Not like it used to
And I'm okay with that
But not if I lose you
Maybe we're better off alone Skłamał.
Niepoprawnym, notorycznie utrwalanym własną powtarzalnością nawykiem, który okazywał się być silniejszy od rozumu, silniejszy od poczucia kontroli nad samym sobą, silniejszy od obietnic składanych (jej) raz po raz, i wystawianych na próby czasu i okoliczności tak, jak przęsła mostu wystawiane są na działanie siekącego deszczu i na ostry wiatr.
Z "jutro o tej samej porze" nagle zrobił się następny dzień, potem kolejne dwa, a w końcu połowa lipca - spuchnięta rzadkim w stanie Waszyngton upałem, spocona, wysuszona brakiem choćby niewinnych mżawek, które złagodziłyby gorączkę i pozmywały różne rzeczy z różnych płaszczyzn. Krew z asfaltu, łzy z policzków, farbę z płótna - jeśli nie dopisywała wena, a każde pociągnięcie pędzla okazywało się być niewystarczająco dobre i zamiast dumy budziło tylko gniew.
Na swoje wytłumaczenie nie miał nic.
Na swoje wytłumaczenie miał tylko miłość. Ale nie do niej. Już nie?
Tęsknotę, którą wreszcie można było zaspokoić i położyć do łóżeczka, niech zdechnie śpi spokojnie do następnej rozłąki. W harperowym odbiorze świata wszystko ulegało dziwacznym procesom: zakrzywiała się czasoprzestrzeń, sekundy płynęły przez palce - rozcapierzone, wbite w pościel, złączone ciasno z drugim zestawem kłykci, paliczków i paznokci - nienależącym do muzyka. Z wyjątkiem nowo nabytego ojcowskiego obowiązku - sprowadzonego do wyrozumiałego minimum co-weekendowych wizyt, i codziennej wymiany SMSów, wzmożonej gdy tylko Charlie podejrzewała, że z małą może być coś nie tak nie liczyło się nic. Po szaleńczych kilku miesiącach nadrabiania zawodowych strat, Dweller wreszcie wyłączył powiadomienia i zatrzasnął drzwi. I nie otwierał ich, nieważne ilu paparazzich waliłoby i łupało w nie jak głodne - Harper marszczył brwi szukając odpowiedniej metafory - sępy, za jedno dobre zdjęcie gotowe zedrzeć sobie pazury i dziób.
A jednak nie zapomniał. I za każdym razem gdy jego wzrok zsuwał się po liście zachowanych w telefonie wiadomości, obiecywał sobie, że to dziś. Że dziś wyjdzie z domu sam, bez większej troski spuszczając Zachary'ego z linii wzroku, i uda się tam, gdzie obiecał udać się...
- Nie, wróć. Pod adres, pod który wysyłał błagania o krótkie choćby spotkanie
Nieproszony, niezapowiedziany, i - obronnie, chyba - nieświadomy konsekwencji, jakie mogło to ze sobą nieść.
Uzbrojony tylko w tekturowe pudło - sto rolek wegańskiego sushi, i butelkę bezalkoholowego wina. Ot, taki tam niby-prosty gest, a jednocześnie nader-skomplikowany przecież znak, że pewne rzeczy się zmieniają [choćby sposób, w jaki o Niej myślał], a pewne nigdy - nie [że myślał o Niej częściej, niż by chciał powinien].
I z tym tylko ekwipunkiem - a także w swoim znowu-zwyczajowym kapeluszu - o dziewiątej wieczorem dwa tygodnie po wyznaczonym terminie zastukał do Jej drzwi.