WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

/1/ Czeka, aż woda się zagotuje, przystępując z nogi na nogę. Cichy szum czajnika zlewa się z przejeżdżającymi autami, jednostajnym i wysokim brzęczeniem kuchenki, szuraniem ocierającego się o siebie dżinsu i pomrukiem pracującej zawzięcie lodówki. Z jakiegoś powodu mieszanka ta jeży jej włosy na karku; kojarzy się z oczekiwaniem na coś, a nie ma w zwyczaju oczekiwać rzeczy dobrych. Mieszkanie jest głuche i ciemne, chyba nikogo oprócz niej nie ma, i to dobrze, ale to źle, bo z jednej strony ciągle nie oswoiła się ze współlokatorami, z drugiej – sama nie wie. Coś... coś wisi w powietrzu.

Zamyka okno, ale jeszcze głębsza głuchota tym bardziej wybija ją z koncentracji. Uporczywie wpatruje się w czajnik, ale watched pot never boils, czas gęstnieje, Helena też. Chce tylko się schować za zakluczone drzwi ze swoją herbatą – być może coś zostanie w przedpokoju, da jej święty spokój. Ciche tap, tap, tap w kaloryferze (to już sezon grzewczy? czy omamy słuchowe?) skłania ją do przyniesienia sobie z pokoju słuchawek, bo nie jest w stanie znieść tej zniuansowanej ciszy, ale gdy je zakłada i pewnym ruchem kciuka wybiera Sharon za towarzyszkę wieczora, czuje się jeszcze bardziej bezbronna. Jakby miała nie usłyszeć dudnienia desek pod służbowymi butami, tyle że tego nie musi się już od dawna obawiać, więc niech to diabli wezmą, przecież wszystko jest w porządku!

Sama siebie próbuje przekonać do tej myśli, bujając się lekko do rytmu i nucąc pod nosem, z przekonaniem, I'm in trouble. Niecierpliwie wyciąga z lodówki cytrynę i rum, przygotowuje deskę do krojenia, wrzuca woreczek taniej, czarnej herbaty do wyszczerbionego kubka. Everytime the sun comes up, I see double.

Mimo słuchawek, dociera do niej jakiś szmer, z opóźnieniem, ale zawsze –
zawsze może jej się wydawać, ale postanawia odwrócić się przez ramię i –
zrzuca z kontuaru półpełną butelkę, z pełnym okrzykiem na ustach. — O kurwa... Syd! — z rozmachem zrzuca słuchawki z uszu, oddycha ciężko – odgania ze skraju świadomości obraz okaleczonego Hala nakładający się na ten teraźniejszy. — Chryste, przepraszam. Przestraszyłeś mnie — tłumaczy się, pewnie niepotrzebnie, ale cisza, którą zazwyczaj przy nim ceni, teraz gra w jej uszach trochę inaczej, mieszając się z głuchymi uderzeniami serca pod dłonią. Ciśnie jej się na usta pytanie – co się stało? – ale przecież milczenie jest złotem prawie się nie znają. Może sobie nie życzy? Ona by sobie nie życzyła. Nie życzyła by sobie także, by ktoś się na nią tak ostentacyjnie gapił, ale ciężko jej oderwać wzrok. Zmusza się, żeby wbić go w koncentryczne wzory cytryny, pewnie równie fascynujące, tyle że nie są w stanie na długo skupić jej wzroku. Automatycznie zerka co chwilę na Syda.

Herbaty...? — pyta. Waha się przez chwilę. — ...mam aloes, jeśli chcesz. Przyspiesza gojenie. — Tym razem wzrok wbija pod nogi, w kaskadę rozpryśniętego szkła, i wzdycha, kucając, by pozbierać większe kawałki – w myślach licząc, ile kosztowała jej niezdarność. W słuchawkach zaczyna grać następna piosenka – na pewno oboje są w stanie usłyszeć dźwięczne Why does the sun go on shining?, zanim Helena nie wyciąga panicznie telefonu, by nacisnąć przycisk stop.

autor

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

🪶 pięć Tu, gdzie jest teraz Syd -
  • to znaczy: w malutkiej, jasnej łazience, która, ze strzelistymi wykuszami okien i wysokim stropem, zdecydowanie jest dłuższa niż szersza, na metrażu w wymiarze co kot napłakał mieszcząc wannę z prysznicem, umywalkę i zawisłą nad nią szafeczkę w towarzystwie trzymadełka (z braku lepszego określenia - bo "uchwyt" nie odzwierciedlał charakteru tego przedmiotu, a "utrzymanka" oznaczała przecież coś innego) na szczoteczki i pastę do zębów, sedes i wszystkie jego przydatki (czyt. walcowatą obudowę szczotki zakupionej w Ikei, super-skuteczny płyn dezynfekcyjny i schowany w kartoniku zestaw super-nieskutecznych odświeżaczy do kibla)
- w powietrzu wisiał co najwyżej kurz, wzniecony, gdy blondyn pufnął przez nozdrza w akcie irytacji samym sobą, zapach ligniny i gencjany, oraz cień dwojakiego bólu. Jeden jego rodzaj był prosty, fizyczny; wiązał się ze spękaniami w jasnej skórze, wciąż-oczywiście-niedogojoną kolekcją zasinień i nabiegłych osoczem rys i obciążeniem otłuczonych mięśni. Drugi krył się głębiej, pod skórą, pod podściółką ścięgien i tłuszczu, w kulisach pamięci, jak złośliwy sufler podszeptując chłopakowi strzępy orionowych słów.
  • You are enough, Syd.
    • Bo są takie rzeczy, które… które jak już się je zepsuje, to… no, nie da się ich naprawić.
      • It was easy. And fun, and- and each time it was different. (...) just thought you didn’t mind (...) we’ve never made any promises. We’ve never declared -
Chociaż czasem trudno było odróżnić jeden od drugiego, i przestać się tymczasem - dość naiwnie - łudzić, że jeśli da się ukoić jeden, to drugi może też?
Syd - z tym właśnie życzeniowym trybem myślenia uruchomionym pod jasną czupryną - siedzi na krawędzi wanny z dresowymi spodniami naciągniętymi przed chwilą na wilgotnawe jeszcze po prysznicu ciało, i białym podkoszulku godnym wszystkich tych pięćdziesięcioletnich mężczyzn, wyglądających przez okna z papierosem w dłoni i zaciekiem piwa i musztardy na pękatym brzuchu w sierpniowe popołudnia w mieście, ale na smukłym, dwudziestopięcioletnim ciele prezentującym się całkiem-okay. Manewrując kompletem trochę za małych jak na tę misję nożyczek, próbuje uciąć bandaż tak, by zbyt długi jego koniec nie wchodził mu w drogę przy codziennych czynnościach. Spontaniczny temblak planuje zresztą nosić tylko tu - to znaczy: w domu (choć trudno mu używać tego słowa), odciążając obite ramię przed i po pracy, do której wrócić przyjdzie mu już za dwa dni. Nie musi, ale chce. Potrzebuje.
Póki co dostał reprymendę za nieodpowiedzialne podejście do własnego zdrowia, przymusowy urlop i jasny komunikat, że z pracy pewnie go zwolnią, jeśli pojawi się w niej, zuchwale, na następny dzień.
Aktualnie zaś dostaje pierdolca.

Jak uwięziony w bardzo, bardzo ciasnej klatce ptak. Jak gatunek, który miał latać, ale na drodze genetycznych eksperymentów Matki Natury coś poszło nie tak, i pozostaje dreptać mu w miejscu od punktu A do punktu BCDEFGHIJKLMNOPRSTUWZ....
Jak gwarek, albo papużka - któraś z tych gadatliwych odmian - której ktoś uciął dziób.
(bezgłośne)
- Fuck!
Wyplute do umywalki, gdy nożyczki w dłoni rozproszonej rozmyślaniami zsuną się pod bandażem trochę za bardzo w bok, finalnie nie rozcinając skóry ramienia, ale pozostawiając na niej bladawy ślad-ostrzeżenie.

Kiedy Syd ujdzie z życiem, i wyjdzie z łazienki, Helena faktycznie usłyszy jego ciche tup-człap-tup, efekt lekkiego zaciągania pooraną świeżymi strupkami nogą (Syd za to myśli o nebuli fioletowych wykwitów na kolanie Oriona - tam, gdzie pękł na nim jeans). Potem Syd stanie w drzwiach. Potem -
  • TRZASK!
- odruchowo znajdzie się, w niewygodnych kuckach, na podłodze - w towarzystwie swojej nowej lokatorki, oparów rozlanego na posadzce alkoholu (Shaule marszczy nos) oraz odłamków szkła.
Sięga po jeden z większych, odkłada asekuracyjnie na blat, potem rusza ręką po dłoń brunetki - w niewiele znaczącym, codziennym ruchu mającym dać jej do zrozumienia, że nie musi wyłączać muzyki, ani się martwić, i, że on jej przecież pomoże (i, że nie, nie chce aloesu, ale herbatę - tak; zawsze) - ale zatrzymuje się, gdy dzieli ich dosłownie krok.
[ Syd znał się na zwierzętach. Potrafił wyczuć, gdy któreś było nieoswojone. A z takimi dotyk wyrządzić mógł więcej krzywdy, niż przynieść pożytku. ]

Próbuje się uśmiechnąć.
Ruchem głowy wskazuje na czajnik.
Ruchem ręki - na stół.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To mój bałagan – doprawdy, strzaskane szkło i kałuża alkoholu, czysta esencja dziedzictwa Maplethorpe’ówZos… taw... — głos jej przygasa w połowie słowa, bo czujnie wyłapuje ruch ręki Syda; zamiera w podobnym momencie co ta dłoń, i wstrzymuje oddech, bezwiednie zastanawiając się, czy może pomyślał, że o tym było to zostaw, i że to dobrze, bo nie zdołałaby z siebie wydusić tego słowa w tym zmienionym kontekście, ale jednocześnie trochę w to wątpi, chociaż ludzie zupełnie mimochodem naruszają sfery osobiste obcych osób i nic sobie z tego nie robią, więc z jakiego innego powodu by urwał ten prosty gest w połowie?

Wytyka sobie, że za mocno wszystko analizuje – i że rozbiła butelkę, więc jej umysł będzie tak nieubłaganie pędził przez cały wieczór, albo całą noc – ale i tak podnosi wzrok, żeby obrzucić jego twarz czujnym, może odrobinę pytającym spojrzeniem. Najpierw dostrzega – może, chyba – pewną ostrożność, on też się – zapewne, najprawdopodobniej – czuje lekko skrępowany jej towarzystwem. Potem znowu rzuca jej się w oczy purpura rozlewająca się dookoła jego oka, już lekko żółta na brzegach, a więc raczej nie dzisiejsza. (To mój ulubiony etap, patrz jak ładnie wygląda, jakbym miał kosmos na twarzy, mawiał Hal, gdy patrzyła na niego tak, jak teraz na Syda, ze szczerym i kompletnie absurdalnym zachwytem w głosie, którego Helena już nie potrafi sobie przypomnieć.) Na koniec dostrzega odchylony pod dziwnym kątem, zbuntowany kosmyk wilgotnych włosów, i trochę korci ją, żaby go przygłaskać (zapewne dlatego, że przed chwilą pomyślała o swoim bracie), ale ma wieloletnią wprawę w hamowaniu takich odruchów, więc zamiast tego chowa telefon do tylnej kieszeni dżinsów (nie wyłącza muzyki, ale włącza losowe odtwarzanie i zmienia piosenkę; pada na niewinne lo-fi bez ciężaru słów) i odszukuje zmiotkę z szufelką.

Ja posprzątam. Usiądźproszę..? Może powinna to dodać, bo jej głos brzmi trochę nawet grubiańsko, nieprzyjemnie. Ale nie dodaje, bo chociaż Syd był dla niej odkąd się wprowadziła wyłącznie uprzejmy – zawsze bezpieczniej jest zachować dystans, który, raz skrócony, ciężko znowu zbudować (nawet z wprawą), a ona nigdy nie miała współlokatorów (innych niż… i Hal, z którymi relacje były bardzo jasne).

Jej ruchy są zdecydowane, szybkie, ale nie pospieszne. Za pozbawioną wyrazu maską toczy się za to zajadła bitwa. Bo z jednej strony – panicznie boi się nie chce stawać się silną obecnością w niczyim życiu; to pragnienie jest rwące, i czuje jak promieniuje pulsacyjnie z podbrzusza, jak zaciska mięśnie karku i penetruje głowę wysokim piskiem. Z drugiej, na logikę, czułaby się bardziej komfortowo mieszkając w miejscu, w którym nie otaczają jej zupełnie obcy ludzie. A chce tu mieszkać; bardzo. Lubi tę miejscami popękaną, zmieszaną z niespodziewanie pasujących do siebie elementów zbieraninę mebli i przedmiotów (znacznie bardziej, niż gdyby było wyciągniętą prosto z katalogu, bezmyślną układanką współczesnych mebli z płyty wiórowej i udającego słoje drzewa laminatu), lubi fakt, że przez cały dzień może znaleźć w pokoju złoty prostokąt z wylegującym się weń kotem. A najbardziej podoba jej się to, że nie mieszka tu z nią potwór.
– ale czy na pewno nie przyprowadziła go tu ze sobą na skraju świadomości, jak nawiedzona poltergeistem lalka?
Może Syd powinien był obsypać mieszkanie kręgiem soli i nigdy nie pozwolić jej tu wejść, ale jeśli jego gust jest paralelny w kwestiach wystroju i ludzi, to nic dziwnego, że nie przeżegnał się bojaźliwie na widok Heleny, równie zdekompletowanej i poznaczonej, jak nieatrakcyjny mebel z promocji w sklepie z rzeczami zużytymi używanymi.
I może taka okoliczność mogłaby wydawać się obiecująca, ale Helena wie, że z obietnicami należy obchodzić się ostrożnie.

Przenikliwy gwizd czajnika miesza się z szuraniem zmiotki wysypującej ostatnie (oby) kawałki szkła do śmietnika.

Po co proponowałaś tę herbatę, teraz wypadałoby ją z nim wypić grzmi w jednym uchu, przecież to nic nie znaczy, posiedzicie, powymieniacie proste uprzejmości i będziesz wolna brzęczy w drugim, gdy wskazując po kolei miód, cytrynę, mleko i wszystkie typy herbat, w zgodzie z instrukcjami kiwnięć i gestów komponuje napar dla Syda; swoją ze smutkiem zalewa do pełna wrzątkiem, z głupią, podszytą wstydem nadzieją, że może chociaż przy sprzątaniu wchłonęła przez skórę trochę tego rumu. Przez chwile waha się z łyżeczką w dłoni nad miodem, ale miód jest drogi, więc odkłada ją do kubka.

Z karykaturą uśmiechu stawia kubek przed współlokatorem i z myślami pełnymi cierpiętniczych westchnień i popukiwań w czoło, zajmuje miejsce naprzeciwko niego. Z twarzą skrytą w kręgach pary, długimi podmuchami rysując na powierzchni napoju kręgi, wertuje głowę w poszukiwaniu jakiegoś niezobowiązującego, ale jednocześnie nieocierającego się o głupawy small talk pytania. Takiego, które może dużo powiedzieć o człowieku, ale które nie jest co się stało?

W słuchawkach zmienia się muzyka – włącza się Wes Anderson – a Helena, w przypływie epifanii, podnosi głowę i pyta z powagą:

Lubisz jazz?

autor

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

W teorii: Syd się zgadza, skinieniem głowy dając Helenie do zrozumienia, że tak, zaraz siądzie, a ona niech sprząta.
W praktyce: bynajmniej. Bo w praktyce już - tą ręką, która nie wisi pod śmiesznym kątem niczym przetrącone, obwiązane ligniną i bandażem skrzydło - łapie za kuchenny ręczniczek, którym - umoczonym wcześniej w ciepłej wodzie - można zetrzeć z podłogi alkoholową lepkość i silną, wgryzającą się w łagodność śluzówki nosa, woń. I trze, trze, trze - jak ślady zbrodni, albo ptasią krew, którą raptem parę dni wcześniej musiał spłukiwać z własnych rąk. I wspomnienia, które chciałoby się wypłukać ze zwojów pamięci, wybielić jak zacieki na płótnie. Trze, aż na podłodze nie pozostanie nic.

Potem podnosi ostatni odłamek szkła. Usuwa im z drogi. Sięga na parapet, do kubeczka z długopisami - jednego z niezliczonych sydowych zasobników, porozstawianych po mieszkaniu w najbardziej strategicznych punktach na wypadek, gdyby Shaule bardzo szybko musiał coś komuś powiedzieć, a - jak zwykle - trochę nie bardzo miał jak.

To nasz domowy bałagan - pisze, chyba z nieśmiałym uśmiechem, pogłębionym wieczornymi półcieniami załamującymi się w lewym kąciku warg, i w dolince łuku Kupidyna - Nie ma przecież problemu, żebyśmy podzielili się obowiązkami!

Nie wie czemu tak bardzo chce być dla dziewczyny miły, ale niestety (?) - Syd już tak ma. Jest uprzejmy dla innych osób: gdyby mógł, rzucałby wszystkimi tymi "dzień dobry", "przepraszam" oraz "bardzo proszę" we wszelkie strony świata; ale zamiast tego pozostaje mu po prostu kłaniać się, i czasem głupio dygnąć, i za wszystko dziękować uśmiechem - za to, że ktoś przepuści go w kolejce lub na pasach, za to, że panie na poczcie dają mu czasem herbatniki z lukrem, za to, że siostry zakonne z Fremont pozwalają mu czasem poleżeć w swoim zamkniętym, odgrodzonym od szumu miasta ogrodzie, pod rozłożystą koroną starutkiego dębu, w którym dom urządził sobie dzięcioł, parę wiewiórek i, jeśli człowiek położy się na płasko i dokładnie przyjrzy formacjom korzeni, nawet pewien miejski lis.
Jest dobry dla zwierząt: miejskich gołębi, na które inni tylko plują, psioczą i klną, przeganiając je machnięciami rąk, aktówek, pełnym frustracji stukotem obcasów uderzających o kocie łby. Bezpańskich psów przy dworcu autobusowym z widokiem na Lumen Field, z którego lubili czasem łapać z Orionem greyhound'a na zachód, a na który trafiał teraz czasem wbrew własnej woli, w nagłym zwrocie akcji podczas samotnych spacerów. Kotów o wystrzępionych ogonach, chybotliwych i stępionych życiem ząbkach, kaprawych oczkach i krzywo rosnących pazurach. Przygarnia je choć na chwilę - czasem wystarczy tylko lekki ruch dłoni, kilka głaśnięć dodających ciepła i otuchy; karmi; niekiedy daje im dom. A czasem je zawodzi. I staje się winnym ich śmierci.
Wreszcie: troszczy się nawet o przedmioty. Wszystkie te otłuczone właśnie, odrapane, rozkradzione z ornamentów i rozparcelowane dotykiem chciwych rąk, które z szuflad wykręcały na pchlich targach co-ładniejsze gałki, z komódek odrywały brokat misternej sztukaterii, a z kapeluszy odszarpywały przeszycia i wstążki, nie dbając o to jaki los spotyka rzeczy, które nie są fajne, ciekawe i ładne. I pewnie stąd, zresztą, cała ta ich dorodna kolekcja, którym wypełniony był ich dom.

Parzy się w palce, gdy zbyt prędko, zbyt gorliwie sięgnie po herbatę. Przerzuca swój kajecik - zgarnięty z parapetu razem z długopisem - szukając w nim kolejnych pustych stron. Przez momencik się zastanawia. Szuka czegoś w pamięci.
A Louis Armstrong to jazz?
Ze swojej matki pamięta coraz mniej; niektóre wspomnienia są wyraziste jak krew znacząca pergamin, ale większość bladnie - jak brązowawy zaciek z herbaty, rozlanej przed wieloma dniami po serwecie. Wie, że mama słuchała Armstronga. Wie, że kręciła nosem na muzykę współczesną (biorąc poprawkę na to, że jego mamie współczesną była muzyka sprzed dwudziestu lat). Pamięta, że lubiła tańczyć w salonie, na bosaka i w długich sukienkach, z materiałem liżącym jej kostki i łydki jak ogień liże domy, gdy stają w płomieniach.
Jeśli tak, to bardzo.

Uświadamia sobie, że przy stole siedzi sztywno - jak na apelu albo kazaniu, albo na jakimś połączeniu jednego z drugim. Próbuje się rozprężyć, ale w efekcie wykonuje tylko jakiś dziwny, płynny, nieprzekonany ruch dłonią - trochę, jakby próbował się przeciągnąć, a trochę, jakby szarpał za niewidzialną pętlę oplecioną wokół jego szyi.
Potem patrzy na Helenę - jej płochliwość, bardzo jasną skórę, duże oczy i ten nieszczęsny, nieruszony miód.
A Ty nie lubisz miodu? Bo w razie czego to mamy jeszcze syrop z agawy

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Bezradnie patrzy, jak Syd wyciera kałużę rumu; wstyd rozchodzi się po jej ciele napięciem w mięśniach i dziwnym, nieprzyjemnym łaskotaniem na karku. Nie chce jednak tak o tym myśleć – to napięcie nazywa więc w myślach irytacją, a łaskotanie niechęcią, i poświęca temu sporo uwagi, bo inaczej jej głowę zaleją niechciane obrazy. Te, w których Hal odsyła ją do pokoju, by samemu powycierać treści żołądkowe ojca z jej dobrej (czyli niepodziurawionej i ciepłej, chociaż o dwa rozmiary za dużej, odziedziczonej po bracie) kurtki i szarych od dotyku niewłaściwych rąk ścian przedsionka. Albo te, w których wisi nad nią rozjuszona twarz starego Maplethorpe’a, tak blisko, że widzi drgające w furii nozdrza i nabrzmiałą żyłę przecinającą skroń, ale bezczelny komentarz Hala i jego lekceważąca postawa sprawiają, że ostrze tej ojcowskiej wściekłości obraca się w jego stronę. A ona nie jest w stanie wydusić z siebie czegoś podobnego; nie jest w stanie się nawet ruszyć.

I chociaż teraz jej mięśnie nadal się poruszają – nerwowymi zrywami, do których przyzwyczajone są na tyle, by nie umniejszyła ona precyzji ruchów – ale gdy przecina wzrokiem wyrysowane przez Syda zdania, tak jak i wtedy, buzują w niej jakieś słowa, podchodzą do gardła w bezgłośnym splocie pourywanych sylab i bezdźwięcznych głosek, i nigdy jej nie opuszczają; gdy tylko je przełyka, dołączają do szumu z tyłu jej głowy, zrozumiałego dla niej tylko po przypieczętowaniu ich losu – na wieki wieków pozostaną niewypowiedziane. To nie jest mój dom. To nie jest nasz bałagan, a to, co zepsuję, to tylko i wyłącznie moja odpowiedzialność.

Nie podoba jej się, że Syd jest taki miły – bo gdyby nie to, może zdobyłaby się chociaż na jakieś ponure mruknięcie, zamiast zamrzeć na chwilę z rozwartymi ustami, żeby ostatecznie odwrócić się od niego w milczeniu, przerywanym nieznośnym zgrzytem szkła na kuchennych kafelkach. Być może nie czułaby się, jakby była mu coś winna za te proste uprzejmości – bo przekonanie o irracjonalności tych odczuć wcale w niczym nie pomaga, tak samo jak nie uchroniło jej przed wieloletnim finansowaniem nałogów ojca po tym, jak kilka razy, lata temu, zmartwił się o jej bezpieczeństwo. Poza tym – nie ma pojęcia, co stoi za fasadą uśmiechu Shaule, bo przecież musi mieć jakiś powód, by roztaczać wokół niej ciepło i gościnność, mimo że wcale jej nie zna, bo przecież gdyby znał…
musi, ewidentnie, stać za tym jakiś ukryty motyw, a taksowanie go wzrokiem nie zaspokaja tego duszącego poczucia niewiedzy i niepewności. Zazwyczaj polega na swoim słuchu; zawsze potrafiła przewidzieć, w jakim humorze jest ojciec, po samym sposobie, w jakim wołał jej imię. Melodia jego głosu, sposób akcentowania, obecność lub brak pijacko zmiękczonych spółgłosek – mieszanka zmieniała się odpowiednio, gdy chciał, by podała mu pilot od telewizora lub wyładować codzienne napięcia, obrzucając ją wyzwiskami i/lub tym, co akurat znajdowało się w zasięgu jego ręki. Nawet gdy nie znała kogoś zbyt dobrze, czasami specyficzny ton wywoływał w niej chęć ucieczki i chociaż nie potrafiła znaleźć racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego – nauczyła się przez lata, by zawsze słuchać tej intuicji.

Przy Sydzie była pozbawiona swojego najbardziej zaufanego oręża. Dlatego siedzi sztywno przy stole i ciasno obejmuje rozgrzany kubek, mimo że jest zdecydowanie zbyt gorący. Dlatego tęskni za rozlanym mlekiem alkoholem, który otępiłby jej zmysły i uciszył debatujące w jej głowie głosy. Dlatego nie ma pojęcia, co zrobić, bo pytanie o jazz jednak było trochę słabym sposobem na rozeznanie się w sytuacji – chociaż odnotowuje w głowie, że Armstrong to ten rodzaj jazzu, który łatwo lubić, ten bardziej zjadliwy dla mas, prostszy do zrozumienia, brzmiący choć odrobinę znajomo. Kiwa głową z kolejną marną karykaturą uśmiechu, a w myślach mu zazdrości. Nie Armstrongowi (chociaż trochę też) – zazdrości Shaule tej kartki i długopisu, które ponownie podsuwa w jej stronę. I w końcu – dlatego właśnie ponownie zamiera z otwartymi ustami i wzrokiem wbitym w krągłość znaku zapytania, a ponad jej wewnętrzną bitwą unosi się jak wojenny proporzec milczące pytanie: co to, do cholery, jest syrop z agawy?

Ma ochotę skłamać, powiedzieć, że nie, nienawidzi miodu ani agawy, ale choć próbuje, przez chwilę po prostu dusi się słowami i myślą, że to przecież tak absurdalna rzecz, tak głupia drobnostka – dlaczego nie jest w stanie nic powiedzieć? Zazdrość przeszywa ją znowu, ale tym razem – jak grom z jasnego nieba. Zamyka usta i unosi na Syna pytające spojrzenie, wyciągając rękę w stronę zapisanego papieru. Mogę?

Gdy oplata długopis palcami, okazuje się, że tak, może – dłoń działa dużo sprawniej od gardła i porusza się szybciej, niż jej myśli, bo drobnym, koślawym pismem wykwita na papierze coś innego, niż zamierzała mu przekazać.

Nie chcę przyzwyczajać się do luksusów. Gorzka herbata mi pasuje


Natychmiast oddycha z dziwną ulgą, a jej ramiona opadają lekko, gdy opuszcza je część napięcia. Na chwilę podnosi wzrok na Syda, zanim pod spodem nie zapisuje czegoś jeszcze, powoli odkrywając zalety papieru i dystansu, jaki potrafi mieć do własnych słów, gdy są tylko zawiłą czarną linią.

Kto ci to zrobił?

Odwraca kartkę w stronę Shaule, zanim zdąży się rozmyślić. Pytanie miało wcześniej inną formę w jej myślach, ale na tamto Helena przecież zna odpowiedź. Takie obrażenia nie powstają, gdy się spada ze schodów albo wpada pod samochód. Dobrze wie, jakie ślady pozostawiają na ciele pięści i kopnięcia. Widziała to zbyt wiele razy, by mieć wątpliwości.

autor

We adopt a brand new language, communicate through pursed lips.
Awatar użytkownika
25
187

listonosz

US Postal Service

elm hall

Post

Każda kolejna sekunda, jaką Helena Maplethorpe i Syd Shaule dzielą na dwoje -
  • w nadal dość niezręcznej, nabrzmiałej niepewnością (względem motywów tego drugiego - to u Heleny, i troską o to drugie - to u Syda, bo empatia była, zawsze, jego najszybszym remedium na własny niepokój) ciszy burzonej jedynie domowym dialogiem przedmiotów podobno nieożywionych, a jednak wybitnie dziś gadatliwych (miarowym, niskim szumem lodówki, powolnym, ale rytmicznym kap-kap-kapaniem z niedokręconego kranu, cichutkim, metalicznym buczeniem iskry przeskakującej w żarniku zawieszonej nad blatem lampy)
- zdradza, że prawdopodobnie mają ze sobą więcej wspólnego, niż, w pierwszym rzucie oka, ktokolwiek mógłby przypuszczać. Bo, jak wszystkie dzieci, którym na jakimś etapie życia zwyczajnie zabrakło słów (by opisać ból dzieciństwa rozdartego traumą), obydwoje, okazuje się:
  • Potrafią słuchać.
    • Ale potrafią, także, nasłuchiwać.
I w poważnym błędzie byłby ten, który by przypuścił, że owe określenia tyczą się tego samego - w uproszczonej konstatacji, że musi tak być, bo przecież obydwie czynności angażują ten sam zmysł, i te same części ciała (to jest: uszy - nadstawione w leciutkim, dla niewprawionego oka niezauważalnym, skręceniu szyi w kierunku, z którego dobiegały choćby i najcichsze dźwięki).
Dlatego to, że "słuchać" można było, na przykład, radia. I sączących się z niego dźwięków - ludzkich głosów w porannej audycji, hitów z lat dziewięćdziesiątych, strategicznie nadawanych od dwudziestej w piątkowej wieczory (niech pierwszy rzuci kamieniem ten, którego w imprezowy nastrój nie wprawiała Tina Turner i Spice Girls, zapętlone w sobie nawzajem, rozdzielane tylko co jakiś czas irytującym dżinglem zwiastującym przerwę reklamową), i poważnego tonu spikera, najważniejsze wydarzenia z mijającego dnia sączącego w uszy słuchaczy o dziewiętnastej-zero-zero. Albo śpiewu ptaków, w przyjemnym rozciągnięciu rozprężonego ciała, ułożonego na kocyku w cieniu rozłożystego drzewa. Albo piosenek polecanych przez algorytm najpopularniejszej muzycznej aplikacji, ulubieńca millenialsów, puszczonych zbyt głośno przez wetknięte w uszy, przepłacone, bezprzewodowe słuchawki.
Ale "nasłuchiwanie" nie brało się ze zwyczajnej ciekawości względem docierających do człowieka dźwięków. Nasłuchiwanie brało się z czujności.
  • A ta czujność - taka, która dzieciom powinna być obca - wykluwała się ze strachu.
Syd rozpoznawał ją - napotykaną też czasem we własnym, lustrzanym odbiciu - w najmniejszych gestach siedzącej przed nim dziewczyny. W napięciu nadgarstka, którym nie-sięgała po złocistość miodu. W mikrej plisce powstałej pomiędzy brwiami - marszczonymi w oczekiwaniu na jego kolejny ruch albo słowo (wryte w papier kursywą). Wreszcie - w sposobie, w jaki siedziała. Tak, jakby w każdej chwili, w razie potrzeby, mogła zerwać się do
  • biegu
    • ucieczki.
Zabawne też, pomyśleć, że w przypadku obydwojga strach - ten, który potencjalnego zagrożenia nakazywał dopatrywać się w melodyce głosu - wiązał się z relacją z ojcem. Choć Syd przecież nie bał się swojego taty.
Od dawna, za to, lękał się o niego.
I dlatego właśnie nasłuchiwał. W oczekiwaniu na trzask tłuczonego szkła - szklanki strąconej ze stołowego blatu w utracie cielesnej równowagi, albo na ciężki, niski zgrzyt sprężyn w materacu uginającym się pod opadającym nań, pół-bezwładnie, ciałem. W przeczuciu suchego kaszlu, oznaki osłabienia marniejącego organizmu. W pełnej świadomości, że kiedyś - próbując wychwycić w ciszy bicie ojcowskiego serca - już go, po prostu, nigdzie nie odnajdzie.

Pozwala wyjąć sobie z dłoni długopis, i prędko zastępuje go łyżeczką, na którą zagarnia kopiastą, lepką porcję miodu. Pierwszą, drugą, trzecią, ostentacyjnie pakując je do własnego kubka, zamieniając przejrzystą ciecz w gęsty ulepek. Uśmiecha się, bierze łyk, a potem krzywi i - bezgłośnie - śmieje. Zaczepia Helenę. Droczy się-
sam w zasadzie nie jest pewien czemu; może podoba mu się, że Maplethorpe zniża dostosowuje się do jego poziomu (komunikacji). Może dodaje mu otuchy sposób, w jaki frustracja zdaje się choć częściowo opuszczać jej ciało gdy przestaje mówić, i zaczyna (do niego) pisać.
Zamiast patrzeć na ruch jej dłoni, Syd zahacza wzrok o dziewczęce źrenice, a potem - gdy Helena opuści spojrzenie - o łuk jej brwi i nasadę nosa. Czeka. Potem się zasępia. Długo milczy, i długo myśli. Przejmuje długopis. Stawia pierwszą kreseczkę - zaczątek literki; 7, które zaraz przemieni się w Z, początkując wąski, wartki strumyk liter płynących papierem.
Planuje jej wyjaśnić - w pełnych, ale zwięzłych zdaniach - że doszło do wypadku i nieporozumienia. Opowiedzieć o tym, jak zmienił się z Pete'm na zmiany, i trafił pod adres nieskojarzony w porę z nazwiskiem rodziny Oriona. Zarysować dramat w trzech okrutnych aktach: haywardowy pocałunek złożony na jego policzku tak, jak na grobie złożyć można kwiaty, potem impuls, pod którego wpływem (Syd) złożył podanie o zmianę rejonu i wreszcie wpierdol, który dostał w pierwszym dniu pracy w nowej okolicy. Chce jej powiedzieć - bo Helena jest pierwszą osobą, która tak naprawdę pyta - że wcale nie chciał, żeby tak wyszło. I, że bardzo się bał - na przykład, że go (Syda) zabiją, i że już więcej go (Oriona) przez to nie zobaczy. Albo - później - że zabiją Haywarda, kiedy go przyuważą, wracającego środkiem nocy po zamknięciu w Harvery's.
I że go boli: wszystko, ale najbardziej serce.

Ale potem orientuje się, że oprócz bólu jest w nim chyba coś jeszcze. Coś, co mu przypomina o niedokończonych puzzlach rozsypanych po podłodze w jego sypialence. I o literach, które - bezskutecznie - starał się zmyć ze ściany. O kolejnej nocy bez niego niego niego snów. I kolejnym poranku jakoś tak bez sensu. I o tym, że Orion Hayward doesn't do boyfriends, i że ma HIV, który złapał, gdy mieszkali pod jednym dachem, i spali pod jedną kołdrą, i kochali się (wolno mu było w ogóle używać tego słowa?) pod gwiazdami, które wyblakły w dniu jego odejścia. I, że to jest coś takiego, na co można umrzeć.
Oraz, że podobno Orionowi nadal (na nim) zależy. Tak samo - prycha - jak kiedyś.
Znowu się śmieje (lecz tym razem zupełnie niewesoło).
I uświadamia sobie, że jest wściekły. Jest wściekły -
  • wkurwiony
    • WKURWIONY
      • W K U R W I O N Y
Przejmuje długopis - tą ręką, rzecz jasna, która nie zwisa żałośnie na temblaku.

Zrobił mi to mój były chłopak

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Niespodziewanie dla samej siebie, wtóruje mu szeptanym śmiechem. Kręci lekko głową w niemym ty bogaty dupku, i na chwilę przysłania dłonią wykwitły bezwiednie na wargach uśmiech, pierwszy raz dotykając plecami oparcia krzesła – na moment, bo zaraz wraca do postawy gotowości, teraz już jednak nieco luźniejszej; wychyla się ciągle do przodu na krześle odpowiednio daleko odsuniętym od stołu, by zawsze być w stanie się z niego zerwać, ale opiera łokcie na stole, nieznacznie przechylając się poufale w stronę Syda. Unosi do ust swój kubek, by ostentacyjnie rozkoszować się łykiem swojej gorzkiej herbaty (na tyle, na ile można rozkoszować się najtańszą czarną, trochę za mocną). Przełyka ją z teatralnym przerysowaniem, posyłając Shaule krzywy uśmiech nieznacznie rozjaśniający jej spiętą twarz.

Odpowiedź zaczepką na zaczepkę jest złożeniem białej flagi w jednej z wewnętrznych wojen (Heleny noszą legendarne tendencje do ich katalizowania; nieuniknienie zastąpi ją wkrótce inna) – Maplethorpe nie rozumie jeszcze dlaczego, nie widzi żadnych podobieństw pomiędzy sobą (jak nitrogliceryna zbyt niestabilna i grożąca wybuchem, by być w stanie wyleczyć czyjekolwiek serce, nie wspominając o własnym) i Sydem (jak łyżka miodu właśnie, którego antyseptyczne działanie może być bardzo niebezpieczne, gdy jest się bakterią) – ale zauważa z majaczącym na horyzoncie, rozmytym niepokojem, że kiełkuje w niej szczera sympatia wobec siedzącego naprzeciw człowieka. Może to ciepły napar sprawia, że rozluźnia się odrobinę, jak dzikie zwierze przy wodopoju – a może czuje się odrobinę bezpieczniej, bo wyczuwa napięcie powoli ulatujące z kuchennej bryły. Z pewnością – z pewnością – nie chodziło o podobieństwa.

Bo gdyby odważyła się kiedykolwiek tak uważnie przyjrzeć sobie samej, natychmiast wytknęłaby, że – paradoksalnie, to, co najbardziej ich łączy – jednocześnie najbardziej ich różni. Powiedziałaby – strach o kogoś i strach przed kimś mają ze sobą tyle wspólnego, co słuchanie i nasłuchiwanie. Prowadzą być może równoległymi ścieżkami – ale czy osi symetrii nie przecina bezdenny jar? Być może nie – być może istnieje on tylko tam, gdzie zaczyna się poczucie bezradności Heleny – bezradności wynikającej z tego, że poznała strach z obu stron i ten drugi zawsze
  • z a w s z e
              • wygrywał.
Czynił jej przetrwanie najważniejszym. Sprawiał, że zwykła, ludzka bliskość stawała się niebezpieczeństwem zagrażającym istnieniu, chociaż przecież jednocześnie potrzebowała jej jak tlenu. A więc niebezpieczeństwo i zniszczenie mieszało się z tlenem i łaknieniem, i otaczało ją spiralą, w której zamęcie nie potrafiła już nic rozróżnić, ani tym bardziej znaleźć wyjścia więc
być może
powiedziałaby to tylko po to, żeby przypadkiem te podobieństwa nie przywołały nikogo do epicentrum jej wybuchu.

Na chwilę dystans do własnych słów skraca się. Nie powinnam była. Obserwuje uważnie Syda. Rezonuje jego wściekłością znów napięta jak struna, ale nie ma pojęcia, że to empatia (którą usilnie – i nieudolnie – próbowała w sobie unicestwić), wyczulona zwłaszcza na najmniejszy choćby przejaw zagrożenia, że to nie jej własne emocje buzują w całym jej ciele, wykręcają wnętrzności i zaciskają się zimnem na jej krtani; że po prostu z nim współodczuwa; może – bo choć ich nie rozumie, bardzo dobrze zna rozczarowanie i żal tak głębokie, że zdają się równie bezdenne, czarne i matowe jak zwykła wściekłość.

Ale z początku, zanim nie poruszy się długopis, imploduje tym wszystkim, zamyka w racjonalizacji najbardziej znajomych myśli (wyrytych wewnątrz czaszki ojcowskim głosem, wyuczonych na pamięć własnym) i instynktów (napięcie w twarzy Syda, opuszki palców zbielałe na długopisie, nagle chmurne spojrzenie zwiastują zagrożenie). Schemat powtarza się: otwiera usta równie bezradnie jak spragniona wody ryba, a przepraszam, nie musisz odpowiadać, zamiast ją opuścić, ewoluuje w na chuj zaczynałaś temat, Helena, to nie jest twoja sprawa, wypierdalaj stąd, przeproś i wypierdalaj, przeproś i w y p i e r d a l a j; i zdaje jej się, że tkwi tak w nieskończoność, dopóki
  • Znaczenie wykaligrafowanych zdrową ręką Syda słów sprawia, że nagle wszystko w jej głowie cichnie.
Pierwszy oddech bierze z ulgą. Drugi zawija jej prawą dłoń w pieść, a przy trzecim – przesuwa się ona do przodu, by zawisnąć niebezpiecznie blisko ramienia Syda, ale – wydech – Helena przyłapuje się na tym geście i zmienia trajektorię ruchu ręki, by przygarnąć do siebie kartkę, lewa porzuca kubek z herbatą dla długopisu. Wdech. W myślach widzi swojego ojca. Potem swojego ojca, który mówi: „to dobry gość”, gdy opowiada o zgłoszeniu dotyczącym przemocy domowej u sąsiadów naprzeciwko. Helena czasami, na chwilę, na klatce schodowej nawiązuje kontakt wzrokowy z sąsiadką – i wie, że obie wiedzą, a jej jebany (jak również najebany) małżonek rzuca w stronę Heleny obrzydliwy komentarz, który już na szczęście wyparła z pamięci. Wydech. Widzi posiniaczonego Hala, widzi posiniaczonego Sadlera, widzi Glocka spoczywającego na dnie plecaka zawieszonego na porysowanym krześle w jej pokoju, i ta wściekłość jest już jej własna i nie ma pojęcia, jak daleko od prawdy są jej myśli, nie ma prawa wiedzieć, ale – dziwacznie, z każdym zapisanym słowem ulga rośnie. Mgliście zdaje sobie sprawę z tego, że pisze to, wbrew pozorom, dla siebie, egoistycznie. Dla tej Heleny, która w czasie rzeczywistym przeżywała te wszystkie obrazy ze świadomością, że nie może nic na to poradzić. I na tamte nadal nie może, ale

Jeśli jeszcze kiedykolwiek będziesz w niebezpieczeństwie, zawołaj albo zadzwoń po mnie.
Wiem, nie wyglądam, ale mogę pomóc.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „131”