WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

We know that this won't last
Not like it used to
And I'm okay with that
But not if I lose you

Maybe we're better off alone
Skłamał.
Niepoprawnym, notorycznie utrwalanym własną powtarzalnością nawykiem, który okazywał się być silniejszy od rozumu, silniejszy od poczucia kontroli nad samym sobą, silniejszy od obietnic składanych (jej) raz po raz, i wystawianych na próby czasu i okoliczności tak, jak przęsła mostu wystawiane są na działanie siekącego deszczu i na ostry wiatr.
Z "jutro o tej samej porze" nagle zrobił się następny dzień, potem kolejne dwa, a w końcu połowa lipca - spuchnięta rzadkim w stanie Waszyngton upałem, spocona, wysuszona brakiem choćby niewinnych mżawek, które złagodziłyby gorączkę i pozmywały różne rzeczy z różnych płaszczyzn. Krew z asfaltu, łzy z policzków, farbę z płótna - jeśli nie dopisywała wena, a każde pociągnięcie pędzla okazywało się być niewystarczająco dobre i zamiast dumy budziło tylko gniew.

Na swoje wytłumaczenie nie miał nic.
Na swoje wytłumaczenie miał tylko miłość. Ale nie do niej. Już nie?
Tęsknotę, którą wreszcie można było zaspokoić i położyć do łóżeczka, niech zdechnie śpi spokojnie do następnej rozłąki. W harperowym odbiorze świata wszystko ulegało dziwacznym procesom: zakrzywiała się czasoprzestrzeń, sekundy płynęły przez palce - rozcapierzone, wbite w pościel, złączone ciasno z drugim zestawem kłykci, paliczków i paznokci - nienależącym do muzyka. Z wyjątkiem nowo nabytego ojcowskiego obowiązku - sprowadzonego do wyrozumiałego minimum co-weekendowych wizyt, i codziennej wymiany SMSów, wzmożonej gdy tylko Charlie podejrzewała, że z małą może być coś nie tak nie liczyło się nic. Po szaleńczych kilku miesiącach nadrabiania zawodowych strat, Dweller wreszcie wyłączył powiadomienia i zatrzasnął drzwi. I nie otwierał ich, nieważne ilu paparazzich waliłoby i łupało w nie jak głodne - Harper marszczył brwi szukając odpowiedniej metafory - sępy, za jedno dobre zdjęcie gotowe zedrzeć sobie pazury i dziób.

A jednak nie zapomniał. I za każdym razem gdy jego wzrok zsuwał się po liście zachowanych w telefonie wiadomości, obiecywał sobie, że to dziś. Że dziś wyjdzie z domu sam, bez większej troski spuszczając Zachary'ego z linii wzroku, i uda się tam, gdzie obiecał udać się...
  • Nie, wróć. Pod adres, pod który wysyłał błagania o krótkie choćby spotkanie
dwa tygodnie wstecz.
Nieproszony, niezapowiedziany, i - obronnie, chyba - nieświadomy konsekwencji, jakie mogło to ze sobą nieść.
Uzbrojony tylko w tekturowe pudło - sto rolek wegańskiego sushi, i butelkę bezalkoholowego wina. Ot, taki tam niby-prosty gest, a jednocześnie nader-skomplikowany przecież znak, że pewne rzeczy się zmieniają [choćby sposób, w jaki o Niej myślał], a pewne nigdy - nie [że myślał o Niej częściej, niż by chciał powinien].

I z tym tylko ekwipunkiem - a także w swoim znowu-zwyczajowym kapeluszu - o dziewiątej wieczorem dwa tygodnie po wyznaczonym terminie zastukał do Jej drzwi.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Don't grow up it's a trap
Why should we stop playing if we are having fun?
A smile upon our faces when the days I done
Kiss the world goodnight and start all over again


Życie zdążyło napisać wiele scenariuszy dla jednej, zmęczonej duszy. Żadnego nie dokończyło, choć po raz kolejny, ta sama, utarta historia pisała się na nowo. Dwa tygodnie temu, w pierwszej połowie dnia, jej oczy otworzyły się po raz ostatni. W sposób jaki zwykły to robić przez minione miesiące. Choć szafki pokrywała ta sama, cienka warstwa kurzu co niespełna przed kilkoma dniami wstecz, oddzielał ów linią kolejny, niedokończony rozdział. Bo jak coś mogło się skończyć, kiedy wciąż gdzieś w matni czaił się [on], wcale nie czekając, a może wręcz przeciwnie, na moment, w którym na nowo wywróci [jej] życie do góry nogami?
Ktoś mógłby rzec, że to już robi się nudne. Wieczna udręka, ciężką dłonią opadająca na zmęczone powieki. Roztargnienie, przemykające niezauważenie, by zatopić się pomiędzy splątane myśli, na pozór związane gonitwą z papierologią prowadzonego przez nią antykwariatu. Miała go zamknąć. Cały ten czas, skrzętnie odkładając grosz do grosza, by otworzyć [nowy rozdział] galerię. Ale każde pociągnięcie pędzlem, którego koniuszek zanurzała w karminie, rozbudzało cichy spazm, który impulsem elektrycznym rozchodził się po jej ciele, końcach palców i niedbale spiętych w kok włosach.

Tamtego dnia mżyło, a piętrząca się u końca cudzego parapetu, piętro wyżej woda, przelewała się, posyłając ciężkie krople, rozbijające się o szybę niedomkniętego okna. Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła była niewielka kałuża, rozkwitająca pod ścianą. Być może gdyby ustawiła tam biurko, tak jak wcześniej planowała, zapobiegłaby mikro tragedii, w postaci zawilgotniałych, drewnianych desek podłogowych. Ale żeby ustawić tam biurko, musiałaby zamknąć antykwariat, z którego ów mebel miał znaleźć się w jej mieszkaniu. Ciężkie, mahoniowe, zupełnie niepodobne do taniej płyty wiórowej, która niemalże legła w gruzach pewnego, słonecznego popołudnia, w gabinecie szkolnym, niedaleko sali zebrań AA.
Antykwariat dalej stał, nietknięty upływem czasu, mimo leciwych dzieł, poukładanych równo na półkach. Dokumenty wciąż leżały, w połowie przejrzane, nie do końca uzupełnione, zupełnie jakby jakaś niewidzialna siła stała im na drodze. A wcale dużo ich nie było. W przeciwieństwie do wiadomości tekstowych w ilości przekraczającej tą tolerowaną. Czyli zero. Wszystkie nieprzeczytane i każda z nich od tego samego nadawcy, którego wbrew temu co nakazywał rozum, nigdy nie zablokowała palcem drżącej ręki.
A te drżały jej nader często. Czasem w dzikiej ekstazie, która nawiedzała ją w czasie, kiedy nie obowiązywały żadne ramy (w przenośni i dosłownie, jeśli brać pod uwagę płótno ułożone na sztaludze). Znacznie częściej po libacji alkoholowej, której skutkiem bywały toksyny rozchodzące się po ciele, doprowadzonym niemal do katatonii. A rzadziej, lecz wcale nie od święta, od kofeiny, wzbierającej w jej żyłach, po wypiciu kolejnej, czarnej rzecz jasna i mocnej jak skurwysyn kawy.

Choć zapytana niejednokrotnie - przez przyjaciół, czy rodzinę - odpowiadała bez zbędnych emocji: zapomniałam, nie zapomniała wcale, trzymając w głowie zamknięty, wyraźny obraz ukruszonej jedynki, nierównego nosa i ciemnych włosów, podkreślających ostre kości policzkowe. Pamiętała, nawet zbyt wyraźnie, wszystko to co przyprawiało ją o uśmiech i o łzy, o chęć do życia i jej brak. I wszystko to zmieszane w jedną całość, uderzyło ją niczym obuchem, kiedy wystukiwała przyzwolenie, na które wszak zgodziłby się tylko głupiec.

Nie przyszedł. Może to i dobrze. Może tak lepiej. Może tak właśnie miało być.
Ale czy dopóki nie przyjdzie, ona będzie mogła wreszcie odejść pójść?

Pukanie do drzwi odbiło się echem po wypełnionym, bardziej niż przed kilkoma miesiącami mieszkaniu. Niezapowiedziane, zupełnie niespodziewane, a jednak w głębi duszy wiedziała, kto stoi za drzwiami. Czy się cieszyła? Nie. Czy była smutna? Nie. Zła? Też nie. Nawet nie - zawiedziona. Po prostu była. Gotowa, choć nie mogły o tym powiedzieć potargane włosy i przyduży t-shirt noszący znamiona walki ze żłobieniem dyni. Na zupę rzecz jasna. Ani nawet bose stopy, które ruszyły w kierunku drzwi, a gdy ręka zawisła nad klamką, zatrzymały się na moment, dosłownie na kilka sekund dopuszczając do głowy wątpliwości.

Otworzyła.
serce, głowę, duszę

- Dwa tygodnie temu spojrzałabym na zegarek. Teraz chyba nie ma sensu tego komentować - i tak nie posłucha. Wzrok przesunął się centymetr po centymetrze w celu szybkiej oceny sytuacji. Musnął przelotem pudełko i butelkę trzymane w rękach, a na dłuższą chwilę zatrzymał się na kapeluszu. Odsunęła się, robiąc przejście w drzwiach.
- Wejdź - szybkie złożenie broni. Brak komentarza, który mógłby się znaleźć wyłącznie z czystej kurtuazji, w ramach przeprosin za ewentualny nieporządek. Kilka koszulek przewieszonych przez krzesło, rondel i garnek czekający od wczoraj w zlewie i pogniłe deski, ślad po kałuży, którą zapomniała zetrzeć dwa tygodnie temu, wytrącona z równowagi jaśniejącym ekranem telefonu.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Dwa tygodnie temu... Spojrzałabyś na... - Powtórzył głupio: rzadki, wynaturzony gatunek papugi, która chwyta się cudzych słów, bo, choć próbuje, nie może znaleźć w sobie własnych (dla muzyka to przecież istna tragedia; dla jego otoczenia - utrapienie). Gdzieś w pół sentencji zorientował się, że tylko kopiuje dźwięki, więc urwał. Zamilkł. I, to prawda, nie posłuchał, ale usłyszał: pustkę w wyrazach, które Maggie podawała mu tak, jak podać można komuś rachunek. Niezbyt wysoki, a i tak niemożliwy do opłacenia.
Wikipedia kłamała w stwierdzeniu, że Harper-Jack Dweller miał słuch absolutny, ale nie dało się ukryć, że melodie potrafił czytać z ponadprzeciętną wprawą. I, jasna cholera, ponadprzeciętnie często także żałował, że zdolności tej nie da wyłączyć się jak radia albo telefonu, rozszczekanych dźwiękami niosącymi z sobą dyskomfort, irytację, albo lęk.
A jeśli już musiał, w głosie Hartwood naprawdę wolałby posłyszeć...
Cóż: preferencyjnie? Radość, lub choćby jej cień, wzbudzony niespodziewanym spotkaniem z jego, malującą się w prostokącie drzwi, sylwetką - nadal cienką i ostrą jakby wpisaną w papier ręką neurotycznego rysownika, ale o wiele zdrowszą w kształcie niż wówczas, gdy widzieli się ostatnio.
Ale, no dobrze, jeśli nie radość, to choćby złość i gniew. Albo smutek. Tak, z dwojga złego, dajcie mu smutek; nawet z rozpaczą dałby sobie - jakoś - radę.
W słowach brunetki dźwięczała jednak tylko pustka. Głuchy dźwięk, jakby echo słów, które, kiedyś, wypowiedział ktoś inny. Albo, które wypowiadali oni sami, ale w innym życiu - takim to, które widuje się w snach na trzydzieści sekund przed jazgotem budzika paraliżującym ciało, i rwącym na strzępy nocną nieważkość.
Zachłyśnięty własnym milczeniem, tylko zmarszczył nos i przekroczył próg, i odruchowo zdjął kapelusz - jakby wchodził do kościoła, albo do szpitalnej sali, w których nie wypada przecież wyglądać tak, jakby zaraz miało się wyjść (choćby chciało się wiać gdzie pieprz rośnie). Zresztą, co skonstatował ściągając brwi, i starając się nie rozglądać po kobiecym mieszkaniu, w mieszkaniu Margaret pachniało podobnie. Żałobą i jakąś nieudaną próbą posprzątania widma krwi rozlanej po podłogowych panelach.
Chyba że -
  • plask.
Wilgotno-śliskie i zimne, jakby brunet, nieopatrznie, wdepnął w truchło, rozmiękczone w zaawansowanym stadium rozkładu.
- Zamokły ci deski, Maggie - Powiedział w stronę okna, albo idiotycznie trzymanego w dłoniach pudła pełnego ryżu i arkuszy z morskich alg, zwiniętych skrupulatnie w pulchne, i pocięte potem równo, rolki. Miał ochotę się rozpłakać albo uciec, ale wydarzenia z ostatnich tygodni nauczyły go, że czasem należy sprzeciwić się instynktowi, jakkolwiek żarliwie nie darłby się nań gdzieś spod kołderki podświadomości - Da się coś z tym zrobić? Mógłbym...
  • No co, Dweller? Zmienić fuchę z grajka na stolarza?
Cmoknął. Nie tak sobie to wyobrażał, ale nagle zapomniał, gdzie były drzwi. Odwrócił się, napotykając na swojej drodze nadwątlone ciało Maggie. Nagle - teraz, kiedy on sam czuł się lepiej, i był szczęśliwy, i zakochany, i to nie w Niej - zrozumiał, co mają na myśli ludzie mówiący, że poczucie winy może człowieka czasem zmiażdżyć.
Chciał ją przeprosić. Zamiast tego otworzył usta, zamknął je znowu, a potem rozwarł i -
- Pijesz?

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Pustka dobrze opisywała ostatni okres życia Maggie Hartwood. Przed rokiem odpowiedziałaby bez mrugnięcia okiem, że coś czuje. Ale ów czynnik był nagłą zmienną, która nie powinna się nigdy w jej życiu wydarzyć i gdyby w rzeczywistości tak było, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogłaby przyznać, że nigdy czuć nie przestała, zaś przerwa w czuciu nigdy by nie wystąpiła. W ciągu ostatnich dwóch lat ciałem Maggie wstrząsnęły emocje o różnym natężeniu. Pierwszą z nich była głucha rozpacz, która bardzo szybko przekroczyła próg transformacji, zamieniając się w złość. Wściekłość natomiast eskalowała tak szybko i mocno, że po najbliższych jej relacjach pozostały zgliszcza. Gdy nie było już kogo obwiniać (a wśród wszystkich tych osób najbliższą jej była ona sama), pozostała jej tylko czysta żałoba, która równie prędko, z niekrytą sobie łatwością, doprowadziła ją do alkoholizmu i spotkań AA.
Wtedy po raz pierwszy, ze wzrokiem wbitym w ciemne, przydługie strąki dwa rzędy przed nią, była bliska stwierdzenia, że dziura w której się znalazła była już na tyle głęboka żeby pochłonęła ją w całości pustka. Nim jednak skonfrontowała się z tą myślą, czynnik, który nigdy nie powinien pojawić się w jej życiu (wszak na coś się zdać musiały wszystkie te chwile, w których mijali się na szkolnych korytarzach, muskając przypadkiem wierzchem dłoni, czy depcząc sobie czubek i tak już zmęczonego czasem buta), postanowił (choć to być może zbyt wygórowane słowo) po raz kolejny wkroczyć do jej życia. Tym razem bardziej (albo jakkolwiek) świadomie. Tego dnia w jej głowie zakwitł nieśmiały pączek nadziei, że w rzeczywistości nie pogrzebała trzysta sześćdziesiąt (plus minus) dni temu resztki uczuć, której nie potrafiła z siebie wydobyć do tego dnia.

Teraz stał przed nią, nie przypominając sobą osoby, z którą spędziła tych kilka obrzydliwie niewinnych miesięcy. Z jej oczu wyzierała pustka, czarną dziurą, którą pozostawiła za sobą w podniszczonej szkolnej auli wśród kilkudziesięciu niegdyś białych krzesełek. Na jej twarzy zaś - obojętność. Najgorsza z dostępnych broni, najbardziej bolesny cios.
Nie robiła tego z premedytacją. Nie zmuszała się by wycelować w jego serce, przybierając najbardziej odrażającą z masek, które chowała wśród pozamykanych paczek na tyłach swojej głowy. Między Bogiem, a prawdą, dawno już o nich zapomniała. Po prostu - żyjąc. O ile ów życie w próżni życiem można było nazwać z wystarczającą dozą cierpliwości, która przysłużyłaby się odszukaniu ewentualnych oznak egzystencji.
Jej wzrok powędrował w stronę głuchego plaśnięcia, kiedy ciemna, gumowa podeszwa zetknęła się z wilgotną plamą, o której zapomniała w ferworze zapominania o innych, równie mało istotnych rzeczach. Choć ktoś mógłby się nie zgodzić, twierdząc iż nadgniłe panele powinny znaleźć się na liście priorytetów.
- Mógłbyś co? - jej spojrzenie nie wyrażało wrogości, a w głosie nie było cienia złośliwości. Nuta pobłażliwości zawisła w powietrzu pomiędzy zamokły, a da się? Otóż, Maggie uważała, że się nie da. Trzymała się tego mocno, zaciśniętymi w pięści dłońmi, które ułożyły się w ten sposób, nim zdała sobie z tego sprawę. W tej chwili nie myślała ani o deskach, które poszły na marnację, ani nawet o ewentualnych umiejętnościach, które posiadał Harper Dweller i tych których nie posiadał, choć jej myśli krążyły niebezpiecznie blisko jego osoby. Równocześnie żałowała, że pozwoliła mu wtargnąć do swojego mieszkania, ale po chwili było jej już wszystko jedno. I tak w kółko. Bez zmian, dopóki nie ocknęła się w trakcie siódmej pętli ze wzrokiem żałośnie zawieszonym nad przemoczonymi deskami.
- Nie sądzę Harper, tego nie da się naprawić - prawdą było, że panele trzeba było wymienić, gdyż niczego już z nich nie dało się wyczarować, ale ona nie o tym mówiła.
Spojrzeniem prześlizgnęła po podłodze, bocznej ścianie, blacie kuchennym aż do kąta, w którym pomiędzy szklanymi pojemniczkami z przyprawami, chowała się (nieudolnie) na wpół opróżniona butelka wina. Z niezwykłą starannością przyłożyła się do tego, żeby ominąć każdy cal jego twarzy i niebacznie nie zahaczyć chociażby o rąbek kapelusza, na którym zaciskały się papierowo-białe, długie palce.
- Czasami - odpowiedziała krótko, nie widząc sensu w ewentualnej próbie ucieczki kłamstwa. - A ty? - mimo, że wcale jej to nie interesowało, jakimś sposobem nie umiała się powstrzymać od tego lakonicznego pytania.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Byłoby mu łatwiej, gdyby jej obojętność była wystudiowana i dokładnie zaplanowana; niczym manewr bojowy - operacja bitewna albo taka, którą, bez znieczulenia, przeprowadzić można na otwartym sercu - prowadzona w celu uzyskania przewagi, a następnie odniesienia spektakularnego zwycięstwa, nad adwersarzem.
Byłoby mu lżej, gdyby wyczuł, że lakoniczna kąśliwość sącząca się z każdego słowa brunetki ma na celu przedarcie się przez szczeliny jego połyskliwej zbroi (a więc: w podcieniach szerokiego rondka jego fedory, pod miękką granicą flanelowej koszuli i cięższą, szelestliwą powłoką ramoneski), aż do samego sedna jego jaźni i jestestwa, i sprawienie mu tyle bólu, ile tylko się dało.
Byłoby prościej, bo przecież wiedział, że (sobie) na to zasłużył.
Problem był taki, że - na całym świecie - wiedział o tym, kurwa, tylko on.
- Masz rację. Zapomnij - Machnął ręką. Trochę w stronę zamokłego patchworku bladej, pierzastej pleśni, z coraz większą odwagą panoszącej się pod konturem przypodłogowej listwy i pociemniałego, zbutwiałego drewna paneli. A trochę w stronę mostu zawisłego między jednym, a drugim brzegiem Union Lake. I pachnącej kurzem i tanią, czarną herbatą sali, w której spotykali się co odważniejsi (czyt. gotowi do kolejnego starcia z Uzależnieniem) nałogowcy. I wypchanych nastoletnimi sylwetkami korytarzy i auli Ballard High. I każdego innego miejsca, w którym kiedykolwiek przecięły się - choćby przelotem - ich skomplikowane ścieżki.
Butelka wina nie umknęła jego uwadze, ale postanowił pozostawić ją tam, gdzie była - w kąciku mieszkania, i w dalekich peryferiach swojego pola wzrokowego.

Najgorsze w obojętności Maggie było to, że nie zdawała się mieć ona w sobie ani odrobiny zimnego wyrachowania. Brunetka, teraz rozumiał (mierząc sytuację Miarą Charlie, która, zdawało się, każdą życiową decyzję podejmowała z zamiarem wywarcia na Harper-Jack'u takiego, albo innego, wrażenia), nie odpowiadała mu pół-słówkami dlatego, że obraziła się i tylko czeka, aż muzyk pociągnie ją za niedokończone zdania. Nie wymijała go, ruchem ciała spowolnionym takiego typu zmęczeniem, jakie dopadało wyłącznie rodziców, którzy stracili swoje dzieci, celowo po to, by ją ścigał, czy gonił, czy próbować pochwycić i wybudzić z apatii siarczystym policzkiem, albo bajkowym pocałunkiem. Nie milczała po to, by pytał o co jej chodzi?
Był to bowiem jeden z nielicznych kontekstów harperowego życia, w którym nie chodziło o niego. Tym, na kim Maggie Hartwood zdawała mścić się najbardziej, była ona sama.
- Nie, ja nie - On też nie wiedział czemu miałby (znowu) łgać jej w twarz, przynajmniej w tej kwestii - Jestem czysty od... No wiesz, od Grammys. Trochę nie wiem jakim cudem, ale trochę też nie sądzę, że kiedykolwiek miałem inne wyjście. Nie jest źle. W zasadzie... W zasadzie jest lepiej, niż... - Kiedykolwiek? A potem co? Miał zamiar opowiedzieć jej o swoim szczęśliwym związku, i zdrowym żywym dziecku, które właśnie powoli uczyło się gaworzyć jego imię?
Pokręcił głową i wzruszył ramionami. Potem skrzywił się, zakłopotał, i wyminął smukły cień osoby, którą kiedyś chyba kochał, a na którą teraz patrzył tak, jak patrzy się na kościelne witraże i cmentarne bukiety. Miał wrażenie, że przenika przez nią światło.
I, że jest bliżej Śmierci niż kiedykolwiek wcześniej.
- Jebać to, Maggie. Zrobię nam herbaty.

Mieszkanie nie było na tyle duże, ani obdarzone szczególnie skomplikowaną topografią, by brunet potrzebował mapy, narracyjnych wskazówek albo drogowskazów, które pozwoliłyby mu odnaleźć drogę do kuchni (a więc i do spiętrzonych w zlewie naczyń, i porzuconego na blacie woskowanego pergaminu spożywczego, z jakiego pewnie ładne parę dni temu Maggie wypakowała, sądząc po kolorze zjełczałego na krawędziach osadu, masło albo tłusty, żółty ser). Niczym zatroskana matka uchylił drzwi lodówki, witając się z połowicznie opróżnioną, aluminiową tacką pełną makaronowej zapiekanki, która zdatna do spożycia była może w ubiegły piątek, połówką fioletowej cebuli i ćwiartką białej, cukrowej, kubeczkiem jogurtu o wieczku wzdętym bombażem i słoiczkiem musztardy. Jedynym, tym samym, produktem, którego Dweller natychmiast nie wywalił do kosza na śmieci.
Potem włączył czajnik, uprzednio wypłukawszy zeń pokaźną warstewkę kamienia.
- Dziękuję, że pozwoliłaś mi przyjść. Wtedy - Bo przecież dzisiaj jakoś nie przyszło mu do głowy, żeby spytać - To wiele znaczy, wiesz? Dla mnie. Zakładam, że dla ciebie pewnie... - Chwytał się sylab i dźwięków jak wirtuoz po wylewie, albo tonący skrawków sprasowanego impetem kraksy metalu, na chwilę przed pójściem na dno zimnego wodnego zbiornika - Masz kogoś? Nie pytam o związek. Pytam, czy kogoś masz. Czy ktoś ci pomaga. Phoenix?
Bo Phoenix zawsze była odpowiednim materiałem, kiedy się szukało czarnej owcy albo winnego, i nie chciało się go widzieć w tafli jeziora lustra.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”