imie i nazwisko
Cotton Cockburn
pseudonim
... Cottie, oki?
data i miejsce urodzenia
04.06.2003, Seattle
dzielnica mieszkalna
South Park
stan cywilny
Sam dla siebie
orientacja
Homo
zajęcie
O co tylko poprosisz
miejsce pracy
wyznanie
Agnostyk
jestem
miejscowy
w Seattle od:
urodzenia
Mari i Tommy (sześć lat na łebka i dwanaście, łącznie) – długo wyczekiwane bliźnięta sąsiadów z naprzeciwka – zapamiętałyby go jako chłopca spod cukierni. Chłopca z całym arsenałem głupich (i bardzo, bardzo śmiesznych) min. Zapamiętałyby, że potrafił ruszać uszami i wywijać język w rulonik i różyczkę. I że przytykał nos do szyby dzielącej ich, sklepowej witrynki, kiedy mama zajęta była wyborem coniedzielnego ciasta.
Pan Prendergast, nazywany także Poltergeistem (z racji dziwnego nazwiska i swoich ataków szewskiej pasji, gdy rzucał pękiem szkolnych kluczy albo podręcznikiem zgarniętym z ciężkiego, nauczycielskiego biurka) – przypomniałby sobie tego półgłówka – odrobinę zbyt głupiego i problematycznego, żeby pójść do normalnej szkoły, ale nie na tyle tępego, żeby uprzykrzać życie innym (więc i jakby o sort wyżej od tych, których Prendergast w swojej skali zwykł nazywać ćwierćmózgami).
Colin, z którym nigdy nie siedział w tej samej ławce, nie dowiedziałby się o losach Cottona, ponieważ w wieku siedemnastu lat wyprowadził się z Seattle. Niedługo po tym, jak ojciec Colina wywalczył wreszcie wyłączność praw rodzicielskich. Z Colinem szkoła była nawet do zniesienia. Czasami leżeli na podłodze w świetlicy, czasami w jego domu – i w jego łóżku. Czasami się przytulali. Kiedyś zapytał Cottona, czy to byłoby okay, gdyby go pocałował.To miłe, że zapytał.
Heather Knight, dwudziestosześcioletnia kelnerka pracująca w lokalnym dinerze – choć ostatni raz widziała Cottiego raptem tydzień temu – przed jej oczami stanąłby jako tamten wybiedzony trzynastolatek ze złamaną trójką. Ten sam, który prawie udusił się dymem wybłaganej od niej fajki, nigdy nie był ubrany odpowiednio do pogody i odrobinę za często śmiał się z jej kiepskich żartów. Ten sam, któremu kazała we wtorki i piątki przychodzić po zamknięciu – przemycając pod bluzą styropianowe pudło niesprzedanych resztek zwietrzałego, cytrynowego sernika i kanapek z tuńczykiem.
Jason, chłopak Heather, który w październiku ‘21 zgodził się, żeby Cotton mógł parę dni nocować na ich kanapie… w sumie odetchnąłby z ulgą. W jego odczuciu tacy jak Cottie to przecież niepotrzebne problemy.
Linda Cockburn – dziś trzydziestosiedmiolatka, której być może ostatnim, względnie trzeźwym i nieprzekłamanym wspomnieniem o Cottonie byłyby po raz pierwszy uchylone przez niego powieki; wielkie, granatowe okręgi tęczówek i – po niemowlęcemu – niewinnie nieobecne spojrzenie. Linda kocha swojego jedynego syna, ale nie do końca kocha sposób, w jaki jego widok sprawia, że się czuje. Bo czuje się jak kiepska matka, a w oczach innych – jak zwykła ćpunka.
Linda Cockburn zapamiętałaby te jego olbrzymie, granatowe oczy. Wszystkim opowiadałaby o jego olbrzymich, granatowych oczach – i o tym, jak rozjaśniały i spłowiały z biegiem lat.
Soap, a właściwie Evan Sandberg, po prostu solidnie by się wkurwił – Cottona utożsamiając wyłącznie z linijką długu wpisaną w bloczek notatnika – za dragi, które załatwiał swojej matce.
Nic. Ze światem nic by się nie stało. Prędzej czy później Cottiego zastąpiłby przecież ktoś inny.
Prosta i ładna jest także muzyka, która w domu huczy z głośników, a na mieście: z pojedynczej słuchawki wetkniętej wprost do jego ucha.
Nie ma żadnych imponujących talentów. Nie przepada za sportem (nie biega szybciej od innych i nie skacze od nich wyżej), ciężko pojmuje mu się koncept poezji (chociaż – wytłumaczona – wydaje mu się bardzo ładna).
Nigdy nie był zresztą zbyt uzdolniony – ma spore braki w nauce; kiepsko czyta, jeszcze gorzej pisze, a jedyny „x” jaki znajdzie, to ten w treści zadania.
Ma za to całkiem uroczy uśmiech ze sporym ubytkiem w miejscu trójki, o który zwyczajowo haczy językiem, kiedy się denerwuje.
Poza tym radzi sobie z otwieraniem prostych zamków, trzymaniem gęby na kłódkę i przechodzeniu na drugą stronę ulicy, jeśli bardzo – ale to bardzo – nie chce na kogoś wpaść.