gloomy awakening<br><br>
Pulchna, nieco pyzata buzia, lekko skrzywione zęby (widać, że nigdy nie było stać jej rodziców dziewczyny na aparat), duże wyłupiaste oczy, a ich źrenice o kolorze kasztanów w ciepłą jesień. Choć przechylała się na lewo, zwykle szła wyprostowana z delikatnie zaróżowionymi policzkami i tętniło z niej pełność życia. <br>
Wierzyła w dobroć ludzkości. Łudziła się ratunkiem. Przez lata nie gasła z niej nadzieja. Lecz później, przetarła powieki - zsunęła z nosa różowe okulary - i kłamała, kłamała, kłamała, kłamała - plując światu w szarą gębę.<br><br>
Od samego początku wybrano ją jako przegraną, rodząc się jako piąty potomek rodu Winfield'ów (tak, tych Winfield'ów) - ojca zataczającego się po szmaragdowym mieście naszpicowanym koksem, anfą czy innym gównem, matki schizofreniczki - wydzierającej się do pustego nieba, wszędzie widzącej szczury [choć może sama nim była(?)] - dwa lata temu znalezionej w opuszczonym baraku, ciało w pięciodniowym stanie rozkładu; zmarła w skutek przedawkowania (tak napisali w raporcie, prawdziwy powód śmierci: udusiła się własnymi wymiocinami). Może jej się należało.<br><br>
Louna Winfield musiała przetrać; ona i ich pięcioro. Każde z nich - dzieciaków, starszych i młodszych miało wyznaczone dla siebie zadanie. Zwykle, czy też zazwyczaj, zawsze - bezustannie było ciężko - bo jak się utrzymać? Gdzie zdobyć wyżywienie - jak nauczyć się współgrać z tym paskudnym wszechświatem. Ojciec ich okradał - a jak nie ich to sąsiadów, w szkołach byli szykanowani - a ten kto nie potrafił się obronić ostatecznie stawał się wyrzutkiem. Choć wszyscy nimi byli - stanowili ten mały procent pośród społeczeństwa. Degeneracji - każde z nich tak skończy. <br><br>
Przebudziła się w panice, w ciepłą sierpniową noc dochodziła 4:40 przed południem, wstała z łóżka nadal żywa - ciemne spojrzenie przesunęło po drugiej pościeli - Jordie, Jordan czy J.J - ciężko oddychał. Znowu miał koszmar - wiedziała jako matka, jego - nieważne że młoda, czy za młoda. Siedem lat temu wypchnęła go z własnej macicy, dlatego przez kolejne siedem wiosen znała każdy ruch, słowo czy też oddech chłopca. Był jej - tylko jej i tego szatyna, chuderlaka - chłopaka na chwilę i co chwilę miłość jej życia i inne takie badziewia, które nie posiadały żadnego sensu w ich rzeczywistości.<br>
Pomimo wczesnego porodu (czyt.wpadki) kochała być mamą, od paru lat istniała wyłącznie dla niego - i choć czasem był irytujący, wkurzał ją niewyobrażalnie - pragnęła by zniknął, koniec-końców niezależnie jak to egoistycznie zabrzmi, to jednak stanowił dla niej zbawienie. <br><br>
Ocknął się, miał w łzy w swych oliwkowych oczach (miał je po ojcu) - było, aż tak źle? Wystarczyła chwila aby poznać sekret koszmarów.
- Sięgnęła po telefon:
5:17 am<br><br>
Pukanie do drzwi, delikatniejsze niż zwykle powoli zeszła ze schodów, wiedziała kim jest odwiedzający - ze zmniejszonym tempem je rozchyliła. Chuderlak stał w ciemności niczym najbardziej przerażający koszmar stwór. - Masz? - żadnego cześć; od niedawna na nie nie zasługiwał, zresztą z nimi nic nigdy nie wiadomo. - Postaraj się być cicho wszyscy śpią. - czyli zachlany ojciec i całe rodzeństwo, które nie ułożyło sobie życia. - Jordie chcę się z Tobą przywitać. - dopiero teraz zlustrowała twarz Jericho. <br><br>
Pytanie: był naćpany, czy zawsze na takiego wyglądał?