- wolno - kiedy było dobrze
- i szybko - kiedy było źle.
- wolno - kiedy spał, i śnił o poczuciu bezpieczeństwa (i o dotyku prawie-zapomnianych dłoni, na skroniach, na biodrach, na udach, i splecionych, ciasno, z ciepłem jego własnych);
- I szybko - kiedy siedział nad hospicyjnym łóżkiem, z błękitem jednorazowych, foliowych ochraniaczy naciągniętych na trampki, i ojcem - z każdym dniem coraz drobniejszym i po prostu coraz bardziej, wydawało się, suchym - marniejącym umierającym na jego oczach.
I gdyby się w nim teraz znajdował (nie zaś w Seattle, w ostatnim tygodniu września, z przesączoną spalinami i zapachem rozmiękłych gazet, miejską wilgocią wdzierającą się za kołnierz jeansowej kurtki na znoszonej, poprzecieranej podpince), po dotarciu pod Harvey's byłby suchutki i uśmiechnięty, a nie spięty, i speszony, i przerażony, i - po prostu - mokry. W żałosny, nie-sensualny, i zdecydowanie daleki od erotyzmu sposób (czyli w sposób, który jasne kosmyki włosów zmienia w głupie, cienkie świderki łaskoczące podmarźnięte czoło, i wodą znaczy nie tylko fronty butów, ale i skryte w nich skarpetki). I wchodząc do jadłodajni wpuściłby za sobą - w akompaniamencie niezmiennego od lat śpiewu przytroczonego do framugi dzwonka - promienie popołudniowego słońca, i śpiew ptaków, i zapach świeżych kwiatów, i wypitej niedawno w parku kawy. I ciągnęłaby się za nim tylko zapowiedź, że, od teraz, będzie tylko lepiej.
W miejscu idiotycznej smugi deszczu - ściekającego z brzeżków ubrania - którą wlókł aktualnie za sobą po szachownicy knajpianej posadzki.
Aż do -
- z pauzą na niepewne spojrzenie roztoczone po półkolu, od rzędu stolików, do kontuaru, i z powrotem
Na całe szczęście przynajmniej tyle poszło po jego myśli: ten stolik był pusty (jak większość zresztą, uwzględniwszy fakt, że do zamknięcia Harvey's pozostało jakieś osiemnaście minut). I tak samo - z a b l i s k o - dostawiony do kanapy po lewej stronie - jak lata temu. Więc i teraz, jak i lata temu, blondyn musiał się nagimnastykować (i nawkurzać; ale wkurzenie przynajmniej odciągało jego uwagę od strachu), by poskładać wszystkie swoje niedorzecznie długie kończyny (z naciskiem na dolne: dwa głupie szczudła nóg skrytych pod zawilgoconym jeansem), i upchnąć się na miejscu obok zaparowanego okna.
Tylko, że czekał inaczej, niż wtedy.
Czekał bez zrozumienia, po co właściwie tu przyszedł.
(Nie wiedział gdzie indziej mógłby się podziać).
I bez uśmiechu, który pozwoliłby rozsznurować trochę ściągnięte niepokojem, i spierzchnięte stresem, wargi.
I z telefonem w ręku, w miejscu notatniczka, który - gdy Syd już, w końcu, nauczył się mówić (do Oriona) - długo służył im jedynie do rozgrywek w kółko/krzyżyk.