WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

S02E09

Nadszedł dzień sądu.
Chociaż Wondolowski przekroczył próg wieżowca przy Federal Plaza z podniesioną przyłbicą, do końca nie mógł odmówić sobie wrażenia, że coś wisiało w powietrzu. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że przesadził i to zapach jego perfum ciężko niósł się za nim cieniem, bo dzień był parny i nadzwyczaj jak na nowojorskie standardy gorący albo ewentualnie, że z nerwów (ekscytacji?) miał pełne gacie, ale wystarczyło tylko krótkie spojrzenie na zamyśloną, męską twarz, żeby odmówić sobie żartów. Robert odczuwał niepewność. To chichot losu; w przeciwieństwie do szeregu wizyt lekarskich, badań i testów, które przechodził przez ostatnie dwa czy trzy dni, krótka rozmowa z dyrektorem Adamsem miała być wyłącznie formalnością. Miał ze sobą przecież cały komplet wyników potwierdzających, że był w niemal życiowej formie, czuł się wypoczęty i rześki tak jak nie był już dawno, a na dodatek mógł liczyć na pełne swojej żony, więc wszystko wydawało się być w najlepszym porządku, a przeszkoda nie do przejścia – po prostu nie istnieć. Po latach zajść, drobnych konfliktów i utarczek to mógł być pierwszy raz, kiedy Bob wcale nie szedł na spotkanie ze swoim przełożonym, przekonany o tym, że spadnie mu głowa, a mimo to i tak po cichu się z nią żegnał. I być może to był najlepszy dowód na to, że był już w pełni sił, bo odzywało się to słynne gliniarskie „przeczucie”. Tylko właściwie czego ono dotyczyło?
Centrum dowodzenia nowojorskiego biura terenowego FBI mieściło się na jednym z najwyższych pięter wysokiego biurowca przy Federal Plaza i już od progu windy przytłaczało wyjątkowo podniosłym, odświętnym nastrojem; tradycyjny wystrój krótkiego korytarza bez skrupułów nawiązywał do przestrzeni znanych z telewizyjnych przekazów z Białego Domu, panowała w nim bezwzględna cisza i przeświadczenie, że przez cały czas ktoś Ci się przygląda, bowiem z wywieszonych na ścianach portretów szczerzyli się filmowo poprzednicy dyrektora Adamsa, a z mugshotów naprzeciwko – najsłynniejsi bandyci Nowego Jorku, których sięgnęła ręka sprawiedliwości. Pierwsze wrażenie przemijało dopiero w małej recepcji, głównie za sprawą wiekowej już sekretarki szefa, bo chociaż bił jej na stanowisku trzydziesty-któryś rok i kolejna setka (tysiąc?) na liczniku poznanych współpracowników, to z każdym świetnie się dogadywała i z łatwością trywializowała wszechobecny patos. Korzystała zresztą również na byciu absolutnym przeciwieństwem osobistej asystentki Adamsa – te zmieniały się średnio co rok, były świeżo upieczonymi agentkami biura i zwykle prezentowały bardzo zbliżony typ urody oraz usposobienia, wykazując się nadzwyczaj służbistym, oschłym i niezbyt zainteresowanym podejściem do pojawiających się na piętrze ludzi; to nic dziwnego, że wszyscy lgnęli do starszej pani, a młodsze sprowadzali do roli kuluarowego mema i anegdoty.
Oczekiwanie na prywatną audiencję wcale nie trwało długo – Jessica i Bob ledwo zdążyli ustalić, w którą stronę trzeba wyjrzeć przez wysokie okno, żeby spoglądać na Brooklyn (widoki były wspaniałe) i już musieli się rozstać, bo chłodnym i zmanierowanym tonem głosu wywołała go młodziutka asystentka, a potem zaprowadziła prosto do jaskini lwa gabinetu dyrektora Adamsa. Samo spotkanie potrwało jednak dłużej, niż obydwoje przewidywali – pani doktor nie tylko udało się napić kawy (zdecydowanie lepszej niż ta, którą serwowano na niższych piętrach), ale i wysłuchać jednej czy dwóch historii z ust nestorki biura, zatem czas nawet nie zdążył zacząć się jej dłużyć, a nagłe wyjście Wondolowskiego mogło wziąć ją z zaskoczenia.
Wyraźnie rozzłoszczony Robert wystrzelił przez drzwi jak z procy; nie trzasnął nimi co prawda, bo na to miał mimo wszystko zbyt wiele klasy, ale nie zdobył się na żaden uśmiech albo choćby najbardziej lakoniczne pożegnanie. Ba – wyglądał zupełnie tak, jakby o Jessice zapomniał, bo szturmując korytarz w drodze do windy nawet nie obejrzał się przez ramię. I kto wie, czy gdyby przyjechała natychmiast – po pierwszym naciśnięciu guzika – to czy nie zostawiłby jej tam samej.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Wznosząca się od rana na małżeńskim łóżku góra ubrań została przyozdobiona kolejną dorzuconą koszulą. Bijący po oczach róż nijak pasował do okoliczności, ale mimo to Jessica podjęła próbę zestawienia koszuli z innymi ubraniami, tym samym wypełniając sobie czas pozostały im do wyjścia z mieszkania.
Dzień rozpoczął się w niezwykle nerwowej, niepodobnej do domu państwa Wondolowskich atmosferze, choć ta w żaden sposób nie wynikała z negatywnego nastawienia małżonków do siebie nawzajem. Przeciwnie - pobudka nieco rozciągnęła się w czasie, a kilka pocałunków bardzo skutecznie wzmogło apetyt na więcej. Inne plany miał jednak Heat, dzięki któremu Jess i Robert zaznali nieco świeżego, rześkiego powietrza. Potem była świeżo parzona, ulubiona kawa i bogate w kolory oraz smaki śniadanie, ale nawet te elementy nie wpłynęły na to, co działo się w ich głowach, a o czym nie odważyli się powiedzieć głośno.
Cisza towarzyszyła im również w drodze do biurowca, w którym niegdyś przebywali prawdopodobnie zbyt często i zdecydowanie za długo; kiedy kolejne litry kawy przelewały się w kubkach w sposób automatyczny, a szmer akt zastępował muzyczne nowinki z radia. Jessica nie odważyła się włączyć go również w aucie, uznając, że zbliżająca się rozmowa z dyrektorem Adamsem była wystarczająco silnym bodźcem. Pani patolog tylko co jakiś czas zerkała kątem oka na profil swojego męża, starając się wyczytać z jego twarzy coś więcej, niż tylko obojętność - pozorną, bo znała go za dobrze, by nie wiedzieć, że w rzeczywistości się stresował.
Tym większą czuła rozterkę w związku ze swoją własną obecnością. Z jednej strony chciała być tak blisko, jak to możliwe; oczami wyobraźni widziała bowiem scenkę, której doświadczyła jakiś czas temu w tym samym gabinecie, przy tym samym biurku, w konfrontacji z tą samą osobą. Niedługo po postrzale, którego główną ofiarą stał się Robert, to przecież ona - z rumieńcem zażenowania mieniącym się na policzkach - musiała tłumaczyć się z uczuć, których nigdy nie określiłaby mianem tych nadających się do poddania czyjejkolwiek ocenie. Wtedy ich kariery również zdawały się wisieć na włosku. I choć te doświadczenia niekoniecznie nauczyły ją, jak radzić sobie w takich sytuacjach, to jednak doskonale wiedziała, że wtedy jak niczego innego potrzebowała przy sobie zaufanej, pewnej osoby. Potrzebowała Boba i wiedziała, że dziś on mógłby wymagać jej wsparcia, nawet jeżeli zamierzała tylko stać z boku, nie wychylać się i nie tworzyć dodatkowej presji.
Z drugiej jednak strony ufała w to, że był w stanie sobie poradzić; że rozmowa z przełożonym była tylko konieczną do odhaczenia w dokumentacji formalnością, po której wszystko wróciłoby do normy.
Musiało, prawda?
Bobby? – mruknęła, ewidentnie wyrwana z zamyślenia, na jakie pozwoliła sobie po ostatnim łyku kawy i monotonnym przeglądaniu kolejnych stron internetowych. Nie spodziewała się tak nagłego pojawienia się męża, a tym bardziej tak gwałtownego wyjścia i braku reakcji na jej ciepły, przepełniony nadzieją głos.
Bobby! – rzuciła raz jeszcze, w pośpiechu zbierając swoje rzeczy; telefon i czytaną przed momentem książkę niedbale wrzuciła do torebki, a płaszcz z wieszaka zgarnęła niemal w biegu, do którego musiała się zmusić (co w szpilkach wcale nie było tak łatwym przedsięwzięciem), by chociaż odrobinę zmniejszyć dzielący ją i męża dystans.
Brak pożegnania z asystentką i sekretarką, niezbyt zgrabne wymijanie tłoczących się na korytarzu ludzi i dający się we znaki brak kondycji, przez którą dostała lekkiej zadyszki - to wystarczyło, by ogarnęła ją niemożliwa do opanowania irytacja, pod której wpływem przystanęła w połowie drogi.
Robercie Wondolowski, masz się natychmiast zatrzymać i na mnie poczekać – zakomunikowała donośnie, niespecjalnie przejmując się ewentualnymi świadkami tego krótkiego, acz chyba potrzebnego momentu kobiecej dominacji.
Jessica żwawym, acz nieco spokojniejszym krokiem dotarła do miejsca, w którym zatrzymywała się winda, posyłając w stronę męża pełne niezrozumienia (ale wcale nie wyrzutu) spojrzenie.
Co się stało? – Pytanie to padło dopiero w chwili, w której przekroczyli próg windy, a jej drzwi zamknęły się za nimi. To, że nikt nie zdążył do nich dołączyć, niosło ze sobą swego rodzaju ulgę, nawet jeżeli dłuższa rozmowa miała odbyć się poza murami biura.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Różne scenariusze układał sobie w głowie Bob wieczór wcześniej, ale postawa dyrektora Adamsa i tak zdołała go zaskoczyć. Wyglądało bowiem na to, że ostatnie wydarzenia nie miały absolutnie żadnego wpływu na podjętą przez niego decyzję i że ta wisiała już w powietrzu od dawna, cierpliwie wyczekując na swoje pięć minut. Oto przygotowany wcześniej folder wyników, orzeczeń i zgód pozostał nieruszony, a rozmowa dotyczyła… robertowych planów na przyszłość i celów, jakby nigdy nie zniknął na kilka tygodni zwolnienia lekarskiego, a cała szopka była jednym z etapów procesu rekrutacyjnego. Wondolowski męczył się strasznie i z trudem dukał te nudne formułki, niechętnie dzieląc się z przełożonym tym, co faktycznie czekało na niego w przyszłości (bo czekał bar na odludziu i wędkowanie, a nie prywatna agencja rodem z seriali Jessiki, o której próbował coś wyjąkać), przekonany o tym, że to jeszcze jeden test jego sprawności kognitywnej i choćby przez sekundę nie pomyślał o tym, że ta rozmowa mogłaby mieć wpływ na jego najbliższą przyszłość. I strasznie się pomylił.
Dyrektor Adams przerwał w końcu Bobby’emu, racząc go wyjątkowo życzliwym – jak na siebie – uśmiechem i rozsiadłszy się wygodniej w fotelu zaczął opowiadać o zmianach, upływającym czasie i przekazywaniu wiedzy kolejnym pokoleniom. Ponieważ ton miał znudzony, a manierę wypowiedzi wręcz nieadekwatnie kumpelską, Wondolowski miał graniczące z pewnością podejrzenie, że to jakiś dziwny eksperyment albo ewentualnie, że przełożony dostawał na jego oczach wylewu, natomiast z każdym kolejnym słowem oraz uchylanym rąbkiem tajemnicy sytuacja się odwracała i zaczął mieć wrażenie, że jeśli ktokolwiek będzie potrzebować pomocy, to właśnie on. Okazało się bowiem – w bardzo pustym, telegraficznym skrócie – że w serii mniej lub bardziej doraźnych reform, nowojorskie biuro m.in rezygnowało z komórki, w której pracował Bob, żeby przekształcić ją w ciało doradczo-szkoleniowe, ściśle współpracujące z lokalnymi agencjami. Wbrew pozorom – cały ciąg przyczynowo-skutkowy brzmiał bardzo logicznie, nawet jak na proste i nieznające kompromisu, robertowe spojrzenie na pewne kwestie, natomiast odkąd Adams wytłumaczył mu jego nową rolę, monolog odbijał mu się w głowie echem, jakby był bajdurzeniem byle nawianego menela z najbliższej stacji menela, a nie poważną ofertą jeszcze poważniejszej pracy z ust dyrektora FBI. Co więcej – natłok tych wszystkich informacji prędko przyprawił go o ból głowy, a wnioski, które dopowiedział sobie już sam – doprowadziły do białej gorączki. Inaczej sobie wyobrażał ten dzień. Zupełnie inaczej.
Nic dziwnego zatem, że z gabinetu wyskoczył jak poparzony i że chciał jak najszybciej odizolować się od całego świata; cała scenka wyglądała o tyle komicznie, że odprowadzający go do drzwi Adams, wychyliwszy się na korytarz, budził wrażenie zadowolonego przebiegiem spotkania i nawet rzucił w plecy Jessiki jakimś komplementem, także ilość sprzecznych sygnałów, które wysłało jej w tą krótką chwilę uniwersum była na pewno trudna do przetrawienia i trudno było mieć jej za złe matczyny ton, gdy próbowała przywołać Boba do porządku. Na marne oczywiście.
- Chce mnie posadzić za biurkiem, rozumiesz? Za biurkiem – wycedził wreszcie przez zaciśnięte zęby, kiedy zasuwające się za nimi drzwi odcięły ich od korytarza i odwrócił się do niej przodem. Niewykluczone, że tak wściekłego jeszcze go nie widziała – zmarszczone jak w animowanych filmach czoło mieniło się światłem odbitym od niewielkich kropelek potu, ciemne oczy niemal ciskały piorunami, usta i szczękę wyrysowaną miał jak od linijki, a żeby powiedzieć jak bardzo napięte miał mięśnie, wcale nie trzeba było ich dotykać. Bob był zły i z trudem nad tą złością panował, a jeśli przyczyna tego stanu rzeczy wydawała się trywialna albo błaha, no to niech tak będzie; już dawno nikt tak skutecznie nie podkopał fundamentów pod jego wybujałym ego i bardzo go ten policzek bolał. – Nie chce, żebym pracował na ulicy i brał na siebie nowe sprawy, bo „to nie jest robota dla agenta FBI” – zaczął opowiadać zgorzkniałym tonem, jeszcze zanim winda ruszyła w dół – w podróż na parter, bo niczego tak bardzo Wondolowski nie potrzebował, jak świeżego powietrza. – Twierdzi, że jestem zbyt dobrym gliniarzem, żeby ciągle sobie brudzić ręce i że powinienem robić ważniejsze rzeczy, wiesz? Przez ostatnie parę lat łypał mi przez ramię, żeby się tylko do mnie przyczepić, a teraz twierdzi, że jestem dla niego bardzo ważny i że chciałby mnie mieć bliżej. Cholerny hipokryta – prychnął kpiąco pod nosem i pokiwał głową na boki, orbitując wzrokiem gdzieś ponad głową swojej żony, żeby przypadkiem nie ściąć jej z nóg tym obrażonym spojrzeniem. – Chce, żebym został konsultantem. Ja, konsultantem. Mam po prostu siedzieć i czekać na telefon, jeśli ktoś nie będzie sobie radził ze sprawą. Tutaj, w Albany albo w Buffalo. Jak taksówkarz, albo nie wiem… Jakaś eskortka. Wyobrażasz to sobie? – urwał w końcu, sygnalizując koniec wywodu ciężkim westchnięciem i zmrużywszy oczy, odchylił głowę do tyłu, żeby oprzeć ją o taflę lustra, które okalało wnętrze windy. Dopiero teraz pozwolił sobie na kilka głębszych wdechów i luźniejszych przemyśleń, które doprowadziły go do refleksji, że zachował się co najmniej dziko. – Jak bardzo źle było?

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Spędzone razem lata wielokrotnie podarowywały Jessice oraz Robertowi okazje do udowodnienia, że mogli na siebie liczyć bez względu na sytuację i okoliczności. Wzloty i upadki były nieodłącznym elementem ich codzienności - zarówno tej prowadzonej na własny rachunek, jak i tej, którą tworzyli wspólnymi siłami. Kiedy zatem do pani doktor dotarł sens wypowiedzianych przez męża słów, brunetka nie kryła narastające konsternacji.
Za biurkiem.
Do którego momentu ich życia nie sięgnęłaby pamięcią, zawsze widziała Roberta w tym samym miejscu; w centrum wszystkich wydarzeń, działającego aktywnie, przejmującego inicjatywę. Nawet jeżeli zdawał sobie sprawę z własnych słabości czy niewiedzy w danej dziedzinie, to jednak szedł przed siebie z głową uniesioną niezwykle wysoko, wprowadzając atmosferę komfortu i pewności, że ktoś panował nad chaosem, jaki rozgrywał się dookoła. I chociaż we wspomnieniach tych nigdy nie brakowało stosu piętrzących się na biurku papierów, wśród których prym wiodły spisywane raporty, to jednak nigdy nie była to czynność, którą Bobby stawiał na piedestale swoich priorytetowych obowiązków.
Może – zaczęła niepewnie, spoglądając na męża kątem oka – źle go zrozumiałeś? – Marne to było wyjaśnienie i scenariusz bardzo nieprawdopodobny. Jessica sięgnęła po niego równie niechętnie i z niepewnością względem męskiej reakcji, ale w tamtej chwili postrzegała to jako jedyne rozwiązanie, bo również dla niej taka decyzja dyrektora była czymś niejasnym i mało zrozumiałym.
Na stałe? Czy tylko na pewien – wierzyła, że nie musiała wyjaśniać, co dokładnie miała na myśli – okres? – dodała po krótkiej pauzie, raz jeszcze spoglądając na Roberta kątem oka. Atmosfera wciąż była napięta, a grunt, po jakim aktualnie się poruszali, nieznany i niepewny na tyle, że również Jess wykazywała się daleko idącą ostrożnością. I choć doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że za kroki podejmowane przez ich przełożonego w żadnym stopniu nie odpowiadała, a ewentualna złość Boba nie mogła być wymierzona bezpośrednio w jej osobę, to jednak ze wszystkich sił starała się stonować nastroje i nie doprowadzić do konfliktu między sobą a mężem. – Może to naprawdę tylko przejściowe rozwiązanie? Dopóki nie wrócisz do pełni sił? – Nie chciała co prawda sięgać po ten konkretny argument, ale czuła, że to właśnie on przeważył na podejściu Adamsa.
Doktor Wondolowski - nie mówiąc o tym głośno - również preferowałaby stopniowy powrót do pracy i w gruncie rzeczy nie miałaby nic przeciwko, gdyby kilka pierwszych tygodni miało upłynąć Robertowi właśnie za biurkiem. Znała jednak swojego męża, jego reakcje i to, jak bezradność i monotonia wpływały na jego samopoczucie, a to było przecież najważniejsze. Gdyby zatem Bobby zadeklarował powrót do pełni sił i możliwość czynnej pracy w terenie, ona by w to uwierzyła i wspierałaby go bez względu na opinie osób trzecich.
Zachowałeś się jak prostak – skomentowała krótko; dość okrutnie, ale szczerze, a przecież to właśnie na tym opierała się ich relacja. Prawda bywała okrutna, ale nadal pozostawała lepsza niż najwygodniejsze, najpiękniejsze nawet kłamstwo. Na dodatek oni sami dla siebie byli najsurowszymi sędziami, a przy okazji zawsze mogli liczyć na równie surową ocenę ze strony drugiej osoby, toteż nie mogło być mowy o obrażaniu się - przynajmniej taką miała nadzieję Jess.
Ale rozumiem. Miałeś prawo się zirytować. Obawiam się tylko, że mogłeś sobie tym dodatkowo zaszkodzić – wyjaśniła miękko. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku ciekawskich pracowników całego biura, Jessica pozwoliła sobie na odnalezienie dłoni męża i splecenie ich palców w mocnym uścisku.
Od kiedy miałbyś zacząć? – zagaiła, wiedząc co prawda, że nie miało to zbyt dużego znaczenia. Jessica wierzyła jednak, że opowiedzenie o wszystkim i wyrzucenie z siebie negatywnych emocji mogłoby pomóc.
Chcesz coś zjeść? Pójść na spacer? Lub może po prostu wrócić do domu? – dodała zaraz potem, celowo dając mu prawo zadecydowania o przebiegu najbliższych kilku godzin.
Wtedy nie wiedziała jednak jeszcze, że los w stosunku do nich miał nieco inne plany, a zbierające się nad Nowym Jorkiem chmury w czasie trwania rozmowy Boba z przełożonym nabrały charakteru prawdziwej wichury, pod której wpływem winda niespodziewanie się zatrzymała, a światło nad ich głowami zaczęło nieregularnie mrugać.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Bo na tym zawsze polegała jego praca.
Wondolowski nie był żadnym filozofem, nie należał również do ścisłego grona ekspertów czy trendsetterów w swojej branży, ale spędzone w zawodzie lata pozwalały mu sądzić, że samodzielnie wypracowane metody działały. Hołdował zatem pracy na ulicy – tam, gdzie prowadzone później śledztwa miały swój początek, bo najważniejsze wydawało mu się pierwsze czterdzieści osiem godzin od popełnienia przestępstwa, a spędzenie ich za biurkiem było mu zwyczajnym sabotowaniem dochodzenia. Co więcej nie przepadał za odbieraniem sprawy z cudzych rąk. Mimo, że procedury zwykle się od siebie nie różniły, a sposób pracy – jak koło – ciężko było już wymyślić od nowa, to jednak skrupulatność i przywiązanie do detali sprawiały, że czuł się najlepiej, będąc pierwszym śledczym na scenie, dlatego już obecna pozycja często krępowała mu ręce i perspektywa odgrzewania „kotletów” po kilku dniach impasu wcale mu się nie uśmiechała.
Co gorsza – bo tego przestraszył się chyba jeszcze bardziej – ani nie czuł się na siłach, żeby komukolwiek wiedzę przekazywać, ani nie był do tego predestynowany. Jako młody policjant planował poprowadzić swoją ścieżkę podobnie do swojego dobrego kumpla z akademii (nomen omen kolejnego z bobowych ślubnych druhów i nielicznych przyjaciół, ale grającego już nieco mniejszą rolę w jego życiu) i tak jak on zamierzał zostać oficerem szkoleniowym, ale odpadł już na pierwszym etapie, bowiem jego osobowość niespecjalnie pasowała nauczycielowi (i ciężko się temu dziwić). I nawet jeśli był już innym człowiekiem, niż tych piętnaście lat temu, dojrzał i nabrał ogłady, to jedna rzecz wciąż się nie zmieniła, a Bob ciągle nie wyobrażał sobie uczenia tego fachu z podręcznika albo prezentacji, a nie na (nie)żywym organizmie, w terenie. Przy całym szacunku do naukowych osiągnięć pani doktor, miał jednak szkolić detektywów (i to aktywnych), a nie naukowców.
- W pierwszej chwili też tak pomyślałem. W końcu jeszcze nigdy nie wchodził mi w tyłek – przyznał niby bez cienia skrępowania, ale ramionami potrząsnął już bardzo nienaturalnie; w taki mechaniczny, sztywny sposób, jakby dostawał niezapowiedzianej torsji, a nie zwyczajnie zbywał jakąś sugestię. – Oczywiście, że na stałe. Chodzi o reformę CID. Adams twierdzi, że to decyzja polityczna i że nie ma na to wpływu, bo wszystko dzieje się w Waszyngtonie. Powiedział, że mogę próbować znaleźć inne biuro, ale najpóźniej do końca roku i tak będę musiał zmienić stanowisko, bo to wszystko dotyczy całej agencji. Zresztą, sam Ci to pewnie wytłumaczy – dodał, z trudem rozplątując chaotycznie rozrzucone po świadomości myśli. Stres w dalszym ciągu potrafił sprawić, żeby niedawne dolegliwości o sobie przypominały i Bob teraz boleśnie zdawał sobie z tego sprawę; może już nie na taką skalę, jak chwilę po przebudzeniu w szpitalnym łóżku, ale intensywne myślenie w połączeniu z koniecznością sprawnego przekazywania informacji prędko przyprawiło go o ból głowy i podcięło skrzydła. – Jestem w pełni sił – syknął zatem odrobinę zbyt kąśliwie, z trudem maskując frustrację (na siebie samego oczywiście) oraz bezradność, która wydawała mu się aktualnie widoczna jak na dłoni i z którą było mu niewygodnie, tak bardzo to wszystko wyolbrzymiał.
- Wiedziałaś, za kogo wychodzisz za mąż – odparł jej niemal błyskawicznie, ale zdecydowanie luźniej; to znaczy atmosfera w powietrzu była gęsta i trudno było nie zwrócić na to uwagi, ale przynajmniej ton głosu mu spokorniał i już nie było w nim słychać takiej dramaturgii. Spokorniał. To nie tak, że zawsze ulegał pod ciężarem jessikowej reprymendy i że żył pod pantoflem jak byle burek bez własnego zdania, ale jakoś tak było, że im bardziej lakoniczne i wymowne były jej osądy, tym prędzej do niego trafiały, więc szybko przeszła mu chęć na wojowanie. – Naprawię to jakoś. Przecież nie mogę być pierwszym facetem, który wyszedł stamtąd w ten sposób. Pani Perkins na pewno mnie zrozumie – potulnie przyznał się do błędu, stemplując incydent wymownym westchnięciem. Poza Jessicą, to właśnie przed wiekową sekretarką swojego szefa było mu najbardziej wstyd, bo pałał do niej sympatią i nie zwykł jej tak traktować, niezależnie od tego jak bardzo Adams nie nacisnąłby mu na odcisk.
Podchwyciwszy dłoń swojej żony, Wondolowski poczuł się nieco bezpieczniej. Brzmi to patetycznie, ale odkąd zaczął dzielić z nią ciepło, łatwiej mu się oddychało, myśli zwolniły, a skurcze stopniowo się rozluźniały. Robił się spokojniejszy. – Do końca miesiąca muszę ocenić, co możemy oddać innym agencjom, a co ma trafić do archiwum. Rozumiesz? Mam zdecydować, którego mordercę dalej będziemy szukać, a któremu damy spokój. Co za życie – prychnął pod nosem z zażenowaniem, kręcąc głową na boki i wywrócił oczami. Pewne rzeczy po prostu nigdy nie przestaną się zmieniać.
- Nie jestem głodny. Muszę zacząć nadrabiać zaległości – zdążył jeszcze wtrącić, ale każdą kolejną sylabę cedził już z coraz mniejszym przekonaniem; o ile zatrzymanie windy wcale nie wydawało się takie bezsensowne (hej, kiedyś musiała się zatrzymać, prawda?), tak nieregularna i iście filmowa z częstotliwość, jaką jaskrawe światło zaczęło szaleć już tak i nawet na Bobie musiało zrobić wrażenie. – To to, o czym myślę? – rzucił bez entuzjazmu w eter, wyciągając rękę w stronę panelu z guzikami, ale jeszcze zanim zdążył któregoś z nich dotknąć, już zorientował się, że limit pecha na ten dzień nie został jeszcze wykorzystany. Cyfrowy wyświetlacz nad rzędem przycisków zwariował i wyświetlał losowo zmieniające się symbole, ten nad drzwiami też odmówił posłuszeństwa (ale zamiast sztampowych trzech szóstek podświetlał wszystkie diody), a tempo w jakim mrugały światła nad ich głowami zaczynało się stabilizować i coraz częściej pozostawali w ciemności. – To mój pierwszy raz. Co się teraz robi? – zapytał, przynajmniej na zewnątrz starając się zachować luz, ale jednocześnie z zacięciem dusił kolejne przyciski na panelu, prawdopodobnie burząc image w pełni spokojnego i panującego nad sytuacją faceta. – To na pewno jakieś ćwiczenia i za chwilę pojedziemy dalej.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Jessica nie zamierzała przekonywać męża, że ich wspólny przełożony z całą pewnością doceniał jego dotychczasową pracę oraz wkład, jaki Robert miał w kolejno rozwiązywanych sprawach. Czuła, że byłyby to jedynie marne słowa pocieszenia, które może i odnalazłyby odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale wcale nie poprawiłyby aktualnej sytuacji oraz męskiego nastroju. I chociaż nigdy nie obawiała się ewentualnych reakcji partnera - poza tym jednym razem, kiedy po kilku dniach bezsensownego snucia się po mieszkaniu i odwiedzeniu lekarskiego gabinetu musiała obwieścić (nie)radosną nowinę o zupełnie nieplanowanej ciąży już na samym początku ich dopiero co raczkującego związku - to jednak tym razem wolała nieco się wycofać i odpuścić sobie poruszenie kwestii, które mogłyby go dodatkowo rozdrażnić. Zawsze bowiem najmocniej zależało jej na tym, by czuł się dobrze i swobodnie, toteż usilne wmawianie mu czegokolwiek mogłoby jedynie przynieść efekt odwrotny od zamierzonego.
Wiesz, co mam na myśli – mruknęła w odpowiedzi, nie sprawiając wrażenia przejętej kąśliwością, jaka pobrzmiewała w wypowiedzi Roberta. W rzeczywistości jednak dotykały ją każde utrzymane w takim właśnie tonie uwagi. Bardzo nie lubiła się z nim kłócić czy w poważnej atmosferze przekonywać siebie nawzajem, kto z nich miał rację i był w stanie postawić na swoim. Pech chciał, że ta aktualnie omawiana kwestia pozostawała niezależna od nich, dlatego też pozostało im jedynie i kolejno to, że Bobby mógł się irytować, a Jessica podejmować mniej lub bardziej udane próby podniesienia go na duchu. – Skoro to odgórna decyzja, to nerwy i nakręcanie się nic tutaj nie dadzą – dodała, raz jeszcze chcąc kierować się zdrowym rozsądkiem. Wiedziała, że nie było to coś, co Robert chciałby usłyszeć, ale przecież czcze gadanie nigdy nie było czymś, czego oczekiwał, a najgorsza prawda zawsze grała większą rolę niż ubrane w najpiękniejsze słowa kłamstwo.
Jednocześnie Jess poczuła dziwne, dotychczas nieznane uczucie, które po krótkiej analizie określiłaby mianem ulgi i zadowolenia. Nie napomknęła o tym na głos, bo chyba sama nie była w stanie określić swojego nastawienia. Dotychczas bowiem nie brała pod uwagę tego, że Bobby mógłby siedzieć w wygodnym fotelu za niewielkim biurkiem, przeglądać różnej maści teczki i konsultować sprawy z pewnej, pozbawionej ryzyka odległości.
Może – zaczęła, kątem oka zerkając na męża – akurat ci się spodoba? – Chyba sama nie wierzyła w to, co faktycznie padło na głos, ale życie nauczyło ją, że czasami możliwe były te najmniej prawdopodobne możliwości. I chociaż Bobby wielokrotnie udowodnił, że najlepiej czuł się właśnie w terenie i czynnej akcji, to jednak nie mógł całkowicie negować zalet, jakie niosłaby ze sobą nowa forma jego pracy.
Przynieś jej kwiatki. Albo pudełko pączków. – I nie, to wcale nie była sugestia, że w ich małżeńskim życiu brakowało gestów i podarunków tego typu. Gdyby Jessica cierpiała na brak prezentów i romantycznych gestów ze strony męża, na pewno zakomunikowałaby mu to dużo dosadniej. Ona po prostu naprawdę uważała, że urocza staruszka na takie zadośćuczynienie zasługiwała. – To smutny paradoks, że zaczynamy być jak skupiona na wysokim odsetku zamkniętych spraw korporacja, a nie miejsce, które ma pomagać ludziom – westchnęła ciężko, opuszkami palców gładząc dłoń męża. Również Jess nie ze wszystkimi decyzjami przełożonych oraz ich tokiem rozumowania się zgadzała, ale coraz częściej łapała się na tym, że wraz z upływem lat chyba zaczynała godzić się z bezradnością, jaką wykazywać musieli się zwyczajni, szarzy pracownicy jej pokroju.
Nie jesteś gło... – podjęła w zaskoczeniu, którego nie dane było jej wyrazić do końca, skoro trudy tego dnia najwidoczniej wciąż nie zamierzały odpuścić.
Ze swego rodzaju powątpiewaniem obserwowała kolejne poczynania Boba, jednocześnie podejmując się próby odnalezienia na dnie torebki telefonu.
Zaczęłabym od przycisku alarmu. Albo numeru alarmowego – zasugerowała, a kiedy w końcu udało się jej odnaleźć komórkę, włączyła latarkę, a strumień światła nakierowała najpierw na sylwetkę Roberta, a potem na jedną ze ścian windy, gdzie dawno temu został zawieszony regulamin korzystania z urządzenia wraz z listą wszelkich potrzebnych kontaktów. Gdy odnalazła ten najbardziej ją interesujący, wybrała go w celu zgłoszenia problemu. – To przez pogodę. Jest awaria w całym budynku – wyjaśniła krótko, gdzieś między kolejnymi informacjami pozyskiwanymi od pomocy technicznej.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

No więc tylko tego brakowało właśnie – żeby zaproponowane przez dyrektora Adamsa zmiany w życiu zawodowym Roberta przyniosły Jessice ulgę i żeby w jej głowie zakiełkowała myśl, że być może byłoby dobrze, gdyby Bob wreszcie trochę zwolnił. W końcu to byłoby jej na rękę – już abstrahując od tych wszystkich przygód i stanu zdrowia, który w jego przypadku niestety pogarszał się gwałtowanie z każdym kaskaderskim popisem, to bogatsza o wiedzę, która przyprawiała ją o nudności i wahania nastrojów na pewno wolałaby, żeby praca nie dostarczała mu już tylu endorfin i powoli przygotowywała się do bycia Już Nawet Nie Drugą Kobietą w jego życiu. Za chwilę przecież będzie potrzebowała go jakby bardziej, a za jakiś czas już nie tylko ona, więc lepiej złożyć się nie mogło – to była wprost idealna okazja, żeby wszystko ze sobą pogodzić i aż żal było z niej nie skorzystać. Zwłaszcza, że nauczona doświadczeniem wiedziała, jak przekuć ten początkowy sceptycyzm Boba w nastawienie przynajmniej cokolwiek pozytywne.
Problem polegał jednak na tym, że życie zawodowe było Wondolowskiemu po prostu „czymś więcej”. Można by tu wejść w banały, które zresztą w tym konteście Jessice również wcale nie były obce i porozwodzić się trochę nad tą mityczną chęcią naprawiania świata, walką ze złem albo takim zwyczajnym spełnianiem się i odnoszeniem sukcesów, ale w przypadku Boba to nie wyczerpałoby tematu w stu procentach. Pozostawała bowiem jeszcze jedna kwestia – równie ważna, choć poruszania niezwykle rzadko, bo po prostu wstydliwa; otóż to intensywne zaangażowanie w wykonywanie obowiązków agenta federalnego sprawiało, że Robert czuł się… młodo (a przynajmniej nie tak staro, jak wskazywałaby na to metryka) i bardzo bal się zestarzeć, żeby nagle nie stać się w oczach Jessiki podstarzałą niedojdą i decyzją, której zaczęłaby żałować (a przed którą ostrzegały ją koleżanki), jakby to właśnie to było najważniejsze. Na leczenie kompleksów było już jednak za późno – pani doktor była młodsza (i okropnie atrakcyjna, ale bobowej zazdrości damy na razie spokój), a z każdym rokiem dzieląca ich różnica wieku miała ważyć jeszcze więcej, więc utrzymanie jej w przekonaniu, że wcale nie „dziadział” zdawało się być kwestią priorytetową.
- Czyli ładny uśmiech nie wystarczy? Myślisz, że aż tak się obraziła? – mimo piętna, jakie odcisnęła na jego przyszłości rozmowa z dyrektorem Adamsem, Wondolowski wcale nie zamierzał lekceważyć poczciwej sekretarki i nie traktował swojego zachowania względem niej jako kwestii drugorzędnej. Mógł sobie uchodzić za buca i robić okropne pierwsze wrażenie, ale kiedy przychodziło do ludzi, których uważał za „swoich”, punktem honoru było traktować ich dokładnie tak, jak sam chciał być traktowany i to przejęcie wcale nie było fałszywe ani przepełnione aktorską grą. Bobby naprawdę miał sobie za złe tamto wyjście i zamierzał je pani Perkins wynagrodzić. – Nigdy się nie nauczę, żeby nie dać mu się wyprowadzić z równowagi. Cholerny Adams. Jak już mi będzie wszystko jedno, to mu jebnę za to wszystko. Za panią Perkins też – oznajmił z gracją odgrażającego się komuś licealisty i kpiąco prychnął, unikając jednak wszędobylskiego i oceniającego wzroku swojej żony, bo wyobraził sobie jej minę jeszcze zanim postawił kropkę. Czasami ten szczeniacki pierwiastek niewyrośniętego dzieciaka odzywał się w nim zbyt głośno.
- To nigdy nie było miejsce, w którym pomaga się ludziom – stwierdził wyjątkowo (nawet jak na siebie) gorzko, ale głośno westchnąwszy porozumiewawczo ścisnął w podzięce parę razy palce Jessiki, żeby obwieścić jej, że ta pierwsza fala goryczy już odpuściła i że to była wyłącznie jej zasługa. – Ja po prostu wiem, że to nie jest dla mnie. Jestem gliniarzem, a nie kurą domową.
Ponieważ winda nie zareagowała na pierwsze wciśnięcie guzika alarmowego, Bob spróbował go nadusić jeszcze kilka razy, ale nie obiecywał sobie zbyt dużo po systemach awaryjnych i zdecydowanie większą nadzieję pokładał w infolinii, do której próbowała się dodzwonić jego żona. – Dobra, dobra. Dla mnie to może być nawet kara za grzechy, nie interesuje mnie to. Niech lepiej powiedzą, kiedy nas stąd wyjmą – odparł jej ponuro, tym razem samemu sięgając po jej dłoń i mocno ją ścisnął. – Powiedz, że to sprawa wagi państwowej. I że bezpieczeństwo świata zależy od… – zaczął w dobrze jej znanym, rozbawionym tonie, ale nie dokończył; nie dokończył, bo winda postanowiła na chwilę wrócić zza światów: najpierw w środku nastała światłość, a potem w zupełnie normalnym tempie ruszyli w dół, ale zanim zdążyli się tym nacieszyć – znów zrobiło się ciemno, a kolejne piętro albo dwa pokonali zdecydowanie za szybko i w niekontrolowany sposób, gwałtownie zatrzymując się między kolejnymi kondygnacjami. Wondolowski zdążył jeszcze dla bezpieczeństwa przyciągnąć Jessicę do siebie, zanim na dobre stracił równowagę, ale ostatecznie pewnie obyłoby się bez tego, bo poza tym, że wkleiło ich w sam róg ciasnego pomieszczenia, to nic strasznego się nie stało i nawet nie ścięło ich z nóg. – Jesteś cała? – zapytał, starając się w ciemnościach wypatrzyć jej spojrzenie, gdy sytuacja się uspokoiła. – Chyba spadliśmy. Cholera, co teraz? – rzucił podniesionym głosem, bardziej do telefonu (którego chyba nie udało jej się wypuścić z dłoni), niż do niej, a potem objął ją ramionami i gdy wróciła do rozmowy z konsultantem, zaczął delikatnie głaskać jej plecy, żeby wzniecić w niej choćby odrobinę komfortu.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Twój uśmiech nie jest aż tak zniewalający. – W gruncie rzeczy był i niewątpliwie zadziałał na Jessicę od pierwszej chwili nawiązania znajomości. Pani doktor doskonale zdawała sobie również sprawę z tego, że działał także na wspomnianą w rozmowie sekretarkę. Bobby jednak wcale nie musiał być tego dosadnie świadomy, wszak jego ego bywało na aż zbytnio wysokim poziomie, toteż brunetka wolała dawkować ukochanemu komplementy i dobre słowa - choć te, których używała w momentach większej podniosłości, były ugruntowane prawdą i szczerym podziwem, to jednak te balansujące na granicy zaczepki zdarzały się nieco rzadziej, aby przypadkiem agent Wondolowski nie pomyślał, że był najlepszy na świecie.
Był.
Ale o tym również nie musiał wiedzieć.

Nie dziś, kiedy zachował się jak prostak, którego Jessica zamierzała sprowadzić na ziemię i nad którego emocjami pragnęła zapanować nie tyle dla dobra całego świata, co dla komfortu samego zainteresowanego. Nie chciała bowiem dopuścić do chwili, w której - wraz z powrotem zdrowego rozsądku i charakterystycznego dla Roberta spokoju - pojawiłyby się wyrzuty sumienia i dyskomfort związane z tym, jak zachowywał się pod wpływem zbyt wielu negatywnych emocji sprowokowanych przez sytuację i decyzje zupełnie od niego niezależne. Jessica raz jeszcze z niezwykłą ochotą i naturalną wręcz łatwością wchodziła w rolę dobrego ducha, może nawet anioła stróża, dla którego jego własne dobro było wartością wyższą niż to własne.
Odważnie przyjmowała zatem ciosy, ale jednocześnie nie widziała powodów, dla których miałaby się przed nimi nie bronić. Ona jedna była z nim przecież zupełnie - z jednym, małym, będącym aktualnie jej słodko-gorzką tajemnicą szczegółem - szczera, to ona dzieliła się swoimi myślami bez skrępowania, to ona studziła zapał, gdy ten żarzył się zdecydowanie za mocno.
Musiał jej zaufać. Jeszcze ten jeden raz.
Myślisz, że przeszedł jakiś kurs znęcenia się nad pracownikami czy to po prostu kwestia jego charakteru? – zagaiła pół serio a pół żartem. Serio, bo naprawdę zaczynała podejrzewać, że prowokowanie w podwładnych określonych reakcji było mocną stroną dyrektora Adamsa. Przykładu Jess raz jeszcze nie musiała szukać daleko, skoro jakiś czas temu stała się ofiarą jego eksperymentów na żywym organizmie. Żartem, ponieważ niegroźne kpiny z przełożonych lub jawne podważanie ich kompetencji było jednym ze spoiw scalających to małżeństwo, a tego zdawali się aktualnie bardzo potrzebować.
Bobby – zaczęła miękko, raz jeszcze przesuwając opuszkami palców po wierzchu dłoni męża – kura domowa to ostatnie określenie, jakiego bym wobec ciebie użyła. – Uśmiechnąwszy się do niego - co może zdążył dostrzec, nim winda zaczęła robić psikusy - zaraz potem musiała skupić się na zadaniu, jakim było odnalezienie telefonu i wykonanie połączenia.
Rozmowa z osobą odpowiedzialną za zgłoszenia przebiegała wprawdzie w zaskakująco spokojnym tonie, a liczne uwagi ze strony Roberta nieco podnosiły panią doktor na duchu, ale to wciąż nie zapewniało komfortu, który ulatywał wraz z każdą przedłużającą się sekundą.
Do śmiechu ostatecznie przestało jej być wraz z kolejną serią nieregularnych mrugnięć, a panujący dookoła mrok odebrał pozostałą resztę spokoju. Cichy pisk był ostatnim, co Bobby mógł usłyszeć, nim Jessica ukryła twarz w jego ramionach, niejako godząc się z losem, który najwidoczniej zadecydował, że to właśnie był koniec.
Jessica nie zastanawiała się nad tym, jak mogłaby umrzeć. Dotychczasowe życie udowodniło jej przecież, że mogła to być śmierć zupełnie naturalna, ale również taka na skutek postrzału czy - co było najbliższe jej doświadczeniom - zakopania żywcem. Możliwości były ogromne, toteż spadająca w szaleńczym tempie winda nie wydawała się niczym ekstrawaganckim. Dopóki miała obok siebie Roberta, była skłonna pogodzić się ze swoim losem. Zniknięcie we dwoje było łatwiejsze, niż życie w pojedynkę.
Największy żal czuła względem istoty, o której Bob nie miał jeszcze pojęcia, a ona nie widziała powodów, by się z nim tą wiedzą dzielić akurat teraz - na kilka sekund przed upadkiem, który nie nastąpił i to właśnie ta świadomość wzbudziła w pani doktor największe podejrzenia.
Oddychając ciężko, zamrugała powiekami, pod którymi zdążyło zebrać się sporo łez, podejmując tym samym próbę ponownego oswojenia zmysłu wzroku z ciemnością.
Tt...tak. Chyba tak – wyznała cicho, na jednym oddechu, podkulając nogi pod brodę i niejako starając się mocniej docisnąć swoją sylwetkę do ciała męża. Drżące palce zacisnęła na komórce, której wyświetlacz był jedynym źródłem światła, a dobiegający z niego głos pomocy technicznej kontaktem ze światem. – Ja... nie wiem – westchnęła ciężko w odpowiedzi na zadane przez nieznajomego mężczyznę pytanie.
Déjà vu zawsze traktowała jak wymysł, którego zadaniem było albo wzbudzenie niepokoju, albo stanie się wymówką i ucieczką od niewygodnych pytań lub faktów. Im dłużej jednak przebywała w ciasnym, ciemnym pudle, tym więcej wspomnień uderzało o ściany jej świadomości, przywołując niechciane, od miesięcy wypierane z głowy obrazy.
Siebie, Boba i cały świat oszukiwała przez naprawdę długi czas, ale wystarczyła zaledwie chwila, by odnalazła niemożliwe do zbicia argumenty przemawiające za tym, że wielkość windy do złudzenia przypominała tamto drewniane, pełniące rolę jej trumny pudło, a otaczająca ich ciemność wydawała się mroczniejsza i intensywniejsza - tak jak wtedy, kiedy ktoś rzucał kolejne warstwy ziemi na wieko zlepku kilku desek.
Pomocy – jęknęła żałośnie, starając się na nowo odnaleźć dłoń męża. – Niech nas stąd wyciągną. Powiedz im, żeby nas wyciągnęli – mruknęła jakby w transie, wciskając komórkę do ręki Roberta.
Było jej gorąco, niemal duszno. Nawet w ciemnościach była w stanie stwierdzić, że policzki płonęły rumieńcem, a po skroniach i karku spływały krople potu. Drżała, choć nie była pewna, czy z emocji, wśród których główny prym wiódł strach, czy może ze wszystkich zmian, które zachodziły w jej organizmie - zarówno z powodu niedawno potwierdzonej ciąży, jak i tych, które prowokowała zupełnie niekontrolowanie, nie radząc sobie z sytuacją.
Wyciągnij nas stąd – poprosiła raz jeszcze, podciągając nogi jeszcze bliżej brody, niejako starając się ochronić okolice podbrzusza, nawet jeżeli teoretycznie nie znajdowało się dookoła nic, co mogłoby zagrozić dobru kogokolwiek. Mrok był jednak przerażający, tak samo jak przeciągająca się w czasie cisza, którą Jessica co jakiś czas przerywała tłamszonym szlochem. – Uratuj je. Uratuj nasze dziecko. Proszę.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Niecodziennym byłoby, gdyby jego uśmiech był zniewalający, głos kojący, a on sam najlepszy na świecie, dlatego nie dał się złapać w tę pułapkę Bobby i ledwie wzruszeniem ramion zbył uwagę małżonki. Przyszło mu to łatwo, bo smak miała gorzko-słodki (gorzki, bo powiedziała to na głos, a słodki, bo wcale tak nie myślała), a z nią lub bez niej i tak czuł się kochany, bo zapotrzebowanie na komplementy miał niskie i świetnie odnajdywał się z wyważoną, ale szczerą częstotliwością ich otrzymywania. Poza tym, co bolało go bardziej niż brak poszanowania dla może i już trochę pożółkłego, ale ciągle hollywoodzko szerokiego uśmiechu, tym razem brakowało mu argumentów; długi korytarz mógł sobie filmowo wyglądać i spokojnie odegrać rolę mostu w jakimś podrzędnym i niestety futurystycznym westernie, ale na pojedynek liczyć nie mógł, bo jeden z rewolwerowców miał w swoim pistolecie pusty bębenek, razem mieli wspólnego wroga (albo przynajmniej Wondolowski tak myślał, to kwestia sporna w końcu), a poza tym został sam, po tym jak drzwi do windy się zamknęły i porwały głównych bohaterów w ostatnią podróż.
Mimo zatem, że Robert przegrywać nie lubił (i za bardzo też nie potrafił, męska to przywara i bardzo nieładna), to pomału zaczynał się godzić ze słowami Jessiki (albo przynajmniej je rozumieć). Taka kolej rzeczy w końcu – stare to, zgorzkniałe, wiecznie zmęczone i problematyczne, a w dodatku niezdolne unikać kłopotów dłużej niż przez jakiś czas; łatwiej wymienić na młodszy, tańszy w utrzymaniu i łatwiejszy w wychowaniu model, niż użerać się z krnąbrnym oryginałem, którego nie sposób poskromić ani polubić. Na wyciągnięcie pańskiej ręki byłby przecież bezpieczniejszy: nie znalazłby niechcianego tropu, nie szukałby na siłę nowych spraw i już na pewno nigdy nie nadepnąłby nikomu na odcisk tym swoim ubogim w grację tańcem na politycznych (lub nie) salonach. Tak – dyrektorowi Adamsowi taki rozwój sytuacji pasowałby po stokroć i cokolwiek czekało go przy biurku już w być może własnym gabinecie, należało przyjąć to zgodnością, zgodnie z zasadą, żeby nie zawracać sobie głowy rzeczami, na które nie ma się choćby najmniejszego wpływu.
- To sugestia, że mam dwie lewe ręce albo jestem leniwy?
(Albo jedno i drugie.)
To nic dziwnego zatem, że postanowił przynajmniej na jakiś czas odwieść myśli od spontanicznie odczytanego mu wyroku i skupić się na czymś, co pracą nie było; co prawda zamknięty w mieszkaniu, przykuty do miotły i sprowadzony do roli sugarbaby (albo przynajmniej męża-trofeum) czułby się jeszcze gorzej, niż jako ta domowa mysz, którą próbował zrobić z niego Adams, ale przynajmniej mógłby siedzieć w swoim fotelu, patrzyć przez okno na swoją ulicę i głaskać pieska, a przy okazji sam uczyłby się czegoś nowego, zamiast tę wiedzę przekazywać… No właśnie: tym młodszym i łatwiejszym w obsłudze.
Dyskusja miałaby na pewno swój dalszy ciąg – tego dnia Jessica miała nad nim ewidentną przewagę, a oprócz tego cały szereg dowodów na to, że dom poprowadzony przez jej męża nie przystałby tak dystyngowanej parze, jak im. Sęk w tym, że chociaż paliwo było, to nie było trasy, na której można by je wypalić – oto zanim przyszła jej do głowy riposta idealna (czyli pewnie w mgnieniu oka, tak jak zawsze, ale w filmach takie chwile zawsze trwają jakby dłużej), zrobiło się po prostu niebezpiecznie.
Wondolowski ten moment przegapił. I owszem – nagła ciemność wyprowadziła go z prywatnej strefy komfortu, hałas obijania się o rusztowanie (?) spadającej samopas windy spuścił z uwięzi dreszcze, które szybko rozbiegły mu się po plecach, a pisk pani doktor postawił w stan alarmu, natomiast to wszystko działo się zbyt szybko, żeby sam zdążył się przerazić. Ba, kto wie, czy nie było zupełnie na odwrót, bo jego pierwsze odczucia mógłby spokojnie zdubbingować Osioł ze Shreka jedną ze swoich popularniejszych linijek, jakby miał lat piętnaście, a nie prawie czterdzieści i był w lunaparku, a nie w popsutej windzie, która z tą samą prędkością mogła spaść jeszcze przynajmniej ze dwadzieścia pięter w dół.
Nic dziwnego zatem, że ta bardzo paniczna i pełna emocji reakcja Jessiki go… rozczuliła. Aha, naprawdę. Gdyby było widno, odnalazłaby na jego twarzy pełen politowania uśmiech, który towarzyszył mu za każdym razem, kiedy wzruszała ją końcówka filmu, nieprzyjemna rocznica albo ewentualnie podniosłe uroczystości (zdarzało się, prawda?); gdyby było widno, pewnie od razu wytrzeźwiałaby ze strachu i rozzłoszczona zdzieliłaby go po głowie, no bo jak to tak – ona traci zmysły, a on się naśmiewa? No niedoczekanie. – Hej, spokojnie. Jestem tu – wymruczał jej tuż przy uchu, czując jak powolutku wypuszczała z zaciśniętych palców materiał jego koszuli i po omacku skrobnął wargami po jej głowie, żeby jeszcze szczelniej osłonić ją przed całym światłem. To dopiero mantryczny ton jej wypowiedzi zmobilizował go do działania i dlatego podjąwszy telefon wcale nie gryzł się w język. – (…) Facet, mnie nie obchodzi, dlaczego to, do cholery, nie działa. I tak tego nie zrozumiem. Po prostu powiedz mi, kiedy nas stąd wyciągniecie, zanim stracimy zasięg. To i tak jebany cud, że go złapaliśmy – grzmiał już podniesionym głosem, bo miał wrażenie, że ten po drugiej stronie momentami słabł i nawet przez moment nie pomyślał o tym, że ta rozwścieczona maniera mogłaby robić krzywdę również i pani doktor; nie trzymał jej już przecież w ramionach i stał już praktycznie na równych nogach, jakby miał nadzieję, że im wyżej będzie ten telefon trzymać, tym lepszy będzie sygnał i jedyny kontakt jaki z nią miał, to dotykając przypadkiem udem jej ramienia.
Zaskoczenie słowami swojej żony mógł więc wytłumaczyć niedosłyszeniem; Jessica nie mówiła głośno, a bełkot konsultanta w słuchawce skutecznie dekoncentrował agenta FBI. Tylko, że… słyszał ją doskonale.
Głośno.
Wyraźnie.
Czysto.
I dumnie.
Jak pstryknięciem palca, odjął telefon od ucha i przycisnąwszy plecy do ściany windy, osunął się po niej na podłogę (po drodze boleśnie zahaczając łopatkami o wystający drążek, ale to przypomni mu się dopiero za dzień albo dwa, jak powie mu o sińcach na plecach), tuż obok niej. Męski głos nadal plątał się w oddali, ale ginął w bezszelestnej ciszy, stając się tylko tłem dla tematu jeszcze ważniejszego, niż mogąca spaść z dwudziestego-któregoś piętra winda, w której oboje byli uwięzieni; był tłem dla rozmowy o – Nasze dziecko? – podjął nieśmiało Bob, a mówiąc to na głos zadrżał (z ekscytacji? Z przerażenia? Bo było mu zimno?) i poczuła to Jessica na swoim ramieniu, bo odkąd stuknął pośladkami o brudną podłogę, dzieliły ich od siebie wyłącznie ubrania. – Jessica, czy Ty… Czy to znaczy, że… Czy… Czy nam się udało? – wyjąkał w końcu najtrudniejsze z pytań w zdecydowanie najbardziej niezręczny sposób. W ciemności widział niewiele, ale sugerując się cieniem, wyrysował sobie w wyobraźni jej sylwetkę i zadrżał jeszcze mocniej. Jej nogi nie ciągnęły się daleko przed siebie, bo były podkulone, a podkulone były dlatego, bo Jessica chciała się bronić i za wszelką cenę chciała zapewnić bezpieczeństwo ich dziecku. – Posłuchaj mnie. Moja żona jest w ciąży. Musisz mi pomóc. Po prostu – rzucił do telefonu stanowczym, ale już wyważonym głosem tego faceta, który ma nad wszystkim kontrolę, po omacku sięgając po kobiecą dłoń, a ścisnąwszy ją mocno, z ogromną celebrą pocałował. – Obiecuję Ci, że wszyscy wyjdziemy stąd o suchej stopie. Wszyscy.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Nawet jeżeli w morzu licznych zalet Roberta pani doktor byłaby skłonna doszukać się kilku cech mniej chlubnych, to niewątpliwie lenistwo znajdowałoby się gdzieś na samym końcu tej listy. Tak samo zresztą nie byłaby w stanie odmówić mu sprytu, toteż również teoria o dwóch lewych rękach nie musiała żadnych solidnych podstaw. I chociaż wielokrotnie zdarzało się, że Jessica dość ochoczo i zaczepnie kpiła z niektórych elementów męskiej osobowości, to jednak zdecydowanie nie był na to dobry moment akurat teraz.
Aktualnie bowiem jak niczego na świecie potrzebowała spokoju, którym Bobby wielokrotnie wykazywał się dużo skuteczniej niż ona. Im dłużej przebywali w ciasnych, w wyobraźni Jess kurczących się czterech ścianach windy, tym większa ogarniała ją panika, a nerwowe reakcje bliskie były przeistoczeniu się w niepohamowaną histerię. Doskonale pamiętała przecież wszystkie te okoliczności, a przede wszystkim konsekwencje przedłużającego się w nieskończoność przebywania w zamknięciu bez dostępu do światła - nawet tego sztucznego, pochodzącego z przed momentem jeszcze migającej żarówki - oraz, co najważniejsze, świeżego powietrza, którego ostatnim razem ewidentnie jej zabrakło.
Czuła ciążący na płucach ciężar, którego nie był w stanie zminimalizować nawet znajomy zapach męskim perfum oraz bijące od ciała Roberta ciepło. I choć w normalnych okolicznościach to być może właśnie te elementy budziłyby w niej dodatkowy niepokój, bo przecież w obecnym stanie wcale nie musiał cieszyć się z nowiny, którą ona od kilku dni próbowała go uraczyć, tak dziś potrzebowała go bardziej, niż byłaby w stanie przyznać to przed samą sobą.
Nie tak wyobrażała sobie tę chwilę. Doskonale pamiętała, jak to było za pierwszym razem. Znany był jej już bowiem smak niepewności i strachu o to, czy byliby w stanie poradzić sobie z rodzicielstwem. Wydawało się jej, że to było niemal wczoraj; spotkanie z Jasonem, wykonany pod wpływem emocji test oraz jego pozytywny wynik, a niedługo potem potwierdzająca wszelkie przypuszczenia wizyta u lekarza. Wtedy bała się mu powiedzieć, bo przecież było zdecydowanie za wcześnie, bo dopiero zaczynali raczkować w związku, bo wszystko wydawało się niepewne i zbyt nowe, by umieli temu sprostać. Teraz zaś czuła żal, bo przecież dziecko było tym, czego najbardziej pragnęli względem dopełnienia obrazka szczęśliwej rodziny z pociechą i psem i jak niczego na świecie chciała celebrowania tego momentu we dwoje, gdy obydwoje byliby w pełni sił i pewni swoich odczuć. Bobby nie dawał jej wprawdzie powodów do zmartwień, a mijające tygodnie skutecznie doprowadzały do widocznej poprawy jego zdrowia, ale to wciąż nie była forma, do której przyzwyczaił siebie, żonę i całe otoczenie, dlatego sprowokowany ciążą szok wydawał się czynnikiem mającym negatywny wpływ na cały proces rekonwalescencji.
To się znowu dzieje. – Żałosny jęk był jedynym dźwiękiem, jaki potrafiła z siebie wydobyć. Do jej uszu oraz świadomości docierały zaledwie strzępki prowadzonej przez Boba rozmowy, z kolei dźwięk głosu osoby z pomocy technicznej brzmiał jakby z oddali, w efekcie czego rozróżnienie poszczególnych słów było dla Jess zadaniem niemal niemożliwym.
Westchnęła, ukrywając twarz w dłoniach. Czuła obecność męża, jego bliskość, może nawet determinację wynikającą z chęci zapewnienia im wszystkim bezpieczeństwa, ale to wciąż było za mało, bo uległa jego namowom.
Chcę stąd wyjść. Wypuść nas stąd – dodała przeciągłym westchnięciem, nie mając pojęcia, czy bardziej zwracała się do Roberta, czy może do mężczyzny po drugiej stronie telefonu.
Do kogokolwiek by ta prośba nie została skierowana, strach powrócił w chwili, w której winda znów ruszyła. Trwało to zaledwie ułamki sekund i zostało zwieńczone kolejną serią przebłysków, które ostatecznie powróciły do formy stałego światła, dzięki któremu najbliższe otoczenie stało się dobrze widoczne. To właśnie wtedy Robert mógł dostrzec, jak blada stała się twarz pani doktor i jak wiele łez zdążyło zebrać się w kącikach jej oczu - nie miała pojęcia, czy z powodu strachu, czy ulgi związanej z tym, że wina spokojnie dotarła na parter, a jej drzwi otworzyły się na oścież, tym samym sprawiając, że kręcące się po głównym holu budynku osoby miały tak doskonały widok na ich sylwetki.
Doktor Wondolowski wolałaby wprawdzie tego teatru uniknąć, bo przecież wcale nie ubiegała się o główną rolę, ale napięte do granicy bólu mięśnie skutecznie uniemożliwiały podniesienie się na równe nogi. Była to zaledwie jedna z wielu oznak chwilowej niedyspozycji, bo całości nieszczęścia dopełniały zawroty głowy, mroczki przed oczami i kolejna fala mdłości, które próbowała zwalczyć zwłaszcza wtedy, gdy w ciasnym pomieszczeniu zrobiło się jakby mniej miejsca, bo kilka osób zainteresowało się wydarzeniami sprzed kilku minut, a w szczególności stanem Jessici, oferując swoją pomoc zarówno w postaci podniesienia jej z podłogi, jak i wezwania służb ratunkowych.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Tylko, że Robert wcale nie był spokojny.
To znaczy – na pierwszy rzut oka, z dobrą miną do złej gry, pewnie sprawiał takie wrażenie, bo nie dawał po sobie poznać absolutnie niczego i trzymał swoje karty przy orderach; pomagała mu w tym ciemność, co prawda, to już ustaliliśmy, ale i bez niej Jessica pewnie gotowa byłaby pomyśleć, że jej mąż panował nad sytuacją. W końcu niespodziewane runięcie w dół bardziej niż strachem, napędziło go szczenięcą frajdą, więc na próżno było szukać oznak niepewności na męskiej twarzy, a poza tym angażująca i pełna emocji reakcja małżonki niejako narzuciła mu rolę tego śmiałego i mającego kontrolę, co przyjemnie połechtało mu świadomość i tak jak zawsze, nie w smak było mu się z tym uczuciem rozstawać. O wiele bardziej niż wyważona, mądra odwaga zatem, przemawiała przez niego brawura i chęć udowodnienia – sobie i jej – że nic wielkiego się nie stało, jakby za każdym razem musiał być rycerzem na białym koniu i podejmować rzucane przez los rękawice niezależnie od okoliczności, a ciężar gatunkowy rzeczywistości, w której się znaleźli, nie do końca do niego docierał. Wystarczyło jednak zaledwie jedno króciutkie sformułowanie, żeby dojrzał i zrozumiał, jak bardzo ważne było wyjść z tej windy suchą stopą.
Nasze dziecko.
Nasze dziecko zabrzmiało inaczej, niż tamto „jestem w ciąży” sprzed kilku lat; co prawda głos zadrżał jej pewnie dokładnie w ten sam sposób, serca zabiły w tempie bliźniaczo podobnym, a i on był tym dokładnie tak samo zaskoczony (– Jestem w ciąży. – Czekaj, gdzie jesteś?), jak wtedy, natomiast posmak jej słów był zdecydowanie słodszy i tylko podsycił rozbudzoną „fajnym” zdarzeniem ekscytację. To zabawne; nie byłoby specjalnym nadużyciem powiedzieć, że ocierali się o śmierć, bo skoro winda już raz spadła w dół, to w dalszym ciągu niekontrolowana równie dobrze mogła się rozbić na parterze albo w garażu, a tymczasem Wondolowski poczuł nie tylko długo wyczekiwaną ulgę, ale i absolutną euforię, bez cienia przesady porównywalną z tamtą chwilą, w której pierwszy raz wyznawali sobie uczucia, a może nawet i spełnieniem stricte cielesnym (z tą różnicą, że tym razem nie zamierzał zemdleć). Udało się. Bóg (bo Bob w niego wierzył, choć nieoczywista była to relacja) wreszcie wysłuchał, los się uśmiechnął, a prośba, którą wspólnie nosili przed każdą możliwą instancję, w końcu została spełniona. To nic dziwnego, że zaszumiało mu w głowie – że drżał, że z trudem łapał oddech; wachlarz emocji, które smagały go teraz po zakończeniach nerwowych, był tak szeroki, że w tej samej chwili chciało mu się płakać i śmiać, krzyczeć i milczeć, skakać i zwinąć się w kulkę, i że nie był w stanie dogonić choćby jednej z tysiąca myśli, które jak spuszczone ze smyczy rozbiegły się po jego podświadomości i nie chciały się zatrzymać nawet na chwilę. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mu, że tym razem nowiny z ust Jessiki odcisną na nim aż takie piętno, w życiu by nie uwierzył, bo przecież już raz to przeżył i wiedział „jak to jest”. Naiwniak.
Nasze dziecko nie tylko zabrzmiało inaczej – inaczej było również je czuć, bowiem już od pierwszej chwili rozbudziło w Robercie ojcowski instynkt i w moment sprawiło, że odpowiadał za nie całym sobą. Nic dziwnego zatem, że pierwsze wrażenie zamieniło się w stan faktyczny, a Wondolowski dosiadł swojego białego konia i z iście rycerską gracją poprowadził całą trójkę w kryzysowym momencie, jakby faktycznie sam i na własną rękę mógł ich stamtąd uratować, niczym superbohater z jednego z filmów, które tak ciasno ich ze sobą połączyły.
Kiedy winda zaczęła odzyskiwać sprawność, Bob instynktownie wciągnął Jessikę na swoje kolana, obawiając się o skutek ewentualnego gwałtownego zderzenia z ziemią; co prawda szybko okazało się, że już nic im nie grozi, bo świetlówki rozbłysły zimnym światłem, a wyświetlacz zaczął informować o kolejno pokonywanych kondygnacjach, ale i tak nie wypuścił jej aż do chwili, w której drzwi otworzyły się w głównym holu, dopełniając dramatyczny obrazek pociągnięciem pędzla z niekoniecznie pasującą do miejsca pracy pozą.
I chociaż Jessica co do zasady miała łatwość w przekonywaniu Roberta do swoich racji, a także cały arsenał środków, którymi potrafiła wymóc na małżonku swoje widzimisię, to tym razem wyjątek sprawdził regułę, a pani doktor pojechała karetką na izbę przyjęć najbliższego szpitala, żeby kompletem podstawowych badań upewnić się, że niespodziewana przejażdżka windą w połączeniu z całą toną stresu nie odbiła się na jej zdrowiu zbyt mocno; w końcu blada była jak papier, nogi miała miękkie, a kosz na śmieci – na wszelki wypadek – towarzyszył jej pewnie przez całą drogę, na wypadek gdyby zjedzone przed wyjściem z domu śniadanie chciało zawrócić.
Bobby był z nią przede wszystkim mentalnie. Najpierw za kółkiem samochodu, kiedy utknął w korku, zmuszony do tego przez brak policyjnego koguta we wspólnym suvie, a potem w szpitalnym lobby albo na dziedzińcu, gdzie wypalał swoją roczną rację papierosów (w liczbie mniejszej niż jedna paczka) w oczekiwaniu na optymistyczne wieści od znajomej pielęgniarki. Czas dłużył mu się niemiłosiernie (niby pozostawiony sam na sam ze swoimi myślami powoli odkrywał, że związany z szokującym wyznaniem szok oswobodził ogłupioną wypadkiem świadomość, ale nie miał się tym z kim podzielić, więc brnął w mniej lub bardziej przyjemne wspomnienia); mniej więcej tak, jak dłużył się Polakom w końcówce meczu z Argentyną i w pewnym momencie stracił już nawet nadzieję, że Jessica wróci z nim tego wieczora do domu, ale na szczęście interkom w końcu wywołał go z nazwiska do odpowiedniego boksu i Bob wreszcie prześlizgnął się za parawan.
- Hej – mruknął miękko i cicho, obrzucając Jessicę ciekawskim spojrzeniem. Nie interesowało go jednak, czy leżała ubrana w szpitalną piżamę, gotowa do spędzenia nocy na obserwacji, czy zapinała guziki koszuli, siedząc na skraju łóżka, a jej twarz – szukał błysku w zmęczonych oczach, rumieńca na oklapniętych policzkach albo chociaż tej charakterystycznej zmarszczki na nosie, która częściej niż rzadziej zwiastowała kłopoty; czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że było dobrze. Bo musiało tak być. – Jak się czujesz? Czy… Czy wszystko jest w porządku? – zapytał nieśmiało, a pozostawiwszy na krześle trzymaną w ręku marynarkę, zbliżył się do pani doktor i w potrzebie jakiegokolwiek kontaktu, wyciągnął do niej rękę.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Jessica doskonale znała smak strachu. Jego gorycz pojawiała się na jej języku wielokrotnie w ciągu całego życia i zdecydowanie zbyt często w przeciągu ostatnich kilku lat. Dobrze pamiętała, że towarzyszył jej, kiedy kula samozwańczego terrorysty przeszyła ciało Roberta, zmuszając je do bezwiednego opadnięcia na zimny, okraszony grubą warstwą śniegu chodnik pod biurem FBI. Pamiętała, jak biały puch zmienił barwę na szkarłatną czerwień, a powiększająca się nieustannie plama krwi nie dała się zatrzymać. Pamiętała obawy, jakie towarzyszyły jej, kiedy test ciążowy dał pozytywny wynik, a jej kark zaczęła muskać niespokojna pewność, że należało się tą nowiną podzielić z Robertem jak najszybciej. Pamiętała niepokój, który czaił się z tyłu głowy, gdy Heat wykorzystał moment jej nieuwagi i zniknął z pola jej widzenia podczas jednego z pierwszych spacerów tylko we dwoje. Na koniec - co najważniejsze - wciąż miała przed oczami chwilę, w której zamykało się ciężkie wieko prowizorycznej trumny, a dopływ tlenu malał wraz z każdą upływającą sekundą, w efekcie czego majaki przybierały na sile, odbierając brunetce nie tylko zdrowy rozsądek, ale przede wszystkim nadzieję na szczęśliwe zakończenie.
To miał być jej koniec. Samotny, przykry, ostateczny.
Nigdy nie uważała się za kota mającego kilka żyć i zawsze spadającego na cztery łapy. Przeciwnie - była boleśnie świadoma swoich ułomności oraz słabości, z którymi musiała borykać się przez całe swoje życie. Nie traktowała ich wprawdzie jako wymówki dla niepowodzeń, ale powód do dalszej pracy nad samą sobą. I bardzo doceniała otrzymaną od losu możliwość naprawienia dotychczasowych błędów czy skorygowania umiejętności dalekich od idealnych. Wciąż jednak nie zapanowała nad wspomnianym strachem, który uderzył w nią wraz z pierwszymi mrugnięciami żarówki w windzie oraz momentem, w którym urządzenie osunęło się bez jakiejkolwiek kontroli.
Tej Jessica bardzo nie lubiła tracić, ale ten jeden raz - w drodze wyjątku i przypływu wspomnianej już słabości - nie oponowała, kiedy w zasięgu jej wzroku pojawiły się wezwane na pomoc służby medyczne i kiedy zamiast w chłodnej, ciasnej windzie, znalazła się w niewiele bardziej komfortowej karetce, która również bardzo skutecznie przywołała wspomnienia dalekie od przyjemnych.
Czas płynął bardzo powoli, szczególnie kiedy Jessica miała tak dobry widok na wiszący na ścianie zegar. Wskazówki na jego tarczy przesuwały się zbyt - jak na kobiecy gust - mozolnie, co pani doktor traktowała jako zwyczajną złośliwość rzeczy martwych. Brak Roberta u boku również traktowała jako czynnik niemal całkowicie odpowiedzialny za jej zdenerwowanie i problem z koncentracją, gdy lekarka przeprowadzała najpierw pobieżny wywiad, potem dokładniejsze badania. Doktor Wondolowski po raz pierwszy od dawna była dziwnie milcząca i nie zmieniło się to nawet w chwili, w której okazało się, że wszystko było w porządku, a przy szpitalnym łóżku pojawił się mąż.
Cześć – odparła równie lakonicznie, zaraz potem spuszczając wzrok i skupiając zamroczone zmęczeniem i wciąż jeszcze świeżym strachem spojrzenie na poszczególnych guzikach koszuli. Walczyła z nimi bardzo dzielnie, choć w nieco zwolnionym tempie, co niejako miało odwrócić uwagę Roberta od rumieńców, jakie niespodziewanie pojawiły się na kobiecych policzkach.
Dobrze. – I to wcale nie mijało się z prawdą, bo mimo doświadczonych tego dnia przygód i związanych z nimi emocji, pani doktor zapewniła przecież Jessicę o poprawności wszystkich wyników, zalecając jedynie dodatkową porcję witamin i nieco więcej odpoczynku. W zestawieniu z trudami tego dnia wcale nie zabrzmiało to jak wyraz troski o dobro pacjentki, ale raczej przytyk w stronę tego, jak nieodpowiedzialną przyszłą matką była pani Wondolowski. Być może brunetka odebrała to zbyt personalnie, a poszczególne słowa swojej pewnie rówieśniczki traktowała ze zbyt dużym wyolbrzymieniem, ale czuła, że znajdowała się na przegranej pozycji w każdym możliwym aspekcie, dlatego nieco pewniej poczuła się dopiero wtedy, kiedy kobieta w kitlu zniknęła w celu zajęcia się inną pacjentką. – Wszystko w porządku. Muszę tylko... odpoczywać – wyjaśniła, gorączkowo szukając nowego zajęcia dla swoich dłoni. Niestety - w pobliżu nie dostrzegła niczego, na czym mogłaby zacisnąć swoje palce, dlatego wzrok zatrzymała na wysokości ręki Roberta.
Przepraszam – wyznała niespodziewanie, zaraz potem pociągając nosem. Choć rzadko snuła daleko idące wizje tego, co mogło się wydarzyć, to jednak oczywistością było, że ten konkretny moment wyobrażała sobie zupełnie inaczej.
Nie chciałam, żebyś dowiedział się w ten sposób – dodała w ramach wyjaśnienia, choć Robert na pewno odniósł wrażenie - i to słusznie - że pod przeprosinami kryło się coś więcej niż tylko żal względem okoliczności, w jakich Jessica obwieściła sukces w licznych staraniach o dziecko.
Wiem, że to – podjęła raz jeszcze, dopiero w tej chwili pozwalając sobie na przyjemność, jaką było chwycenie jego dłoni i poczucie bijącego od męskiej skóry ciepła – dość kiepski moment.
Na dziecko, na rodzicielstwo, na wszystko.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Wskazówki na tarczy zegara naprawdę przesuwały się zbyt mozolnie.
Wciśnięty w niewygodne siedzisko kanapy w szpitalnym lobby Wondolowski, jak zahipnotyzowany, wodził za nimi wzrokiem, towarzysząc im w podróży między kolejno wypisanymi na okręgu liczbami; to patos, złapał się na tym i sam przed sobą się skarcił, ale gdyby było ich o dwie więcej, to mógłby się poczuć jak Szymon z Cyreny w drodze na Golgotę, bo był niemal przekonany, że zasępionym spojrzeniem pomagał sekundnikowi posuwać się do przodu odrobinę prędzej. Egoistyczny był to koncept – nie tylko utożsamiał go z rolą postaci szlachetnej (chociaż nad tym też zaczął się zastanawiać, bycie wszak bogatym w czas i ubogim w obowiązki miewa różne skutki) i tkniętej boskością, ale i ponieważ miał zorganizować cały świat według jego własnego widzimisię. W końcu tych minut, których połknąć chciał jak najwięcej, mogło zabraknąć komuś innemu; komuś bardziej potrzebującemu, walczącemu o życie na przykład albo w tej walce przegranemu, co to chciałby uszczknąć jeszcze kwadransik pełnych oddechów i uśmiechów najbliższych. Bobby o nic nie walczył. Lekceważąco to brzmi i niezbyt rozsądnie, bo koniec końców podróż windą była niebezpieczna, ale to zwyczajna prawda – gapił się to w ten zegar, to w wyświetlacz telefonu i ani przez moment nie przeszło mu przez myśl, że coś się stało (musiało być dobrze) i że wskazówki chodzą zbyt szybko; chciał ją zobaczyć, poczuć, a potem zasypać pytaniami, których garści pączkowały mu między filozoficznymi rozważaniami, a odkurzaniem wspomnień, które jeszcze rano wydawały się być stracone na zawsze. Przecież to, że już razem przez to przechodzili, nie miało żadnego znaczenia. Nabyta wiedza ukryła się gdzieś pomiędzy ważniejszymi wiadomościami, żeby nie drapać zasklepionych ran różnicami między porodem naturalnym i cesarką albo przewagą czytania nad słuchaniem muzyki klasycznej, doświadczenia też chciały dać odkryć się na nowo, żeby nie przypomnieć jak różny smak mogą mieć łzy, a emocje… Cóż – emocje pozostawały emocjami, mówił o tym pan Wondolowski jego bratu i siostrom, za każdym razem kiedy do „dziadkowego” cv dokładali mu jeszcze jedną pozycję, wspominając niezdrową ekscytację ilekroć sam spodziewał się dziecka (nawet Madison, chociaż lekarz już zabraniał… się ekscytować), a Robert sam przekonał się o tym dobitnie, gdy miejsce przerażenia i troski zajęła w jego świadomości zupełnie niemądra i nieadekwatna do sytuacji radość; czuł ją zresztą nadal i dlatego tak trudno było mu wysiedzieć w tej poczekalni. Po prostu chciał to usłyszeć jeszcze raz. I jeszcze jeden. I znowu.
Z nadzieją, że to nie wymieszany ze strachem szok popchnął ją do tak dramatycznej deklaracji.
Lubił papierową biel jej skóry Bobby, a za subtelnym karmelem okazjonalnej opalenizny to nawet przepadał (ale tylko dlatego, że był okazjonalny i bledł tam, gdzie przed słońcem krył ją materiał bikini), natomiast to róż rumieńca na ulubionym policzku wydawał mu się najważniejszy i najlepiej go znał. Z łatwością rozróżniał jego odcienie i wiedział, kiedy się zawstydzała, a kiedy złościła, a poza tym – nieskromna to teza – potrafił tą barwą manipulować i zwykle strasznie był z siebie dumny, gdy gładziutka cera nad kształtnym dołeczkiem zaczynała płonąć (obojętnie czy z zazdrości, czy niekoniecznie). Tym razem jednak blady odcień karmazynu nieco go ostudził. Był nowy, a na domiar złego nie przypominał żadnego innego.
- Pomóc Ci? – zapytał zatem ostrożnie, przede wszystkim ze szczerą troską w głosie, ale jednak i z czystej kurtuazji. To nie tak, że nie chciał jej podać ręki, bo przecież chciał i sam by tą windą spadł jeszcze ze dwa razy, gdyby to miało jej pomóc (najszlachetniejsze wszak są te gesty, których wykonać się po prostu nie da), natomiast jemu nawet w szczytowej formie guziki gubiły się w tych długich i grubych paluchach (i to Jessica przychodziła na ratunek), więc w walce z nie do końca zapiętą koszulą raczej nie był odpowiednim kompanem. Poza tym – to dotarło do niego kapkę później – pomyślał, że ją to krępowało; to, czyli ta mozolna próba uporania się z garderobą albo – i to zajrzało mu w oczy strachem – że przez nią zobaczył fragment nagiej skóry, którego wcale nie chciała mu w tym konkretnym momencie pokazać. Na całe szczęście przekonanie to odrzucił bardzo szybko, bo lekarka nie protestowała w sprawie rzuconego przez Jessicę „dobrze” i zostawiła ich samych (chociaż wymowne spojrzenie, jakim obrzuciła dziadersowatego Boba po zajęciu się wiecznie zalataną, przyszłą matką jego dziecka raczej nie należało do najżyczliwszych, pewnie w myśl zasady, że starzy ludzie nie powinni mieć już dzieci).
- Mam rację, że nie do końca się na to zgodziłaś? – zagadnął lekko i łagodnie delikatnie uśmiechnięty, aż za bardzo intensywnie lustrując wzrokiem jej twarz, żeby nie czuła się, jakby patrzył jej na ręce i próbował pośpieszyć przy zapinaniu tych guzików. To było zresztą wszystko, na co było go stać: czasami bywał nadopiekuńczy aż do przesady i w nieskończoność kwestionował jej słowa albo wypytywał o samopoczucie, bo tak miał i już – teraz brał wszystko za prawdę absolutną i nawet przez myśl nie przeszło mu pociągnąć jej za język. W końcu jej też na tym zależało i nie pozwoliłaby na żadną krzywdę.
- Nie przepraszaj – spróbował jej przerwać, kiedy ujęła jego dłoń, ale daremna była to próba i nieponowiona w dodatku, bo Bobby Jessiki nie chciał przesłuchiwać. Nie chciał i nie mógł. Niekończące się, nieudane próby za bardzo ciążyły jej na ramionach presją (niesłusznie rzecz jasna; od upadku Bob zaczął coraz częściej zastanawiać się, czy problem przypadkiem nie leżał w nim i zamierzał podążyć tym tropem choćby i bez jej wiedzy), żeby sukcesu nie mogła obwieścić mu po swojemu. Sęk w tym jednak, że nawet w obliczu wydarzeń sprzed kilku godzin, spodziewał się emocji zupełnie innych niż żal czy brak entuzjazmu (wypadkowych najnowszej przygody i hormonalnej karuzeli, na jaką wrzuciły ją dwie kreski na ciążowym teście, tak sądził), dlatego zawahał się, zanim w końcu zabrał głos. – To najlepszy moment, Jessica – rzucił odważnie, przycupnąwszy tuż obok niej na skraju szpitalnego łóżka i objął ją luźno ramieniem, żeby na koniec zamknąć jej dłoń w uścisku swoich dwóch, jakby przekazanie energii miało się odbyć za pośrednictwem linii papilarnych. Przez chwilę wydawało mu się, że drżała, ale… No właśnie – wydawało mu się; drżał sam, bo dreszcze – jeden za drugim – przebiegały mu po plecach w olimpijskim (o ironio) tempie, a on wzdrygał się, jak drapany po szyi przez pierwszą dziewczynę nastolatek. – Będziemy rodzicami. Nic innego się nie liczy – mruknął zachrypnięty, ale wciąż z pełnym przekonaniem i to pomimo tego, że głos powoli zaczynał grzęznąć mu gardle. W końcu wreszcie poczuł się mężczyzną – spełnionym, zdrowym i silnym, więc nawet jeśli sygnały wysyłane przez małżonkę były zagadkowe (przynajmniej na pozór, będzie musiała mu to wybaczyć), to trudno było mu pohamować najbardziej pierwotne odczucia.
Ale pamiętał i o niej.
- Prawda?

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Nie trzeba. – Oczywistym było, że pobrzmiewająca w tonie jej głosu niechęć nie była skierowana bezpośrednio w Roberta. Mąż stał się poboczną ofiarą kiepskiego samopoczucia, nawet jeżeli to było aspektem, na który żadne z nich nie mogło mieć większego wpływu. Jessica wciąż jednak walczyła o zachowanie pozorów nie tylko daleko idącej samodzielności, ale przede wszystkim spokoju. Prawda prezentowała się jednak zgoła inaczej, a narastające wraz z każdą upływającą sekundą nerwy dawały o sobie coraz mocniej znać - chociażby w postaci tej nieszczęsnej walki z guzikami koszuli, której najchętniej pozbyłaby się już teraz, tak samo zresztą jak pozostałych części garderoby. O niczym bowiem nie marzyła tak bardzo, jak o prysznicu, pod którym mogłaby zmyć z siebie zarówno trudy tego dnia, jak i po prostu pozwolić sobie na nieco większą swobodę i rozluźnienie wszystkich mięśni. Te, obecnie dziwnie napięte, wciąż dawały o sobie znać, wpędzając ją w jeszcze większy dyskomfort, wszak każdy jej ruch oraz gest był jakby sztuczny i wymuszony na potrzebę chwili. Doktor Wondolowski nienawidziła tego stanu i to pomimo świadomości, że przecież tuż obok znajdował się tylko - lub może aż - Bobby; że przy nim nie musiała się o nic martwić, że przecież nawet popełnienie błędu lub gafy wiązałoby się z wyrozumiałością.
Lub może po prostu liczyła na nią w zupełnie innej kwestii?
Powiedzmy, że podjęłam próbę negocjacji – wyjaśniła krótko, choć z nieco większym rozbawieniem. O ile własne schorzenia i nieco większe niż zazwyczaj zapotrzebowanie na witaminy czy suplementy była skłonna zignorować, o tyle aktualna sytuacja była inna niż wszystkie te, z którymi mieli do czynienia. Myśl o tym, że raz jeszcze dane było jej poczuć, jak pod jej sercem rozwijało się nowe życie, budziła ekscytację, która z pewnością powinna tego typu momentom towarzyszyć, ale i obawę o powtórkę z tej cholernie kiepskiej rozrywki, do której ani Jessica, ani Bob woleliby już nie wracać. – Ale nie chodzi już tylko o mnie, prawda? Będę uważać. – Wcale nie oczekiwała odpowiedzi czy jakkolwiek określonej reakcji. Wiedziała, że tym razem gra toczyła się o wyższą stawkę, a odbijające się czkawką - choć niewątpliwie tak samo przyjemne - próby zostania rodzicami trwały zbyt długo, by zaprzepaściła podarowaną przez los szansę. Była skłonna schować do kieszeni dumę, odsunąć na bok zawodowe obowiązki i pokornie słuchać zaleceń lekarki, nawet jeżeli perspektywa siedzenia w domu i robienia niczego odrobinę ją przerażała. Czym innym był przecież relaks w pełni zasłużony i zagwarantowany sobie po długim, wyczerpującym dniu w pracy, a czym innym obchodzenie się z samą sobą jak z przysłowiowym jajkiem, którego nie należało ruszać w obawie przed stłuczeniem lub innym, dużo gorszym z ostatecznym rozrachunku losem.
Najlepszy? –powtórzyła za nim, spoglądając na męża kątem oka. Na próżno jednak można było doszukiwać się w tym spojrzeniu emocji z grona tych pozytywnych, wszak dzisiejsze przeżycia, szalejące hormony i świadomość ubytków we wspomnieniach małżonka bardzo skutecznie studziły euforię, jaką w normalnych okolicznościach mieliby prawo odczuwać. – Nie pamiętasz połowy swojego życia. Może nawet nie jesteś pewien, czy faktycznie chciałeś mieć to dziecko – rzuciła markotnie, pociągając nosem. Co prawda pozwoliła się objąć, a przez chwilę nawet szczerze delektowała się przyjemnością płynącą z tego drobnego gestu, ale pracujący na coraz szybszych obrotach umysł podpowiadał, że ten moment miał wyglądać zupełnie inaczej, a aktualny stan Roberta nie dawał stuprocentowej pewności co do szczerości jego intencji oraz zachowań. Być może skierowany w niego atak był nieuzasadniony i całkowicie niesprawiedliwy - zwłaszcza, kiedy brała pod uwagę ostatnie tygodnie i wykonywane w procesie rekonwalescencji postępy, ale teraz - siedząc na skraju szpitalnego łóżka, będąc pogrążoną w myślach i obawach - nie zastanawiała się nad tym, co faktycznie wydostawało się spomiędzy jej ust, nawet jeżeli pozwalała sobie na okrucieństwo, na jakie Robert zdecydowanie nie zasłużył, skoro na koniec dnia i pomimo swojego stanu wciąż przy niej był, przytulał ją i zapewniał, że wszystko miało być dobrze.
Znała go jednak za bardzo i równie świetnie zdołała poznać jego zachowania oraz sposób myślenia. Zbyt boleśnie zdawała sobie sprawę z tego, że był tym facetem, który posiadał wiedzę na temat tego, jak należało zachować się w każdej, nawet najbardziej niewygodnej dla samego siebie sytuacji. I chociaż wcale nie oskarżała go o tak wyrachowaną grę aktorską, to jednak z tyłu głowy wciąż pobrzmiewał głos podpowiadający, że działo się wiele, a on również miał prawo pogubić się w ferworze towarzyszących im tego dnia emocji.
Chcesz go? I nie kłam tylko dlatego, że ono już jest.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

- To nie było fair.
Robert natychmiast odwrócił wzrok. Musiał, bo wargi rozedrgały mu się zupełnie niekontrolowanie, a w kącik prawego oka napłynęła łza i razem z kurczowo zaciskającym się przełykiem, zwiastowały niechybny akt załamania nerwowego. Jessica złapała go na wykroku: utwierdzając samego siebie w przekonaniu, że Bóg w końcu przychylniej spojrzał w jego stronę, Bob nie zaprzątał sobie głowy szerszym kontekstem ani obiektywną oceną sytuacji i nawet specyficzna aura, którą roztaczała wokół siebie ulubiona pani doktor, nie była w stanie go otrzeźwić. To w końcu się działo, więc nic – absolutnie nic – nie mogło popsuć mu nastroju. A jednak.
To naprawdę nie było fair. Że tak myślała, że tak czuła i że mówiła o tym na głos; w końcu to wcale nie tak, że Wondolowski celowo uderzył głową o wymurowaną półkę i stracił pamięć, że mógł mieć z tego jakąś korzyść albo że zrobił to wyłącznie na swój pożytek. Nie – pod prysznicem wylądowali oboje i nawet jeśli jeszcze nie wszystko zdążyło do niego wrócić (chociaż ostatnich kilka godzin obfitych było w nowe-stare wspomnienia), to że Jessica również bawiła się dobrze, pamiętał doskonale. I właśnie to wydawało mu się w tym wszystkim najważniejsze – że byli w tym razem, tak, jak kiedy tamten dzieciak próbował mu odebrać życie pod gmachem Federal Plaza, gdy z trudem łapała kolejne wdechy, walcząc o życie, zasypana pod ziemią albo kiedy ten jeden raz udało im się coś wygrać w jakimś radiowym konkursie (prędzej kolejny zupełnie niepotrzebny komplet pościeli w dinozaury niż wakacje all-inclusive na Bali, ale kto wie). Byli razem, a więc cokolwiek czyhało za rogiem – choćby i cały świat – nie było im straszne, bo we dwójkę to i z tym całym światem mogli się mierzyć (tylko po kolei, żeby nikt dwa razy nie dostał). A to, co przydarzyło się po drodze… No właśnie. To, co przydarzyło się po drodze, już się przydarzyło i nawet najmisterniej utkane ze słów zaklęcia nie mogły tej trasy odmienić.
Z łatwością potrafiły za to zranić.
Bob uciekał przed spojrzeniem Jessiki, bo czuł, jak pod nogami rozstępuje mu się grunt. Emocje bardzo rzadko brały nad nim górę i strasznie się tym chełpił, bo chociaż zdarzało się, że wychodził na cynicznego i niezbyt ludzkiego gnojka, to przynajmniej trzeźwo patrzył na świat i nie pozwalał swojej percepcji na rozluźnienie. Tym razem było jednak zupełnie na odwrót – nie dość, że wsiadł sobie na dziewiątą chmurę i na chwilę stracił kontakt z rzeczywistością, to jeszcze w mgnieniu oka musiał z niej zeskoczyć, żeby wysnuty przez małżonkę wniosek (drwina? zaczepka? zarzut?) nie skrzywdził ich obojga. Bolało – piekło, swędziało, kłuło – ale nie tak bardzo, żeby nie mógł schować dumy do kieszeni i przełknąć tej łyżeczki dziegciu. W końcu to nie Jessica mówiła do niego w ten sposób; to były jej hormony, strach i zmęczenie, a więc skutek przedpołudniowego wypadku.
- A jednak tu jestem – dopowiedział zatem gorzko i mocno przygryzł dolną wargę, żeby fizycznym bólem zagłuszyć rozżalenie i gorycz, a potem znów poszukał spojrzeniem jej twarzy. To był jeden z niewielu momentów, w których naprawdę nie potrafił z niej odczytać zupełnie nic. Jeszcze chwilę temu wydawała się zdecydowana i przekonana o tym, że zadbać o siebie to będzie praca ciężka, ale konieczna; teraz miał wrażenie, że nie była pewna niczego i że czuła się z tym wszystkim osamotniona (a może nawet i obciążona zbędnym balastem w postaci Pana Nie-Pamiętasz-Połowy-Swojego-Życia).
- Żartujesz, prawda? – zapytał na pograniczu niedowierzania i rozczarowania, bardzo bezczelnie wbijając spojrzenie w jej ciemne oczy, żeby to z nich wygrzebać odpowiedź na nurtujące go pytania, skoro nie zdradzały jej wargi, zmarszczka na nosie czy uniesiona brew. – To jedyne czego pragnę, Jessica – wycedził ledwo zrozumiale, bo głos załamał mu się już na samym początku zdania, a uratowała go jedynie siła woli do spółki z odchrząknięciem, którym postawił kropkę. – Naprawdę. Odkąd… Ja naprawdę go chciałem już wtedy, wiesz? Wiem, że nie byliśmy gotowi, ale kiedy je straciliśmy… – pociągnął nosem – Po prostu chciałem założyć rodzinę. Z Tobą – urwał na chwilę, żeby głośno przełknąć ślinę i przetrzeć policzek na wypadek, gdyby to nie było tylko wrażenie i ta łza faktycznie turlała mu się po brodzie na kołnierz koszuli. – I chcę tego nadal. Mogę nie pamiętać, co jedliśmy na pierwszej randce albo dlaczego tak często oglądamy Czarną Panterę, ale jestem pewien, że chcę tego dziecka – przekonująco czy nie, deklaracja Wondolowskiego zabrzmiała przede wszystkim autentycznie; znów się jąkał i długo zbierał słowa, tak jak za każdym razem, kiedy to uczucia przejmowały kontrolę nad tym, co próbował powiedzieć, a pociągnięcia nosem i nerwowe smagnięcia dłonią po zarośniętej twarzy coraz bardziej przypominały autentyczne poruszenie. Był to jednocześnie obrazek na tyle osobliwy i rzadki, że raczej trudno było podejrzewać o „zagranie go”. Bobby naprawdę rzadko bywał tak emocjonalny i otwarty. – Zaufaj mi.

autor

ciro

Zablokowany

Wróć do „Gry”