WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Obrazek S02E08

Robert wreszcie się zmęczył.
Chociaż niedawne wydarzenia wciąż ciągnęły się jak cień i przyprawiały o ciarki na samą myśl o najczarniejszym ze scenariuszy, dom Wondolowskich przy Maple Avenue w East Orange kolejny raz rozbłysnął światłem i nabrał żywych, ciepłych kolorów. „Magia czerwca”, jak z przymrużeniem oka mówiono przy stole o miesiącu, który dniem narodzin związał ze sobą gros krewnych Bobby’ego, znów dała o sobie znać i tym razem wlała w klan Wondocośtamś podwójną nadzieję, że limit nieszczęść wyczerpał się już na dobre i że przyszłość namalowana jest już wyłącznie pastelowymi barwami. Zadbał o to sam Bob. Mimo, że dzień był długi, gorący i głośny, a ludzi dużo i jeszcze więcej, wzorowo wywiązywał się ze swoich obowiązków i tylko ulotnymi momentami dawał po sobie poznać, że uraz głowy mu ciążył. Był zatem i teatralnie majestatyczną głową rodziny, zasiadającą u samego szczytu długiego stołu, i zapatrzonym w swoją żonę mężem, i troskliwym, starszym bratem, przejętym nawet najbłahszymi problemami młodszego rodzeństwa, i poczciwym, choć sprawiedliwym szwagrem, i ulubionym wujkiem dla gromadki plączących się między nogami szkrabów, i wybawicielem dla zamęczanych przez nie czworonogów, i samozwańczym ekspertem od grilla, i rozgadanym mistrzem ceremonii, luźno moderującym przebieg dyskusji, i… tak dalej, i tak dalej. Naprawdę; gdyby nie okazyjne zawieszki albo zdecydowanie łatwiej dostrzegalna wylewność względem Jessici, a przede wszystkim, naturalna już niestety, losowa znajomość i nieznajomość większości zdarzeń, historii czy wspomnień, po agencie Wondolowskim trudno byłoby poznać, że jeszcze do niedawna nie pamiętał jak miał na imię czy nie rozpoznawał swojej żony. Mimo bycia w centrum zainteresowania, nie przeszkadzał mu tłok, gwarne rozmowy ani momentami przesadne zainteresowanie jego osobą (zwłaszcza ze strony tych najmłodszych; Ci nie rozumieli jeszcze sytuacji i z umiłowaniem zawracali głowę wujkowi Bobby’emu), a wręcz przeciwnie mogło się nawet wydawać, że intensywność przyjemnie spędzanego popołudnia mu sprzyjała i że z każdą godziną odnajdywał się w tym wszystkim coraz lepiej. Jessica znów miała rację.
O ile dobre samopoczucie Roberta i jego bardzo pozytywne, pełne optymizmu nastawienie mogło dziwić, tak to, że prędzej czy później opadnie z sił już nie, bo nawet w szczycie formy kiepsko znosił przeciągające się w nieskończoność socjalizowanie i lubił się gdzieś na chwilę zgubić, żeby trochę odsapnąć. Kiedy zatem nadarzyła się okazja (a nadarzyła się dopiero, kiedy słońce nad East Orange zaczęło chylić się ku zachodowi, a rodzinna impreza przenosić z ogrodu do salonu), czmychnął sprytnie do kuchni, żeby koniakiem napełnić szklankę (nie pijał z odpowiednich kieliszków, bo wydawały mu się… bucowate), a potem przeciął jadalnię i już za chwilę siedział na wysłużonej już, rozwieszonej między drzewami kilka kroków przed gankiem huśtawce-ławce. W samotności, bardziej niż drinkiem, delektował się chwilą spokoju, z zainteresowaniem przyglądając się sąsiedztwu i odprowadzał wzrokiem wolno wlokące się wąską uliczką samochody, wsłuchując się w charakterystyczną dla okolicy symfonię przytulnego suburbu. Zabawne; chyba w życiu jeszcze o tym nie pomyślał, a już na pewno nigdy się na tym nie złapał, ale ten sielankowy, leniwy klimat mu… pasował. East Orange toczyło swój głaz pod górę zdecydowanie wolniej, niż głośny i zatłoczony Nowy Jork, wydawało się być przytulniejsze i kusiło obietnicą, że ci najbliżsi zawsze są na wyciągnięcie ręki. Było swojskie, „swoje”. Pachniało stekami z grilla, deszczem, dyniowym ciastem, nielegalnie składowanym azbestem z rozbieranych fabryk albo hal magazynowych i pomidorami rosnących na niewielkich krzaczkach w przydomowych ogródkach; mówiło „dzień dobry” przez każdego sąsiada, żyło wynikami sportowych drużyn uniwersytetu Rutgers i skrzypiało schodami, a wieczorami usypiało cykaniem świerszczy, żeby pod osłoną nocy podprowadzić na podjazd łosia albo młodego niedźwiedzia z pobliskiego lasu. Było, a właściwie byłoby, idyllą, gdyby nie to, że… nią nie było. Przynajmniej nie na dłuższą metę i nie dla Wondolowskiego; uzależniony od wartkiego tempa jeszcze nie czuł się aż tak niedołężny, żeby dać się zamknąć w niewielkiej siatce ulic na przedmieściach miasta i troszczyć się wyłącznie o czubek własnego nosa. Miał przecież większe powołanie.
Podstępny, ciepły, czerwcowy wiatr czule głaskał go po karku i próbował utulić do snu – tak jak siedział: na huśtawce, ze szklanką w ręku i przed domem. To nic dziwnego zatem, że Jessica nawet nie musiała się za bardzo starać, żeby podejść go… niezauważenie. Spod przymrużonych powiek uważnie przyglądał się maszerującemu dumnie środkiem równiutko przystrzyżonego trawnika jeżowi, więc sprawę, że go „zaszła”, zdał sobie dopiero w ostatniej chwili, kiedy mignęła mu w samiutkim kąciku oka. – Musiałem odetchnąć. Wybacz – uśmiechnął się ciepło, wyciągając ku niej rękę i pociągnął ją do siebie; objąwszy ją ramieniem, podsunął jej szklankę z koniakiem pod sam nos i musnął wargami czubek głowy. – Jak się czujesz? Wyglądasz… No wiesz, lepiej – zapytał z troską w głosie, ciągle zaniepokojony drobnymi dolegliwościami, które od kilku dni ciągnęły się za Jessicą; martwił się o nią zawsze, bo między innymi w tym upatrywał swojej roli, ale ponieważ sprawdzone metody nie pomagały, kłopotał się jakby bardziej i chyba już za często do tego wracał. Zamilkli; Bob pokazał jej palcem na środek betonowego podjazdu, gdzie w bladym świetle dopiero rozbłyskających lampek solarnych jeż atakował stłuczone, dzikie jabłko, które odnalazł pewnie pod którąś z jabłonek. Błahy to może obrazek i w ogóle nie imponujący, ale życie w metropolii totalnie ograniczało kontakty z naturą, więc byle wiewiórka we względnie naturalnym środowisku robiła wrażenie. – O czym myślisz? – Bobby mruknął Jessice do ucha po dłuższej chwili obserwacji, kiedy zwierzak zrezygnował z jedzenia i zniknął gdzieś między kołami zaparkowanych przed domem samochodów, oddając w jej ręce palmę bycia męskiego centrum zainteresowania.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Jessica, mimo przeżycia ponad trzydziestu wiosen, wciąż nie przywykła ani do organizacji, ani do brania czynnego udziału w rodzinnych spędach. Państwo Carter nie byli wprawdzie przesadnie oszczędni, jeżeli chodziło o wcielanie się w role organizatorów wszelkiej maści przyjęć i spotkań, ale niewątpliwie wykazywali się niezwykłą skrupulatnością w wyborze okazji do wydania nadprogramowej i nieprzewidzianej w domowym budżecie ilości dolarów. Ostatecznie zatem nie świętowano ani urodzin dalekiego wujka zza oceanu, ani zaręczyn kuzynki, którą aktualnie pani Wondolowski kojarzyła jedynie z mętnych wspomnień dawno zapomnianego już dzieciństwa. Gdyby zsumować ilość tego typu atrakcji w codzienności Jess, to bilans wypadłby bardzo niekorzystnie i ograniczył się do tych kilku dat zaznaczonych odpowiednim kolorem w kalendarzu pani doktor; czerwony już lata temu przypisała do Bożego Narodzenia, na zielono nakreśliła przypomnienie o urodzinach rodziców, brata, Boba oraz Heata (choć psie dziecko żyło jak wcale niemały pączek w maśle i przyjęcia miało niemal na co dzień), niebieski z kolei przeznaczyła dla wszystkich wydarzeń istotnych z perspektywy bycia żoną. Celowo zrezygnowała z różu, choć ten niewątpliwie pasowałby do postrzegania świata właśnie przez pryzmat tego koloru, skoro u swojego boku miała zarówno niosącego wiele radości zwierzaka, jak i kochającego, oddanego jej męża.
Z tym większym zaciekawieniem przyglądała się zatem procesowi przygotowań imprezy w rodzinnym domu Roberta. Dla niej kłody - standardowo - pojawiły się już na samym początku, kiedy - stojąc przed szeroko otworzoną szafą - Jessica próbowała nakłonić ukochanego do pomocy w wyborze stroju adekwatnego do okazji. O ile najbezpieczniej i najpewniej czuła się we wszelkiej maści sukienkach i spódnicach, o tyle grill w ogrodzie za domem zdawał się rządzić swoimi prawami, a brunetce bardzo zależało na tym, by nie odstawać od reszty towarzystwa, które może i było jej znane, ale które wciąż mogło mieć przyzwyczajenia i obyczaje, o których jej nikt nie zdążył poinformować. Gdy zatem wybór padł na zwyczajne jeansy i nieco bardziej pasującą do eleganckiego stylu bycia Jess koszulę, a walizka z rzeczami znalazła się w bagażniku samochodu, pani doktor po raz pierwszy pozwoliła sobie odetchnąć. Najwięcej powietrza zaczerpnęła jednak dopiero w chwili zaparkowania wozu na doskonale znanym podjeździe, przed domem, który od lat nieustannie zachwycał ją swoim urokiem.
Lubiła tu przyjeżdżać. Choć bez cienia skrępowania określiłaby się mianem mieszczucha, a codzienności w Nowym Jorku nie zamieniłaby na żadną inną, to jednak zawiłe uliczki w East Orange przepełnione były magią, której Jessica bez skrępowania ulegała. Bardzo doceniała zatem poranki, które witała w blasku wpadających do jednej z sypialni promieni słońca, unoszący się w ogromnej, przestrzennej kuchni aromat świeżo parzonej kawy, świadomość, że dom ten nie był tylko budynkiem, jakich przy tej ulicy było wiele, ale miejscem spotkań ludzi, którzy szczerze cieszyli się swoim towarzystwem. Nie broniła się zatem przed świątecznymi obiadami, spontanicznymi imprezami czy spotkaniami przy grillu, nad którym pieczę nieustannie sprawował Bobby. Chłonęła to wszystko i pragnęła celebrować każdą minutę, nawet jeżeli po wszystkim czekał na nich konieczny do ogarnięcia bałagan w salonie, stos naczyń w kuchni i lodówka wypełniona jedzeniem, którego nie sposób było zjeść we dwójkę. Była na to przygotowana i niespecjalnie przejęta, wszak dużo chętniej oddawała się kolejnym błahym dyskusjom o uczelni, podróżach, zakupach, a nawet dzieciach, choć ta ostatnia kwestia nie spotykała się z tak ogromnym entuzjazmem. Pani doktor wkładała naprawdę wiele wysiłku w to, by na bawiące się na podwórku szkraby nie zerkać z zazdrością i złością zarazem, mimo iż niesprawiedliwość świata uważała za wciąż tak samo krzywdzącą. Mimo to czas płynął szybko, a wypełniony radością i swobodą wieczór pozwolił odegnać natrętne myśli oraz troski; jakby tych było mało w związku z aktualnym stanem zdrowia Roberta, pod znakiem zapytania stał również jej własny. Jess raz jeszcze jednak starała się wykazać wytrzymałością, dlatego ze wszystkich sił podejmowała się kolejnych prób zminimalizowania ostatnio dokuczających jej objawów lub przynajmniej ukrycia ich przed Bobem, którego zatroskane spojrzenie i tak zdążyła wielokrotnie na sobie poczuć.
I to zdecydowanie właśnie tego spojrzenia zaczęło jej brakować, zwłaszcza kiedy dotarło do niej, że nie było to tylko mylne wrażenie, ale rzeczywisty stan rzeczy. Rozejrzawszy się dookoła, z nieskrywanym zaniepokojeniem podniosła się ze swojego dotychczasowego miejsca i wyruszyła na wcale nie tak żmudne poszukiwania małżonka. Nie wiedziała, czy była to intuicja, czy może zwyczajne szczęście, ale celowo w pierwszej kolejności swoje kroki skierowała w stronę przeciwległego końca domu, gdzie było zdecydowanie ciszej i spokojniej.
- To nic. Dzieciaki dokazują. Dorośli zresztą też - odparła z rozbawieniem, ale i doskonale słyszalną nutą rozczulenia względem tego, co aktualnie działo się za domem i w jego wnętrzu. Goście ewidentnie dopisali i nic nie zapowiadało zbyt rychłego zakończenia tej rodzinnej imprezy, dlatego Jessica nie była nawet trochę zaskoczona zmęczeniem, jakie dopadło Roberta. Ona czuła się bowiem podobnie; baterie związane z procesem uspołeczniania się zostały ewidentnie wyczerpane, a ich naładowanie miało potrwać dłuższy okres.
- Mniej zielono? – rzuciła przez śmiech, zdecydowanie i z pełną świadomością wchodząc mężowi w słowo. Sam fakt, że żartowała ze swojego stanu, mógł sugerować znaczącą poprawę, co bardzo panią doktor cieszyło, wszak okupowanie łazienki z głową pochyloną nad toaletą nie było żadną przyjemnością bez względu na porę dnia. – Wszystko w porządku, chociaż wciąż ubolewam nad tym, że nie spróbuję tamtej nalewki. – Żal słyszalny w kobiecym głosie był ewidentnie teatralny, ale zadowolenie związane z ponownym znalezieniem się w mocnym uścisku ramion męża zbudowane było na pełnym szczerości gruncie, dlatego też Jess bardzo ochoczo skorzystała z wystosowanego przez Boba zaproszenia – zarówno do tego, by się przytulić, jak i do spokojnej, acz bardzo uważnej obserwacji walecznych poczynań jeża.
- Może zgadniesz? – zaproponowała z przekornym uśmiechem, zerkając na Boba kątem oka. – Za każdą zbliżoną do prawdy odpowiedź proponuję buziaka – dodała zaraz potem, z brwią uniesioną w geście ewidentnego wyzwania.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Zastana przez Jessicę rodzinna sytuacja Wondolowskich była (wydawała się być?) nie tylko takim idyllicznym, być może nawet przeszacowanym, zbyt harmonijnym obrazkiem, ale i prosto było ją wytłumaczyć. Oto William, nieżyjący już od blisko dekady ojciec Bobby'ego, wychował się w bardzo małym, dyskretnym domu i zależało mu na tym, żeby w przeciwieństwie do niego, jego dzieci zawsze miały kogoś, w kim można byłoby znaleźć oparcie; dyskretnym, bo przejmująco chłodnym – zbudowanym na małżeństwie, które od samego początku chyliło się ku upadkowi, kulcie kłamstwa, niewierności i beztroski oraz zupełnie nieistniejących relacjach międzyludzkich, których tak naprawdę nigdy nie udało się odbudować. Dość powiedzieć, że robertowy dziadek musiał się na stare lata otrzeć o bezdomność, żeby odzyskać kontakt z synem albo że ciotkę Debbie – starszą siostrę Williama, Bob poznał dopiero na swoim własnym weselu, w desperackiej próbie nawiązania kontaktu z „dalszą” częścią rodziny. Daty i okazje mnożyły się zatem zupełnie naturalnie, a z każdą, kolejno upływającą wiosną, dorastające w zgodzie rodzeństwo coraz sumienniej spełniało ojcowskie marzenie, pielęgnując tradycje i dbając o to, żeby słowo „rodzina” – w ich przypadku – było czymś więcej, niż tylko kilkoma, logicznie poukładanymi literami na kartach słownika albo i jeszcze gorzej: garścią fałszywych uśmiechów, wbijanymi w plecy nożami albo zwyczajną obojętnością. I chociaż Robert nie zawsze żył w ten sposób, a na pozór sprawiał wrażenie człowieka oschłego, zamkniętego i antypatycznego, to szczerze wierzył w wizję ojca i nawet po cichu życzył podobnych obrazków samemu sobie, natomiast uczuciowe niepowodzenia do pary z obiektywną oceną własnej adaptowalności, skutecznie odebrały mu kolory i malował już tylko na szaro.
Aż w końcu pojawiła się ona.
Nauczony kilkoma doświadczeniami, Bob wcale nie śpieszył się, żeby drzwi do swojego świata otworzyć Jessice na oścież; co prawda zajrzała przez judasza, siedząc w szpitalnym korytarzu, kiedy mimo – tak trzeba o tym mówić – uratowania mu życia, nie chciała spijać śmietanki i nie wypinała piersi przed szereg sióstr albo ich dzieci, ale nie pociągnął jej za rękę, tylko bardzo ostrożnie prowadził ją za sobą. Nie chciał się śpieszyć. Nie mógł. O ile co do niej był przekonany, a każdy następny dzień utwierdzał go w przekonaniu, że była „tą właściwą”, tak samemu sobie nie potrafił zaufać i zależało mu na tym, żeby nie stworzyć przed nią pozorów, których nie potrafiłby wypełnić. Bał się; zwyczajnie bał się jej skrzywdzić, więc kiedy wreszcie nadszedł odpowiedni moment (a nadszedł w momencie absolutnie dramatycznym i trudnym do przejścia suchą stopą) i wystarczyło, że zaledwie przekroczyła próg, żeby zostać Wondolowską, już nigdy nie obejrzał się za siebie, a ona – chcąc, nie chcąc – musiała się przyzwyczaić do stylu życia swojej rodziny, kupić jeszcze jeden marker i z dbałością zakreślić w tym swoim kalendarzu nowe daty. Otwarte bowiem ramiona, w które wpadła podczas pierwszego wspólnego (chyba) Bożego Narodzenia, niemal natychmiast zacisnęły się w silnym uścisku i już nigdy nie zamierzały zelżeć. Została jedną „z nich”.
Znajoma troska w kącikach męskich, coraz bardziej zmęczonych oczu mieszała się zatem ze szczerą i niczym niepohamowaną radością; im dłużej obserwował, jak swobodnie zapuszczała korzenie w ogrodzie jego rodzinnego domu, tym bardziej doceniał imperialistyczne podejście swojego ojca do budowania rodziny. Otoczona wianuszkiem (naprawdę!) życzliwych jej ludzi, Jessica wyglądała na szczęśliwą i to nawet, jeśli psoty najmłodszych przypominały o najboleśniejszych epizodach dorosłego życia i napędzały żal oraz niepewność, związaną z napisaniem ich od nowa.
- Może sami ich wszystkich położymy do łóżek, co? – zaproponował na tyle poważnie, że nawet pani doktor chwilę mogło zająć rozszyfrowanie niezgrabnie ukrytego między wierszami żartu, ale z łatwością można byłoby to zrzucić na karb panującego przed gankiem półmroku, robertowego zmęczenia albo kontuzji, która od czasu do czasu ciągle jeszcze dawała o sobie znać. – A przynajmniej dzieciaki. Skąd one mają tyle siły? Przecież to niemożliwe – dodał, wywracając oczyma. Ponieważ jego bratanek – ośmioletni Anthony – był osamotniony w dziewczęcym gronie, mocno dopominał się uwagi rzadko widywanego wujka, widząc w nim sojusznika przeciwko kobiecej opresji, Bob poświęcił mu mnóstwo czasu i z czystym sumieniem mógł wydać obiektywny osąd. – Ty też jesteś zmęczona, prawda? – dopytał… mimo wszystko troskliwie, chociaż tym razem bardzo łatwo było odnaleźć w jego głosie nutkę nadziei; nadziei na to, że nie było nic dziwnego w byciu wyczerpanym tak długim, rodzinnym posiedzeniem i że nagła potrzeba zaczerpnięcia powietrza wcale nie była kolejnym efektem ubocznym feralnego upadku sprzed kilkudziesięciu dni.
- To znaczy… – zaczął, mrużąc niebezpiecznie oczy i unosząc kącik warg w zaczepnym uśmiechu. – Twój cosplay Fiony był naprawdę uroczy, ale za włosy wolę Cię trzymać w innych okolicznościach – przyznał z rozbrajającą szczerością i nawet sam odchylił trochę głowę, żeby rewanżowego kuksańca mogła mu wymierzyć najwyżej w ramię, brzuch albo ewentualnie sam środek klatki piersiowej. Z temperamentem pani doktor nie warto było igrać, zwłaszcza kiedy na szali leżało podzielenie się ze światem mniej lub bardziej intymnymi szczegółami wspólnego życia (w końcu w każdej chwili ktoś mógł ich najść) i to nawet w żartach. Z zawstydzoną Jessicą nigdy ich nie było. – Między nami mówiąc – tym razem Wondolowski obniżył tajemniczo ton głosu i nawet pochylił się nad jej uchem, jakby tym razem sam naprawdę obawiał się bycia podsłyszanym. – niczego nie tracisz. W święta była lepsza. Pigwowa. Ta jest po prostu słodka – mruknął rozczarowany i jakby na potwierdzenie zamoczył usta w koniaku, który przywozili ze sobą już tradycyjnie; ze swoją słabą głową, Bob musiał bardzo rozsądnie sięgać po drinki, więc kiedy pojawiała się okazja, wolał postawić na dobrze sobie znaną truciznę, a nie niewymierne procentowo wytwory swoich najbliższych. W końcu głupio byłoby spaść po jednej szklaneczce. – Ale na pewno znajdzie się jakaś butelka na wynos. W najgorszym układzie sami ją sobie zorganizujemy – zapewnił, głośno odchrząknąwszy i pstryknął palcem w niewielkiego owada, który przycupnął na jessicowym ramieniu. Bohater.
- To strasznie niehumanitarne, Carter – syknął, ale nie rozczarowany, tylko nabuzowany; gotowy do podjęcia wyzwania. Teatralnie uniósł głowę do góry, oblizał wargi i zmrużył oczy, żeby przez kilka następnych chwil głośno pomrukiwać w takim „zamyślonym” stylu. – Ale wiesz, że to będzie proste? I że będziesz się musiała ze mną tu całować? Hm? – ostrzegł jeszcze, trochę blefując, a trochę poczuty i głośno odchrząknął. – Przede wszystkim o swoim nieprzyzwoicie przystojnym, piekielnie inteligentnym i cholernie niebezpiecznym mężu – podjął, ledwie kątem oka omiatając kobiecą twarz; chętnie zajrzałby w nią bezczelniej, ale sceniczna kreacja wymagała od niego gry aktorskiej, więc szedł zgodnie ze scenariuszem, jakby nigdy nie poślizgnął się w prysznicowej kabinie. – Zastanawiasz się, kiedy już wszyscy… Ba, nie możesz się doczekać, aż wszyscy pójdą spać i jak to zrobić, żeby mnie przelecieć i przypadkiem nikogo nie obudzić – może i nie gryzł się w język, ale ton głosu zdecydowanie mu spokorniał i teraz to ona mogła sobie poużywać z jego zawstydzenia. Powieka jednak nie mrugnęła mu choćby raz i dalej sztywno wyciągał szyję w górę, jakby wyczytywał jej myśli z telefonicznych drutów albo gałęzi wysoko rosnących od frontu drzew. – Ewentualnie bardzo się tu nudzisz albo marzysz o tym cieście, które pomogłaś mi zjeść, kiedy broniłem Heata przed transformacją w kucyka – dodał z przekąsem, ale w dobrym tonie, zupełnie rozbawiony i przyzwyczajony do roli, którą przyszło mu odgrywać w tych wszystkich słownych przepychankach. – Jak bardzo się mylę? – zapytał zdecydowanie poważniej i z wyczuciem, tym razem jednak spuszczając wzrok i starając się zajrzeć jej w oczy, żeby właśnie z nich odczytać, czy aby na pewno wszystko układało się po jej myśli.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Choć Jessica miała wystarczająco dużo czasu na to, by przyzwyczaić się do towarzyszącego rodzinnym spędom gwaru i wszechobecnego zamieszania, to jednak zmęczenie za każdym razem dawało się jej we znaki tak samo intensywnie, dlatego też całą sobą chłonęła każdą, nawet ulotną chwilę spokoju. Nie inaczej było tego wieczoru, nawet jeżeli późna pora nieco dawała się we znaki pod postacią utrudnionego, mocno ograniczonego pola widzenia, latających dookoła owadów oraz chłodu charakterystycznego dla tej części doby. Wszystkie te czynniki były jednak minimalną, ledwo dostrzegalną wadą ciszy, którą pani doktor chłonęła nie tylko uszami, ale wszystkimi innymi zmysłami; z niemałą ulgą mrużyła oczy w poszukiwaniu kolejnych prowadzących typowo nocny tryb życia stworzonek, z ogromną przyjemnością zaciągała się rześkim, nieco chłodnym powietrzem i była skłonna kontynuować tę przeniesioną na ganek dwuosobową imprezę.
- Myślisz, że to możliwe? Przecież to przyjęcie dopiero się rozkręca - zauważyła przez cichy, pozbawiony kpiny śmiech. Była ewidentnie zaskoczona wytrzymałością wszystkich gości, jednocześnie domyślając się, że towarzyszące im zacięcie miało związek przede wszystkim z tak rzadkimi okazjami do odwiedzenia rodzinnych stron i nacieszenia się widokiem bliskich osób, toteż ogromną rolę odgrywała każda upływająca w zawrotnym tempie minuta. Ranek miał ich bowiem przywitać nie tylko ogromnym bólem głowy i poczuciem suchości w ustach, ale koniecznością powrotu do rzeczywistości, w której nie zawsze było miejsce na karkówkę czy domowej roboty burgery z grilla oraz nalewkę z babcinych zapasów. - Chyba jeszcze nie do końca oswoiłam się z tempem imprezowania Wondolowskich - dodała, z trudem panując nad przeciągłym ziewnięciem. W jej własnej rodzinie rzadko zdarzały się spotkania tego typu. Nawet okres świąt wiązał się z raczej krótką, zrealizowaną na zasadzie tak wypadało wizytą u rodziców lub brata. Carterowie byli wprawdzie ze sobą związani i nie podlegało żadnej wątpliwości to, że mogli na siebie liczyć w każdej sytuacji i przy pokonywaniu każdego życiowego zakrętu, ale trzon problemu niewątpliwie stanowiła raczej wrodzona powściągliwość w okazywaniu sobie uczuć, dlatego też wspólne siedzenie przy choince lub nad dziękczynnym indykiem było tradycją kultywowaną w bardzo okrojonej formie. To właśnie u Wondolowskich wszystko działo się z ogromnym rozmachem i Jessica musiałaby skłamać, gdyby stwierdziła, że się jej to nie podobało. Była zachwycona każdą minutą spędzoną w rodzinnym domu męża, nawet jeżeli na kanapie lub w łóżku zalegała jako jedna z pierwszych osób. To, że wybaczali jej ten brak wytrwałości, również było bardzo urocze i sprawiało, że czuła się bardziej jak w domu.
- Jesteś strasznym bezwstydnikiem, mówiąc do mnie w taki sposób przy ludziach tuż za ścianą, agencie Wondocośtam - westchnęła przeciągle, raz jeszcze w swoim życiu podejmując się próby zapanowania nad zdobiącym jej policzki rumieńcem. Nie było żadną tajemnicą to, że słowa tego typu i to padające z ust Roberta działały na wyobraźnię pani doktor zdecydowanie mocniej, niż było to wskazane, biorąc pod uwagę aktualne okoliczności. W domowych, dzielonych tylko we dwoje warunkach Jessica zdążyła się z tym pogodzić i wielokrotnie już pozwalała, by Bobby po prostu zyskał nad nią mniej lub bardziej zasłużoną przewagę. Poza domem wolała postępować nieco ostrożniej, wszak bycie przypadkiem podsłuchanym przez ciotkę czy któregoś z dzieciaków wiązałoby się z ogromnym dyskomfortem. - Chcesz coś ukraść z domowej piwniczki czy po prostu proponujesz mi wspólne pędzenie bimbru? - Może i takie określenie było obrazą dla przygotowanej na specjalne, rodzinne okazje nalewki, ale pobrzmiewająca w tonie kobiecego głosu przekora dawała jednoznaczny sygnał, że Jess nie wzgardziłaby również i taką formą spędzenia razem czasu, nawet jeżeli o bimbrownictwie miała znikome pojęcie, a przygotowany przez nich nieumiejętnie trunek mógłby mieć różnorakie, niekoniecznie miłe konsekwencje.
- To wyzwanie, a przecież ty bardzo je lubisz - odparła zgodnie z prawdą, nadając swojej wypowiedzi nieco bardziej przemądrzały wydźwięk. Lubiła stawiać na swoim, a odnoszenie sukcesów nawet w słownych potyczkach było powodem ogromnej satysfakcji i psotnego błysku w kobiecym spojrzeniu. - I bardzo skromnym. Czy to już ten moment, w którym powinnam sprowadzić mojego męża na ziemię? - Odbijając piłeczkę, raz jeszcze zaniosła się śmiechem, który - zwłaszcza ze względu na porę - byłby w stanie zainteresować osoby z najbliższego otoczenia; zarówno jeżeli chodziło o gości w domu, jak i sąsiadów lubiących trzymać rękę na pulsie względem tego, co działo się za płotem. - To z kolei wyzwanie, którego jestem gotowa podjąć się ja. - Obserwowanie Boba w stanie mniej lub bardziej subtelnego zawstydzenia niewątpliwie należało do grona jej ulubionych zajęć, choć sama raczej nie próbowała wpędzać męża w ten stan z premedytacją. Najczęściej wychodziło to zupełnym przypadkiem lub właśnie w reakcji na to, czym sam Robert ją uraczył. I chociaż stworzona przez niego wizja była warta zrealizowania i związanego z całym przedsięwzięciem ryzyka, to jednak na koniec dnia Jessica wcale nie była pewna, czy czuła się gotowa aż na to. Wspomnienie ich ostatnich, katastrofalnych w skutkach szaleństw pod prysznicem było niczym zimny prysznic, pod którego wpływem niemal od razu mocniej wtuliła się w sylwetkę męża. Nie chciała wprawdzie, by dostrzegł jej konsternację i by - co gorsza - odebrał ją w opaczny sposób, ale grunt, po którym obecnie stąpali, był zbyt niepewny, by pani patolog podjęła się próby pokonania tej trasy sprintem. Wolała postępować ostrożnie, nawet jeżeli czasami wiązało się to z niezadowoleniem, zniecierpliwieniem, a nawet frustracją.
- To ciasto zakrzątało mi głowę, dopóki nie zorientowałam się, że zostawiliśmy Heata na pastwę losu i wszystkich gości. Nie jestem pewna, czy kocha nas na tyle, by nam to wybaczyć - wyznała pół żartem a pół serio, zaraz potem zadzierając głowę tak, by jej spojrzenie mogło spotkać się z tym męskim. - Ale pozostałe punkty były bardzo trafione, więc możesz zdecydować, czy wolisz odebrać nagrodę teraz, czy może jednak - podjęła szeptem, który miał być wyrazem dla konspiracji, jaką musieli stworzyć, by przedyskutować kolejno poruszony temat, a przesunięcie dłonią po męskim udzie wcale, ale to wcale nie miało być formą rozproszenia uwagi męża - potem?

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Wondolowski w bardzo plastyczny, wyraźny sposób markotniał na twarzy z każdym kolejnym wypowiedzianym przez swoją żonę słowem i dopiero któryś z głośniejszych akordów kobiecego śmiechu sprawił, że odetchnął z ulgą. – Nawet mnie nie strasz – pogroził jej palcem w iście ojcowskim stylu, ledwie wymrukując pod nosem nie do końca zrozumiałe komunikaty. – Cały czas mam nadzieję, że jako wojenny weteran mogę liczyć na taryfę ulgową i że tym razem szybko zarządzimy ciszę nocną. Jeszcze nie jestem gotowy na kolejne podejście do Cards Against Humanity. Pamiętasz poprzedni raz? – zapytał już wyraźnie ożywiony, z błyskiem w oku taksując twarz ukochanej, jakby chciał na niej wymusić uśmiech zadowolenia, że on – i owszem – ten poprzedni raz pamiętał, tak jak zresztą cały zbiór rodzinnych historii i anegdotek, którymi sypał jak z rękawa przy stole. Czuł się coraz lepiej; szybciej przyswajał nowe informacje, wartko kojarzył fakty i co najważniejsze – już naprawdę rzadko gubił w rozmowie wątek i się w sobie zamykał, kiedy zaczynało mu brakować języka, a bezsilność frustrować. I nawet jeśli ciągle nie była co do niego przekonana, bo spędzała z nim najwięcej czasu i najczęściej obserwowała te wszystkie „powypadkowe usterki”, to takie wieczory jak ten musiały podnosić ją na duchu i w ładny sposób nagradzać za ciężką pracę, jakiej się podjęła, żeby go naprawić. Kolejny raz dostarczyła. – Eeeeeee tam. Wydaje Ci się. Jesteś tu gwiazdą. I ulubioną ciocią z Nowego Jorku – zbył natychmiast wątpliwości pani doktor, a żeby dodać jej otuchy, podrzucił zabawnie brwiami do góry; wciąż w takim dziwnym, nie do końca pasującym naturalnemu-sobie, „mechanicznym” stylu. – Serio. Czasami mi się wydaje, że Madison jest o Ciebie zazdrosna, bo dziewczyny nie odstępują Cię na krok i musi się zajmować małą. Nie doceniasz się – dodał. Czy zgodnie z prawdą? Pewnie tak, bo Bob nie miał w zwyczaju kłamać, żeby ktokolwiek w jego towarzystwie poczuł się lepiej, natomiast być może tym razem faktycznie nieco podkolorowywał sytuację, żeby podtrzymać kobiecego ducha przy życiu i sprawić, aby poczuła się jeszcze pewniej. To od zawsze było tematem do dyskusji: dom Carterów faktycznie sprawiał wrażenie dość dyskretnego, kiedy przychodziło do podkreślania rodzinnych relacji i Wondolowski szybko załapał (i polubił, bo była przyjemnie inna) tę dynamikę, ale tym fajniejszy wydawał mu się sposób, w jaki Jessica wkomponowała się między jego krewnych. Nieprzyzwyczajona do takiego trybu życia mogła faktycznie poczuć się przytłoczoną i zrazić się do licznych (ale tylko w czerwcu!) spędów, a tymczasem – przynajmniej w jego oczach – radziła sobie bardzo dobrze.
- I niby strasznie Ci to przeszkadza? – prychnął rozbawiony, ale wcześniej postanowił się upewnić, że faktycznie nikt nie próbuje zaglądać im przez ramię, więc wyciągnął głowę do góry i rzucił okiem na ganek. Był pusty; w salonie zdążyło się już zapalić światło, ale w dużym oknie nie było jeszcze śladu po którejkolwiek ze znajomych sylwetek, więc wbrew wszelkim obawom – byli ze swoją bezwstydnością wyjątkowo bezpieczni. Zwłaszcza, że bawili wyłącznie w gronie robertowego rodzeństwa i mogli sobie pozwolić na trochę więcej. – Nie udawaj świętej. Znam ten rumieniec – wytknął jej, kiedy tylko odnalazł znajomy odcień na kobiecym policzku i nieporadnie musnął go wargami, chyba złośliwie pozostawiając po sobie wilgotny ślad. Wyjątkowo jednak na tym się skończyło, a Bob jak gdyby nigdy nic wrócił do leniwego przeczesywania podjazdu swoim wzrokiem. – Od razu kradzież. Za kogo mnie masz? – błysnął rozbawionym uśmiechem, posyłając jej wymowne spojrzenie. – To, że weźmiemy sobie coś na pamiątkę, to nie znaczy, że będziemy kogokolwiek okradać. Zresztą… Dadzą nam sami. Założę się. W tym roku za bardzo nie ma się czym chwalić – wyjaśnił bardzo racjonalnie, pomagając sobie wciąż koślawą i niepasującą mu zupełnie gestykulacją, a na koniec zarechotał cicho pod nosem i wzruszył ramionami. Alkoholowe tradycje w rodzinie Wondolowskich kultywował przede wszystkim jego brat, między innymi w ten właśnie sposób jeszcze mocniej ubarwiając i tak wyjątkowo już ekscentryczny charakter; jako doktor fizyki na uniwersytecie Rutgersa raczej nie pasował do obrazu stereotypowego bimbrownika rodem z dokumentalnych seriali na Discovery, ale bardzo sobie upodobał proces robienia nalewek i wcale nie przejmował się dziwnymi spojrzeniami, gdy ktoś pytał go o hobby. To w końcu wcale nie tak daleko od gotowania albo pieczenia ciasteczek.
- Jeszcze nie. Właściwie to mogłabyś dołączyć i polatać razem ze mną – zaproponował, niezbyt przejęty dezaprobatą z ust małżonki i nawet skinął do niej głową w zapraszającym geście, ale ponieważ w tym duecie to raczej on reprezentował brak skromności, pychę i bezczelność, to nie czekał na nią zbyt długo. Zresztą – nie było po co. O ile on faktycznie uważał o sobie, że było jeszcze mnóstwo rzeczy, które mógłby poprawić, żeby Jessice było z nim (jeszcze) lepiej, o tyle ona wciąż wydawała mu się nieskazitelna i musiałby się dobrze nagłowić, żeby móc jej coś szczerze wytknąć. I sama wcale nie musiała się z tym zgadzać: mogła marudzić na rozmiar spodni, jakąś zmarszczkę albo choćby zazdrość, którą lubiła go podlewać, ale na koniec dnia Bob ciągle patrzył na nią w ten sam sposób i nie życzył sobie, żeby cokolwiek zmieniała. Nawet w żartach. – Jesteś straszną bezwstydniczką..., deklarując takie rzeczy z ludźmi za… za najbliższą ścianą, doktor Carter – zadziornym mrugnięciem oka skwitował nieporadną próbę sparafrazowania jej słów (co zresztą pewnie rzuciło się jej „w uszy”, bo pauzy nieprzyjemnie dudniły, a zająknięcia bolały go niemal fizycznie) i frywolnie odetchnął, zbierając się do przedstawienia jej swojej autorskiej wersji myśli, które rzekomo miały krążyć jej po głowie. I o ile brzmiał bardzo terytorialnie, a może nawet i przekonująco, biorąc pod uwagę zachrypnięty głos i jego nieco tajemniczy, nie głośny ton, tak ciągle jednak była to niewiele warta igraszka; Wondolowski mógł się odgrażać, że co to nie on (że zaraz albo i teraz, nawet jeśli ktoś miałby ich najść), ale tak naprawdę daleko mu było do pewności siebie. Świadomość, jak bardzo szkodliwy w swoich skutkach był ten poprzedni, ostatni raz, kolejny odkładałby najchętniej w nieskończoność i po cichu liczył na to, że mimo tych gierek, tym razem też uda się prześlizgnąć i odłożyć tę próbę w czasie. W końcu to dopiero byłby wstyd, gdyby zaniemógł.
- Liczę, że towarzysze broni go trochę odciążą. Albo że w końcu się znudzi. W końcu ile można się bawić z taką leniwą kulką, nie? – zapytał konspiracyjnym tonem, z trudem odmawiając sobie śmiechu, ale wyjątkowo intensywne spojrzenie Jessiki szybko postawiło go do pionu. Znała się na nim; potrafiła go „obsługiwać”. Bobby zagryzł mocno wargę i ślamazarnie przełknął ślinę, goniąc za iskierką w tęczówkach swojej żony, aż w końcu westchnął ciężej, gdy dotknięciem nadała swoim słowom autentyczności i spuścił w odpowiednim kierunku wzrok. – Strasznie szybko przeszłaś od „tylko żeby nikt nie słyszał” do „weź mnie”. Chyba jednak nie muszę schodzić na ziemię – uśmiechnął się cwaniacko, triumfalnie wypychając pierś do przodu i jeszcze przez moment śledził wzrokiem jej dłoń, gdy przesunąwszy sprawnie po materiale spodni zabrała ją do siebie. – Chyba… Chyba, że chodziło Ci przede wszystkim o to, że się tu ze mną nudzisz i próbujesz mnie podstępem wypchnąć na kanapę, żebym Cię przypadkiem nad ranem nie obudził – dodał znacznie swobodniej, pozwalając sobie przedtem na jeden głębszy wdech, ale zanim zdążyła zaprotestować (albo i nie, kto wie), sięgnął palcem jej warg i wesoło się wyszczerzył. – Przypominam, że niedawno straciłem pamięć i jak zniknę na zbyt długo, to za chwilę będzie mnie szukać policja. Oni są do tego zdolni.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

- Tak? A wydawało mi się, że dobrze czujesz się w roli wodzireja na rodzinnych przyjęciach - zauważyła przez śmiech, bardzo szybko i niezwykle chętnie dopuszczając do świadomości wspomnienie ostatniego tego typu spędu. Tym razem jednak wszystko niemal w pani doktor krzyczało, że chodziło o coś więcej i nie można było się jej w żaden sposób dziwić, skoro wychodziła z założenia, że tego typu towarzyskie aktywności miały na Boba bardzo dobry wpływ i sprawiały, że w nieco przyspieszonym tempie wracał do pełni sił. Nie było to może sto procent tego, czego obydwoje w normalnych okolicznościach mogliby oczekiwać, ale Jessicę cieszyła każda zmiana na lepsze, dlatego też nie widziała przeciwwskazań do aktywnego udziału w różnorakich spotkaniach, bez względu na to, czy dotyczyły one rodziny, czy może wąskiego w ich przypadku grona najbliższych przyjaciół. Oczywistym było jednak, że nawet lekarstwo było w stanie zaszkodzić, a doktor Wondolowski nie zamierzała przesadzić, toteż nieustannie trzymała pieczę nad intensywnością i częstotliwością wszelkich doznań, by te nie przyniosły efektu odwrotnego do zamierzonego i nie przytłoczyły małżonka. Sama zresztą wolała dawkować sobie tego typu przyjemności, nawet jeżeli ostatnie lata były najlepszym dowodem na to, że całkiem nieźle się w takich klimatach odnajdywała.
Miło było bowiem mieć kogoś, kto zawsze był chętny do spotkania, bez względu na to, czy odbywało się ono wśród aromatu świeżo parzonej kawy w ulubionej kawiarni, czy pośród intensywnego zapachu mięsa wesoło skwierczącego na grillu w ogrodzie za rodzinnym domem Roberta. Z wiekiem nauczyła się doceniać tego typu drobnostki i chwile, a ponieważ odnalezienie dogodnych dla wszystkich terminów często graniczyło z cudem, tym bardziej pragnęła chłonąć z takich spotkań jak najwięcej.
- To na pewno dlatego, że kiedyś pozwoliłam przekopać im swoją kosmetyczkę. Szminka z obicia kanapy schodziła ciężko, ale chyba było warto - odparła wesoło, co było bezpośrednią konsekwencją przywołania w rozmowie również tej historii; prawdopodobnie jednej z wielu, które przeżyli dotychczas i które jeszcze czekały na nich tuż za rogiem. Jessica doskonale pamiętała jednak jeden z pierwszych razów, gdy to oni w swoim przytulnym mieszkaniu na Brooklynie stali się gospodarzami całego przedsięwzięcia, a biegające po salonie za Heatem dzieciaki chwilę spokoju podarowały im dopiero w momencie, gdy brunetka podjęła się próby obudzenia w szkrabach typowo kobiecego pierwiastka. Zajęcie dzieci kosmetykami okazało się strzałem w dziesiątkę, nawet jeżeli zapasy pani doktor znacząco się uszczupliły, a upiększeniu uległy nie tylko dziecięce budzie, ale również kilka mebli.
- Wolę, kiedy prowokujesz go w innych okolicznościach. - Nie była to co prawda riposta jedna z tych, które celowały w sam środek męskiego serca i - co najważniejsze - jego wyobraźni, ale Jess czuła, że nawet ten zalążek był w stanie wystarczyć i przynieść zamierzony skutek. Połowicznie było nim poczucie na policzku warg męża, toteż zawadiacki uśmiech raz jeszcze uniósł kąciki ust brunetki, po których Jessica z ogromną premedytacją przesunęła własnym językiem. - Jeszcze pożałujesz - ostrzegła lojalnie, choć spod przymrużonych powiek łypała na Roberta wzrokiem sugerującym, że wcale nie żartowała. Ponieważ jednak zemsta za wszelkiej maści zaczepki i inne przewinienia najlepiej smakowała na zimno, to pani Wondolowski była gotowa poczekać aż do momentu odpowiednio mocnego uśpienia męskiej uwagi. Asem w rękawie była również pewność, że nieco łatwiej byłoby ją po prostu rozproszyć, z czego również nie omieszkałaby skorzystać, bo - wbrew wszelkim pozorom i wielokrotnie okazanej uległości - od czasu do czasu ona również lubiła postawić na swoim i znaleźć się nad mężem; dosłownie i w przenośni.
- Hej, etap randek i pierwszych nieśmiałych podchodów mamy już dawno za sobą. Nie widzę powodów, dla których nie miałabym otwarcie mówić o tym, że chcę wylądować z tobą w łóżku. Lub na innej powierzchni, tylko może bez tylu świadków w domu - rzuciła pół żartem a pół serio, celowo wywracając oczami na tego typu oczywistość. Co prawda do tych pierwszych spotkań, ukradkowych spojrzeń i pierwszych nieśmiałych gestów powracała z ogromnym sentymentem, bo wszystko było wtedy takie nowe i ekscytujące, ale Jessica naprawdę nie widziała ani jednej wady tak dobrej znajomości siebie nawzajem i właściwie niemego odczytywania pragnień oraz oczekiwań drugiej strony. Jednocześnie też bardzo ceniła sobie otwartość i bezpośrednie komunikowanie ewentualnych potrzeb, bez względu na to, czy dotyczyły one spraw tak prowizorycznych jak seks, czy tych z najwyższego szczebla jak chociażby wybór dania na kolację.
- Przyzwyczaiłam się do twojego chrapania i nawet wtedy nie wyrzucam cię na kanapę, więc powinnam się po prostu obrazić za te bezpodstawne oskarżenia. - Po raz kolejny pozwoliła sobie na nieznaczne szturchnięcie go w bok, choć i ten gest oczywiście pozbawiony był agresywnej podstawy. Chodziło raczej o zwykłą zaczepkę i podkreślenie oburzenia, które i tym razem miało czysto zawadiacki wydźwięk.
- Przypominam, że to ja szukałabym cię jako pierwsza. - Nie wypominała mu tego, nie rościła sobie prawa do pretensji, a nawet w ani jednej sekundzie nie dała do zrozumienia, że cokolwiek jej nie odpowiadało. Każdego dnia budziła się z myślą, że musieli być cierpliwi i spokojni, że musieli wykonywać kolejne kroki i powoli dążyć do upragnionego celu, jakim było odzyskanie wszystkich wspomnień Roberta oraz ich dotychczasowego życia. Jessica zamierzała być obok zawsze i bez względu na wszystko, dlatego i tym razem z pewnością i czułością wyciągnęła w jego stronę dłoń. - Chodźmy, zanim naprawdę zorganizują ekipę poszukiwawczą - zachęciła wesoło, zerkając w kierunku wnętrza domu, gdzie czekały na nich kolejne godziny szampańskiej zabawy w asyście rodzinnych anegdotek i pod patronatem domowej roboty nalewki.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Mocno spierałby się Robert, czy za pozycją Jessiki w Oficjalnym Dziecięcym Rankingu Cioć i Wujów Rodziny Wondolowskich na pewno stał łatwy dostęp do jej kosmetyków, natomiast wyjątkowo postanowił jej tym razem z błędu wyprowadzać. Bo chociaż to nie tak, że miał inne zdanie albo powątpiewał w jakość nawiązanych ze szkrabami relacji, to jednak wpychanie jej w rękę kolejnego argumentu, którym mogłaby się poszczycić przy okazji którejś z odsłon ulubionych potyczek, byłoby szkolnym, taktycznym błędem i Bob postanowił go tym razem nie popełnić. Zresztą – pani doktor chyba jednak wcale nie potrzebowała zapewnień swojego męża, bo cały szereg poszlak i dowodów na potwierdzenie tej tezy ciągle był na wyciągnięcie ręki i wystarczyło tylko spojrzeć na którąś z uśmiechniętych buzi, żeby wysnuć odpowiednie wnioski. A nawet jeśli nie – jeśli Bob się mylił, ciągle źle odczytywał z oczu intencje ich właścicieli albo chciał wszystko widzieć przez różowe okulary, żeby zaspokoić własne wyobrażenia o rodzinie idealnej – to… Trudno. Ostatecznie to tylko czerwiec wymagał od wszystkich tych szalonych akrobacji i jeśli przez pozostałe jedenaście miesięcy Jessica z Bobem mieli pozostawać nieokiełznanym wujostwem, a reszta Wondolowskich niepotrafiącą zapanować nad dziećmi zbieraniną indywidualistów czy dziwaków, to widocznie na tym polegał unikalny klimat panujący przy Maple Avenue i było już za późno, żeby go zmienić.
- Nie wydaje mi się – skwitował Bob wyjątkowo flegmatycznym tonem głosu, w przesadny i karykaturalny sposób akcentując poszczególne elementy swojej wypowiedzi. To jasne, że była to tylko wyłącznie dobra mina do złej gry i że Jessica wcale tak bardzo nie musiała się starać, żeby tą zemstą najeść się ze smakiem, ale nie mogła przecież liczyć na to, że jej mąż (nieco uszkodzony, ale coraz bliższy ustawieniom fabrycznym, które polubiła, zanim zepsuła sobie życie, dając dała się zaciągnąć przed ołtarz) opuści broń i będzie błagać o litość. To znaczy – na pewno jeszcze będzie, bo już gdzieś z tyłu głowy tęsknota rzucała się cieniem na codzienność, ale co innego uprzedzać fakty i pozbawić się linii obrony jeszcze zanim przyjdzie się do niej uciekać, a co innego znaleźć się w sytuacji bez wyjścia. Zwłaszcza, że chociaż to nigdy nie były zawody na to, komu krew gotuje się prędzej, to jednak robertowa słabość względem pani doktor czasami wyczuwalna była w nawet najmniej dwuznacznych momentach i raczej się z tym nie krył. No chyba, że akurat tak się zdarzyło, że uderzył głową w twardy element prysznicowej kabiny, stracił pamięć i miał problem z odróżnieniem, dajmy na to, swojego brata od brata Jessiki; wówczas ten aspekt ich wspólnego życia interesował go jakby mniej.
Ponieważ jednak rekonwalescencja posuwała się do przodu w całkiem zadawalającym tempie, a Bobby odzyskiwał dawną sprawność, to język rozplątywał mu się jakby łatwiej i już nie płoszył się tak bardzo przed rumieńcem na policzku albo przyjemnym mrowieniem w brzuchu. Z wielką uwagą przysłuchiwał się słowom małżonki i nawet szczerzył się głupkowato, jak na którymś z dziesiątek zdjęć z liceum, którymi lubiły kompromitować go młodsze siostry, ale chociaż nieco swobodniej obejmował ją ciężkim ramieniem, to nie próbował jej w żaden sposób rozpraszać i wyjątkowo grzecznie wciskał ją w siebie. – Wiesz? Czasami sam już nie wiem, od czego zależy, czy jesteś czymś zawstydzona, czy nie – wyznał, rechocząc pod nosem i pokręcił głową. – Jeszcze chwilę temu mnie karciłaś, że jak to tak przy ludziach, a teraz… Proszę, proszę. Innej powierzchni? Czekaj. Niech zgadnę. Rylee przysłała Ci jakiś zwiastun i Ci się spodobało. Co tym razem? – otóż tym razem nietrudno było wyczuć nutkę kpiny w tonie głosu agenta Wondolowskiego, ale to było więcej niż oczywiste, że bardziej niż do jessikowych fantazji (które – chyba – zwykle mu się podobały) pił do radosnej twórczości jej najlepszej przyjaciółki. – Łazienka odpada. Jest nawiedzona – zdążył jeszcze wtrącić, zanim Jessica postanowiła go skontrować; poważny, pewny siebie, a może nawet i przestraszony, biorąc pod uwagę cały szereg wypadków i niefortunnych zdarzeń, które niemalże seriami przytrafiały im się właśnie za drzwiami łazienki. I nie ma się co dziwić, strzeżonego pan Bóg strzeże, a przezorny jest zawsze ubezpieczony.
- Właśnie udało Ci się w jednym zdaniu ponarzekać na bezpodstawne oskarżenia i bezpodstawnie mnie oskarżyć. Dziesięć punktów dla Gryffindoru, pani Wondolowski – Bob zaśmiał się z własnego żartu, ale trafiony przyjacielskim kuksańcem wystękał ciche „ała” i ugryzł się w język, żeby nie prowokować kolejnych ciosów. Niestety – jak bardzo nie chciałby się Robert wymigać od odpowiedzialności za chrapanie po nocach, ucieczki nie było, bowiem chrapaczem był absolutnie nieznośnym (krzywa przegroda nosa, spanie w dziwnych pozycjach) i nawet jeśli to wcale nie był constans (bo nie był, Bob generalnie nie sypiał zbyt dobrze i nie miał czasu na chrapanie), to jednak głośne koncerty mogły dawać się jej we znaki i odciskać mocne piętno w kobiecej psychice pamięci. Nic przecież nie irytuje tak jak to, że ktoś obok odsypia w najlepsze, podczas gdy samemu trudno jest zmrużyć oko. – Bo oboje dobrze wiemy, że gdybyś wyrzuciła mnie na kanapę, to najdalej pół godziny później sama byś do mnie przyszła. Bo byłoby Ci zimno. Albo straszno – wzruszył ramionami. Gdyby zwróciła mu uwagę, że sam nie wierzył w to, co mówił, to… pewnie by przytaknął, bo na posterunku pozostawała ogromna i zawsze groźna kulka futra o pseudonimie operacyjnym Heat, ale hej – nie mogła mu zabronić marzyć, skoro sama snuła o jakichś innych powierzchniach. Niech on też ma coś od życia.
Nie od razu Bob przytaknął na propozycję Jessiki, natomiast pewnie jeden czy dwa uśmiechy wystarczyły, żeby zamienić skrzypiącą huśtawkę na wygodną kanapę, fotel albo innego, gigantycznych rozmiarów pufa, a wieczorną, podmiejską serenadę na trudną do zrozumienia kakofonię wypełnionego ludźmi salonu. Było wesoło – opowieści ciągnęły się w nieskończoność, żarty niemal wypadały z rękawów, a wisienką na torcie była klasyczna, imprezowa gra w Karty Przeciwko Ludzkości, które rodzina Wondolowskich sama podrasowywała, aby zapewnić rozgrywce unikalny, rodzinny charakter. I chociaż Bob bawił się świetnie (połasił się nawet na kolejnego drinka, co wcale nie było tak oczywiste, biorąc pod uwagę spojrzenia Jessiki swój stan zdrowia), to jednak społeczne bateryjki w końcu mu się wyczerpały i po angielsku czmychnął korytarzem na schody, a stamtąd do gościnnej sypialni, którą zawsze zajmowali przy okazji wizyty w East Orange, po drodze jeszcze upewniając się, że stan się zgadzał i cała czwórka najmłodszych huncwotów grzecznie drzemała w swoich pokojach.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Jessica nie omieszkała raz jeszcze przyjrzeć się twarzy Roberta. Choć przez cały wieczór i kilka ostatnich tygodni obserwowała go bacznie niemal nieustannie, to jednak dopiero dziś, po raz pierwszy od dawna, poczuła się tak, jak gdyby znów był z nią on; prawdziwy Bobby, z którym przed kilkoma laty spędziła długą i upojną - w przenośni i dosłownie, bo przecież obydwoje nie wylewali wtedy za kołnierz, z którym spotkała się w gabinecie dyrektora Addamsa, z którym przez długie miesiące rozwiązywała liczne kryminalne zagadki Nowego Jorku, z którym jadała pizzę w swoim biurze i z którym nadzwyczaj często wychodziła na kawę i ciastko w porze przerwy. Po raz pierwszy od dawna znów widziała w nim mężczyznę, za którego postanowiła wyjść, z którym widziała swoją przyszłość i z którym gotowa była stworzyć rodzinę; prawdziwą, dużą, z uwzględnieniem psa i dzieci. Bo chociaż przez cały czas był przy niej, to jednak jakby obok; w swoim świecie, skryty za myślami i wspomnieniami, które nieśmiało dobijały się do świadomości aktualnie odgrodzonej grubym murem niepewności.
Zaśmiała się zatem i ona, nawet jeżeli obiektem żartu była właśnie jej osoba.
Hej, to wcale nie jest tak, że dzwonię do Ryles i zmuszam ją do wymyślania miejsc, w których mógłbyś się do mnie dobrać – żachnęła się w oburzeniu, broniąc tym samym nie tylko siebie, ale również i bujną wyobraźnię przyjaciółki. Istotnie bowiem - gdyby zaszła taka potrzeba, znana i lubiana autorka poczytnych romansów na pewno wsparłaby ich swoją inwencją twórczą, ale ponieważ pożycie małżeńskie Wondolowskich miało się bardzo dobrze nawet jakiś czas po ślubie, to Jessica nie widziała powodów do aż takiego wtajemniczania koleżanki w pewne aspekty swojego codziennego życia. – Poza tym – zaczęła zaraz potem, kontynuując obraną linię obrony – nie narzekałeś, kiedy testowaliśmy stół czy kanapę – skwitowała, tym samym sprzedając mężowi przenośnego pstryczka w nos. Nie wypominała mu oczywiście żadnego z przeprowadzonych testów, wszak wyniki każdego z nich były niezwykle satysfakcjonujące i paradoksalnie Jessica bardzo chętnie wykonałaby je wszystkie ponownie, zaś przewagę w tej dyskusji zapewniała jej pewność, że agent Wondocośtam był tego samego zdania.
Czy to nie tak, że to Ravenclaw był przeznaczony dla mądrali? – Naturalnie było to pytanie czysto retoryczne, ponieważ pani doktor bardzo dobrze zgłębiła tajniki świata magii i bardzo chętnie do niego powracała, ale nie mogło być tak, że po prostu by Robertowi przytaknęła. To byłoby bardzo nie w ich stylu, a takowy Jess niesamowicie lubiła. – Już od dawna nie boję się spać sama. Może to naprawdę miał być Gryffindor? – Nie była to tak do końca prawda, bo o ile spanie bez Boba lub kogokolwiek innego u boku nie stanowiło większego problemu, o tyle przebywanie w ciemnym, pozbawionym dostępu do światła pomieszczeniu już owszem. Nawet jeżeli zwyczajny pokój był przestrzenią dużo większą niż zbita z kilku desek, bardzo prowizorycznie przygotowana trumna, to jednak wciąż kojarzył się bardzo jednoznacznie i w sposób budzący raczej skrajnie negatywne emocje.
O tym jednak Jessica nie chciała wspominać na głos, wiedząc, że popsułoby to atmosferę, ale przede wszystkim dlatego, że nie zamierzała pobudzać umysłu Roberta do działania na przykładzie tak przykrych wydarzeń z ich życia.
Tym bardziej ucieszyła się więc z tego, że podniósł się z miejsca i razem z nią - ramię w ramię; jak zawsze - ruszył do wnętrza domu, gdzie rodzinne przyjęcie trwało w najlepsze i nic nie zapowiadało jego rychłego zakończenia.
Drogę do pokoju gościnnego pokonała zatem resztkami sił, ale mimo to zasypiała z uśmiechem na ustach, a błogość odpoczynku została przerwana dopiero o poranku i to bynajmniej nie - tym razem - głośnym chrapaniem leżącego tuż obok męża.
Jessica rzadko bagatelizowała jakiekolwiek objawy chorobowe, ale poranne nudności zaczęły niepokoić nawet ją, szczególnie gdy nad toaletą spędzała właśnie kolejne długie minuty, a nadzieja na zakończenie tej porannej męczarni była znikoma. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by tuż po przebudzeniu czuła się aż tak źle, dlatego niechętnie, ale wystarczająco głośno wyrzuciła z siebie imię męża, licząc, że to mogłoby wystarczyć, by wyrwać go ze snu, ponieważ sama nie czuła się na siłach, by podnieść się z chłodnej posadzki.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

- No ja mam nadzieję, że tego nie robisz! – omal nie przerwał jej Bob, nieco głos unosząc, natomiast, i to bardzo ważne, nie był to skutek ekscytacji, a szczery strach przed dzieleniem się najbardziej intymnymi elementami ich życia z kimkolwiek. Mimo bowiem, że Wondolowski na co dzień zgrywał cwaniaka, był do przesady pewny siebie i regularnie jej dogryzał, to jednak świadomość, że ktoś jeszcze miałby mieć dostęp do ich sypialni bardzo go tremował i w zupełnie poważnych rozmowach zwykł Jessicę przed tym przestrzegać. Bał się; bał się, że mniej lub bardziej precyzyjna wiedza na temat ich łóżkowego życia mogłaby znacząco wpłynąć na odbiór jego osoby – u Ryles albo kogokolwiek – bo chociaż nie był materiałem na książkowego amanta ze stron namiętnie pisywanych przez przyjaciółkę powieści i daleko mu było do postaci z powszechnie znanych filmów (tych prawie dla dorosłych), to najbezpieczniej ze swoimi ciągotami czuł się wtedy, kiedy trzymał je z kartami przy orderach. I to nic, że był już mężczyzną dojrzałym i (prawie) bez kompleksów albo że wszyscy (albo prawie wszyscy) widzieli w nim przede wszystkim świetnego fachowca – to był element starannie wybudowanego wizerunku stuprocentowego profesjonalisty i nawet to, że było już mu do niego daleko, nie mogło tego zmienić. Zwłaszcza, że to co, jak i gdzie lubił, z Rylee wcale nie było bezpieczne i mogło trafić do całej rzeszy jej czytelników. Był to zresztą jeszcze jeden dowód na to, że Robert naprawdę do siebie dochodził i że do pełni szczęścia brakowało już bardzo niewiele, bo w swoim „byciu sobą” sięgał po coraz bardziej osobliwe cechy swojego charakteru, przyzwyczajenia czy zachowania i faktycznie mógł w jessikowych oczach wyglądać jak ktoś, kogo bez wyrzutów sumienia zaliczyła na pierwszej randce (bo akurat z tym obchodził się bardzo chętnie i bez cienia wstydu). – Ty też nie narzekałaś – odparł jej króciutko, zalewając się wyrazistym rumieńcem na obu policzkach, a trącony palcem w nos, zabawnie zagrymasił na twarzy, marszcząc czoło i nos oraz ściągając brwi. To był chyba ten moment, w którym pani doktor zaczynała mu pokazywać ogon w wyścigu na to, kto rzadziej gryzie się w język; Bob bowiem bez najmniejszej próby zachowania dyskrecji rozejrzał się uważnie wokół siebie, żeby upewnić się, że nikt nieproszony nie będzie ich teraz słuchać (czytać zresztą też, z ruchu warg na przykład), a potem wyszczerzył zęby w zalążku niebezpiecznego uśmiechu. – Pamiętam ten stół. Mogę Ci go opowiedzieć. Ze szczegółami. Miałaś na sobie tę czarną sukienkę, tę krótką i strasznie zimne ręce. Pamiętam, bo jak wracaliśmy był wypadek na moście brooklyńskim i zrobił się korek, a Tobie bardzo się spieszyło i… – zaczął Bob i dopóki na dobre mu nie przerwała, to w całkiem plastyczny i łatwy do wyobrażenia sposób snuł swoją opowieść z gracją, której nie powstydziłaby się sama Ryles; bardzo skrupulatnie upewniał się przy tym, że treść do niej docierała, a pochyliwszy głowę, razem ze słowami utulał jej wyobraźnię ciepłym oddechem, samemu zresztą też pozwalając sobie na chwilę rozluźnienia. I jeśli skończyło się kolejnym kuksańcem, to tym razem go zabolało, a w ramach zemsty odpowiedział kompletnie niewymierzonym klapsem, który bardziej niż po pośladku, popłynął po kobiecym udzie i wytracił większość siły na materiale jej jeansów. Nierówna to była potyczka niestety, ale żal było zignorować ten nastrój, bo żar między nimi tlił się bardzo leniwie i każda próba rozniecenia go była warta wykorzystania. Nawet jeśli za ścianą miał spać jego brat albo siostrzenice.
Na całe szczęście – z pomocą przyszedł Harry Potter i trochę ostudził nastroje, chociaż letniemu East Orange daleko było do zaśnieżonego Hogsmeade, a dyskusji o wyższości jednego z domów nad drugim do peleryny niewidki i ciskanych z Nienacka śnieżek. Robertowy problem z serią o czarodziejach polegał na tym, że chociaż wcale nie był najstarszym boomerem na świecie i względnie dobrze rozumiał wykreowane przez autorkę uniwersum, to jednak przegapił moment największego hajpu i nadrabiał dopiero po czasie. Młodsza o tych kilka lat Jessica, nawet jeśli też czuła się już za stara na książki o magii, smokach i (cześć jego pamięci!!) Olbrzymie O Gołębim Sercu (bo dziewczęta podobno dojrzewają szybciej), to jednak mogła się załapać choćby na kinowe premiery filmów i pewnie to stąd brała się jej wyższość nad Bobem w tej kwestii, bowiem – nawet teraz – swobodniej poruszała się po tym świecie i poprawiała go, ilekroć próbował mędrkować. Taki los. – Nie pamiętam żadnej postaci z Ravenclaw. Sorry – machnął obojętnie ręką, poddając się wiedzy małżonki, a ciężkie westchnięcie szybko zamienił w triumfalny rechot. – Ale już zimno się zgadza? – podchwycił i żeby poczuć się potrzebnym, parę razy przeciągnął energicznie po jej biodrze, jakby chciał przypomnieć albo na nowo zareklamować swoje usługi. Jednocześnie nawet nie przeszło mu przez myśl pomyśleć o tamtej tragedii. O ile nawet kontuzjowany o niej pamiętał i czuł ją z taką samą siłą (pomogły pewnie astry w salonie), o tyle wyleczony zapewnieniami Jessiki, że nie przyłożył do tego ręki, nie umiał doszukiwać się alegorii w każdym słowie i pewnie stosunkowo często naciskał na nieprzyjemne zaszłości. Przypadkiem, bo przypadkiem, ale jednak.
Nic dziwnego, że spanko miał nadzwyczaj spokojne – i owszem, zorientował się, kiedy pani doktor wreszcie przydreptała do łóżka i jeszcze parę razy się przebudził, gdy korytarzem plątały się inne niedobitki, ale odkąd wszyscy trafili do swoich łóżek, spał w najlepsze (i nawet trochę pochrapał!). Nic dziwnego zatem, że dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji, kiedy z łazienki dobiegło go niepewne wołanie żony; w pierwszej chwili był przekonany, że to sen (i to z kategorii tych przyjemniejszych), potem nie potrafił zrozumieć, dlaczego Jessica krzyczy do niego z łazienki, skoro śpi obok niego w łóżku, a na sam koniec miał problem ze zlokalizowaniem źródła hałasu. Tak naprawdę to dopiero trzecia albo czwarta próba zakończyła się powodzeniem jego namierzenia, a wparowujący do małej łazienki Bob wyglądał absolutnie nieadekwatnie do sytuacji: był rozczochrany, zaspane oczy ciągle mu się kleiły, a poranek tu i ówdzie odznaczał się na nim dość wyraźnie, dlatego był absolutnie niegotowy zastać ją w takiej sytuacji. – Jess, tu jesteś! – rzucił zachrypnięty w stylu kapitana Oczywiste i roztarł zaciśniętymi pięściami powieki, żeby lepiej się jej przyjrzeć. – Mój Boże, znowu? Dlaczego mnie nie obudziłaś? – westchnął z wyrzutem, jakby to właśnie on był w tej sytuacji poszkodowany, ale jednocześnie ruszył jej na pomoc. Do stojącej na brzegu umywalki szklanki wlał trochę zimnej wody, a potem wcisnął się na najbliższy, wolny fragment posadzki, żeby przyklęknąć tuż obok Jessiki. – Musi Cię obejrzeć lekarz. To się już za długo ciągnie – zawyrokował, podsuwając jej szklankę pod nos, a kiedy objęła ją smukłymi palcami, sam zabrał się za ratowanie jej włosów; z wprawą zbierał pojedyncze kosmyki w grubsze pasemka i konsekwentnie gromadził je w dłoni, żeby nie przeszkadzały jej w walce z zatruciem. – Musiałaś się czymś zatruć. To pewnie był ten pad thai z naprzeciwka. Ja też się po nim źle czułem – kontynuował na przekór logice i zdrowemu rozsądkowi, nie dopuszczając do siebie innych okoliczności, które mogłyby zaprowadzić panią doktor nad myślodsiewnię przepraszam do łazienki. Pociągnął jednocześnie po wiszący nieopodal ręcznik i nieumiejętnie spróbował nakryć nim jej ciało, bo nawet jeśli jeszcze nie dygotała z zimna, to na pewno jej doskwierało. Chłód kafelków dał się przecież we znaki również i jemu, a spędził na nich ledwie moment.

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Jessica bardzo chętnie powróciłaby do rzeczywistości istniejącej przed zaledwie kilkoma godzinami; gdy steki i burgery skwierczały radośnie na grillu i czekały na to, by wypełnić spragnione odrobiny tłuszczu i niezdrowych kalorii brzuchy całej rodziny, kiedy nalewki domowej roboty przelewały się z zawrotną intensywnością i kiedy każde pomieszczenie rodzinnego domu Roberta przepełnione było radością, piskami dzieciaków oraz niekontrolowanymi wybuchami śmiechów wszystkich zebranych gości. Poprzedniego wieczoru wszystko wydawało się proste, a życie zupełnie beztroskie, pozbawione demonów przeszłości i licznych obaw o to, co jeszcze mogłaby przynieść czająca się za rogiem przyszłość. I chociaż doktor Wondolowski bardzo nie lubiła drogi na skróty, to jednak bywały momenty, gdy bardzo ceniła sobie ciszę, spokój i swego rodzaju monotonię. Nie miałaby zatem absolutnie nic przeciwko temu, by ta zapanowała w ich codzienności na dłużej, dzięki czemu mogliby zyskać idealną okazję do tego, by przywrócić zdrowie Boba do satysfakcjonująco dobrego stanu. To wciąż pozostawało dla brunetki priorytetem, którego nikt ani nic nie było w stanie zrzucić z piedestału wszelakich potrzeb. Nie zamierzała wprawdzie dmuchać i chuchać na męża w każdej sytuacji, ale od samego początku dokładała wszelkich starań do tego, by proces powrotu do pełni sił odbył się bez komplikacji i zupełnie niepotrzebnych emocji z grona tych czysto negatywnych. Nawet jeżeli zatem działo się coś złego, a jej własny organizm od pewnego czasu wysyłał jej dość niepokojące objawy, to Jessica skrupulatnie ignorowała je wszystkie.
Bo przecież ON był najważniejszy.
Również dlatego nie chciała inaugurować nowego dnia w taki właśnie sposób; osłabiona, z twarzą w kolorze przypominającym zgniłą limonkę i głową zawieszoną nad deską toaletową. I chociaż tego typu lub chociaż zbliżone stany miały w ich wspólnym życiu miejsce już wcześniej, to wcale nie oznaczało, że Jessica tak po prostu się z tym pogodziła i pogodziła się z koniecznością okazania słabości. Nawet jeżeli to właśnie przed Robertem mogła być w pełni sobą - nawet w tej najgorszej i najmniej przyjemnej dla oka wersji - to jednak nadal preferowała sytuacje, w których mąż mógł się zachwycać tym, jak doskonale wyglądała.
- Próbowałam - mruknęła w rozbawieniu, które bardzo słabo przebijało się przez ogólne zmęczenie. Poprzedniego dnia nie folgowała sobie zbytnio, ale tak niespodziewana i wczesna pobudka odcisnęła bardzo widoczne piętno na jej ogólnym samopoczuciu. Jednocześnie nie miała mu za złe tego, że chwilę zajęło mu uwolnienie się z ciasnego uścisku przyjemnego dla ciała oraz ducha snu i dotarcie do łazienki, w której ona zdążyła spędzić kilka długich minut.
Napiję się czegoś gazowanego i na pewno mi przejdzie. - Chyba sama nie do końca wierzyła w szczerość własnych słów oraz skuteczność tej metody, szczególnie że tę stosowała już od jakiegoś czasu i to z bardzo marnym skutkiem. Na wszelkie sposoby starała się jednak uniknąć przykrej konieczności odwidzenia lekarskiego gabinetu, wszak ani to miejsce, ani osoby w białych kitlach nie kojarzyły się jej w miły sposób. - Poczekajmy do końca weekendu, dobrze? Jeżeli nie będzie poprawy, to wtedy pójdę do lekarza – zasugerowała, z wdzięcznością odbierając od niego szklankę z wodą. Lodowatym płynem najpierw przepłukała usta, a potem zrobiła sporego, orzeźwiającego łyka.
- To bardzo niesprawiedliwe, że masz żołądek ze stali, a ja nie - poskarżyła się z teatralną przekorą, z nieskrywaną wdzięcznością otulając się miękkim ręcznikiem. Sama nie była pewna, czy bardziej potrzebowała ulgi niesionej przez chłód posadzki, czy może powrotu do miękkiego, ciepłego łóżka. - Nie mów nikomu, okej? - dodała po krótkiej pauzie, mając na myśli oczywiście wszystkie te osoby, które czaiły się w pozostałych pomieszczeniach domu. Budzenie niezdrowej sensacji nie było czymś, co jakkolwiek mogłoby się przyczynić do poprawy jej stanu, a i martwienie bliskich nie stanowiło zajęcia, które Jessica uwielbiała praktykować.
- Mógłbyś przynieść mi herbatę? - zagaiła, podejmując pierwszą, dość nieporadną próbę podniesienia się na równe nogi.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

Rzecz w tym, że jak bardzo nie byłaby przekonana o swojej słabości, w ogólnym rozrachunku mijała się z prawdą. Może i wisiała teraz faktycznie z głową nad klozetową muszlą, modląc się, żeby następna torsja była już ostatnią, a kolana boleśnie wbijały się w zimną posadzkę, ale był to zaledwie jeden, nic nieznaczący epizod wokół całych sezonów, wypełnionych odcinkami, w których to ona stanowiła o sile ich małżeństwa. Długimi okresami to Bobby był od niej uzależniony – od jej troski, ciepła i oddania – stąd też Jessica nie miała powodu czuć się winną (albo zawstydzoną), kiedy sytuacja się odwracała i to ona go potrzebowała. Zresztą – na koniec dnia i jak bardzo sadystycznie by to nie zabrzmiało – on też chciał być jej potrzebny i się do czegoś przydać, więc kiedy nadarzała się okazja potrzymać jej włosy, nakleić plasterek albo po prostu przytulić, to poświęcał się temu z największym zaangażowaniem.
- Za słabo – ocenił z rozbrajającą szczerością, jakby jeszcze nie do końca docierał do niego zastany obrazek; ziewnął zresztą przy tym strasznie dramatycznie i przetarł zaspaną twarz dłonią, z trudem ukrywając przed nią dowody spanka przerwanego w najlepszym możliwym momencie. Widocznie miał dobry sen. – Długo mnie wołasz? – przystąpił jednak do zbierania informacji, kątem oka żonę obserwując i tylko potrząsał głową na boki w nerwowym tiku, zafrasowany jej samopoczuciem. Bob przewrażliwiony był zawsze i nieraz wychodził na strasznego panikarza, natomiast tym razem jego problem z oceną kobiecego stanu zdrowia polegał dodatkowo na tym, że w najświeższej pamięci miał jej heroiczne próby stymulowania procesu przywracania mu pamięci i właśnie taką ją widział: twardą, silną i krzepką, dlatego ten widok okropnie go uwierał. Na szczęście już był przy niej.
- Aha. Świetny pomysł. Może od razu nazbierajmy mleczy na wywar, który wypijesz w pełnię księżyca, co? – prychnął, wywracając oczami. Gdyby nie to, że patowa sytuacja ciągnęła się już jakiś czas, to pewnie dałby się nabrać na te domowe sposoby i natychmiast prysnąłby po gazowany napój albo składniki do naparu, ale ponieważ to nie był pierwszy raz, kiedy zastał ją w takich okolicznościach, postanowił twardo postawić na swoim. – Potem będziesz opowiadać, że nie zabieram Cię do lekarza, bo poluję na Twój majątek i chcę Cię wykończyć. Wykluczone. Nie przegadasz mnie tym razem – odparł stanowczo, skupiony na swojej misji. I gdyby go nie znała, to pewnie dałaby się nabrać na surowy wyraz twarzy, odwrócony wzrok i bezkompromisowy ton, natomiast doświadczenie musiało jej podpowiadać, że i tym razem pójdzie zdecydowanie łatwiej, jeśli naciśnie odpowiedni guzik. W końcu kto lepiej o nią zadba, nie? – Nawet nie próbuj.
- Ale to wcale nie znaczy, że możesz na mnie eksperymentować. Wcale mi się nie śpieszy na Twoje miejsce – przyznał bez ogródek i zagryzł policzek od środka. Uzasadniona była to pretensja; Wondolowski faktycznie był bardzo… tolerancyjny, a co więcej – pojemny, stąd też pozwalał sobie na znacznie więcej i raczej nie zdarzało mu się cierpieć katuszy a’la Jessica. No chyba, że w grę wchodził alkohol. – Czy ja kiedykolwiek komukolwiek o czymkolwiek powiedziałem? – burknął rozczarowany, posyłając jej wymowne spojrzenie i w błyskawicznym zagotowaniu aż się obruszył. W końcu sekrety pani doktor najbezpieczniejsze były właśnie z nim i nie przypominał sobie, żeby zdarzyło mu się wysypać z czymś choćby raz, także nie widział sensu w przypominaniu mu o tym, żeby milczał. Co więcej – i to było nieco bardziej bolesne – nie rozumiał, dlaczego chciałaby swoją niedyspozycję ukrywać. Dom przy Maple Avenue był również jej domem i wcale nie musiała trzymać pionu, jeśli nie czuła się na siłach; to przecież nic złego mieć gorszy dzień i jedyne na co mogła liczyć w ciemno, to wyrozumiałość. No i doradztwo, ale tego przecież chciała uniknąć w świetle tych wszystkich dziwnych zbiegów okoliczności.
Czułym pocałunkiem w rozgrzany policzek Bob przyjął zadanie od Jessiki i wyruszył na misję do kuchni. Słyszała ciężkie kroki w korytarzu, potem skrzypiące schody, przytłumione dialogi (chociaż może niekoniecznie) i gwizdek czajnika, aż taśma dobiegła końca i zagrała w drugą stronę: schody, kroki, drzwi.
- Jeżeli nie chcesz iść do lekarza – zaczął dopiero, kiedy postawił tacę na małej komódce, bo w zębach trzymał niewielki notes, który przypięty magnesami wisiał zwykle na drzwiach lodówki; zielone, skórkowe, zabezpieczone już foliową okładką obicie pamiętało nowy rok sprzed trzydziestu-pięciu lat, o czym dowodziły wypłowiałe już, wytłoczone cyfry i spokojnie mogłoby trafić do muzeum Wondolowskich jako jeden z ciekawszych eksponatów. Oto Bob, oprócz zamówionej herbaty i niezamówionej puszki z colą light (bo taką tam mają i bardzo im zazdroszczę – przyp. redakcyjny), przyniósł podręczną, analogiczną książkę telefoniczną, którą całe pokolenia zapełniały ważnymi numerami (możliwe, że „strona z Carterami” była najnowszą). – Jeżeli nie chcesz iść do lekarza, to możemy się przejść do starego Watkinsa. To kardiolog, ale na pewno Cię obejrzy i coś zaradzi. Nie ma wyjścia. Chodziłem z jego córką do klasy, powinien być mi dłużny – opowiedział, nieopatrznie wciągając w dyskusję jakąś obcą kobietę, natomiast dla Jessiki najważniejsze powinno być to, że linia frontu zaczynała się cofać i że w tym tempie to już wkrótce nie będzie mowy o żadnym lekarzu. Bob obsłużył ją tym samym herbatą, a potem zajął się wertowaniem stronnic notesu, przewracając je zresztą z największym poszanowaniem. – No chyba, że wolisz po prostu wrócić do domu, co?

autor

ciro

dreamy seattle
Awatar użytkownika
35
160

patolog

FBI

portage bay

Post

Nieznaczne, acz wciąż charakterystyczne dla Jess zmarszczenie nosa tym razem nie wyrażało zbyt wielu pozytywnych emocji. Przez kobiecą minę przebijało się niezrozumienie dla pytania, które w ogólnym rozrachunku zdawało się nie mieć dużego znaczenia, skoro ostatecznie Bobby pojawił się w łazience i zastał żonę w stanie dalekim od idealnego. I choć doktor Wondolowski nie zwykła zgrywać ważniaka, który zawsze prezentował się perfekcyjnie, to jednak przyzwyczaiła siebie i otoczenie do prezencji, która nie miała nic wspólnego z rozczochranymi włosami, zaspanym spojrzeniem i głową wiszącą tuż nad toaletą.
- Chwilę - mruknęła w odpowiedzi, która w gruncie rzeczy nie niosła ze sobą zbyt wielu konkretnych informacji. Tak zainaugurowany dzień nie znajdował się na szczycie kobiecych marzeń, a pod wpływem kolejnych torsji targających jej żołądkiem Jessica bardzo szybko straciła poczucie czasu. Gdyby zatem Robert zechciał dojść do tego, czy żałosne wołanie o pomoc trwało kilka minut, czy może jednak zakrawało już o pełną godzinę, to niestety sama zainteresowana nie byłaby świadkiem na tyle wiarygodnym, by owe ustalenia poczynić oraz potwierdzić.
- Przeczytałeś to w książce Ryles czy w internecie? - zagaiła z typową dla ich dialogów przekorą, celowo nawiązując również do spraw mających stałe miejsce w ich codzienności. Obyczajowo-erotyczne twory jej najlepszej przyjaciółki niosły ze sobą dużo tematów do rozmów, a Jessica nie byłaby zaskoczona, gdyby autorka sięgnęła również po nieco bardziej ludowy zakres motywów w swoich powieściach. Internet z kolei nie miał przed Bobem tajemnic, nawet jeżeli w dużej mierze mąż ograniczał się do czytania wiadomości i oglądania tych śmiesznych obrazków z kotami. - Przypominam, że połowę mojego majątku stanowi twój majątek - zauważyła tym swoim doktorskim tonem, którego przeważnie używała na bogu ducha winnych studentach siedzących w uniwersyteckich ławkach. Była jednak w swoim stwierdzeniu bardzo poważna, wszak domowy budżet, wszystkie wydatki i oszczędności prowadzili razem, w efekcie czego trudno byłoby stwierdzić, kto miał w tym wszystkim większy wkład i czy ktokolwiek w ogóle znacząco wzbogaciłby się na ewentualnej śmierci partnera.
- Nawet jeżeli dyskrecja to twoje drugie imię, to wolałabym, żebyś nie doradzał się ciotek, kuzynek i innych osób - wyjaśniła krótko, tym razem jednak powstrzymując się przed wywróceniem oczami. Nie chciała, by ten gest i całe jej nastawienie zostały odebrane na opak, ale wolała zachować daleko idącą ostrożność. Jessica nigdy nie lubiła znajdować się w centrum zainteresowania, a czuła, że właśnie tak skończyłaby się prośba o zdrowotną poradę wśród członków rodziny. Byłoby to oczywiście bardzo miłe, gdyby wszyscy porzucili swoje dotychczasowe zajęcia i skupili się na pomocy w procesie powrotu do pełni sił, ale pani doktor uważała to za zupełnie zbędne i wszelkie zasługi wolała przypisać mężowi. - Nie chcę psuć im weekendu - dodała markotnie, licząc, że ten argument był w stanie trafić do Roberta w stu procentach i przekonać go, że nie warto było angażować w obecną sytuację osoby trzecie; nawet te bliskie i życzące im jak najlepiej.
Kiedy Bobby podjął się zadania skomponowania prowizorycznej, bardzo indywidualnej apteczki, Jessica - dość nieporadnie - podniosła się na równe nogi. Nie było w tym ani gracji, ani przekonania, ale dzięki temu kolejne minuty upłynęły jej na dość prowizorycznym doprowadzeniu się do porządku. Wróciwszy do pokoju, przysiadła na skraju łóżka niemal dokładnie w chwili, w której próg sypialni przekroczył także mężczyzna.
- Bo stary Watkins wcale nie brzmi jak znachor - rzuciła nieco weselej, świadomie nawiązując do wcześniejszej zmianki o naparze z mleczy popijanym przy świetle księżyca. Nie sama osoba znajomego lekarza była jednak najistotniejszym aspektem tej rozmowy i Jessica - nawet w czasie kiepskiej kondycji - wcale nie porzuciła zazdrości o małżonka, a przecież oczywistym było, że wzmianka o innej kobiecie podniosłaby ją nawet z grobu. - A co takiego zrobiłeś z jego córką, że powinien być ci dłużny? Przypadkowe znalezienie się w jednej klasie to żadne osiągnięcie, Wondolowski. - Nie miała pojęcia, czy w aktualnym stanie jej umiejętności aktorskie nie były jeszcze gorsze niż zazwyczaj, ale brunetka nie byłaby sobą, gdyby chociaż nie podjęła się próby zaczepienia męża, nawet jeżeli był to dość niesprawiedliwie wymierzony cios; raz z powodu jego własnego uszczerbku na zdrowiu, dwa dlatego, że dbał o nią w bardzo zaangażowany i oddany sposób.
- Może spacer dobrze mi zrobi - przytaknęła dość niespodziewanie, sięgając po kubek z herbatą. Wpadające do pokoju promienie słońca sugerowały, że dzień miał być naprawdę ładny, toteż całkowite zamknięcie się w czterech ścianach sypialni tym bardziej wzbudziłoby niepotrzebne podejrzenia, a tych Jess wolała uniknąć. - I przy okazji odwiedzimy pana Watkinsa. - Bo do domu wcale wracać nie chciała, skoro był to pierwszy od dawna czas, który mogli spędzić ze sobą oraz najbliższymi, a takie momenty doktor Wondolowski - kierowana dość przykrymi doświadczeniami z przeszłości - wolała celebrować i wykorzystywać w stu procentach.

autor

jess

kanye west spits the truth
Awatar użytkownika
40
190

konsultant

FBI

sunset hill

Post

O ile psucie weekendu rodzinie Wondocośtamsów brzmiało jak celnie wymierzony policzek w bobowe przekonanie o łatwości, z jaką Jessica miała zapuszczać wśród nich korzenie, o tyle zamysł wydawał się zrozumiały i już do końca weekendu nie zaproponował jej nic, co mogłoby zrobić z niej gwiazdę wieczoru. Sam też wolałby nie zwracać na siebie uwagi, spędzając czas pod czujnym okiem pani Carter, także zachowanie tajemnicy nie było wyłącznie przysługą, ale i inwestycją na przyszłość, bo zawsze mogło doprowadzić do aktywowania karty pułapki w stylu „a pamiętasz jak…”. Poza tym, już w drodze dalszych debat i pertraktacji, oboje wspólnie doszli do wniosku, że chociaż raczej nikt by się na panią doktor nie obraził, to jednak drobnym nietaktem byłoby skarżyć się na problemy żołądkowe przy rodzinnym stole. W końcu kiedy przychodziło do bycia gościnnym, Wondolowskim zdarzało się wręcz przesadzać i bywali nieznośni, więc wpychanie jej pod koła rozpędzonego pługu, pędzącego ku zapewnieniu jej komfortu mijało się z celem. Zwłaszcza, że chyba coraz lepiej zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego podupadała na samopoczuciu.
Ba – sam Robert odstąpił w końcu od nadeptywania jej na odcisk. Co prawda nawet na moment nie obniżył czujności i cały czas dbał o to, żeby niezauważana znikała, gdy choroba dawała się jej we znaki, ale już nie prawił morałów, nie naciskał i ostatecznie nawet dał się namówić na dłuższy spacer w miejsce wizyty u lokalnego znachora doktora Watkinsa. Świeże powietrze zadziałało zresztą znacznie lepiej niż gorzka herbata i gazowany napój, a w połączeniu z długą opowieścią o sąsiedzkich koligacjach pozwoliło trochę odwrócić myśli od niepokojących objawów i to nawet jeśli gęste tłumaczenia ze znajomości z córką lekarza raz czy drugi namalowały na twarzy Jessiki niezadowolony grymas. Widocznie miała frajdę z wyciągania z niego wstydliwych wspomnień, bo przez rumieniec na twarzy dokazywała mu przez całą drogę i na nic zdały się tłumaczenia, że to rodzice upatrzyli sobie tę biedną dziewczynę na przyszłą synową i jeszcze latami mu dokazywali, widząc jak pchała wózek-bliźniaka wzdłuż Maple Avenue razem ze swoim mężem. Na całe szczęście Bob miał już wówczas swój świat, w którym prawie najważniejszy był futbol, więc nie było w nim miejsca na pierwsze miłostki.
Na całe szczęście, bo to wcale niewykluczone, że poprowadzony za rękę przez rodziców, skończyłby jako zięć doktora Watkinsa; być może byłby trochę szczęśliwszy, niż ten obecny, bo nigdy nie było siły, żeby porzucił karierę na poczet miłości, natomiast raczej nie byłby bardziej zadowolony z życia, niż był teraz, kiedy prowadził Jessikę za rękę wąskimi uliczkami okalającymi dom Wondolowskich. Proste to i głupie, ale niewiele więcej było mu potrzebne – była obok, nikt nie patrzył im na ręce ani nikt nie próbował gonić i to wystarczało, żeby oddychać pełną piersią. Zwłaszcza, że po cichu i zupełnie nieinwazyjnie kontynuowali w ten sposób tę improwizowaną terapię, której happy-endem miał być powrót do pełnej sprawności oraz całkowite odzyskanie pamięci przez Boba; snując się po miejscach, które kojarzyły mu się z dzieciństwem, przypominał sobie mniej lub bardziej istotne historyjki z przeszłości, a na dodatek czerpał satysfakcję z faktu, że dzielił się nimi z żoną.
Weekend zatem upłynął im w mimo wszystko przyjemnej atmosferze. Niby z tyłu głowy cały czas czaiła się choroba Jessiki, ale dolegliwości ostatecznie pewnie nie przeszkadzały jej tak bardzo, żeby nie mogła cieszyć się rodzinnym spędem. Tempo zresztą – po intensywnym wstępie – znacznie spadło, więc kiedy w niedzielne popołudnie przyszło się w końcu zebrać w powrotną podróż do Nowego Jorku, zmęczenie wcale tak bardzo im nie doskwierało. Kto wie – może nawet wcale tak bardzo nie śpieszyło im się wracać, mając w perspektywie kolejny, długi tydzień zmagań ze złem i występkiem, bowiem tuż za rogiem czaił się sądny dzień robertowego „powrotu” do obowiązków i chociaż niewiele wskazywało na to, że coś mogłoby się nie powieść, to jednak świadomość, że kontuzja ciągle odciskała na nim piętno, budziła w nim nutkę niepewności i wcale nie był tak mocno przekonany, że podpis na lekarskim zaświadczeniu będzie tylko formalnością. Niech pierwszy rzuci jednak kamieniem ten, kto nie lubi zasnąć w swoim łóżku. Brooklyn może i był głośniejszy niż East Orange, a już na pewno bardziej śmierdział spalinami, tanim „chińczykiem” i miastem, ale wciąż pozostawał im domem, więc już na rogatkach dzielnicy odetchnęli z ulgą, mimo że z niecierpliwością wypatrywali znajomych im ulic. I nawet jeśli padli ze zmęczenia do łóżka, opychając się ulubioną pizzą na dowóz i faszerując się ulubionym serialem, to jednak zadowoleni, bo to był jeden z tych weekendów, które wspomina się na starość, patrząc na zdjęcia i wspominając, dlaczego na niektórych brakuje Jessiki.
/zt

autor

ciro

Zablokowany

Wróć do „Gry”