Ojciec powiedziałby, że to niemożliwe, ale:
a) Ojca tu nie było; i, jeśli słuchać lekarskich prognoz (których Syd słuchać nie chciał, ale musiał – odkąd na wizyty do domu opieki hospicjum chodził już zupełnie sam), niedługo miało nie być wcale;
b) Ojciec nie mówił; co, o ironio, oznaczało, że było ich dwóch – milczących mężczyzn podzielonych czterdziestoma laty, a połączonych perfekcyjnym podobieństwem konturu twarzy, ciepłego brązu tęczówek i rąk: mocnych, szczupłych dłoni, przedramion jakby za długich w proporcji do reszty – i tak już długiego – ciała, śmiesznie sterczących, kościstych łokci, i jasnych (u ojca już siwych) włosków kończących się niemal zupełnie tam, gdzie zaczynał się bark;
c) Ojciec i tak nie miał by nic do powiedzenia; bo teraz właścicielem sto-trzydziestki-jedynki w Chinatown już nawet w świetle prawa był wyłącznie Syd; i to Syd – tak nieporadnie, jak można było sobie wyobrazić, ale póki co to przemilczmy – wyznaczał tu wszelkie reguły. Te dotyczące kuchni – też.
I, jasne, w teorii tak perfekcyjnych naleśników jak te, które smażyła Iris Mayer-Shaule, nie robił nikt –
- ale w praktyce przecież właśnie przed nimi leżały.
Na talerzyku, weteranie kulinarnych prób i błędów, kontuzjowanym pojedynczym nadtłuczeniem na krawędzi, i kilkoma przetarciami różowo-białej emalii. Niesionym przez Syda korytarzem; z namaszczeniem godnym orszaku prącego pod ołtarz.
(I pewnie byłoby w tym sporo sensu, gdyby na fakt, że orszak był jednoosobowy, a za ołtarz robiły wyłącznie niedomknięte sypialniane drzwi, przymknąć łaskawie jedno, a potem najlepiej i drugie, oko).
Po sypialni Oriona pokoju Rose najpierw rozniosło się miarowe i subtelne:
- puk! puk! puk!
Była niedziela - dla Syda dzień wolny od pracy, a zatem i od jakichkolwiek produktów, które chciałoby się wetrzeć we włosy w celu ich ujarzmienia. Chłopak wyglądał więc jak świeżo podpalona zapałka - cały taki długi, chudy, i zakończony chaosem (dobrze, że nikt nie zaglądał mu w myśli - tam było jeszcze gorzej; zwłaszcza po ostatnim). Dwunasta trzydzieści dwie. Dla Shaule, który teraz nawet bez budzika zrywał się zwykle koło czwartej, pora lunchu. Dla Rose Rutherford - no cóż, chyba nie.
Dzień dobry, Królewno!!! - głosił napis na podsuniętej pod talerzyk kartce, którą dziewczyna mogła przeskanować wzrokiem kiedy Syd przysiadł skromniutko na krawędzi jej łóżka i podsunął jej przyniesiony przez siebie dar.
Dwie linijki niżej:
Jak się masz? Jak Ci minęła noc?
Mam przygotowane maliny na ciepło i ten krem ze śmietanki który tak lubisz ale trzymam maliny na ciepłym na gazie na kuchence a krem w lodówce, przyniosę za chwilę
Literki były w kolorze, który - Rose zdradziła mu kiedyś nad jedną ze swoich ilustracji - należał do jej tak zwanego top 3 (obok lawendowego i tego trzeciego, którego nazwy nie mógł, cholera, zapamiętać - ale który kojarzył się z wakacjami i beztroską, i z dużą ilością małych, wesołych kwiatków).
Następnie Syd się uśmiechnął.
A jednak każdy, kto znał go na tyle, na ile na tym etapie na pewno znała go już Rutherford, mógł stwierdzić, że był bardzo smutny. Zawsze zdradzały go oczy.