną atrapę – druga, jakby nie miała nic przeciwko).
Potem usiadł. Wcisnął się w kącik kanapy, zerkając na wolną przestrzeń – w prawo od siebie. Dużo wolnej przestrzeni. I na Johna, gdyby ten zechciał usiąść obok niego. Blisko, ale nie za blisko.
Tylko ta odległość wydawała mu się właściwa; w śmiesznej, ciasnej przestrzeni pomiędzy wykutą w zbiór przyzwyczajeń zasadą, żeby trzymać się z daleka od obcych – i potrzebą znalezienia się tuż obok; a potem łasić się do dłoni, która go wykarmiła. Żeby nie chciała się go pozbyć.
Westchnął, cichutko, osuwając się odrobinę niżej.
Twoje ulubione? – Zerknął na plastry pokrojonego kurczaka – wytaplanego w panierce, i w sosie. – Znaczy, takie jedzenie lubisz?
Bo w sumie nie miałby nic przeciwko, gdyby jadali coś, co może sprawiłoby, że towarzystwo Cottiego kojarzyłoby się Johnowi odrobinę lepiej.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Jeśli Johnny faktycznie wyglądał poważnie - tak, jak poważnie mogą wyglądać osoby po trzydziestce, osmagane łuną bijącą od metaforycznie (i mniej metaforycznie) ugaszonych już w życiu pożarów, takie z legalną prawdziwą pracą, dziećmi i kredytami hipotecznymi, i wakacjami last minute aranżowanymi z pośrednictwem prawdziwych biur podróży, a nie spontanicznej wędrówki kursorem po pierwszych lepszych tańszych ofertach na airbnb - to teraz fasadę tejże powagi złamał krótki, ciepły grymas leciutkiego rozbawienia.
  • Johnny uśmiechał się odrobinę specyficznie; to jest - w kontraście do tego, jak ludzie uśmiechali się zazwyczaj, natychmiast windując kąciki ust ku spiętym pajęczynką drobnych zmarszczek kącikom oczu. Jego wargi najpierw wyginały się w podkówkę - grawitacją ściągane ku ostremu wykrojowi żuchwy, i, zazwyczaj, absurdalnej bieli koszulowego kołnierzyka. Dopiero potem, lekkim drżeniem, odbijały w górę. Trochę, jakby cały organizm Bradshawa próbował jego uśmiech powstrzymać, ale finalnie ponosił fiasko - zdradzając się z faktem, że pod tą statyczną, trochę zachowawczą powłoką opanowania i profesjonalizmu, nadal mieszka ciutkę postrzelone dziecko, o kolanach połatanych patchworkami plastrów, zębach wyrastających z dziąseł w radosnym chaosie (mleczak - prawdziwy - szczerba - mleczak - c h y b a prawdziwy - szczerba ) i zerowym szacunku względem pory dobranocki, które dla pięciu minut dłużej na przydomowym boisku gotowe jest ryzykować szlabanem na automaty [nie broń, jak ten termin umysł Johna wytłumaczyłby sobie dzisiaj, a takie w arkadzie gier w Add-A-Ball w czasach jego świetności (tj. wówczas, gdy Cottiego Cockburna nie było nawet na świecie, albo choćby w planach obawach jego matki)], a dla sprawnie puszczonej po tafli jeziora kaczki zamoczy sobie nawet nowiuteńkie, bielusieńkie Reeboki.
- To na pewno przez te buty - Prychnął do połyskliwej niewygody nadal noszonych na stopach brogsów. Brogsy nie odpowiedziały - tylko nadal cisnęły i uwierały go tak samo, na jego stopach od wielu godzin zamknięte jak dwie wąskie, drogie trumienki. Zastanowił się, czemu niemal nigdy nie zdejmuje tutaj butów -
  • może nie chciał poczuć się zbyt swobodnie; nie jak w domu (bo co to za dom, w którym Twój ojciec obracał własną sekretarkę?)?
    • A może z gotowości, by w razie czego brać nogi za pas, nie zawracając sobie głowy wiązaniem sztywnych, wąziutkich sznurówek?
- Wiesz co, poczekaj.
W czasie, w którym Cottie ważył w dłoniach - przy charakterystycznym, przesadnie ostrożnym odchyleniu nadal urażanego ćmieniem bólu palca - dwie niedopasowane do siebie szklanki, John wycofał się do przedpokoju i przycupnął na stojącej tam ławeczce. Odstawił buty - równiutko, jak na musztrze - pod przypodłogową listwę, i zaśmiał się z niedowierzaniem do dziury wykwitłej w skarpetce. Na dużym palcu, wyzierającym teraz idiotycznie i ciekawsko przez przetarcie. Rano - przysiągłby - jeszcze jej tam nie było.
- Teraz trochę lepiej, co? - Spytał, kiedy wrócił, i przełożył jedzenie z tacek na talerze - te zaś, z dłoni na blat stołu, w towarzystwie butelki ostrego sosu (dla siebie, dla dzieciaka chyba nie za bardzo) i solniczki z ukruszonym rantem i oczkami przytkanymi zbryleniem wilgoci. Zastrzygł głupio dużym palcem. Uświadomił sobie, że ten sam uśmiech, który przed chwilą przebiegł przez twarz blondyna, chciał wywołać znów - jak ducha - i w przestrzeni między nimi przytrzymać choćby chwilkę dłyżej - Od razu mniej sztywniacko.
Usiadł w bezpiecznej (i niegroźnej) odległości; jakby podchodząc do dzikiego psa - pamiętając, by nie zachodzić chłopca od martwego kąta w polu jego widzenia. Przysunął talerz bliżej ku Cottonowi; ruchem brody chyba próbował go zachęcić żeby jadł, ile da radę, i póki gorące.

Sam by się upierał, że przecież można traktować kogoś jednocześnie czule, jak i poważnie. Z szacunkiem. Wręcz - że tak właśnie powinno się robić. Ale rozumiał też, że tego rodzaju prawa bywały bezwzględne; uzależnione od szerokości geograficznej, pod jaką usiłowało się je zastosować.
- Aha - Potaknął, przytkany pierwszym kęsem. Jego umysł próbował nadążyć za ciałem, które nie jadło od zbyt wielu godzin. Junie zawsze go strofowała, że jadał za szybko. Johnny uważał, że póki po każdym posiłku nie dostaje czkawki, to z jego tempem wszystko musi być w - jako tako - porządku - Takie jedzenie jest okay. Nie za ostre? Dla ciebie? - Sam wlał w ryż jedną trzecią butelki srirachy, i oblizał górną wargę (a potem umorusany czerwienią przyprawy koniuszek serdecznego palca - Ale pizzę i tak lubię najbardziej. Pepperoni. A ty?
Z kolejnym gryzem użarł się też w język, powstrzymując się od kolejnego komentarza względem Sour Patch Kids. Johnny wiedział, że te robiły się już nudne - a i tak trzymał się ich kurczliwie - jako jednej z nielicznych rzeczy, które tak naprawdę wiedział o waletującym w jego mieszkaniu chłopaku.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Mhm, trochę mniej – przyznał, podchwyciwszy widok odsłoniętego palca w miejscu przetarcia skarpetki. Tak to działało?A gdybym powiedział, że to wina koszuli? – Rzucił Johnowi bardzo odważne spojrzenie, które natychmiast wyparowało z niego razem z rumieńcem, pruderią, a wreszcie także i głupim, beznadziejnym zgorszeniem wobec samego siebie.
Każda z emocji przemykających przez jego twarz ujmowała miejsca kolejnej, aż wreszcie pozostały tylko ściśnięte usta i linia posępnie zwieszonych w zawodzie brwi. Przecież Cottie wiedział, że John sobie nie tylko na takie traktowanie nie pozwalał, ale także nie zasłużył. Dał mu to do zrozumienia jakiś czas temu i raptem parę kroków stąd; tamtego dnia, w łazience. Może naprawdę powinien był trzymać język za zębami. – Przepraszam.
Przepraszam. Przepraszam. Prze-pra-szam.
Czasami wydawało mu się, że to wszystko, co potrafił. Robić krok w przód – z przekreślającym sukces brakiem pewności – i głupią nadzieją, że ktoś złapie się na przynętę z lgnącego w łatwej desperacji ciała albo rozpiętego rozporka w salonie „sto trzynastki”, w South Parku.
Twierdził, że potrafi się sprzedać – ale co to za argument, kiedy było się towarem z przeceny.

Był beznadziejny.
I dlatego, znowu, zrobiło mu się raczej smutno.

Nie, jest dobre. – Pokiwał głową, skubiąc kawałek drobiu obklejonego ryżem. Nadal zerkał na mężczyznę, ale już spojrzeniem wypłowiałym z ulotności wcześniejszego rezonu.
Tylko że nie powstrzymało go to przed sporadycznym mrugnięciem na usta Johna – zabarwione ostrym sosem w sposób, w jaki obwódkę warg barwiły rozmazane szminki (te nałożone starannie przed lustrem a potem przypadkiem przetarte opuszką kciuka, albo pozostawione z premedytacją – wyobrażał sobie – przez żonę Johna na do widzenia i życzenie dobrego dnia) albo godziny długich, mocnych pocałunków.
Ciekawe, czy i on – dziewiętnastoletni Cottie – też by tak potrafił.
Tylko że zamiast zastanawiać się nad wytworem własnej, głupiej fantazji, ściągnął niepewnie brwi, lekkim skinieniem głowy wskazując na butelkę zdrowo rozlewanej przez mężczyznę srirachy.
Jak to smakuje? – Ale źrenice – razem z błękitem otaczających ich tęczówek, za słowami blondyna pognały w nieśpiesznym spóźnieniu. – Wygląda trochę jak ketchup. To nie ketchup, prawda? – Czubeczkiem palca sąsiadującym ze z wolna gojącym się paznokciem stuknął w plastik obklejony etykietą. Nie lubił tych wszystkich fikuśnych czcionek, które utrudniały rozczytanie się w literkach; tym gorzej, jeśli słowa nie brzmiały wystarczająco prosto i amerykańsko. A ta czcionka cała tkwiła w szalejących płomieniach, jednocześnie nie pozostawiając chłopakowi żadnych szans na samodzielność.
Też lubię pizzę – dodał przy okazji. Trochę ścisnęło go na wysokości przedsionka; albo salonu – dokładnie w tym miejscu, w którym w mieszkaniu Jericho stał kosz na śmieci i dwadzieścia dolców ciepłego, wzgardzonego ciasta z serem. Z serem – ale ze słodko naiwnym sercem Cottiego, także.
Wzruszył ramionami. W przeciwieństwie do Johna, jadł powoli. Po raz pierwszy, odkąd się tu pojawił.
Ja? Tak najbardziej? – Potarł oko nadgarstkiem. – Kanapki? Kanapki.
W zasadzie bardziej zapytał, niż wyznał, ale samemu sobie uwierzył, że mówił prawdę – nawet jeśli dwie kromki chleba z obydwu stron zamknięte na plastrach sera, szynki czy pomidora muśniętego majonezem nie wymagały szczególnie imponującej, kulinarnej finezji.
Mógł po prostu wyobrażać sobie, że ktoś zrobił je z myślą o nim. Tylko o nim. I tylko dla niego. A to, w życiu chłopca takiego jak Cottie, okazywało się bardzo rzadkie. I bardzo miłe.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

W tym samym momencie, w którym przez krajobraz dziewiętnastoletniej twarzy przetaczała się cała nawałnica ekspresji - unosząc, a potem ściągając ku sobie brwi chłopaka, barwiąc jego szczupłe policzki rumieńcem tylko po to, by zaraz zupełnie wypłukać z nich niemal wszelki kolor, i wypełniając jego oczy krótkim, ale nagłym rozbłyskiem energii - jak dwie małe eksplozyjki w centralnych punktach źrenic - zgaszonym i zmatowionym smutkiem jeszcze szybciej, niż zdążył się pojawić...

John Matthew Bradshaw Junior parsknął śmiechem.

Nie, nie, że się uśmiechnął - w sposób, który łatwo zamaskować można prędkim gestem dociśniętej do ust dłoni, albo ruchem głowy, grymas warg pozwalający skryć natychmiast za stokiem ramienia.
Policjant pozwolił rozbawieniu złapać go za barki, wstrząsnąć nimi, wypchnąć z jego nozdrzy gwałtowny pływ powietrza i zachwiać równowagę widelca, prowadzonego właśnie dłonią znad krawędzi talerza aż pomiędzy wargi.
Pokręcił głową, i gdyby ruch ten umiał mówić, powiedziałby: Jesteś niemożliwy (podobnie zresztą zwracał się czasem do Coltona - głównie wtedy, kiedy kilkulatek wzbijał się na wyżyny kreatywności w negocjacjach o dodanie dziesięciu minut do standardowego limitu oglądania kreskówek, albo w próbach objaśnienia rodzicom, dlaczego, i jak bardzo, potrzebuje dwóch nowych książek, zestawu kredek świecowych z brokatem, nowego transformersa, i dziecięcej wersji szpiegowskiej lornetki na prawie-podczerwień, w jakiej posiadanie wchodzili nie tylko wszyscy super-herosi w filmach akcji, ale też - a może przede wszystkim - już ze siedemdziesiąt procent dzieciaków w jego klasie).
Dopiero potem - odłożywszy widelec na brzeżek naczynia, i zadarłszy spojrzenie z powrotem na swoje, niespodziewanie wybitnie milczące, i nieustannie bardzo-jasnowłose towarzystwo - dostrzegł nagły kontrast pomiędzy własną reakcją, a zmianą w nastroju chłopaka.
I chyba trochę się zmartwił.
Prze - pra - szam.
- Cottie? Hej - Zlustrował go wzrokiem, od wierzchołka blond czupryny, aż po przywiezione mu przez siebie skarpetki - wciągnięte na wąskie, chude stopy (jedna - zauważył - na rozczulająco niewłaściwą stronę, z przeszyciem, które powinno kryć się pod powłoką materiału, biegnącym na wskroś poprzez kostki palców) i przychylił się lekko (ale nie na tyle, by wraz ze zmniejszeniem się odległości, wzrosnąć mógł chłopięcy niepokój) - Przecież nic się nie stało.
Celnie.
Bo jeśli nie obydwaj, to na pewno przynajmniej jeden z nich - może ten, który dziś zamiast w obecności syna oraz żony, jadł kolację z aluminiowych tacek w towarzystwie nastoletniej przybłędy - b a r d z o potrzebował usłyszeć podobne zapewnienie.

Johnny nie bardzo wiedział co robić. Ale, z drugiej strony, z dziećmi już tak było, że czasem - w obliczu smutku - trzeba było je utulić;
  • tylko, że Bradshaw jakoś nie wyobrażał sobie, żeby miał teraz zacząć tak pocieszać siedzącego obok nastolatka.
Druga opcja, która zwykle zdawała egzamin, była taka, żeby odwrócić ich uwagę.
- Nie, to nie ketchup - Potwierdził, a potem podwinął stopę pod prawy pośladek, skręcając ciało tak, by znaleźć się na wprost Cottona - Dobra, daj. No, dalej. Palec - Jedną rękę otworzył, jak lądowisko dla kościstej dłoni chłopaka; drugą objął, i odwrócił do góry nogami, skąpaną w graficznych płomieniach butelkę - Tylko jakiś zdrowy, na miłość boską! - Zastrzegł, zanim któremuś z nich wpadłoby do głowy mazać ognistym sosem gojący się dopiero, cielesny uraz.
Potem, jeśli Cottie wybrał palec do złożenia na ołtarzu jego własnych, John wycisnął na jego opuszkę łezkę intensywnej czerwieni.
- Tak? A z czym? Ja też lubię kanapki. Najbardziej z masłem orzechowym i z dżemem z porzeczek - Wzniesieniem brody ponaglił dzieciaka do oblizania sosu, nim ten spłynąłby mu rynienką ścięgien niżej, na nadgarstek - Albo z indykiem i ogórkiem. I ze srirachą, gdybyś nie zgadł.

Nie zgadłby, natomiast, ile wytchnienia siedzący vis a vis, trzydziestojednoletni gliniarz znajdował nagle w słodkiej prostocie, i nieprzemyśleniu ich rozmowy.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Przymknął oczy. Nabrał głęboki haust powietrza – aż do pierwszego rozparcia płuc i zatrząsł głową.
Nie chciał wierzyć w ten śmiech tak samo, jak nie chciał wierzyć w jego szczerość; ale śmiech Johna był czysty – trochę chrypliwy w miejscach, w których zapadał się w najcieplejsze doliny jego głosu.
Ale nawet, jeśli nie wierzył, to potrzebował czemuś zaufać. Więc zaufał zapewnieniu, że przecież nic się nie stało.
Yeah, I know – burknął.

Ale chyba nie wiedział; bo gdy tylko mężczyzna zwrócił się w jego stronę, chłopak samemu sobie dał zapędzić się, głębiej, w kąt kanapy.
Jericho mógłby być z tej tresury dumny – ale Cottie nie był – orientując się, że zamiast po scyzoryk, John sięgnął po butelkę sosu.
Na spróbę.
Zelżało napięcie jego spojrzenia. Ale nie ciała.
Cotton od zawsze poruszał się inaczej; z każdym ruchem skoordynowanym w charakterystycznej manierze znanej dzieciakom podobnym do niego. Dzieciakom wychowanym przez ulicę, ale nie przez swoje matki – i, na pewno, nie przez swoich ojców. Dzieciakom uśmiechającym się nadżerkami w kącikach ust i oddychającym miejską stęchlizną; dzieciakom z myślami brudniejszymi od własnych, zaniedbanych ciał.
Dzieciakom, które chciało się na chwilę – ale nie na zawsze.
  • Cottie, temu pragnieniu, dawał każdego dnia pożerać się żywcem.
    Tylko że Cottie, podobno, nie miał dorosłych potrzeb; więc nigdy nie traktował ich poważnie. To znaczy, chciał. Chciał traktować je poważnie, ale bezpieczniej (i łatwiej) było im, po prostu, umniejszać.
I w byciu dzieciakiem, przywłaszczanym sobie na chwilę, zdradzał się natychmiast, zawsze; sposobem, w jaki stał – tuląc się do własnego ciała (stukotem obijających się o siebie kolan i ramion ściągniętych tak, żeby uczynić go cienkim jak papier; łatwym do zaplamienia, zmięcia, rozdarcia i wyrzucenia). Łopatkami opartymi o mury rozciągnięte pod wiaduktem na Cloverdale Street – z miękko wypchniętymi w przód biodrami, razem z pasemkiem odsłoniętego podbrzusza i wąziutką linią wystającej spod dżinsu bielizny.
Ja lubię te od ciebie.
Nie był produktem cudzych perwersji. Ale któregoś dnia zaczął wyobrażać sobie, że jest. Mógłby być.
W efekcie zawsze działo się to, co teraz. Spojrzenie posłane w newralgiczny punkt duszy, ciemną materię źrenic; ruch głowy zbliżonej do palca, nie na odwrót – i ten sam palec wsunięty dużo dalej, niż za opuszkę palca.
Z sosem palącym nie tylko język, ale i podniebienie. Nagle – tak, jak dziewiętnastolatek się tego nie spodziewał, oczy przysłaniając wysiękiem łez, wilżącym chłopięce kąciki oczu i rzęsy.
M-mh! It burns! – Zawachlował dłonią przed szeroko rozdziawionymi ustami. Język trzymał oparty na progu jedynek; zaraz potem zakasłał, przez własny śmiech. – Ew! Fuj! Ostre!
Ostatnim chichotem załaskotał rancik własnych, zarzuconych na blat stołu ramion; zgięty i w pozycji, w której policzkiem prawie opierał się o talerz ze swoją porcją kurczaka.
Patrzył na Johna – patrzył, ale czuł go w miejscu, w którym wcześniej zetknęły się ich dłonie.
Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że jest głodny. Ale teraz sam już nie był pewien. Pomyślał, że to wina małego żołądka; przecież nigdy nie jadł dużo. Nigdy nie jadł dużo, i nigdy nie jadł wystarczająco, a pod innymi wypalał się za szybko.
Can we... um... save that for later? – Zerknął na porcyjkę rozdziabanego ryżu. – It’s good, really! It’s just- I- err- dunno. – Odetchnął, licząc na to, że jego policzki lada moment przestaną mienić się czerwienią (kaszlu, chyba?). – My tummy feels funny.
W zupełnie nieznajomy dotąd sposób. Ale nie zły.
Nalejesz mi soku?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Rzeczy znów, jak poprzednio, zadziały się względnie symultanicznie: w chwili, w której Cottie Cockburn mierzył się z zupełnie nowym rodzajem mrowienia gdzieś w dołku (odpowiedzialnością za które łatwo można było obarczyć niekoniecznie fortunny zestaw głód plus tajskie chilli z octem i cukrem), i zupełnie nagłym żarem trawiącym tkankę policzków (który z kolei - logicznie - zrzucić należało prędko na karb zaskakującej chłopaka pikanterii pikantności), John Bradshaw Junior podjął, pół-świadomie, dwie następujące po sobie decyzje.
Jedną: że owszem, naleje blondynowi soku. Poderwawszy tyłek z kanapy o tyle - o ile, w trochę koślawym wychyleniu ciała w przód, ponad nizinę stolika; z mięśniami nóg, i ścięgnami łączącymi kolana aż z preludium do biodra, napiętymi pod materiałem spodni. Z wprawą, z którą co rano napełnia się dwie, albo trzy szklanki; wodą, mlekiem, sokiem, czego dusza zapragnie - metodycznie, i z taką precyzją, by poziom we wszystkich tworzył perfekcyjnie prostą linię, jeśli ustawić naczynia ściankami blisko siebie.
  • I drugą: że naleje każdemu, kto spróbuje skrzywdzić to dziecko, niedorosłe do klatki własnego ciała, z kanapą próbujące się chyba właśnie zrosnąć w jedno w jakiejś desperackiej, spatologizowanej mimikrze.
To nie był pierwszy raz, kiedy John się zastanawiał.
Zasadnie, i potrzebnie - by w całym tym szaleństwie choć do pewnego stopnia zdawać sobie sprawę z tego, co on tak w zasadzie robi; niejednokroć w drodze z komendy do mieszkania, albo z mieszkania do domu, na kolację jedzoną z żoną i z synem (ostatnio częściej: z samym synem; albo po prostu z samym sobą, gdy dwójka pozostałych domowników już spała, albo zbierała się na spotkanie z Morfeuszem); czasem - w podróży do pracy.
Oraz
  • dlaczego właśnie on?
Ze wszystkich tych niedomytych, i niedokochanych dzieci, które faktycznie zgarnąć można sobie było z krawężnika Cloverdale albo Trenton jak darmowy kąsek z degustacji w supermarkecie.
Dzieci jak gromada bardzo małych rybek w zaciągniętej gęstą warstwą nadgniłej rzęsy sadzawce. Pływających ławicami, w kółko, bardzo blisko siebie; a jednak w odległości z prawdziwą bliskością nie mającej zbyt wiele wspólnego, skoro gotowych nie tylko sprzedawać się, ale także wydawać siebie nawzajem - na pastwę krążących wokół drapieżników.
Może dlatego, że Cottie - z tymi swoimi hafcikami i niemal transparentną skórą, i świderkami włosów skręconych jak piękne kiedyś, rozfalowane loki, które ktoś wyprał w zbyt wysokiej temperaturze, a do tego w wybielaczu - błyszczał się najbardziej.
Jak diament w błocie.
Jak plastikowy brylancik z odpustu, wgnieciony w złączenia chodnikowej płyty.
John zastanawiał się także, czy to faktycznie robi z niego drapieżnika. Czy tylko przygłupią srokę, zwabioną refleksami mieniącymi się w tak rzadkim w Seattle słońcu.

- You really should eat some more, though - Powiedział jak do dziecka, prężącego się trochę komicznie w niebezpiecznie małej odległości od talerza wciąż ciężkiego jedzeniem. Westchnął. I podsunął Cottiemu jabłkową zachciankę w tym szkle, które pasowało do kolacji, a nie do libacji w pojedynkę (tę drugą szklankę zatrzymał dla siebie) - Okay, well. Maybe later - Brakowało jeszcze tylko żeby zaczął upominać chłopca, by ten dojadł przynajmniej warzywa. Albo w ogóle go karmić - So... Anything you'd like to do now? Go to bed? - Wspomnienia długiego, chudego palca wessanego między płatki dziewiętnastoletnich warg, w ogóle nie połączył z niewychwyconą w porę dwuznacznością własnego pytania. Wstał (nie chciał). Zebrał talerze - jeden pusty, jeden pełen. Odniósł do kuchni - Chyba będę się musiał zbierać - Nie chciał - Poradzisz sobie? Potrzebujesz czegoś jeszcze?
Chyba chciał usłyszeć, że Cottie potrzebuje jego, ale przecież to nie była prawda.
Dzieci jak Cottie nie potrzebowały psów. Nawet takich, które gotowe były warować przy nich wiernie i bez ustanku, z kolczatką werżniętą w podgarle, albo z bronią pod poduszką.
Potrzebowały ojców. A Johnny miał już jednego syna.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „207”