WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://images.squarespace-cdn.com/cont ... /div></div>

autor

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

jeden

Za kilka lat - siedem, może osiem: gdy dojrzeją w nim nie tylko płaty czołowe, ale i priorytety, na razie rozsypane po zakamarkach jaźni jak kolorowe szklane kulki, dezerterzy z ręki niesfornego dziecka - Rotemowi Levi-Blau przyjdzie docenić wczesne poranki. Dwie, trzy dodatkowe godziny heroicznie wyszarpnięte ze szpon doby na własny użytek, bez konieczności dzielenia się nimi z kimkolwiek innym (gdy partner śpi jeszcze, śliniąc się w poduszkę w akcie bezbronności, o którym nie pisał na profilu z tindera, mail wypluwa co najwyżej równe formułki automatycznych odpowiedzi i czas płynie trochę wolniej, trochę ciszej. Będzie wstawał jeszcze przed budzikiem, przez prawy bok wysuwając się z łóżka ledwie parę minut po rozwarciu powiek. Będzie mył twarz. Mówił "dzień dobry" swoim kwiatkom i kotom, futrzastymi obłościami ciałek łaszącym się do łydki. Robił kawę. Pił wodę z cytryną, w towarzystwie garści witamin i suplementów diety.
Zachłyśnie się specyficzną frajdą płynącą ze świtów oglądanych w pojedynkę. Pokocha specyfikę szkiców cyzelowanych w pierwszych promieniach słońca. Siedząc przy oknie, z ceramicznym naczynkiem pełnym kawowego naparu trzymanym oburącz, będzie liczył śmieciarzy, gazeciarzy i biegaczy przemykających się nieodległym pasem chodnika.

Ale dzisiaj Rotem nie ma lat dwudziestu-kilku, tylko wciąż szesnaście (odlicza dni tak, jakby siedział na więziennej pryczy i skrobał kolejne kreski w ścianie, albo odcinał skrawki centymetra krawieckiego - ot, jedyne dostępne mu symbole dzielące go od wizji wolności). I plecak ciężki od podręczników nasadzony na plecy na zbyt-długich paskach. I skarpetki w liski, zrolowane poniżej podmarźniętej chłodem kostki: bo nie przypuścił, że nawet w najsłoneczniejsze październikowe dni ciepło zapowiadane na porę lunchu (dzięki, AccuWeather) nie stanowi dobrego wyznacznika temperatur panujących o siódmej piętnaście rano.
Ma też lekki katar (w świetle tego co powyżej - nie trzeba się zastanawiać czemu), skrzep śpiocha niewydłubany z kącika lewego oka, różowe słuchawki na kablu, jak różaniec poznaczonym drobnymi perełkami pętelek wepchnięte w uszy, puchate piórko z poduszki wplątane jeszcze w kędziorki jasnych włosów oraz...
Cholera!
Ma po prostu przejebane.

Wie, że wieczorem czeka go Rozmowa. Krępujący, prowadzony nad kolacją z mikrofali dyskurs z mężczyzną, którego w sumie nie znał, a którego miał teraz nagle słuchać, i nazywać Swoim Ojcem. W sumie, zresztą, fair: to nie tak, że tata mu nie zapowiadał - zaśpi jeszcze raz, i będą musieli pogadać ("jak dorośli?"). O odpowiedzialności i zobowiązaniach, planach na przyszłość i konieczności podążania jakąś, obraną rozsądnie, trasą. I o budzikach, które - mógł przysiąc! - nawet błagane o to w poprzedni wieczór, po prostu n i e c h c i a ł y dzwonić.
Zajęcia przygotowawcze, prowadzone na UoW dla przyszłych (i niedoszłych) studentów, nie były tanie - i choć Yoam nie klepał biedy, utrzymując się z tantiem i swojej dziennikarskiej pensji - każda przegapiona godzina była stratą; inwestycją wywaloną przez okno. Przede wszystkim jednak - i to rotemowego ojca bolało bardziej niż uszczerbek w oszczędnościach - były straconą szansą. A Yoam wierzył w swojego syna - i jego kredki, i węgle, i pergamin. I nie rozumiał, czemu młody, taki zdolny przecież, i zachłyśnięty wizją zostania Prawdziwym Artystą (na której realizację, zresztą, w życiu nie pozwoliłaby mu matka), sabotuje własne sny nie będąc w stanie dotelepać się do studio o uzgodnionym czasie.
Tylko, że to nie tak, że Rotem nie chce. Rotem nie potrafi. I sam fakt, że dziś zerwał się z łóżka o szóstej-czterdzieści-siedem, i teraz, kwadrans po siódmej rano, gna na rowerze z Phinney Ridge na kampus, odległość ocenianą przez Google Maps na dwadzieścia-osiem minut pokonując w osiemnaście, powinien być uznany na wielki sukces, i otrąbiony należnym mu uznaniem.
Niestety: gdy wpada do sali mieszczącej się w północnym skrzydle - nie tylko po czasie rozpoczęcia zajęć, ale i w miesiąc po tym, jak się na nie zapisał - zamiast aplauzu i gwizdów podziwu policzkuje go jedynie cisza. Czternaście par utkwionych weń oczu. I jeszcze jedna - zdublowana w grubych szkłach nasuniętych na prosty, długi nos okularów - którą odnajduje w centralnym punkcie sali; pod uskokiem zmarszczonych brwi, i w cieniu przydługich, miodowych w barwie kosmyków włosów.
Ro chce powiedzieć dzień dobry oraz, że bardzo przeprasza. Tym bardziej więc nie ma pojęcia czemu zamiast tego - głosem zachrypniętym samym faktem, że tego dnia do nikogo się jeszcze nie odzywał - zwraca głowę ku pierwszej-lepszej z zapatrzonych w niego osób i rzuca:
- No co? - A potem, zadarłszy podbródek, zwraca się do belfra (o tym, ile nauczyciel ma lat, będzie rozmyślał przez najbliższe siedem godzin): - Romeo Levi-Blau, powinienem być na liście. Gdzie mogę usiąść?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

1stOdejdź na chwilę trochę dalej od sztalugi, Jenny, ina litość wszechświatapamiętaj, że masz całą kartkę, a nie tylko ten jeden róg. — Bezwiednie pociera oko, wciskając palec pod ramę okularów i przekrzywiając je sobie tym gestem. Widzi zaskoczenie na twarzy dziewczyny, mimo że podobną korektę dostaje od niego już któryś raz z rzędu. Praca z kandydatami sprawia, że zaczyna się czasami zastanawiać, czy jednak nie stał się artystycznym snobem, przebywając zbyt często w towarzystwie profesorów, dla których prowadzenie tych zajęć równało się zesłaniu w piekielne odmęty (dlatego właśnie Saturn jest tu sam, asystując Rockwellowi, który pojawia się zazwyczaj na początku i na końcu semestru, mówiąc, że ufa Farewellowi).
Może – odrobinę – się stał, bo maglowanie absolutnych podstaw z licealistami zaczyna coraz bardziej przypominać stąpanie po rozżarzonych piekielnym ogniem węgielkach – coś, przez co należy przejść jak najszybciej i przypadkiem nie zastanawiając się zbyt długo. Nad tym, jak system edukacji zdążył sfatygować ich gesty i spojrzenia. Albo nad tym, jak niechętnie i z bólem się tych pęt, niczym mlecznych zębów, pozbywali. Albo nad tym, że on w ich wieku…

Kręci głową, podchodząc do kolejnej sztalugi, przy której młody chłopak z zaciśniętymi mocno zębami próbuje na oślep ogarnąć, jak działa perspektywa. Dust wyciąga mu ołówek z ręki i tłumaczy, tłumaczy, tłumaczy, aż przestaje sam siebie słyszeć, chociaż ciągle mówi, bo chłopaczyna zawzięcie kiwa głową, śmiertelnie poważny, jakby rozgrywała się tu właśnie sprawa życia i śmierci. Gdy sięga po ołówek w dłoni Farewella, ten klepie go pokrzepiająco po ramieniu. Rzuca w jego stronę ciche luźno, chłopaku, ale nie musi patrzeć, by wiedzieć, że każda nuta tego zdania przelatuje mu nad głową, bo zagłusza je rwetes przy drzwiach.

Saturn nasuwa palcem okulary głębiej na nos, odchyla lekko głowę i marszczy brwi, by lepiej widzieć, kto taki wparował mu do klasy. Z początku jest plamą ciemnego jadeitu i ciepłej bieli, lekko chropowatym, butnym głosem i centrum uwagi wszystkich uczestników zajęć. Dopiero gdy zbliża się na kilka kroków, Dust wyłapuje zagubione spojrzenie, aurę nie-do-końca-wiem-co-się-dzieje skrzętnie schowaną za dumnie wysuniętym podbródkiem. Dziwne, bo ma wrażenie, że kojarzy tę linię szczęki, specyficzne proporcje dolnej i górnej wargi, połączone ze srebrnym kręgiem w płatku nosa. Ale zanim przeprowadzi mentalną dedukcję tego może-po-prostu-deja-vu, wygina usta w wyrazie rozbawienia i kiwa na Rotema palcem, by podążał za nim w kąt sali, gdzie przy stoliku zawalonym rzeczami Saturna stoi jedno wiklinowe krzesło. — Wracajcie do pracy! — woła do reszty uczniów, którzy synchronicznie chowają się za swoje sztalugi, ale Dust i tak wie, że nasłuchują. Przysuwa do stolika skrzynkę, z której ściera dłonią drobiny węgla i wskazuje ją Rotemowi z nieuważnym wytrzyj sobie może, bo sam rozsiada się w krześle, przerzucając kartki leżącego na stoliku folderu w poszukiwaniu listy uczniów. Nie spieszy się. — Jak mówiłeś, że się nazywasz? — pyta, przesuwając palcem po imionach. — A, Ro… oo… — w końcu trybiki wpadają na swoje miejsce z cichym kliknięciem, a Saturn rzuca chłopaki szybkie, zaskoczone spojrzenie, zanim z refleksem nie chowa nosa z powrotem w folderze — tem… no jesteś na liście — stwierdza, przełykając ślinę, by skraść jeszcze jedno zerknięcie. Ma ochotę wyciągnąć telefon, żeby się upewnić, ale, po pierwsze, nie bardzo może, a po drugie, wcale nie musi, bo jest już pewien. Odchrząka, kciukiem i palcem wskazującym pocierając powieki pod szkłami okularów. Wzdycha. Powoli przetwarza wszystkie fakty, aż w końcu, gdy już mija pierwszy szok –
  • parska z rozbawieniem, a jego ramiona podskakują przez chwilę w niemej salwie śmiechu.
No słuchaj — zaczyna, poprawiając okulary, teraz już wpatrując się w Rotema, wciąż ze śladami lekko ponurej wesołości w kącikach ust. W tym momencie jedyne, co może zrobić, to pozostać w roli nauczyciela. — Nie ma za bardzo miejsca. Jakbyś przyszedł wcześniej, to inaczej by się rozstawiło sztalugi. Teraz reszta jest już głęboko w procesie, więc nie mogę ich poprzestawiać — mówi z uniesieniem ramion, opierając się swobodnie w krześle. Zastanawia się przez chwilę; wychyla, by ocenić punkt widzenia na martwą naturę. — Możesz tutaj porobić mniejsze szkice, jeśli coś widzisz. Ale zanim… masz przy sobie jakieś swoje prace? — Palec wskazujący jego prawej dłoni wodzi po obrysie dolnej wargi, bezwiednie kręci lekko głową, wciąż pod wrażeniem tego absurdalnego zbiegu okoliczności. I – jeśli ma być szczery – odrobinę okrutnego.

autor

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Podąża -
  • w rytmie klap - klap - klap, ciężkiej zawartości wypełniającej płótno plecaczka Kånken, obijającej się o lędźwie,
    • stuk - pisk - stuk, dźwięków wydawanych przez gumę podeszew, gdy przekracza próg i lawiruje między zasiekami sztalug rozstawionych - mniej i bardziej sensownie usta - wokół martwej natury przycupniętej na cokoliku jak ofiara otoczona przez drapieżne stado,
      • łup - łup - łup, serca rozlatanego w niezdecydowaniu, czy telepie się tak po klatce piersiowej w konsekwencji szybkiej jazdy na rowerze i pędu w górę uniwersyteckich schodów, ze stopniami branymi po dwa, czy też pod ostrzałem męskiego spojrzenia, gęstniejącego jakąś myślą, której Rotem nie potrafił nazwać;
w architektoniczny załom sali zwabiony ruchem belferskiego nadgarstka.
Chodź - niewidzialna niteczka, cienka i połyskliwa, jedna z tych, jakimi z precyzją wyszywa się teatralne kostiumy, zdaje się łączyć jego ciało z koniuszkiem męskiego palca. O tym, że przez ostatnie czterdzieści sekund manewrował pomiędzy sylwetkami rówieśników, próbując nie postrącać ich pożal się boże artystycznych produktów ze stelaży, Ro orientuje się, gdy już stanie przy podsuniętej mu skrzynce, i zrzuci plecak na podłogę. Będzie patrzył na złączenia szorstkich desek spod okrywających gałkę oczną powiek; sceptycznie. Potem je uniesie - powieki, nie deski - zerkając na nauczyciela z dziecięcą pretensją. Nie wie czego oczekuje; że co, że to Saturn wysprząta mu siedzisko nim blondyn posadzi na nim swój chudy, rozzuchwalony tyłek? Nie (ale, myśli, byłoby miło).
Nie wyciera sobie: ani prowizorycznego krzesełka, ani nosa, którym pociąga, w oczekiwaniu wspierając łokcie o kant biurka (Farewell nie może wiedzieć, że złote halo otaczające linię chłopięcego nozdrza to bardzo świeży nabytek, i niedogojona jeszcze wewnątrz ranka nadal trochę swędzi i drażni). Sunie wzrokiem za opuszkiem męskiego palca, którym Saturn z kolei sunie po spisie aspirujących artystów.
- Romeo. - Poprawia butnie, kropkę po nadanym samemu sobie imieniu stawiając kląśnięciem języka o sklepienie palatum, gdy - czytając z listy - blondyn nazwie go imieniem wybranym przez jego matkę - "Rotem" to moje dead name - Jeśli nauczyciel podniesie teraz spojrzenie znad papierów, zobaczy cień niesmaku przesuwający się po twarzy szesnastolatka - Nie macie tu jakichś ustaw, które nakazują szanować wybór studentów? Pomyśl... - Waha się - Niech profesor pomyśli o wszystkich studentach, którzy są na przykład trans, i nie życzą sobie używania ich dawnych imion. Trochę szacunku.
Ma też ochotę odparować, że pieprzy go jakiś tam proces, w którym rzekomo byli jego koledzy z zajęć (wystarczy spojrzeć na Jenny, która chyba ma jakieś uszkodzenie mózgu, uwagę będąc w stanie koncentrować tylko na jednym punkcie płótna, albo na tamtego knypka tuż przy drzwiach, wcierającego węgiel w podłoże z taką zaciętością i kompletnym brakiem precyzji jednocześnie, że Ro zaczyna się zastanawiać czy to nie jakiś atak krypto-epilepsji, a chłopak tak naprawdę zamiast nauczycielskich uwag potrzebuje pomocy medycznej, żeby zrozumieć, że bardziej niż w jakimkolwiek "procesie" większość studentów znalazła się chyba w dzikim limbo), ale Farewell przerywa mu krótkim parsknięciem śmiechu.
Ro marszczy brwi, a potem zaczyna się... denerwować? Nie. Zaczyna się gniewać. Nastoletnie ego zwykle z trudem znosi poczucie, że jego właściciel może być czyimś powodem do żartów.
- Mam - Mówi, i nurkuje dłonią w odmęty plecaka, spodziewając się natrafić zaraz palcami na chropowatą okładkę szkicownika. Rozsuwa ściśnięte ze sobą zeszyty i książki, natrafia na miękkość piórnika, a potem zastyga. Myśli o porannym pośpiechu. O przedmiotach błyskiem porywanych z blatu biurka. I, w końcu, o musztardowej barwie wypchanych rysunkami obwolut, w ostatniej chwili porzuconej na krawędzi łóżka - Och, kurwa.
W Ro jest popłoch i pośpiech. I niezrozumienie dla własnej reakcji; dla potrzeby, żeby tu zostać, choć belfer ewidentnie nie przejąłby się brakiem jego dalszej obecności.
Cmoka. Zagryza dolną wargę. Bezwiednie dygoce lewym kolanem - w bezbronnym, nastoletnim przejawie nerwowości.
- Ugh. Zapomniałem? Nigdy nie zapominam, ale... - Potem jego wzrok pada na prostokąt skleinowej podkładki z klipsem, i jakiś świstek papieru zalegający na saturnowym biurku. Łapie ołówek - Zrobię z biegu. Najlepiej czuję się w portretach. Niech profesor tylko powie - Ciągnie wzrokiem po czternastu modelach rozstawionych za swoimi sztalugami; hamuje na piętnastym - wraz ze spojrzeniem rzucając Farewellowi wyzwanie - Czyj. I da mi dziesięć minut.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”