Dosłownie - to znaczy pośród srebrnych i siwych wstążek wodnej pary, zawisłej w powietrzu, i w tym powietrzu też przymarzłej (nie "do czego", ale "w czym" - w nicości, w pustce, w próżni) po obydwu stronach torów kolejowych, mknących - z jego perspektywy - w kierunku stacji SoDo, albo Tukwila, gdyby chciał wysiąść trochę wcześniej (prawdopodobne - nic dziś jeszcze nie jadł, a i tak mdliło go tak mocno, że w sumie, gdyby miał czym, już dawno by się porzygał - każdy zaś, kto rzygał kiedyś w pociągu wie, że lepiej jest rzygać poza nim).
Oraz w metaforze - czyli znajdując się w stanie, który medycy nazwaliby splątaniem, hipsterzy - tacy, co to (na telefonie - nowiutkim, drogiutkim modelu iPhone'a), czytają słownik, żeby móc potem przyszpanować wyrazami, których nikt inny nie rozumie, ale każdy podziwia, konfuzją, a laicy, po prostu, stanem zagubienia, albo skołowania.
Wpatrzony w zmęczoną upałami zieleń, w spękane spiekotą brązy i szarzyzny dróg i ścieżynek; we własne odbicie malowane w szybie jakby akwarelą (blade, rozmyte) - ale im bliżej wieczora, tym wyraźniej.
Gdyby ktoś kazał mu - pod groźbą śmierci, albo konieczności powrotu, i spędzenia ze swoją matką i ojcem (ojcem; ojcem przede wszystkim) kolejnego wieczoru, i poranka, i potem jeszcze jednego, albo i dwóch kolejnych - zdać dokładną relację z tego, gdzie był, i co robił, kiedy się dowiedział, pewnie byłby w stanie.
To znaczy: powiedzieć, że było tak koło dwunastej pięćdziesiąt, może ciut później - tuż przed porą lunchu, i w punkcie, w którym dzień wspinał się - wraz ze słońcem rozspacerowanym po nieboskłonie - na sam szczyt spiekoty. I, że zszedł właśnie z kortu - z nowym, piekącym świeżością zadrapaniem w tym miejscu, którym zarył o mączkę ceglaną kortu, dramatycznie nie dobiegłszy na czas do tej lokalizacji, z której mógłby z sukcesem odbić zieloność piłeczki. I że był wtedy spocony i spragniony - najchętniej prosecco, nie wody. I że chciało mu się szczać, ale tylko trochę: takim irytującym, ale jeszcze niebolesnym uciskiem na wysokości cewki, który człowiek może ignorować, ale o którym nie może zapomnieć.
Ale nie chciał o tym myśleć.
O tym: o geście, którym matka wyciągnęła w jego stronę telefon, mówiąc - z miną tak skwaśniałą, jakby barman rąbnął się w recepturze i wlał jej do ginu cały słoiczek cytrynowej esencji - że następnym razem absolutnie m u s i wyciszać, bo ktoś się do niego dobija od pół godziny, i jest to o k r o p n i e irytujące, i przeszkadza jej w k o n w e r s a c j i z Margaret i Helen. I o własnym - geście - którym po ten telefon sięgnął, mrużąc oczy połowicznie pod atakiem słońca, a w połowie - w konsternacji.
- Po jaką cholerę dzwonili do niego:
a) w sobotę;
b) z teatru;
c) czterna - sprawdził - piętnaście razy?
(Jak gruba, szorstka lina upleciona w pętlę siermiężną może, ale skuteczną - przewieszona przez belkę pod-stropową; i hop).
Trochę zazdrościł St. Patrickowi. Trochę go podziwiał. Trochę był na niego wkurwiony (no dobrze, trochę-bardzo). A trochę - także mu wdzięczny.
Za to, głównie, że zyskał pretekst, ale i powód, żeby wrócić do domu za wcześnie.
W pewnym momencie zaczął fantazjować o tym, że przyłapie Ettel z jakimś gachem, a to da im zarzewie do awantury, i do nazwania rzeczy nienazwanych, ale zaraz sobie przypomniał, że przecież byli w otwartym związku, więc nawet i o gacha nie miał prawa mieć pretensji, a jeśli już - to tylko do samego siebie.
Wszedł do domu w taki sposób, jakby trochę tej mgły z płaszczyzn poza Seattle przywiózł (miło - bo oprócz niej nie miał dla żony żadnej pamiątki) ze sobą. Nie wołał:
Ettel?
- albo
- Kochanie?