WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Syd miał ze Śmiercią taką relację, jaką można zbudować ze współpasażerem pociągu, którym jeździło się do pracy pięć, albo sześć, z siedmiu dni podsuwanych człowiekowi przez tydzień. Dziwnie intymną, choć pozbawioną faktycznej bliskości, sprowadzonej co najwyżej do otarcia się nogawką spodni o odsłoniętą kostkę tego drugiego (w akcie przekładania nóg: w przejściu z ”lewa-na-prawą” do ”prawa-na-lewą”), spojrzeń pobrzękujących o siebie w rytmie uregularnionym podskokami pasażerskiego na żelaznej ścieżce wytyczonej przez tory między punktem iks i igrek, przepychanki z krnąbrnym, zastałym w ramach oknem, domykanym wspólnymi siłami, gdy na zewnątrz rozszaleje się deszcz, i otwieranym, kiedy, w sierpniowe, spuchnięte upałem poranki, (ale ta) duchota (to) taka okropna, że nie da się wytrzymać, co!?
Miał do niej, słowem, stosunek, jaki można mieć do kogoś, za kim się nie tęskni gdy się go nie widzi, o kim za dużo się nie myśli - tak na co dzień (“co dzień” wypełnione kalejdoskopem rutynowych zdarzeń i obowiązków służących, zwykle dość skutecznie, za dystrakcję od smutku i lęku) i poza kontekstem, ale kogo, na bazie poprzednich doświaczeń, spodziewa się spotykać na własnej drodze regularnie. Więc i czyj brak w przedłużających się okresach czasu zaczyna człowieka trochę niepokoić.
Pytanie, czy Syd - z tą swoją tendencją do troszczenia się o wszystkich w głupio-altruistyczny sposób (który, choćby, nakazał mu pytać Noah czy wszystko w porządku, i czy jej czegoś nie potrzeba, choć nie tylko znajdowali się wówczas w jej własnym domu, ale także to Syd, nie Eisenberg, wyglądał jakby go ktoś przeciągnął pod kilem albo starł na tarce o grubych oczkach) martwił się o Śmierć?
Chyba tak, czasami. Kiedy nie było jej przy nim za długo. Jak można się martwić o przyjaciela z dzieciństwa, poznanego na spędzanych za miastem wakacjach - znajomość, która kontynuuje się potem tylko listownie, w stopniowym zaniku, a wreszcie: wyłącznie w wyobraźni.
I czekał na nią; subtelne formy jej nadejścia - jak panoszącą się po Seattle epidemię obrzeżka dwa lata temu, gdy to pasożyt wybił mu cztery z sześciu świeżo wyklutych gołębi - przyjmując nawet z pewną dozą ulgi.
I nie bał się jej. Nie wtedy, przynajmniej, kiedy przyjdzie po niego.
  • Może tak już mają dzieci, które ze Śmiercią poznały się przedwcześnie bo, przychodząc po dorosłych, głupia, nierozważna, nie pomyślała jakoś, że może napatoczyć się też na przerażonego ośmiolatka skrytego za rdzawą ścianą komina [i może Śmierć w takim wydaniu zostaje we krwi na zawsze (jak wirus), psując niektóre funkcje w systemie].
I nie bał się jej nawet gdy siedziała na plastikowym krześle dostawionym koło łóżka, w którym zanikał stopniowo jego ojciec. Cierpliwa i cicha, w skupieniu wyczekująca odpowiedniego momentu; takiego, w którym ostatni dech wyplącze z męskich ust jak żyłkę z rybiego pyska, rozklapanego dziko w walce o haust powietrza.
Ale śmierć Oriona - ta przemyślana przez Syda na wylot, opłakana bez łez, wyśniona bez snów, wyczekana jak nienadchodzący koniec świata - to byłoby co innego. Razem z nim zgasłyby mu przecież wszystkie gwiazdy; spadłyby mu na łeb wszystkie perseidy. Zdechłyby mu wszystkie gołębie. W s z y s t k i e; nie tylko ten jeden, którego imię, wryte w karoserię zmokniętego rzęcha obok, zmieniało się teraz w pożywkę dla rdzy.
Poza tym - co za absurd! - nie mógł przestać myśleć o tym, że Orion nie chciałby umierać z rozpiętym rozporkiem.

Orion mógł mieć przy tym rację: Syd Shaule nie był typem bohatera, i - nawet w tych podwórkowych grach, w których można być kowbojem, i bandytą, i rdzennym Amerykaniem z pióropuszem z krepiny, i zastrzelić kogoś z patyka, a wskrzesić kroplą soku z porzeczki wlanej z ust do ust - nigdy nie zgrywał herosa.
Tylko, że chłopak już się nie bawił.
Zabawa się skończyła.

To, co ogarnia teraz Syda, jest jak sztorm, który rozpętał się w sercu, ale ulał na zewnątrz, i rozhulał na parkingowej płycie. Zresztą wody też jest tu tak dużo, jakby utknęli w oceanie. Wody i krwi.
  • A może to łzy? Może, w tym samym wszechświecie, w którym Orion nazywa się Jamesem (w sumie faktycznie ładnie, tak klasycznie; gdyby Ori miał syna, Syd mógłby wołać go Jimmy’m, albo Jamie’m, ale przecież Ori nie będzie miał żadnego dziecka, jeśli dzisiaj umrze - ), niebo chciało odciążyć Syda od obowiązku wypłakiwania sobie oczu. Miłosierne! Przecież już i tak brakowało mu głosu, co więc, gdyby do pary stracił też wzrok?
Tak sobie to przynajmniej wyobraża; i choć nigdy się nie topił -
  • bo przecież tata nie pozwoliłby mu wejść do wody w takich warunkach i ryzykować zachłyśnięcia się słoną kotłowaniną [ale taty tu nie ma; tata jest w Witthier Heights, podpięty pod maszynerię elektrokardiogramu, lulany do snu mechaniczną kołysanką tyknięć, piknięć i białego szumu akumulatorka podtrzymującego go przy życiu; tata prawie go nie rozpoznaje - z wyjątkiem tych rzadkich błyśnięć mknących sednem źrenicy jak grom na bardzo ciemnym niebie, nie mówi, szcza pod siebie i babra się jedzeniem kiedy jeśli je]
- to czasami śnił o tym; w tym okresie swojego życia, w którym jeszcze był w stanie marzyć snuć senne marzenia; budząc się zlany potem i spętany pościelą, białą jak morska piana i skotłowaną wokół jego bioder, ud i kostek niczym wodna topiel.
Rozpoznaje zatem ten stan. Starcie z siłą większą od siebie; siłą, z którą nie ma co walczyć, i której należy się po prostu - w trosce o własne dobro - poddać. I albo się ujdzie z życiem, albo nie.
Blondyn czuje co robi (w chwili, w której jego dłoń opada wraz z ciężarem cegłówki na męską skroń). Ale nie rozpoznaje własnych rąk; i własnego odbicia, odmalowanego akwarelą ulewy w tęczówkach młodszego z Casillasów. Bo ten człowiek, którego w nich widzi, jest zły. A przecież Syd nigdy nie jest zły. Syd się nie gniewa. Syd nie przeklina przy kolacji - z wyjątkiem tego jednego razu, nie trzaska drzwiami, nie daje nikomu po pysku. Syd nie skrzywdziłby muchy. Ale -
zerka na Titana, jednocześnie, ujmująco dziecięcym gestem, chowając zendrówkę za plecy, i myśli o gołębim truchle odartym ze skrzydeł i piór (i słyszy za plecami jakiś szmer, i trochę chrząknięcie, gulgoczące krwią, a trochę jęk, co znaczy, że Orion żyje, choć pewnie jest z nim źle) -
to ścierwo było gorsze od muchy. Nawet od jednej z tych ohydnych zgniłówek o czerwonych oczach i tłustych tułowiach, które przyklejały się do lukru na drożdżówkach i żerowały na mięsie rozmrażanym przez tatę na obiad.
Zanim wstanie - niemal w tej samej chwili, w której Orion charka brunatną plwociną w bok - spluwa w dół tak, by nieprzytomny rys casillasowego ciała minąć tylko o milimetry.
Nikt nie musi go odciągać, jak na filmach; prostuje się, i robi jeden, a potem drugi krok, i już - trochę zamroczony, trochę jakby walczył o balans na rozchybotanej łodzi - znajduje się obok Oriona. Który -
Syd wytęża słuch, próbując przesłyszeć deszcz -
chyba zgufił ząf.

Dwudziestopięciolatek ma ochotę się roześmiać i rozpłakać jednocześnie. I przytulić Haywarda, i zabrać go stąd jak najszybciej i jak najdalej, po drodze zgarniając już tylko psa, a nie wpierdol. Ewakuować w bezpieczne miejsce; takie, w którym ktoś się nimi nim zajmie. Jakaś, na przykład, Phoe.
Tylko, że Syd nie ma pojęcia, kim jest Phoe (a Orion nadal wygląda trochę jakby majaczył). I nie wie, ile będą musieli wyjaśniać, jeśli stawią się teraz na pogotowiu. Trybiki w jego mózgu zamokły i rozchwiały się zdenerwowaniem; i jedyne, o czym potrafi myśleć, to plasterek z Maleństwem, przyklejony na jego łopatce dokładnie i z troską.
Wyciąga telefon. Jego palce ślizgają się na przyciskach.

Hej tu syd przepraszma że o tej porz ale mam problem

Problem, który odwleka teraz z miejsca zdarzenia pod ostrzałem nierozumiejących charakteru całego zajścia, ale i tak coraz bardziej rozjuszonych nim spojrzeń.

Nie wiwm do kogo inneog moglbym napisac a ty na pewno wiesz jak

Kurwa. Przełyka deszcz; podtrzymuje Oriona pod bok; chce być w domu, tylko z Haywardem i Ziggy, najlepiej - jakieś siedem lat wstecz.

jak się nastawia nos

Nie może wypowiedzieć na głos żadnych słów, ale kiedy patrzy na szatyna, jednocześnie - w przykucnięciu - odplątując psią smycz, i wycierając (trochę beznadziejnie) telefon o nogawkę spodni - mówi mu, że przecież wszystko będzie dobrze. Prawda?

I przepraskzma że sie nei odzywałem dostałaś kwiaty??
  • Proszę Noah jesli tylko nie spisz daj znac

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”